"Tysiąc spokojnych miast" - читать интересную книгу автора (Pilch Jerzy)Rozdział IITym razem zgadłem, od początku wiedziałem, że ostatnim słowem w monologu pana Trąby będzie słowo „ręka". Byłem tego bosko pewien i nie odczuwałem zwykłej satysfakcji, iż świat układa się po mojej myśli, a rozlegające się na nim języki mówią to, co pragnę, by zostało powiedziane. Nie dbałem wszakże o satysfakcję, siedziałem w naszej ogromnej jak otwarte niebiosa kuchni i czekałem, aż zapadnie wieczór i zapalą się światła w Domu Towarowym Rychtera. Nie dbałem o wszeteczne sekrety morfinistek, nie dbałem o przedśmiertne dzieła pana Trąby, nie dbałem o matematykę, czyniłem to, ale w głębi serca nie dbałem nawet o zasłyszane zdania, które bezwiednie stenografowałem albo z niepojętą prędkością notowałem w pełnej krasie graficznej. Uganiałem się tego lata za anielicą mojej pierwszej miłości i poza pierwszymi porywami nie dbałem o nic. Właściwie nie uganiałem się za anielicą mojej pierwszej miłości, za wszystkimi późniejszymi anielicami – tak jest – uganiałem się. Ale za anielicą mojej pierwszej miłości nie tyle się uganiałem, co próbowałem nawiązać z nią jakikolwiek kontakt. Byłem niczym powiatowy obserwator chmur, co chce dotrzeć do pozagwiezdnych sfer. Ceglana galaktyka Domu Towarowego Rychtera graniczyła wprawdzie z naszym światem, ale anielica mojej pierwszej miłości mieszkała wysoko, jej piętro było tysiąc razy dalsze niż trzeszczące tuż nad głową poddasze morfinistek. Zaszczuty własnymi żądzami gapiłem się w białawą planetę jej okna, trzęsły mi się ręce, nie mogłem utrzymać w garści obsadki ze stalówką redis, czarno-zielone rzeki fal radiowych łagodnie przepływały przez białe i wyludnione śródmieścia – Nicea, Londyn, Rzym, Madryt DLACZEGO – pisałem ogromnymi literami na odwrocie arkusza bristolu, na którym parę dni temu nakreśliłem sobie dla wprawy klasyczny układ dwu współśrodkowych pierścieni kołowych, których iloczynem jest pierścień. DLACZEGO – pisałem ogromnym technicznym pismem – DLACZEGO PANI SIĘ NIE – pisałem w nadziei, iż rozmiar i kontrast są wystarczająco czytelne – DLACZEGO PANI SIĘ NIE UŚMIECHA? – stawiałem monstrualny w swojej głębi psychoanalitycznej znak zapytania. Następnie pluskiewkami przypinałem bristol do stołu, przysuwałem stół do okna, puszczałem radio na pełny regulator, zamknięte wewnątrz czarno-zielone żywioły i powodzie grały na całego, byłem pewien, lada chwila eksplodują i obrócą w pył bakelity i lampy Pioniera. Ale czy to wystarczy? Czy ta eksplozja zwróci jej uwagę? Po kilku, a może kilkunastu próbach, po tygodniu, a może po dwu tygodniach wytężonych prac stało się. Radio co prawda nie obróciło się w pył ani nie rozpadło na kawałki, ale i tak stało się najgorsze. Anielica mojej pierwszej miłości pojawiła się w oknie i jęła nieustępliwie wpatrywać się w czysto – jak w głębi serca miałem nadzieję – retoryczne pytanie wypisane wielgachnymi literami na bristolu. Chryste Panie – co robić? Znajdowałem się w niezwykle niewygodnej pozycji. Przywierałem mianowicie plackiem do przyokiennej ściany, twarz moja ściśle przylegała do okiennicy, byłem w zasadzie bezpieczny i niewidoczny, ale przecież znaczna część mojej głowy musiała być widoczna! Musiała być widoczna, bo sterczała na zewnątrz, sterczała na zewnątrz, bo lewym okiem (kątem lewego oka) starałem się kontrolować sytuację i nieustannie sprawdzałem, czy zwabi ją wznosząca się pod niebiosa symfonia oślepłych dźwięków, czy spojrzy w moje okno, czy zobaczy i czy odczyta napis. A tu masz: zwabił ją, spojrzała, dostrzegła i jęła odczytywać. Postanowiłem, że nie drgnę, nie ruszę się nawet o pół milimetra. W końcu z tej odległości, ściśle i bez kosmicznej poetyczności rzecz biorąc, musiało to być w linii prostej i tak sporo, dobrych kilkadziesiąt metrów. Z tej odległości fragment mojej głowy mógł z pewnością uchodzić za spowodowane wilgocią wybrzuszenie na okiennicy. Albo za jakiś sprzęt wiszący na ścianie (Bogiem a prawdą – byłem nim, byłem sprzętem wiszącym na ścianie), za sprzęt wiszący na ścianie, którego część wystaje na zewnątrz. Na przykład owalne lustro w dębowej ramie. Dlaczegóżby w tym miejscu, perswadowałem jej telepatycznie, nie miało wisieć owalne lustro w dębowej ramie, którego fragment wystaje? Ono tu przecież jest, wisi i wystaje! Albo – dajmy na to – sukienna kieszeń na szczotki uszyta przez zapobiegliwą gospodynię… W domach, zwłaszcza zaś w domach na prowincji, zwłaszcza w ewangelickich domach na prowincji, często przecież widuje się umocowane na ścianach sukienne kieszenie na szczotki uszyte przez zapobiegliwe gospodynie… Wprawdzie matka wiecznie zajęta porządkowaniem korespondencji z Biskupem nie jest przesadnie zapobiegliwą gospodynią, ale w końcu co tobie do tego… I brnąłbym tak bez końca w tę dobrze sprawdzoną i przez to bezkarną groteskę, gdybym nagle nie pojął, że coś tu nie gra, coś to za długo trwa, w końcu jak długo można czytać zdanie pytajne: „Dlaczego pani się nie uśmiecha?". Widocznie jednak układ świateł był niedobry, odległość zbyt wielka, może jeszcze pojawiły się jakieś inne perypetie, w każdym razie anielica mojej pierwszej miłości nie była w stanie poradzić sobie z komunikatem, który wprawdzie do niej dotarł, ale był niepojęty. I wiecie, co ta bestia wtedy zrobiła? Przerwała deszyfrację komunikatu, uniosła głowę oraz rękę, i jęła swą niesłychaną dłonią machać w moim kierunku. Przez chwilę jeszcze trwałem w moich nowych wcieleniach, przez chwilę jeszcze byłem spowodowanym wilgocią wybrzuszeniem, fragmentem lustra, sukienną kieszenią, ale ponieważ anielica mojej pierwszej miłości po prostu mnie widziała, nie pozostawało nic innego jak powrót do samego siebie. Zamknąłem oczy. Zamknąłem oczy, przesunąłem się wzdłuż ściany, na dobre zniknąłem z pola jej widzenia, ściszyłem radio, dopełzłem do wyłącznika i zgasiłem światło. Powitalny transparent DLACZEGO PANI SIĘ NIE UŚMIECHA? utonął w ciemnościach, na całej planecie zamarło życie. Ukucnąwszy, siedziałem po ciemku i byłem rad, że jest już po wszystkim. Czas – powtarzałem niedawno usłyszaną naukę – czas wszystko leczy, za jakieś dwa tygodnie nie będę się już niczego wstydził. Doszliśmy do punktu brzegowego, a punktem brzegowym figury nazywamy taki punkt, w którego każdym otoczeniu znajdują się zarówno punkty tej figury, jak i punkty do niej nie należące. Zbiór punktów brzegowych figury nazywamy jej brzegiem -szepnąłem do siebie i odetchnąłem na dobre. Po niedalekim nasypie wspinała się lokomotywa, przystawała co chwila niczym znużony wędrowiec, maszynista mówił coś do pomocnika, ktoś szedł najkrótszą w świecie drogą pomiędzy nami a Domem Towarowym Rychtera, ktoś tam szedł po krawędzi nocy, pogwizdywał, kopał puszkę po sardynkach, jej uderzenia o asfalt brzmiały niesłychanie płynnie, ktoś prowadził puszkę po sardynkach niczym Roman Lentner piłkę, ktoś podbijał puszkę wielką niczym futbolówka, już miał oddać strzał w kierunku bramki, gdy nagle jak spod ziemi wyrastał przed nim obrońca, walczyli nieustępliwie, łoskot i chrzęst były takie, iż zdawać się mogło, nie klubowe koszulki, ale zbroje z cienkiej blachy mają na sobie. Wpierw pojedyncze, potem coraz częstsze gwizdy zaczynały rozlegać się z trybun, jeden za drugim frunęły stamtąd najdziwniejsze przedmioty i rozbijały się z hukiem o twardą jak asfalt murawę. Poderwałem się na równe nogi, zapaliłem światło, skoczyłem do okna. Anielica mojej pierwszej miłości miotała się jak szalona, gwizdała na palcach i metodycznie ogałacała swój pokój z wszelkich przedmiotów ciskając nimi o bruk. No tak – przemknęło mi przez głowę -ona ma przecież jakieś dwadzieścia sześć albo dwadzieścia siedem lat, a w tym wieku rzeczy już nie mają znaczenia. Anielica mojej pierwszej miłości wypłaszała mnie z jamy mojego dziewiczego lęku gradem popielniczek, sztućców, kubków, szklanek, opakowań po nie wiadomo czym, we wszystkich oknach Domu Towarowego Rychtera zapalały się światła, przypadkowi przechodnie zatrzymywali się i błyskawicznie z przypadkowych przechodniów przeistaczali się w przypadkowych świadków zdarzeń, z daleka słychać było sygnał nadjeżdżającej karetki albo straży pożarnej. Teraz ja machałem do niej, dawałem znać, jestem, godzę się na wszystko, wysyłałem jakieś uspokajające powietrze posłannictwa, łagodziłem jej furię za pomocą jakiegoś niepoczytalnego alfabetu niezbornych gestów. Wreszcie mnie dostrzegła i znieruchomiała. Wskazałem teraz bardzo wolno wskazującym palcem na samego siebie, a potem wyciągnąłem obie dłonie w jej kierunku, co miało znaczyć: zaraz do ciebie przyjdę i pozwolę ci poigrać moim młodym i dziewiczym ciałem, ale ona ku mojemu najwyższemu zdumieniu przecząco pokiwała głową i obróciła swą niesłychaną dłoń w dół, w kierunku zasłoniętej zieloną kratą witryny działu obuwniczego. Ponowiłem mój gest, nie rozumie, pomyślałem, albo nie wierzy własnemu szczęściu, ale nie, ona stanowczo i definitywnie wskazała w kierunku masywnej kraty strzegącej kilku par nędznych gomułkowskich czółenek. Uniosłem w górę przegub lewej dłoni i wskazałem cyferblat mojego zegarka marki Poljot z kalendarzem. Kiedy? Natychmiast – odparła, czyniąc znak figury domkniętej. W górze słychać było spazmatyczny szept morfinistek, ojciec dociekał prawdy pomiędzy wierszami „Trybuny Ludu". Drogi i umiłowany Księże Biskupie, pisała matka, na razie na brudno, nogi uginały się pode mną, noc miała w sobie dziecięcą intensywność atramentu. Anielica mojej pierwszej miłości stała pod działem obuwniczym, była odziana w czarny rozpinany sweter sięgający do połowy uda, pod pachą zaś ściskała ni to torebkę, ni to raportówkę, ni to dziennik lekcyjny. – Co tam jest napisane? – zapytała z najwyższym zniecierpliwieniem. W śmiertelnym przerażeniu widziałem, zauważyłem i zapamiętywałem wszystko. W obłąkaniu swym byłem wręcz w stanie przepowiadać nie tylko ostatnie słowa nie wypowiedzianych jeszcze zdań, byłem w ogóle w stanie dostrzegać całą niedaleką przyszłość. Czarny, sięgający do połowy uda sweter oznaczał ni mniej, ni więcej, iż stoi przede mną i przemawia do mnie kobieta w mini. Nie wierzyłem ani nie wiedziałem, że to kiedykolwiek nastąpi. Epoka odsłoniętych nóg miała nastać dopiero za rok. Dopiero za rok zostaną obcięte spódnice i sukienki, dopiero za rok kilkaset milionów damskich nóg ujrzy światło dzienne, dopiero za rok ziemia stanie się lekka jak rzepka kolanowa licealistki. Dopiero za rok i parę miesięcy Małgosia Snajperek prowadząca w centrum odpustową strzelnicę skróci wyszarzałą sukienczynę, zabłyśnie niepojętą bielą ud i kolan, i z dnia na dzień z niepozornego i dostępnego wszystkim kaczątka przeistoczy się w nieosiągalną boginię seksu. Dopiero za rok wszystkie Małgosie świata odprują od swoich szatek pasek mniej więcej trzydziestocentyme-trowej szerokości, pokażą naszym osłupiałym oczom swoje boskie nogi od stóp do ud i natychmiast umkną na tych obnażonych nogach na odległość nie do pokonania. Dopiero za rok kobiety znów staną się nieosiągalne. Staną się nieosiągalne na mgnienie oka, bo na mgnienie oka obnażenie daje pozór nieosiągalności. Dopiero za rok. A tymczasem prekursorka długości do połowy uda stała przede mną i mówiła do mnie: – Co tam jest napisane? – Dlaczego pani się nie uśmiecha – wyjąkałem. Przez chwilę milczała, patrzyła na mnie z intensywną dociekliwością samorodnej psychoanalityczki, a potem powiedziała: – Bo taka jestem. Nie uśmiecham się i już. Rozumiesz? I uśmiechnęła się tajemniczo, i wzięła mnie pod rękę, i powiedziała: – Chodź, pójdziemy na spacer. Było to dziwne i, prawdę powiedziawszy, nigdy wcześniej ani później (zwłaszcza nigdy później) nie spotkałem się z tak osobliwym fenomenem kobiecej cielesności: ona z bliska wyglądała młodziej. I było tak, jak potem zawsze bywało w moim życiu – przeważyła słabość, a także przeważyła odwrotność. Ja powinienem ją prowadzić. Ale było na odwrót, to ona mnie prowadziła, wiodła przez pachnący alkoholem park, przez dziczejące boisko piłkarskie, wzdłuż ciepłej rzeki, tam i z powrotem. Znałem te wszystkie miejsca tak dobrze, że od dawna przestałem je zauważać, od dawna nie było tych miejsc w mojej głowie, ale teraz ona, kuso odziana letniczka, przywracała istnienie temu co trzeba. Wdychałem zapach jej włosów, pachniały szamponem tataro-chmielowym, wdychałem ten zapach i bardzo wyraźnie czułem pod stopami żwir parkowej alejki, czułem dotyk jej dłoni i widziałem ciemną płaszczyznę boiska, zarys bu-twiejących bramek, z czarnymi kłączami koprów wrośniętych w od lat nie zdejmowane siatki, słuchałem jej osobliwego, jakby zduszonego, jakby borykającego się z nieustannym chichotem głosu i wdychałem idące od rzeki powietrze. Jeszcze nie wiedziałem, że moją sytuację można opisać za pomocą klasycznych aforyzmów: „Na wylot ci znane krainy dzieciństwa poznasz dopiero u boku kobiety swojego życia" – powiadał pierwszy aforyzm. „Dopóki zakochana kobieta nie spojrzy na twoją dziecięcą fotografię, dopóty nie urośniesz" – głosiła druga mądrość. „Pierwszy dzień pierwszej miłości jest ostatnim dniem twojego dzieciństwa, dotąd nie istniałeś" – brzmiała kolejna niepodważalna w swojej arbitralności prawda. Do dziś nie wiem, kim byli autorzy tych nieśmiertelnych maksym, nie pamiętam nawet, gdzie je przeczytałem albo gdzie je usłyszałem, ich autorem mógł być zarówno król Salomon, jak i pan Trąba, zapomniany klasyk i przygodny towarzysz podróży, autor szkolnych lektur i młody poeta, którego wierszy nikt nie chciał drukować, to jest przecież i dziś bez znaczenia, a wtedy, ponad trzydzieści lat temu, gdy anielica mojej pierwszej miłości u progu letniej nocy wiodła mnie przez sam środek kraju moich lat dziecinnych, było to całkowicie bez znaczenia, wtedy nie tylko nie wiedziałem, kto jest autorem aforyzmów opisujących moją sytuację, ale w ogóle nie wiedziałem, że istnieją jakieś aforyzmy opisujące moją sytuację. Wtedy niejasne stworzenie, skrzydlaty płaz strachu i żądzy zaczynał się powoli ruszać w głębi moich trzewi i w głębi mej duszy, wtedy byłem szczęśliwy, że nie muszę nic mówić, ponieważ ona, anielica mojej pierwszej miłości, mówiła bez przerwy. – Widziałam cię siedem razy – mówiła swoim stłumionym, jakby nieustannie zwiastującym wybuch serdecznego śmiechu głosem – widziałam cię siedem razy. Tak, Jerzyku mężczyzno, widziałam cię siedem razy. Widzisz, znam nawet twoje imię. Ale ja ci nie powiem, jak ja mam na imię. Dobrze, dobrze, nie obrażaj się, nie odchodź, nie zostawiaj mnie, nie przerywaj tak nagle naszego romansu ledwo zaczętego. Dobrze, powiem ci, jak mam na imię. Ale za chwilę. Pierwszy raz widziałam cię pod kioskiem „Ruchu", prawdę powiedziawszy, stałam tuż za tobą w kolejce i urzekły mnie twoje ramiona haniebnie przyodziane w białą koszulę. Nie gniewaj się, Jerzyku, ale po tej białej koszuli poznałam, że – jakby ci to powiedzieć, żebyś się znowu nie wściekł – więc po tej białej koszuli poznałam, że nie spędzasz tu wakacji, ale że spędzasz tu życie. W porządku. Na ogół ubierasz się bardzo dobrze, ale niekiedy, niekiedy można by to i owo poprawić. W każdym razie ja, biedna śpiąca królewna od siedmiu lat uśpiona erotycznie, od siedmiu lat będąca w letargu miłosnym, ujrzałam przed sobą kilkunastoletniego chłopca o bardzo męskich ramionach i poczułam, że się budzę. Może zresztą bez przesady z tym budzeniem. W każdym razie z bardzo dużym niepokojem nasłuchiwałam brzmienia twojego głosu, Jerzyku, bałam się, że jak zabrzmisz makabryczną akustyką chłopca, który przechodzi mutację, natychmiast mi przejdzie, bałam się tego, ale moje obawy były przedwczesne. „Poproszę «Trybunę Ludu» i «Tygodnik Powszechny»" – powiedziałeś spokojnym, niskim i równie harmonijnie jak twoje ramiona ukształtowanym głosem. Drugi raz cię widziałam, jak śledziłeś dwa ciała, które wynajmują u was pokój na poddaszu. Oj, Jerzyku, Jerzyku, mnie się te dwa ciała bardzo nie podobają, nie interesuj się tymi ciałami, Jerzyku, po co je podglądasz, po coś za nimi lazł, jeśli koniecznie chcesz, to po prostu nawet dziś jeszcze wdrap się po schodach na pięterko, zapukaj, a będzie ci otworzone, poproś, a będzie ci dane. Wcale mi nie chodzi o występność ciał, one zresztą wcale nie są aż tak występne, na przykład absurdalne plotki, które wszyscy powtarzają, że te dwa ciała szpry-cują się morfiną, no gdzież tam, no gdzież tam, przecież te ciała są za leniwe, żeby zdobyć morfinę, przecież te ciała są zbyt rozlazłe, żeby radzić sobie ze strzykawką, przecież te ciała są zbyt mało lotne, by nawet morfina była je w stanie uskrzydlić. Jerzyku, mylisz się – anieli-ca mojej pierwszej miłości z całej siły i bardzo boleśnie wbiła palce w moje ramię i przerwała mówienie. Nie będę ukrywał, że choć w pierwszej chwili z ulgą przyjąłem nieoczekiwaną ciszę, w sumie i na dłuższą metę było mi to nie na rękę. Byłem absolutnie zdominowany jej paniczną i wszechwiedzącą narracją, nawet gdybym miał przy sobie moje zbawcze rekwizyty, zeszyt i ołówek, i tak nie byłbym w stanie niczego zapisać ani tym bardziej przewidzieć ostatniego słowa. Żadne z jej słów nie sprawiało zresztą wrażenia ostatniego, jej myśl poruszała się z zatrważającą prędkością i we wszystkich kierunkach, była szybsza od dźwięku i była co najmniej tak szybka jak światło, bo tak jak światło docierała wszędzie. Słuchałem jej chciwie i zatraciłem się całkowicie w tym słuchaniu i teraz nie miałem zielonego pojęcia, co powiedzieć, jak przerwać milczenie coraz bardziej kłopotliwe w swojej elementamości. – Przepraszam – powiedziałem na wszelki wypadek. – Nie musisz mnie przepraszać, ale nie życzę sobie, żebyś sobie Bóg wie co wyobrażał. Nie wyobrażaj sobie, że jestem o ciebie zazdrosna, smarkaczu jeden – powiedziała z nagłą złością, ale zaraz głos jej złagodniał i zaczęła mówić tak jak przedtem, szybko i z czułą perswazją w głosie. – Jerzyku, nie idzie o to, że to są dwa rozpustne ciała, idzie o to, że to są dwa ciała leniwe. Nie może być tak, Jerzyku, że ty u progu swego życia natkniesz się na leniwe ciało albo wręcz, o zgrozo i perwersjo, na całe dwa leniwe ciała. Spójrz w lustro, mój występny chłopcze. Anielica mojej pierwszej miłości ujęła mnie pod brodę, przysunęła swoją twarz do mojej twarzy, dotknęła swym czołem mojego czoła i z niesłychaną intensywnością ni to hipnotyzer-ki, ni to okulistki jęła się wpatrywać w moje oczy. – W głębi twoich zielonych oczu, Jerzyku próżniaku, widać całkiem wyraźnie krainę lenistwa, wznoszą się tam złote wzgórza, na których będziesz się wylegiwał, stoją tam kanapy twoich wielogodzinnych drzemek, piętrzą się zeszyty, których nigdy nie zapiszesz, jest tam tysiąc spokojnych miast, w których żył będziesz z dnia na dzień, tysiąc spokojnych białych miast o flegmatycznej architekturze i sprzyjającym klimacie, upały panują od samego rana, otwarty na przestrzał tramwaj jedzie przez zielone błonia, o, jak słodko będzie ci się, Jerzyku, mieszkać w sednie tego powoli budzącego się i zawsze przed ostatecznym rozbudzeniem usypiającego życia. Otwarte okna, ciemne mieszkania, bardzo ospałe dramaty mieszkańców, owalny stół nakryty serwetą, resztki uczt, co nigdy się nie kończą, hamaki, fotele, stare budownictwo, tysiąc łagodnych rzek pod tysiącem starych mostów, leniwe dziewczyny spacerują po trawiastych plażach… Mój drogi, mój drogi, boję się, że już jest za późno. Kiedy istotnie się tak fatalnie zdarzy, że na samym początku młodości natkniesz się na leniwe ciało, będziesz ty stracony dla życia, twoje wrodzone próżniacze skłonności zostaną rozbudzone i utrwalone i przez całe życie będziesz szukał obiecanej krainy lenistwa, będziesz kroczył przez tysiąc spokojnych miast, całe życie będziesz łaknął leniwych ramion. Nie będziesz żył, ale będziesz spał, prześpisz życie, żyć czy spać, oczywiście, oto jest pytanie, ale w końcu jako wierzący ewangelik nie powinieneś za bardzo kombinować, ale trzymać się Pisma, a w Piśmie jest powiedziane, że wszystko ma swój czas, jest czas życia i czas snu. Czy ty nie rozumiesz, te dwa ciała śpią bez przerwy, to są po prostu dwie siostry wiecznie śpiące, które śpią, gdy idą i śpią, gdy jedzą, i śpią, gdy stoją, i śpią, gdy siedzą? Czy wy wszyscy nie rozumiecie, że one i dlatego też taszczą w głąb zagajników babilońską kołdrę, bo muszą cały czas mieć przy sobie zbawczy, magiczny rekwizyt snu? Zrobisz, jak zechcesz, Jerzyku. Trzeci raz cię widziałam, jak w towarzystwie mamy, taty i waszego wiecznie pijanego przyjaciela domu szliście w niedzielę na nabożeństwo do waszego kościoła. Gnana nie tylko ciekawością turystki poszłam za wami, siedziałam z tyłu na ławce pod wieżą. Podoba mi się u was, że nie trzeba klękać. Ale kazanie nie podobało mi się w ogóle. Kazanie było całkiem przerażające. Nie chciałabym dotknąć twoich uczuć religijnych, ale miejscowy ksiądz pastor sprawia wrażenie, jakby o wiele mocniej wierzył w diabła niż w Boga. Ściśle mówiąc, w diabła wierzy on niezbicie, natomiast, czy wierzy w Boga, pozostaje sprawą otwartą. Jeśli się nie mylę, Marcin Luter miał ten sam problem. Nie ma się w końcu czemu dziwić, albo się robi schizmę, albo się gra w gumy. Czwarty raz cię widziałam na basenie, Jerzyku, pływasz kiepsko. Natomiast w piłkę nożną grasz niczym Brazylijczyk. W zeszłym tygodniu stałam na drodze idącej ponad boiskiem i wtedy widziałam cię po raz piąty, nienagannie prowadziłeś piłkę, a ta sytuacja, kiedy ruszyłeś prawie z połowy boiska, sprintem minąłeś dwóch obrońców, okiwałeś trzeciego i potem sam na sam z bramkarzem położyłeś go chytrym zwodem w jednym rogu bramki i delikatnym muśnięciem stopy umieściłeś piłkę w rogu przeciwnym. Ach, Jerzyku, to było tak piękne, że. ręce same składały mi się do oklasków. Szósty raz, mniejsza zresztą o to gdzie, widziałam cię po raz szósty… A siódmy raz i może tysięczny widziałam cię w twoim pokoju, jak podglądasz mnie zawsze w tej samej infantylnej pozie. Tysiąc identycznych póz liczę jako jedną pozę. Widzisz, Jerzyku, wiem o tobie wszystko. Ale nie obawiaj się, nie jestem funkcjonariuszką, co trzyma pod poduszką aparat podsłuchowy. Chociaż trochę się obawiaj. Ale teraz, żeby było sprawiedliwie, ja ci powiem wszystko o sobie. To znaczy o żadnej sprawiedliwości tu w ogóle nie ma mowy, ty w końcu nie powiedziałeś mi niczego, bo ty w ogóle niczego nie mówisz i twoje niemówienie jest, prawdę powiedziawszy, równie urzekające jak twoje ramiona. Mężczyźni, Jerzyku, do czterdziestki nie powinni mówić w ogóle, a i po czterdziestce niewiele. Nieliczne wyjątki potwierdzają regułę. Bardzo dobrze czynisz, Jerzyku, że niewiele mówisz, że raczej starasz się w zamian zapisywać zasłyszane zdania. Jeśli jeszcze udałoby ci się wyzbyć paskudnej skłonności do leniwych ciał (choć to ci się nie uda, paskudniku jeden), kto wie, kto wie, może wyrósłby z ciebie mężczyzna prawdziwy? Chodź tutaj, odpoczniemy sobie. I usiedliśmy na ławce nad brzegiem rzeki, za nami w oknach Centrum sportowego paliły się światła, nasze zwielokrotnione cienie kładły się na wodzie, raz po raz pojedyncza moneta blasku padała na jej ruchliwe kolana. Okazało się, że to, co cały czas ściska pod pachą, to nie była ani torebka, ani raportówka, ani dziennik lekcyjny. Choć dalej wszystkie moje władze poznawcze były przez nią absolutnie zdominowane, to jednak zdumienie miało do mnie dostęp, toteż z najwyższym zdumieniem przyglądałem się, jak anielica mojej pierwszej miłości kładzie na naszych przylegających do siebie udach niewielki album z fotografiami i odwraca kartę za kartą. Spoglądałem na fotografie nieznanych mi ludzi z niechęcią i wstrętem, jakie budzić musi znieruchomiały tłum. Było tak, jakby przypadkowi przechodnie nagle stawali w miejscu, przybliżali się i zmuszali do kontemplowania swojej odrażającej przypadkowości, raz po raz wprawdzie pojawiała się w tym tłumie jej twarz, ale zawsze zmieniona, w innych fryzurach i w innych epokach. Znów mówiła do mnie, jej dłoń sunęła od fotografii do fotografii, opowiadała mi historię swojej rodziny, epizody z życia bliższych i dalszych znajomych, słuchałem i patrzyłem z uwagą, ale nic nie układało się tu w żadną całość. – Tu stoję na balkonie, kiepskie zdjęcie, ale w głębi widać kawałek Żoliborza, w tym domu mieszkała Trusia, moja najlepsza przyjaciółka, jej zdjęcie też tu gdzieś jest, nie żyje, nie ma o czym mówić. Dziadkowie w drodze do Białego, przyjaźnili się z pewnym Niemcem, ale Niemca nie widać, on musiał fotografować. Ojciec, ale nie wiem gdzie, popatrz, stoi jakby pośrodku ogromnego pola z butelką piwa w garści, tyle czasu minęło, a ja ciągle nie mogę dojść gdzie, kto, kiedy zrobił mu takie zdjęcie, patrzy gdzieś przed siebie, jeszcze widzi, biedak, patrzy, jakby się chciał świata napatrzyć, równiny i trawy. Cała rodzina i wszyscy się śmieją, to naprawdę rzadkość, nigdy nikt by nie pomyślał, że to ja, a to ja w samym środku, nawet od ciebie jestem na tym zdjęciu młodsza, tu na praktyce w aptece pana Mentzla, widzisz, jaka byłam piękna, jak mi do twarzy w białym chitonie. Stryjostwo Fiałkowscy z małym Tomkiem na sankach, do dziś go nie lubię, już jako dziecko oczy miał jak diabeł. Z matką w oknie, wiesz, że u mnie do dzisiaj wisi ta sama firanka, mój brat na urlopie, ze znajomymi na krakowskim Rynku pięć minut przed takim oberwaniem chmury, że w życiu tak nie zmokłam. A to jest, Jerzyku, moja ślubna fotografia, tylko nie bądź zazdrosny, miałam zieloną suknię, to sobie wyobrażasz, co się działo, mój przystojny mąż w szarym garniturze, wiesz, ile on zarabia? Bardzo dużo zarabia. Poza tym jest inteligentny i dobry dla dzieci. Uwielbia grać w szachy. Nie kocham go i chyba nigdy go nie kochałam. Pojutrze w niedzielę przyjeżdża. Jak umiesz grać w szachy, przyjdź i zagraj z nim, błagam cię, Jerzyku, on jak nie ma z kim grać, gra sam ze sobą i ja zawsze się boję, że wtedy stanie się coś okropnego, to moje dzieci, to Jaś, a to Małgosia, a to ja baba-Jaga. Nie Jaga. Teresa. Dotrzymuję słowa. Zawsze dotrzymuję słowa, bo taka jestem i już. Rozumiesz? Mam na imię Teresa. Teresa i już. Żadnych zdrobnień, przekręceń, przestawień, pieszczotliwości. Nienawidzę tego. Nienawidzę tego, bo taka jestem i już. Rozumiesz? Teresa. Żadna Terenia, Renia, Tereska, Kareska, żadna Tessa, Tereńka, Eśka, żadna Teresiuńka. Teresa. Proszę. Teresa na maturze. Teresa na plaży. Teresa w sukni balowej. Ten w mundurze to szef mojego męża. Oczywiście – pełny kieliszek na pierwszym planie. Rozumiesz, Jerzyku, że z tymi panami raczej nie ma żartów. Oni się przeważnie nie śmieją. Nawet jakby im opowiedzieć pyszny żart o zamachu na pierwszego sekretarza, zaręczam ci, nie będą się śmiali. A to matka i ojciec pół roku przed śmiercią. Pod koniec życia tak się nienawidzili, że jedno nie mogło żyć bez drugiego i tata umarł sześć tygodni po mamie. A pół roku wcześniej oboje zrobili sobie zdjęcie paszportowe. Przeraża mnie to, Jerzyku, w tym się kryje okropny sekret, straszna tajemnica. Istotnie, było coś osobliwego w zwyczajnych z pozoru legitymacyjnych zdjęciach dwojga starych ludzi, ona uśmiechała się do obiektywu, ale był to uśmiech nie tyle sztuczny, co naznaczony jakąś rozpaczliwą determinacją, w jego szeroko rozdziawionych oczach ślepca czuło się dziecinną nadzieję, iż za moment ujrzy błysk magnezji rozcinającej ciemność wszechogarniającą. – Oni oboje w ogóle nie wychodzili z domu, ani po gazetę, ani po chleb, ani do sąsiadów, trzecie piętro bez windy na Francesco Nullo. Jerzyku, oni byli na mnie skazani, a to są fotografie zrobione w zakładzie na Wiejskiej – anielica mojej pierwszej miłości mówiła teraz zupełnie inaczej, jej poprzednie mówienie było suwerennym panowaniem nade mną i nad światem, i mnie, i świat wyprzedzała o parę dobrych kroków, wiedziała o nas, o mnie i o świecie wszystko. Teraz zaś jej mówienie było rozpaczliwą obroną przed całkowitą kapitulacją, teraz nie wiedziała, nie znała sekretu, daremnie próbowała rozwikłać tajemnicę, ja z kolei, wyzwolony z kajdan jej narracyjnej dominacji, stopniowo odzyskiwałem mój profetyczny wigor, powoli zaczynałem się domyślać, jak zabrzmią jej ostatnie, choć wcale a wcale nie pożegnalne słowa. – …Tak, w zakładzie fotograficznym na Wiejskiej, w pierwszej chwili, kiedy jakiś miesiąc po pogrzebie ojca trafiłam na te zdjęcia, w pierwszej chwili pomyślałam, że może ktoś im to zrobił w domu, że umówili się przez telefon, bo ja wiem z kim, z kimś w każdym razie, kto umie robić zdjęcia paszportowe, no gdzież tam, no gdzież tam, o, zobacz, w tle wisi pluszowa zasłona, sprawdzałam, byłam tam, oni tam doszli, oni tam byli, oni tam zrobili sobie każde po sześć paszportowych fotografii, już nie mówię o tym, że dla nich to musiał być spory wydatek, musieli się ubrać, zobacz, ojciec jest w krawacie, a matka w sukience, którą poprzednio miała na sobie na chrzcinach Małgosi, musieli zejść na dół, ona musiała go prowadzić, choć sama ledwo się ruszała, potem musieli dojść do rogu i w dół, prawie całą Frascati, i jeszcze jaki kawał Wiejskiej. Jak oni to zrobili? I po co? I po co? Po co im były te paszportowe fotografie? Dokąd chcieli pojechać? W jaką podróż przedśmiertną chcieli wyruszyć? Dokąd chcieli uciec, zanim pomarli? Do Ameryki? Do Australii? Do ciepłych krajów? Anielica mojej pierwszej miłości zamknęła album i bardzo niezgrabnym ruchem podniosła się z ławki i ruszyliśmy przez park i przez zarosłe białą azjatycką trawą boisko z powrotem ku domowi. A gdy po kilku minutach znów stanęliśmy pod witryną działu obuwniczego, zasłoniętą masywną zieloną kratą, nie stało się to, co się stać miało. Anielica mojej pierwszej miłości nie wzięła mnie za rękę, nie objęła i nie powiedziała: chodź, Jerzyku. Chodź, ja też w gruncie rzeczy jestem bardzo, a bardzo leniwa. Byłem pewien, że tak właśnie się stanie, ale tak się nie stało. Anielica mojej pierwszej miłości jeszcze raz wydobyła spod pachy album i jeszcze raz jęła odwracać kartę po karcie. Pomyślałem w pierwszej chwili, że dalej chce dociekać niedocieczonego sekretu, że nagle przyszedł jej do głowy jakiś pomysł i już wie, na jaką to wyprawę chcieli wyruszyć jej niedołężni i umierający rodzice, ale i ten domysł był mylny. Moja pierwsza miłość o niezdrabnialnym imieniu wydobyła spomiędzy kart albumu niewielki świstek papieru i podała mi go, i powiedziała: – Tu masz mój adres, Jerzyku, Warszawa, ulica Francesco Nullo, numer domu 20, numer mieszkania 23. Nie byłeś jeszcze w Warszawie, ale kiedyś w końcu będziesz i wtedy wpadnij, odwiedź mnie koniecznie. Już teraz ci daję ten adres, bo obawiam się, że pojutrze nie będziesz chciał grać w szachy z moim mężem. A potem my wyjeżdżamy. My wyjeżdżamy, ty zostajesz – ktoś tak mówił do mnie, nie pamiętam kto. Żegnaj, Jerzyku, do zobaczenia na Francesco Nullo. – I odwróciła się, i zniknęła, i ja również odwróciłem się i również zniknąłem. Zniknąłem, bo przecież nikt mnie nie widział. Nikt nie widział, jak chowam do kieszeni kartkę z adresem, jak spoglądam w wypełnione ruchliwym blaskiem świecy okno morfini-stek, i nikt nie słyszał biblijnego zdania: zapukaj, a będzie ci otworzone, poproś, a będzie ci dane. Nawet ja sam nie słyszałem, jak mocno ten nieśmiertelny wers brzmi we mnie i nie wiedziałem, na jak dalekie wiedzie mnie manowce. |
||
|