"Poczwarka" - читать интересную книгу автора (Terakowska Dorota)
Dorota Terakowska Poczwarka
W przeddzień
…wokół była ciemność. I wody. Gęste, ciepłe, śluzowate. Dziecko tańczyło wśród nich spokojne i bezpieczne, lekkie i zwinne. Chciało tak wiecznie tańczyć. Na zewnątrz czyhały liczne niebezpieczeństwa: potężna grawitacja, wielookie i obce spojrzenia, obojętność lub nadmiar współczucia. Dziecko wiedziało o tym, zanim wypłynęło na suchy, bezlitosny świat. Lecz było Darem Pana i nie mogło zostać tam, gdzie chciało. Pan rozdaje swoje dary, nawet te niechciane. Nic nie zostawia dla siebie.
Gdy Adam zobaczył w szpitalu skośnie opadające fałdki nad oczami nowo narodzonej córeczki, skrzywił się zabawnie i spytał:
– Urodziłaś Azjatę? Moda na egzotykę?
– Nie żartuj. To niedobry żart – odparła Ewa.
– Co w nim złego? – zdziwił się, nie odrywając oczu od niemowlęcia. – Mógłbym też powiedzieć “mała Chinka”, “Mongołka” lub “Japonka”…
– Wszystko, byle nie mongołka – odparła Ewa i zagryzła usta. “Byle się nie rozpłakać. Jeszcze nie. Mogę się przecież mylić”, pomyślała z nadzieją.
– Czemu nie? – zdziwił się Adam. – Ma w sobie coś azjatyckiego. Gdybym ci nie ufał, tobym podejrzewał, że mnie zdradziłaś – zaśmiał się.
“Te jego żarty… Jak ja ich czasem nie cierpię”, myślała Ewa, zmuszając się do uśmiechu.
– Nie, tylko nie mały mongoł – powtórzyła błagalnie.
“Czy on naprawdę nigdy nie słyszał o mongolizmie? Czy naprawdę wie tylko, co to hossa, bessa, parkiet, lobbing, e-biznes? Czy słowo «down» kojarzy mu się wyłącznie ze spadkiem notowań na giełdzie? «Down» i «up» lub «Dow Jones»?”
– Odrobina azjatyckości jest nawet sexy u dziewczynki – zażartował tymczasem jej mąż.
– Boże… – westchnęła słabo Ewa. – Zaczeka] z tym komplementem, aż będzie miała piętnaście lat.
– Lolita miała dwanaście – zaśmiał się Adam, a jego śmiech odbił się echem od wykafelkowanych, lśniących ścian izolatki. Ewa się wzdrygnęła.
Rodziła w najdroższej prywatnej klinice, jaka była w mieście. Dziecko Adama musiało mieć wszystko, co najlepsze. Wprawdzie z założenia miało być synem. (Kiedyś będzie supergwiazdą informatyki i giełdy, cieszył się, zanim ujrzeli ten cudaczny obraz USG, w którym on dopatrzył się wyłącznie zdumiewającego chaosu, ona ujrzała jedynie malutkie bijące serce, ale doktor bezspornie określił płeć embriona). Ku zdumieniu Ewy Adam łatwo pogodził się z faktem, że to córka.
– Prestiżowa uczelnia, dobry mąż – nakreślił w czterech słowach przyszłość małej istotki, zanim jeszcze przyszła na świat. A teraz leżała tu, obok matki, i nad jej zamkniętymi oczkami wypiętrzały się dwie grube, skośne fałdki. Zbyt grube. Zbyt skośne.
– Wszystko, tylko nie mongolizm – wyszeptała Ewa do siebie, gdy Adam już opuścił izolatkę, pozostawiając po sobie mocny zapach markowej wody toaletowej, zmieszany z mdłymi, perfumowanymi wyziewami wielkiego bukietu róż.
Nie wiedziała prawie nic o mongolizmie, o odmianach i stopniach tej choroby, o możliwościach leczenia, znała tylko jej zewnętrzne objawy. I tym bardziej się bała.
*
Darami Pana są ziemia, niebo, dzień i noc, kwiaty i nasiona, drzewa, ptaki, myszy, węże, słonie, wichry, pioruny, tornada, wulkany – i ludzie. Darami Pana są leż dzieci, gdy trzeba usprawiedliwić ich pojawienie się na ziemi.
…bo na początku Pan stworzył niebo i ziemię. Ziemia była niekształtna i oblana wodami. A w wodach tańczyło Dziecko. Nie ono jedno. I było tam ciemno, bezpiecznie, zacisznie. Tak powinno zostać. Ale Pan śpieszył się, czekało na niego mnóstwo fascynujących rzeczy do stwarzania, nieskończony trud i zaskakujące niespodzianki, więc powiedział szybko:
– Niech się stanie światłość…
I poprzez wody przeniknęła oślepiająca jasność, zmieniając je z ciemnych w przejrzyste.
– TO JEST DOBRE – powiedział Pan, z malutkim cieniem wątpliwości. Wątpliwości towarzyszyły mu zawsze. Pomyłki też. Doskonałość trafiała się rzadko.
– To jest straszne – pomyślało Dziecko, tracąc poczucie bezpieczeństwa. Pomimo że rozpaczliwie się broniło, musiało wypłynąć z zacisznych wód Matki w suchą, groźną i ociężałą światłość ziemi.
I był to przeddzień dnia pierwszego, a trwał ów przeddzień wiele długich lat.
*
– Czy siostra włoży je do flakonu? – spytała Ewa, wskazując na gigantyczny bukiet róż, lecz pielęgniarka pokręciła niechętnie głową:
– Za dużo tych kwiatów. Zbyt ostry zapach. Dziecko nabawi się alergii.
– To zostawmy trzy róże, a resztę dajmy biednym kobietom – zaproponowała.
– W tym szpitalu nie ma biednych kobiet. I po co biednym kobietom kwiaty? – odparła obojętnie pielęgniarka. – Wystawię je na korytarz.
Gdy ruszyła ku drzwiom z tym ogromnym bukietem róż (“jak to pasuje do Adama”, myślała Ewa), zatrzymał ją cichy głos pacjentki:
– Siostro, proszę spojrzeć na moją córeczkę…
– Ładna, ładna, wiem. Najpiękniejsza. Wszystkie matki rodzą ósmy cud świata – uśmiechnęła się pobłażliwie pielęgniarka. W tej luksusowej klinice płacono jej także za komplementy wobec pacjentek i ich narodzonych dzieci.
– Nie. To nie tak… – szepnęła Ewa. – Proszę przyjrzeć się jej oczom.
– Mamy piękne oczka, co? – zaśmiała się kobieta, podchodząc ze znużeniem do niemowlęcia. Pod koniec całodobowego dyżuru nogi już jej nie niosły, a kaprysy pacjentek denerwowały.
– Mamy piękne oczka – wymamrotała rutynowo, ale wpatrując się uważnie w twarz maleńkiej istotki, powtórzyła wolniej: – Oczka… tak.
Ewa natychmiast usłyszała wahanie w głosie kobiety.
– Czy to… Czy siostra nie myśli… Ta fałdka… Czy siostra nie mogłaby… – bełkotała, pragnąc jednak nie zadać tego pytania i nigdy nie otrzymać odpowiedzi. Miała przeczucie, że ją zna, że nikogo nie musi pytać, bo to słowo i tak padnie. I już nie w beztroskich żartach, i nie w jej głowie. Padnie głośno, wyraźnie i – nieodwracalnie.
– Mamy dobrego pediatrę. Jutro do pani zajrzy – odparła wymijająco pielęgniarka. – Ale położnik ocenia, że dziecko ma siedem w skali Apgar. Niezły wynik! – dorzuciła ze sztucznym ożywieniem.
– Niezły – przyznała Ewa – lecz ta skala nie dotyczy psychiki – dodała szeptem, sama do siebie, gdyż pielęgniarka była już za drzwiami.
*
Sucho. Światłość w ciemności. Donośne, zgrzytliwe dźwięki. Zmiany barw. Niezliczone odcienie czerni. Zdumiewająca, przejrzysta, prawie kryształowa biel, rozdzierająca się spazmatycznie na siedem odcieni tęczy. Zaskakujące melodie słów i melodie ciszy. Huczący Głos, który przetacza się nad Stwarzanym jak odległy grzmot. Pytanie, skierowane nie wiadomo do kogo, na które nie oczekiwał odpowiedzi, choć tyle w nim było niepewności.
– TO JEST DOBRE…
Dziecko poczuło, że TO nie jest dobre. I że nie chce być dla nikogo Darem. Zapragnęło wrócić, ale powrotu nie było. To była podróż w jedną stronę. Długa podróż, gdyż długie było stwarzanie.
*
Słowo “down” padło w trzynastej minucie badania niemowlęcia przez pediatrę.
– …mały mongoł – powiedziała głucho Ewa.
– Owszem, czasem nazywamy to mongolizmem, częściej zespołem Downa, ale wolimy inną nazwę, która powszechnie się przyjęła: muminek – wyjaśniał lekarz nienaturalnie ciepłym głosem. – Lubimy to określenie. Stosujemy je na co dzień. Jest ładne. Serdeczne. Ma literacki rodowód… Zna pani książki Tove Jansson?
– Mała Migotka – szepnęła Ewa i zaczęła płakać.
Muminki, książkowe i telewizyjne, kojarzyły się z czymś miłym i wesołym. Tymczasem na jej rękach spoczywało niemowlę, które było zaprzeczeniem zarówno tego skojarzenia, jak i wszystkich życiowych planów jej i Adama. W tych planach dziecko miało zamieszkać w nowym, pięknym domu, w starannie urządzonym dziecinnym pokoju, do którego zakupili wszystko, co najlepsze. Były tam nie tylko jasne meble, białe firanki, kremowe zasłony, dywan w kolorze herbacianej róży, stosy ubranek i zabawek, ale nawet poradniki, w zgodzie z którymi mieli to dziecko wychowywać i śledzić jego prawidłowy rozwój.
– Przedszkole anglojęzyczne, lekcje tenisa, komputer od piątego roku życia – mówił Adam.
– Ja bym dołożyła lekcje rysunku i fortepianu. A może baletu? – proponowała Ewa. – Ona może mieć zdolności artystyczne…
Lekarz coś jeszcze mówił, ale go nie słyszała. Jej umysł błądził po ruinach marzeń i planów. Plany były tak dokładnie przemyślane, że nawet data poczęcia została ustalona starannie i z wyprzedzeniem: tuż przed ostatecznym wykończeniem domu i po fuzji firmy Adama ze znanym koncernem, gdy już będą mieć pewność, że wszedł do zarządu.
– …gdy będzie nas stać na zapewnienie dziecku przyszłości – mówił, a ona kiwała zgodnie głową.
Nigdy nie rozumiała koleżanek, które zachodziły w ciążę w czasie studiów i zakładały rodzinę w ciasnym, blokowym mieszkanku, kosztem życiowych marzeń. Według Adama i Ewy dziecko miało być nierozerwalną częścią spełnionych ambicji, a nie wyrzeczeniem się ich.
– Ono ucieleśni wszystko to, co w nas mogłoby być lepsze. I nie będzie ‘Zaczynać od zera, jak my. Od razu skoczy z wysokiego pułapu. Nasze dziecko… eeeech, Ewa… będzie wspaniałe! – powtarzał jej, gdy była w ciąży.
I teraz to dziecko miała w swoich objęciach.
“Ktoś mi je zamienił”, pomyślała, a do jej uszu z trudem docierały słowa lekarza (lekarz widział, co się z nią dzieje, lecz mimo to nie przerywał mówienia. Mimo to, a może właśnie dlatego?):
– …takie dziecko przychodzi na świat jedno na sześćset, siedemset urodzeń. Nie jest pani wyjątkiem, proszę mi wierzyć. Ale kiedyś, jeszcze pięć czy sześć lat temu, mały mongoł byłby skazany na izolację od społeczeństwa, egzystencję na marginesie. Średni iloraz jego inteligencji, IQ, zaczynał się i kończył na około 30 punktach, podczas gdy dziś może osiągnąć nawet 60, przy 120 dla typowej inteligencji. Czyli od dziecka normalnego dzieli je już tylko połowa.
Ewa roześmiała się głośno i z gniewną goryczą. “Tylko połowa”, pomyślała w odruchu buntu i przerażenia.
– Od kilku lat mamy świetne programy rehabilitacyjne – ciągnął lekarz, udając, że nie zauważył jej reakcji. – Jeśli nie będzie to najcięższa postać downa, dziecko może iść do przedszkola, do szkoły specjalnej, zdobędzie konkretny fach, nauczy się, na przykład, wyplatać koszyki, robić pudełka, tkać kilimy, malować szklane wyroby…
– Wyplatać koszyki… – powtórzyła mechanicznie Ewa, bez cienia agresji. No cóż, ktoś musi wyplatać koszyki, sama ma ich w domu kilkanaście, bo wiklina jest modna i zdrowa. Zaśmiała się znowu, trochę histerycznie, lecz z autentyczną wesołością. TO wydawało się snem – i musiało być snem. TO mogło się przytrafić każdemu, ale nie jej!
– Oczywiście, muminki chorują częściej niż inne dzieci, dlatego przeprowadzimy serię badań, żeby ustalić, na co pani dziecko jest najbardziej narażone – mówił lekarz niemal na jednym oddechu. Ewa zastanawiała się, ile ma jeszcze do powiedzenia i czy ona w ogóle chce tego słuchać. – Widzi pani, one miewają słaby wzrok, skłonność do katarakty, regułą jest wadliwy system oddechowy, niekiedy zdarzają się zmiany kardiologiczne. Proszę też zwrócić uwagę, że pani córeczka ma wiotkie mięśnie, a gdy do tego dojdzie duży ciężar ciała, także typowy dla DS, czyli syndromu Downa, no to…
– …to nigdy nie zatańczy – powiedziała od rzeczy Ewa, a potem, nagle, w jej głowie zaświtała myśl: “…przecież ono może umrzeć! Może umrzeć, a wtedy urodzę drugie, normalne”.
Dziecko nagle zapłakało i otworzyło oczy: dwie skośne szparki, ukryte w podpuchniętych powiekach. Krzyczało bez łez. Te łzy Ewa poczuła na swoim policzku.
“Płaczemy obie. Ona bez łez, a ja bez krzyku”, pomyślała.
– …więc przyślę pani tę kobietę – mówił tymczasem lekarz, nie przerywając ani na chwilę potoku słów.
– Jaką kobietę? – ocknęła się.
– No przecież mówię: tę, której córeczka z downem ma już osiem lat i ładnie się chowa. Zobaczy pani, nie jest aż tak straszne, jak pani myśli.
Ewa zaczęła się śmiać:
– Proszę mi przysłać wróżkę, która odmieni moje dziecko! – zawołała, a potem dodała oskarżycielskim szeptem: – To pan powie mojemu mężowi, co urodziłam.
– Tak, oczywiście – odparł sztywno. – Z reguły to my informujemy ojców. Matki nigdy nie chcą… Aha, byłbym zapomniał. Istnieje możliwość pozostawienia dziecka w szpitalu. Oddamy je wtedy do specjalnego zakładu.
Popatrzyła na niego z nienawiścią.
Dziecko znowu zapłakało.
– Mały muminek – powiedział nagle lekarz z autentyczną czułością, gubiąc gdzieś tę pozbawioną uczucia zawodową maskę.
Ewa doznała wstrząsu: za sprawą banalnej nazwy, tak dobrze znanej z książek i telewizyjnych “dobranocek”, wypełniło ją nagle niepojęte uczucie miłości do bezradnej, ułomnej istotki, którą wydała na świat. – Na ten plastikowy, zły świat – powiedziała szeptem i zdziwiła się: – dlaczego plastikowy?
– Byłbym zapomniał… – usłyszała znów głos lekarza. Już wychodził, ale zatrzymał się i spojrzał niepewnie: – Tam jest jeszcze coś – powiedział.
– Gdzie, co? – spytała, zobojętniała już na złe wieści.
– Encefalogram wykrywa dodatkowe, nietypowe zaburzenia. Zdjęcia tomograficzne mózgu pokazują malutką ciemną plamkę. Nie wiemy, co to jest. To może być guz, krwiak lub jeszcze coś innego. Jeśli to coś naciska na jakiś ważny ośrodek, to… – zawahał się, jakby chciał opóźnić tę informację: -…to może być gorzej niż w typowym mongolizmie.
– I moja córka nie będzie wyplatać koszyków – powiedziała Ewa.
– Tak. Może się okazać, że nawet tego nie będzie w stanie się nauczyć.
Lekarz odchrząknął i wyszedł. Także w tym chrząknięciu Ewa usłyszała współczucie, którego sobie nie życzyła.
*
– Zostawimy je tu – powiedział Adam. Tym razem przyszedł bez kwiatów. – Ustaliłem wszystko z lekarzami. Pójdzie do specjalnego zakładu.
“Ono”, pomyślała Ewa. “Zatem już nie ma płci. I tak jest lepiej. Do czegoś bezpłciowego trudno się przywiązać”.
– Nie będzie mu źle – mówił dalej Adam.- Dam pieniądze. Więcej niż trzeba. Ustalę wysoki, comiesięczny odpis na rzecz tego zakładu. Stać nas na to. A wszystkim powiemy, że poroniłaś albo że urodziło się martwe. Co wolisz…
– Wszystkim? – powtórzyła.
– Sama wiesz… Nasi przyjaciele, znajomi, koledzy z firmy. Coś musimy powiedzieć. Gdy pomyśle; o ich spojrzeniach… o tych szeptach za naszymi plecami…
– Wiem – powiedziała ze zrozumieniem. – Zawsze nam czegoś zazdrościli, nagle zaczną współczuć.
– A ja nienawidzę współczucia – powiedział _Adam-Kiwała głową w takt słów męża, nie patrząc w stronę dziecka, które leżało obok niej na szpitalnym łóżku. “Tak. To jest dobre. Wyjść stąd bez tego tu i zapomnieć. Zapomnieć. Wykreślić z życia tych kilka miesięcy. Nigdy do nich nie wracać”.
Dziecko nagle zapłakało. Nachyliła się nad nim, a rysy jej twarzy bezwiednie zmiękły. Spojrzała na niemowlę tak, jak patrzyła kiedyś na kota przejechanego przez auto. Z połamanymi łapami, dziwnie spłaszczony, ale wciąż żywy, leżał na chodniku, próbując unieść głowę, i wydawał z siebie bezradny, dziecięcy płacz. Nie umiała mu pomóc. Najmądrzej byłoby go dobić, ale tego też nie potrafiła. Umiała, jedynie zatkać uszy i przyśpieszyć kroku. Nie chciała słuchać tej bezsilnej prośby o pomoc.
– Ratunku… pomocy… – wyszeptała teraz bezgłośnie, ale Adam już wyszedł i nikt jej nie usłyszał.
*
Pan stwarzał światy mające Początek, ale bez Końca. Stwarzał je wciąż na nowo, wierząc, że następny będzie lepszy. Niekiedy Mu się udawało. Prawie zawsze a dawały mu się dzień i noc, były bowiem skrajnie różne i miały w sobie naturalną urodę światła i mroku.
– TO JEST DOBRE – mówił Pan bez cienia wątpliwości.
Mówił TO JEST DOBRE także wtedy, gdy wiedział, że Mu się nie udało. Pragnął w ten sposób dodać sobie otuchy. Gdyby utracił odwagę stwarzania, wszystkie światy, w jednej chwili, zapadłyby się w nieskończoną, czarną dziurę, w której nie tylko nie było miejsca dla człowieka, ale nawet nie istniał czas. A światy i ludzie nie mogą istnieć w oderwaniu od czasu, choć czas może istnieć bez nich.
Ale właśnie ze stwarzaniem ludzi bywało różnie. Dlatego Pan, metodą prób i błędów, stwarzał też Dary i ofiarowywał je ludziom, aby ich doskonalić. Doskonalenie także nie zawsze się udawało. Albo Dary były nie dość dobre, albo ludzie nie rozumieli, dlaczego zostali wybrani, by je otrzymać.
Jeśli jednak stwarzanie było żmudne, monotonne i nieskończone, jak Wszechświat, to stwarzanie Darów nosiło w sobie elementy niespodzianki,
*
Kobieta, którą przysłał lekarz, miała na imię Anna i weszła do izolatki z uśmiechem tak szerokim, że niemal przepoławiał jej głowę.
– Piękne dziecko – powiedziała, nachylając się nad niemowlakiem.
Ewa parsknęła, wydając z siebie dźwięk pośredni między chichotem a nienawistnym, stłumionym w gardle szlochem.
– Co to panią obchodzi? – Ewa poczuła, jak narasta w niej wrogość do przesadnego uśmiechu nie-znajomej, do mdłego smaku jej dobrej woli, do nieznośnego wyrazu współczucia, które rozlewało się na jej twarzy.
– Może obejrzy pani zdjęcie mojej córeczki? – powiedziała tamta. Zdjęcie miała widocznie przygotowane, gdyż wyjęła je z torebki jednym ruchem. Ewa zerknęła: z kolorowej fotografii ufnie uśmiechała się kilkuletnia dziewczynka. Ten uśmiech uwypuklał wszystkie typowe cechy zespołu Downa i działał porażająco na Ewę, gdy wpatrywała się w okrągłą, sympatyczną buzię w równie okrągłych okularach.
– TO od razu widać – powiedziała bezwiednie i przygryzła wargi. “Ja cierpię, ale czy muszę ranić tę kobietę?”, zadała sobie pytanie. Lecz Anna nie wyglądała na zranioną. Z niemal naturalnym uśmiechem odparła:
– Jasne, że widać – i dodała tonem poufnego wysiania: – Bałam się, idąc do pani. Zawsze się boję.
– Zawsze? Co to znaczy “zawsze”? – spytała Ewa.
– Tych dzieci rodzi się więcej, niż pani myśli.
– Płacą pani za to, czy co? – spytała Ewa agresywnie.
– Nie, nie płacą – odparła niezrażona kobieta. – Ale widzi pani, ja jej nie odrzuciłam. Więc przychodzę, aby namówić inne, by też tego nie zrobiły.
– Kogo pani żal? Opieki społecznej? – żachnęła się Ewa. – W końcu to z naszych podatków.
Już podjęła decyzję i postanowiła, że nawet zastęp kobiet z małymi mongołami do niczego jej nie nakłoni. Czuła się wolna i gotowa zaczynać wszystko od nowa.
Kobieta przysiadła na łóżku i wpatrzyła się w niemowlę. Na jej twarzy znowu pojawił się uśmiech, lecz inny niż przed chwilą.
– Pani nie wierzy, że te dzieci można kochać, czasem nawet bardziej niż te zdrowe. Ja mam dwójkę, Jacka i Elżbietkę. Elżbietkę kocham mocniej niż Jacka, bo ona bardziej tego potrzebuje. Takie dzieci są spragnione miłości…
Ewa milczała. Kobieta usiadła i wciąż nie odrywając wzroku od niemowlęcia, mówiła dalej:
– Nazywamy je Darami Pana, wie pani? Lub dziećmi Boga.
Ewa parsknęła śmiechem.
– Kto wymyślił tę głupią nazwę?
– Nie wiem – odparła kobieta. – Gdy urodziła się Elżbietka, ta nazwa już była w użyciu. Używa się jej od lat. Może od zawsze? Mnie przekazała ją inna matka, która przyszła do mnie do szpitala, tak jak ja teraz przychodzę do pani. Niekiedy mówi się także “dzieci czujące inaczej”.
– Ha! Political correctness! – prychnęła gniewnie Ewa. Na temat political correctness mieli z Adamem ustalone zdanie. Teraz, z nie tajoną satysfakcją, wykrzykiwała je przed tą obcą kobietą: – Murzyn to Afroamerykanin, tak? Jakiś zwolennik politycznej poprawności tak się zagalopował, że Afroamerykaninem nazwał Nelsona Mandelę, byle nie powiedzieć “czarny”! Cygan to Rom, pedał to gej lub “kochający inaczej”? A przygłup to “czujący inaczej”, a nawet “Dar Pana”, tak?
– Właśnie tak – powiedziała spokojnie kobieta. – Czemu raczej nie zastanowi się pani, skąd się to wzięło?
– Skąd? – spytała gniewnie Ewa.
– Nie czyń drugiemu, co tobie niemiło, nie rób mu przykrości, gdy nie musisz… kochaj bliźniego…
Ewa milczała. Kobieta irytowała ją w tej chwili jeszcze bardziej. Mówiła komunały. Umoralniała.
– Pani nie wie, że w narodzinach tego dziecka może kryć się coś dobrego… bardzo dobrego. Ono wiele dla pani zrobi samym swoim istnieniem – mówiła nieznajoma.
– Niech mi pani nie próbuje wmówić, że w narodzinach tego dziecka jest tyle dobrego. Proszę lepiej powiedzieć, co jest najgorsze – zaproponowała chytrze. Ale kobieta potraktowała jej pytanie z powagą. Namyślała się przez dłuższą chwilę, jakby chcąc wybrać to, co najważniejsze. Jej spojrzenie wędrowało od niemowlęcia ku matce i z powrotem. Ewie wydawało się, że widzi w nim błysk, współczucia.
– Dla mnie najgorsze były dwie rzeczy – odparła wreszcie. – Moja córeczka nie mówiła do piątego roku życia. Ani słowa. Wydawała tylko różne mruczące dźwięki Słyszy pani, jak paplają normalne dzieci, i ogarnia panią strach, że ona nigdy nie powie jednego sensownego zdania. Ba, jednego słowa. A przecież wszystkie w końcu mówią. Jedne wcześniej, inne później. Ale mówią. I pewnego dnia powiedzą: “Kocham cię, mamo”. Owszem, niektóre na całe życie zachowają własny, uproszczony język, lecz czują to samo co inne. A może więcej?
Kwa milczała. Kobieta westchnęła głęboko:
– Ale są gorsze sprawy… – urwała, jakby szukając właściwych słów. Szukała ich długo i wreszcie znalazła: – Nie jest łatwo nauczyć je porządku. Codziennie, gdy odbierałam Elżbietkę z przedszkola integracyjnego…
– Integracyjnego? – powtórzyła Ewa.
– Tak, są specjalne przedszkola, w których dzieci normalne bawią się z… – zaczęła kobieta i znowu urwała, a Ewa dokończyła:
– …z nienormalnymi.
– Tak. Zapisałam tam Elżbietkę i… i prawie każdy dzień był upokorzeniem – ciągnęła kobieta.
– Upokorzeniem… – powiedziała Ewa i zawiesiła głos.
– Mówiłam, że te dzieci bardzo długo nie potrafią nauczyć się porządku – przypomniała Anna.
– …i załatwiają się pod siebie – dorzuciła szybko kobieta, a potem odetchnęła głośno, jakby pokonała jakąś przeszkodę.
Ewa wzdrygnęła się. Należała do osób, którym na widok wymiotującego pijaka robiło się niedobrze, a do publicznych toalet nawet nie próbowała wchodzić. Już w ciąży nie była pewna, czy będzie zdolna przewinąć dziecko. Adam, śmiejąc się pogodnie, jak to on, obiecał jej do pomocy pielęgniarkę.
– Nie martw się, to niecały rok, może krócej. Inteligentne dzieci szybko się tego uczą, a chyba nie wątpisz, jakie będzie nasze?
Wtedy nie wątpiła. Tymczasem kobieta mówiła dalej:
– Czasem trwa to do czwartego, niekiedy aż do szóstego roku życia. Zdarza się, że i dłużej. Te dzieci nie umieją albo nie chcą w porę zawołać. Nie sposób je tego nauczyć. I można różnie trafić. Mam na myśli przedszkolanki. One od biedy zmienią pampersa, ale gdy moja Elżbietka… pani wie…
– Wiem – powiedziała brutalnie Ewa. – Gdy Elżbietka nawaliła kupę do majtek, to co?
– …telefonowały po mnie. Nawet gdy byłam w pracy, gdy miałam pilne zajęcia, telefonowały, żebym natychmiast przyszła i zrobiła porządek. Dawały do zrozumienia, że one nie są od tego. Że to kłopot. I że się brzydzą. To było upokorzenie.
Ewa pomyślała, że w życiu nie odda dziecka do przedszkola. Nie chciała dodatkowych upokorzeń. Wystarczało jedno: narodziny tego niemowlęcia. “Zaraz, zaraz… Do jakiego przedszkola? Ono nie pójdzie do przedszkola, zostaje tutaj”, przypomniała sobie.
– Ma już osiem lat i jest urocza – powiedziała znowu Anna i ponownie podsunęła Ewie zdjęcie. Elżbietka uśmiechała się radośnie: śmieszna, okrągła buźka. Gdyby nie te oczy…
– Jest wrażliwa i ufna. Taki mały niedźwiadek – uśmiechnęła się czule kobieta. – Bardzo ją kochamy. Mówiłam już pani, jak się mówi na takie dzieci: Dar Pana…
– To niech Pan weźmie ją z powrotem – powiedziała twardo Ewa.
Oczekiwała ze strony Anny oburzenia, pouczeń, urazy. Nawet, w jakiś paradoksalny sposób, tego pragnęła. Lecz Anna spojrzała na nią z niepojętym zrozumieniem:
– Tak. Wiem. Prawie wszystkie mamy taki moment, gdy myślimy, że lepiej, by umarło. Potem, gdy i uśnie i patrzymy, jak się bawi, śmieje, jak umie kochać i jak bardzo jest ufne, wtedy każdego dnia, w każdej minucie wstydzimy się “tej myśli. Ja wstydzę się jej do dziś. Choć niejeden raz ta myśl do mnie wracała. Ale już nie wraca. Nigdy.
Ewa pomyślała, że została jej odebrana możliwość bycia brutalnie szczerą. Nawet w tym nie była oryginalna. Była typowa.
– Niech pani wyjdzie – powiedziała do Anny chłodno i stanowczo.
– Wrócę, jeśli pani zechce – szepnęła kobieta, kładąc na stoliku swoją wizytówkę -Proszę mi tylko pozwolić wziąć ją na ręce.
– Po co? – spytała nieufnie Ewa.
– Chcę pani dziecku dać to, czego nie umiałam dać własnemu, gdy się narodziło.