"Impresjonista" - читать интересную книгу автора (Kunzru Hari)CZĘŚĆ I. PRAN NATHPewnego popołudnia, kilka lat po nastaniu nowego stulecia, czerwonawy pył, będący kiedyś żyzną górską glebą, wiruje w powietrzu. Opada na jeźdźca, który mozolnie brnie przez wąwozy, przecinające tereny po południowej stronie gór. Wysusza mu gardło, pokrywa ubranie, zatyka pory różowej, zlanej potem angielskiej twarzy. Jeździec nazywa się Ronald Forrester i jest specjalistą od pyłu. A raczej od walki z pyłem. Członków europejskiego klubu w Simli ciągle bawi żart ukuty od jego nazwiska: Forrester the forester. Parę razy próbował wyjaśnić swoim hinduskim podwładnym w departamencie sens tego dowcipu, ale nie zrozumieli. Uznali, że jego nazwisko pochodzi od wykonywanego zajęcia. Sahib Drzewiarz. Jak sahib Inżynier czy pan Sędzia. Sahib Forrester walczy z pyłem za pomocą drzew. Spędził w górach siedem lat. Objeżdżał wzgórza zżerane erozją, sadził ochronne pasy młodych drzewek, uczył wieśniaków, jak chronić glebę, i wprowadzał rozporządzenia zabraniające wycinki lasu i wypasu bydła bez stosownego zezwolenia. Dlatego najlepiej ze wszystkich rozumie ironię swojej obecnej sytuacji. Nawet teraz, na urlopie, praca towarzyszy mu na każdym kroku. Pociąga łyk słonawej wody z manierki i wypręża się w siodle, gdy koń potyka się, by zaraz potem odzyskać równowagę i strącić w dół kamienie, które podskakują po stromym, jałowym zboczu. Jest późne popołudnie. Przynajmniej upał zelżał. Nad głową wiszą ołowiane chmury, brzemienne monsunem, który nadejdzie lada dzień. Forrester pragnie, by nadszedł jak najszybciej. Przyjechał w te strony właśnie dlatego, że brak tu drzew. Na placówce, rozparty na werandzie rządowego bungalowu, pomyślał kiedyś przewrotnie, że bezdrzewna okolica świetnie nadałaby się na wypoczynek. Ale teraz wcale mu się tu nie podoba. To niegościnna ziemia. Nawet dla roślinności. Z wyjątkiem rzadko rozsianych poletek, pracowicie nawadnianych przez wieśniaków za pomocą sieci rowów i kanałów, jedynymi roślinami są kępki kłującej pożółkłej trawy i karłowate cierniste krzewy. Ten wyschły krajobraz działa na Forrestera przygnębiająco. Każdego ranka, kiedy słońce zaczyna ogrzewać namiot, sny Forrestera nabierają marszowego tempa. Sny o drzewach. Regimenty himalajskich cedrów, miarowo pnące się w górę i schodzące w doliny niczym angielscy żołnierze, tyle że przystrojone w igły. Nim, sal i palisander. Baniany o mackowatych korzeniach i ciemnym listowiu, przesłaniającym błękit nieba. Pojawiają się nawet angielskie drzewa, których nie widział od lat. Dęby o przedziwnych kształtach i wierzby płaczące mutują w rytmie powolnego kroku paradnego, gdy przewraca się z boku na bok. Przez te sny zlewa go pot, trawi niepokój, chwyta gniew, że lasy, jego lasy, przeobraziły się w coś rozedrganego i głupawego. W widowisko towarzyszące głównemu przedstawieniu. W drzewną komedię muzyczną. Zanim zdoła się ogolić, czerwonawe strużki potu zmieszanego z pyłem zaczną spływać mu z czoła. Forrester wie, że nikogo nie może za to winić. Tylko siebie. Wszyscy naokoło twierdzili, że to nieodpowiedni czas na wyprawę na południe. Gdyby go spytać, miałby kłopot z odpowiedzią na pytanie, co tu właściwie robi. Być może przyjechał tu z przekory, ponieważ o tej porze roku wszyscy ruszają na północ zażyć chłodu wzgórz. Spędził trzy tygodnie, jeżdżąc bez celu to tu, to tam w poszukiwaniu czegoś. Tyle że nie jest do końca pewien, czego szuka. Czegoś, co wypełni pustkę. Do niedawna życie wśród wzgórz zupełnie mu wystarczało. Naturalnie samotne. W przeciwieństwie do niektórych kolegów Forrester rozmawia ze swoimi podwładnymi i szczerze interesuje się ich życiem. Ale różnice rasowe trudno pokonać, poza tym nigdy nie był towarzyski, nawet w czasie studiów. Stąd wieczny dystans między nim a innymi. Zwyczajni mężczyźni nadaliby tej pustce kobiecy kształt i poświęcili urlop polowaniu na żonę podczas herbatek i rozgrywek polo w Simli. Tymczasem Forrester, człowiek skomplikowany i małomówny, postanowił sprawdzić, jak wygląda życie bez drzew. I odkrył, że za nim nie przepada. Przynajmniej jakiś postęp. Dla Forrestera najlepszy sposób na życie to oddzielić rzeczy lubiane od nielubianych. Sęk w tym, że zawsze znajdował tak niewiele do wpisania po stronie pozytywów. Przemierza więc wąwozy i pustkowia barwy khaki, marząc o drzewach i czekając na coś – cokolwiek – co wypełniłoby mu duszę. To coś znajduje się nie dalej niż o milę w linii prostej, choć wziąwszy pod uwagę pofałdowanie dzikiej drogi, odległość jest ze dwa razy większa. W miarę jak słońce zniża się ku zachodowi, Forrester dostrzega refleksy światła tańczące na metalu i różową plamę odbijającą od brązowej ziemi. Zatrzymuje się i patrzy, nieruchomiejąc w siodle niczym kawalerzysta podczas defilady. Czuje niezrozumiałe dla siebie zaciskanie się szczęk. Od półtora dnia nie widział żywej duszy. Stopniowo rozróżnia postacie. Wieśniacy, z wyglądu radżputowie, prowadzą wielbłądy. Eskortują przesłonięty tkaniną rozkołysany palankin, niesiony na ramionach przez czterech z nich. Zanim pochód zbliżył się do Forrestera na odległość głosu, słońce prawie już ginęło za widnokręgiem. Krwawa czerwona poświata w pojedynku z ciężką ołowianą chmurą. Forrester czeka. Jego koń przestępuje z nogi na nogę na brzegu wyschniętego strumienia. Mężczyźni dźwigający palankin zatrzymują się w pewnej odległości i stawiają swój ładunek na ziemi. W ogromnych różowych turbanach, z przesadnie długimi wąsiskami, taksują spoconego Anglika jak kupcy szacujący wartość wołu. Osiem par czarnych oczu, zaciekawionych i niewzruszonych. Ręka Forrestera mimowolnie wędruje ku szyi. Do przodu przesuwa się chudy, blady mężczyzna w średnim wieku, w dhoti i przybrudzonej białej koszuli, z czarnym parasolem pod pachą. Przypomina urzędnika kolei albo prywatnego nauczyciela. Jego wygląd kłóci się z tą jałową krainą. Najwyraźniej to on przewodzi grupie. I najwyraźniej jest niezadowolony, że jego słudzy nie czekali na polecenie zatrzymania się. Przepchnąwszy się naprzód, nisko kłania się Forresterowi, który w odpowiedzi dotyka brzegu swego topi. Już ma przemówić w hindi, gdy nieznajomy wita się z nim po angielsku. – Zanosi się na deszcz, prawda? Obaj patrzą w niebo. Jakby na potwierdzenie tych słów, wielka kropla spada na twarz Forrestera. Ogień i woda. Ziemia i powietrze. Medytuj o tych przeciwieństwach i pogódź je. Zwiń ciasno, a potem poślij ruchem spiralnym w głąb mrocznego tunelu, by na nowo połączyły się w jedną całość z innymi przejawami wielkiej jedności rzeczy, nazywanej Bogiem. Myśl może wędrować w ten sposób, prześlizgiwać się od części ku całości, miękko niczym wysmarowana olejkiem ręka masażysty. Amrita żałuje, że nie może oddać się myśleniu na zawsze. To byłaby prawdziwa słodycz! Ale Amrita jest tylko kobietą i „zawsze” nie będzie jej dane. Z braku nieskończoności rozciągnie czas, który ma, przędąc z niego cieniutką nić. Wewnątrz palankinu jest gorąco i duszno. Zapach jedzenia, zastarzałego potu i wody różanej miesza się z innym – ostrym i cierpkim. Ręka Amrity kolejny raz sięga po małą szkatułkę z drzewa sandałowego, wypełnioną ciemnymi kulkami. Amrita patrzy na swoją rękę, jakby patrzyła na węża pełznącego po kamiennej posadzce – z obojętnością graniczącą z odrazą. Tak, to jej ręka, lecz tylko teraz, przez chwilę. Amrita wie, że nie jest swoim ciałem. Ów krabokształtny obiekt, manipulujący kluczykiem przy zamknięciu szkatułki, a potem zajęty kleistymi kulkami czarnej żywicy, należy do niej, jak należą szal czy biżuteria. Wstrząs. Zatrzymali się. Słychać jakieś głosy. Amritę to cieszy. Ma dziewiętnaście lat i odbywa ostatnią podróż w życiu. W tej sytuacji każda zwłoka jest powodem do radości. Połyka kolejną kulkę opium, czując na języku ostry smak żywicy. Jak co roku wiatr wiał jednostajnie z południowego zachodu, niosąc ponad równiną ładunek ciężkiego powietrza, by na koniec z całym impetem uderzyć o góry. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu wzlatywały ku niebu powietrzne leje. Tam, schłodzone, przybierały nad szczytami postać wirującej skondensowanej masy. Teraz owe wiszące ogrody chmur osiągnęły punkt, w którym nie utrzymają się dłużej na niebie. Przychodzi deszcz. Najpierw spada w górach. Niewyobrażalna furia wody. Zaskoczeni na otwartej przestrzeni pasterze i drwale osłaniają głowy szalami i biegną w poszukiwaniu schronienia. Potem, jak w reakcji łańcuchowej, chmura za chmurą, ulewa przetacza się przez pogórze, zalewając ogniska, bijąc w dachy, wywołując uśmiech na twarzach ludzi, którzy wybiegają z domów powitać wodę, wyczekiwaną od tak dawna. Wreszcie nadciąga i nad pustkowie. Kiedy zaczyna padać, Forrester słucha akurat paplaniny niechlujnego bramina i dobiega go własny poirytowany głos, że to istotnie dobra pora i dobre miejsce na rozbicie obozu. Moti Lal czuje się chyba urażony jego obcesowością, ale Forresterowi nie to w głowie. Wbił wzrok w palankin i gderliwą służącą krzątającą się wokół haftowanych zasłon. Pasażerka w środku nawet zza nich nie wyjrzała. Forrester zastanawia się, czy nie jest chora. A może jest bardzo stara. Wkrótce deszcz pada już miarowo. Grube krople rozbryzgują się w pyle jak małe bomby. Wielbłądy pomrukują niezadowolone podczas pętania im nóg. Służba uwija się przy bagażach. Moti Lal wytrwale podtrzymuje konwersację, gdy Forrester zsiada z konia i zaczyna go rozkulbaczać. Moti Lal tutaj nie rządzi, o nie, on jest tylko zaufanym sługą rodziny. Spadł na niego obowiązek odprowadzenia młodej pani do domu jej wuja w Agrze. Zdaje sobie sprawę, że to się może wydać dziwaczne, ale okoliczności są wyjątkowe. Wyjątkowe okoliczności? O czym ten przeklęty dureń mówi? Forrester pyta, skąd są, i mężczyzna podaje nazwę małej miejscowości, leżącej przynajmniej dwieście mil na zachód od miejsca, w którym się znaleźli. – Idziecie pieszo całą drogę? – Tak, panie. Młoda pani mówi: tylko iść. – Czemu, na miły Bóg, nie pojedziecie koleją? Agra leży o setki mil stąd! – Niestety, pociąg wykluczony. Wyjątkowe okoliczności, pan rozumie. Forrester nie rozumie, ale w tej chwili o wiele bardziej obchodzi go rozstawienie namiotu, zanim deszcz przybierze na sile. A wzmaga się z każdą sekundą. Moti Lal unosi w górę parasol i trzyma go nad Anglikiem, gdy ten wbija kołki w ziemię. Stoi na tyle blisko, że przeszkadza, nie zapewniając rzeczywistej ochrony. Forrester klnie pod nosem, a w jego głowie kołacze się jedna myśl: kobieta w palankinie jest młoda. Krople deszczu skapują z sufitu wprost na jej kolana, znacząc czerwony jedwab ciemnymi kręgami. Amrita podnosi twarz i wysuwa język. Słyszy gwałtowny szum ulewy. Na zewnątrz jest ciemno i może właśnie dlatego Amrita odczuwa chłód. Chcąc odpędzić to wrażenie, wyobraża sobie żar. Przywołuje wspomnienia spacerów po dachu domu ojca w porze letniej. Wyraźnie czuje, jak rozgrzane powietrze muska jej ramiona i twarz. Słyszy głuche odgłosy trzepania dywanów i świst mioteł, którymi służące zamiatają kurz z posadzek. Lecz żar prowadzi do myśli o ojcu, do wspomnień o okrążaniu stosu pogrzebowego, o kapłanie lejącym ghi do ognia, więc Amrita wraca do ciemności i chłodu. Krople wody spadają jej na czoło, policzek, język. Wkrótce deszcz wlewa się do środka ciągłą strugą. Nasiąknięte zasłony zaczynają łagodnie uderzać ją z boku. Wzmaga się wiatr i jak dotąd nikt po nią nie przyszedł. Nikt nawet jej nie zawiadomił, co się dzieje. Bez matki i ojca teraz ona jest panią. Gdyby jeszcze potrafiła stanowczo domagać się szacunku dla siebie. Amrita otwiera szkatułkę, osłaniając ją przed wodą. Zostanie dostarczona wujowi i to będzie koniec. Wuj pisze, że znalazł jej męża. Przynajmniej, jak powiedziała pewna stara kobieta, Amrita przybędzie na miejsce z godnym posagiem. Jest bogatsza od innych dziewcząt. Powinna dziękować Bogu. W ciągu pół godziny kurz zmienił się w błoto. Namiot na niewiele się zdał. Forrester przemókł do suchej nitki. Wdrapuje się na wzniesienie i ogarnia spojrzeniem górzyste pustkowie, poprzecinane wijącymi się dolinami. Żadnego schronienia. Gdy wiatr szarpie jego tropikalnym hełmem, a widlasta błyskawica rozcina niebo na znikające w jednej chwili kawałki, Forrestera opanowuje myśl, że chyba jednak postąpił głupio. Jego czerwonawo-brunatny świat okrył się szarością, strugi wody przesłoniły horyzont. A pośrodku tego wszystkiego on i żadnego drzewa wokoło. Jest najwyższym punktem na tym pustkowiu i czuje się obnażony. Spoglądając przez ramię na swój namiot rozbity na dnie głębokiego wąwozu, zastanawia się, ile jeszcze potrwa ta nawałnica. Hindusi ciągle biedzą się nad schronieniem dla siebie, szamocząc się z linami i kołkami. Ku zdumieniu Forrestera, palankin stoi w tym samym miejscu, w którym go zostawili. Gdyby mu nie powiedziano, że jest inaczej, przysiągłby, że w środku nie ma nikogo. Wkrótce wąwozem płynie już struga mętnej wody, oddzielając wojskowy namiot Forrestera od hinduskich konstrukcji z brezentu i bambusa. Rozpalenie ognia nie wchodzi w rachubę, toteż tragarze, zbici w smętną gromadę, kucają na ziemi niczym stadko ptaków palących bidi. Moti Lal wdrapuje się na wzniesienie z zamiarem wciągnięcia Forrestera w kolejną banalną pogawędkę, po czym za jego plecami schodzi po zboczu i kuca u wejścia do namiotu. Przyparty do muru Forrester poddaje się wreszcie i odzywa: – Kim właściwie jest twoja pani? Moti Lal posępnieje. Zawsze była krnąbrna, nawet za życia swojej matki. Ojciec nie poświęcał jej uwagi, nie interesowało go jej zachowanie. Zbyt pochłonięty przeliczaniem pieniędzy, świata nie widział poza oprawnymi w płótno księgami rachunkowymi. Służący przychodzili do kantoru z doniesieniami, że córka rzuciła filiżanką w odźwiernego, że odmówiła jedzenia, że widziano ją, jak rozmawia z kobietą z Bikaneri w miejscu kremacji zwłok. Rankiem służąca wyczesywała piasek z jej włosów, jakby dziewczyna spędzała noce na pustkowiu. Przynosiła wstyd rodzinie, ale skoro pan postanowił tego nie zauważać, obowiązek wzięcia jej w karby przypadł głównemu kanceliście. Początkowo Moti Lal używał słów. Kiedy jednak w szkatułce z biżuterią znalazł lepką bryłkę czarnej żywicy, wywlókł Amritę na dziedziniec i obił rzeźbionym kosturem służącym do odstraszania małp. Trzy dni przesiedziała zamknięta w pokoju. Zaprzątnięty myślami o finalizowanej właśnie transakcji, pan spytał, kto tak płacze w jego domu. Usłyszawszy, że to Amrita, wydawał się zaskoczony. „Czegoś jej potrzeba?” – zapytał wtedy. Zniknęła zaraz po odryglowaniu drzwi. Wróciła z błędnym wzrokiem, plotąc coś o drzewach i rwącej wodzie. Moti Lal nigdy nie odkrył, kto podał jej narkotyk. Stopniowo traciła zainteresowanie czymkolwiek innym. Zapadła na zdrowiu, przestała się odzywać. Jakby powędrowała do innego świata. Musiał mocno nią potrząsać i uderzyć w twarz, nim zrozumiała, co się stało z ojcem. Zabójca pozostawił kawałek drutu mocno zaciśnięty wokół szyi ofiary. Ciało znaleziono na wysypisku śmieci poza granicami miasta. Podeszwy stóp zwrócone w niebo przypominały dwie ryby z bladymi brzuchami. Nikt nie wydawał się zaskoczony. Lichwiarze nie budzą sympatii. „Rozumiesz? – krzyczał Moti Lal – rozumiesz? Zostałaś całkiem sama”. Teraz zbliża się powódź. Ziemię pochłonie woda, ale Amrita – niczym Manu, pierwszy człowiek – będzie unosić się na powierzchni oceanu i ocaleje. W złączonych dłoniach wypełnionych deszczem widzi maleńką rybkę, która wije się i trzepocze. Amrita okaże jej współczucie. To znak. Przybył do niej sam Pan. Choć przemarznięta do kości, Amrita wie, że mała rybka uzbrojona w róg oznacza ocalenie. Nie przyszli po nią. Wnętrze palankinu, zasłony, poduszki nasiąkają wodą, która spływa ciągłym strumieniem po drewnianej konstrukcji. Amrita nie ma szala, a cienkie sari przylepione do ciała nie daje najmniejszej ochrony. Nie spodziewa się, że przyjdą. Moti Lal jej nienawidzi, chce, żeby umarła. Niby dlaczego miałby jej pomóc? Powinna się ruszyć, ale to i tak wszystko jedno. Powódź jest nieuchronna, a kiedy nadejdzie, poniesie ją, a pozostałych zagarnie. Z nadejściem czasu podróży Moti Lal zamknął dom, kosztowności spakował do waliz i wyprawił przodem z jednym ze sług. Na ulicy czekały wozy, by powieźć je na stację oddaloną o trzy dni drogi od miasta. Sklepikarze przysiedli obok swoich wag i odpluwając betel do rynsztoka, pokazywali palcem każdą rzecz zamordowanego kaszmirskiego lichwiarza, jego kobierce, jego wagi. Woły machały ogonami, woźnice skrobali się po głowach. Wszystko było gotowe. Tyle że dziewczyna nie chciała jechać. Moti Lal zbił ją, a ona leżała na ziemi, powtarzając, że się zabije. Moti Lal zbił ją znowu i oświadczył, że wszystko mu jedno, czy Amrita umrze, czy nie, ale dał słowo jej wujowi, że dowiezie ją do Agry, gdzie zostanie wydana za mąż. Amrita odparła, że nie ma wuja w Agrze, a małżeństwo nic dla niej nie znaczy, skoro i tak niedługo umrze. Moti Lal okładał ją, póki nie opadł z sił. Kiedy twarz Amrity opuchła, a jeden z zębów się obluzował, powiedziała, że pojedzie, byle nie koleją. Moti Lal w końcu ustąpił. Ustąpił i od tygodni przemierza kraj, zlany potem spływającym po łysiejącej czaszce, podczas gdy Amrita leży nieruchomo w swoim zamknięciu i oddaje się wizjom. Każdego dnia, wsuwając stopy w zakurzone klapki, Moti Lal coraz wyraźniej dostrzega absurd tej sytuacji. Jest poważanym człowiekiem, z pozycją i dyplomem, a wędruje niczym żebrak. Każdego dnia, gdy kuca do porannego wypróżnienia, przechodzi mu przez głowę, że ta dziewczyna ma silniejszą wolę niż on. Nie dba o to, czy umrze. Jakby mu urągała. Może więc zasługuje, żeby ją zostawić na pastwę ulewy i chłodu. Jeśli umrze z zimna, taka widać wola Boga. Wtedy Moti Lal wsiądzie do pociągu, odda się lekturze jakiejś broszury, wypije herbatę ze szklanki, wiedząc, że wszystko już za nim. W głowie mu się nie mieści, że ta uparta dziewucha nie raczy nawet zwlec się ze swoich leży i schronić tam, gdzie jest sucho. Jeszcze nie widział, żeby woda lała się z nieba z siłą krwi chlustającej z otwartej rany. Cały świat staje się przeszłością. Nie ma już nic prócz rwącej spienionej wody spływającej z gór. Wraz z nią nadchodzi przyszłość, niesiona z pniami drzew i czerwonawym błotem zmytym ze zbocza. Woda wali z niewiarygodną prędkością, jakby ponaglana potężną ręką, wdziera się w głąb jałowej ziemi z impetem armii, wypełnia wąskie szczeliny, aż dociera do wąwozu, gdzie klęczy Forrester, usiłując wcisnąć poluzowany kołek namiotu z powrotem w nasiąknięte podłoże. Forrester podnosi wzrok i tuż przed sobą widzi wielką białą ścianę. – O Boże! – woła, nadając jej imię. W tej samej chwili zagarnia go żywioł. Palankin rozlatuje się jak dziecięca zabawka. Amrita uśmiecha się, gdy noc eksploduje gwałtownym pędem, potęgą, za którą tęskniła, odkąd sięga pamięcią. Wielbłądy szarpią się i ryczą, ginąc w wodzie jeden po drugim podczas rozpaczliwych prób oswobodzenia się z pęt. Ludzie i ładunki, wciągnięci w odmęty, bezładnie płyną z prądem. Przez moment Moti Lalowi udaje się utrzymać parasol w dłoni. Stoi w spienionej wodzie sztywno wyprostowany, z miną „właśnie zaczyna padać”. Po chwili znika w kipieli. Już tylko parasol kołysze się na powierzchni. Moti Lal czuje, jak woda wypełnia mu płuca. Nachodzi go dokuczliwa myśl o wydatku na nowy parasol. Jeszcze jeden koralik przesunięty na liczydle, jeszcze jedna kolumna zliczonych cyferek, uwieńczona pociągnięciem pióra, i Moti Lal tonie. Cały świat staje się przeszłością. To powinien być koniec. Ale w kanwie każdego wielkiego wydarzenia znajdzie się niteczka drobnych cudów. Forrester natrafia na jakiś przedmiot. Spieniona woda huczy wokół jego klatki piersiowej, lecz nie sięga głowy, nosa, ust, pozwalając swobodnie oddychać. Kiedy drobne dłonie chwytają go za przeguby i pomagają wydostać się z kipieli, Forrester przestaje rozumieć, co się z nim dzieje. Traci kontakt z rzeczywistością. Gramoli się na jakąś pochyłość i pada na czworaki, z trudem łapiąc oddech. Powoli dociera do niego, że wokół jest sucho i ciemno. Wstaje. To wylot jaskini. I znowu dotyk palców. Wzdryga się, lecz po chwili, już opanowany, pozwala złapać się za nadgarstek. Nieznana ręka prowadzi go w głąb jaskini. Forrester drugi raz pada na kolana. Nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Próbuje uregulować oddech. Bez skutku. Gdy z ciemności wyłania się ogień, nabiera przekonania, że umarł. Miejscowa bogini-matka stoi przed nim w świetle ognia nadziemska i dzika. Od stóp do głów umazana błotem. Splątane włosy zasłaniają jej twarz. Jest naga, zupełnie naga. Forrester klęka, czerwienieje i odwraca oczy, porażony widokiem piersi zwieńczonych ciemnymi brodawkami, rzeźbą brzucha, niewielką kępką wijących się włosów łonowych. A wszystko to o wiele bardziej prawdziwe niż dziewczęta zaludniające jego bezsenne noce w górach. Dziewczęta z kartek pocztowych, delikatne jak koronki. Wychylają zza parasolek mlecznobiałe buzie o zaróżowionych policzkach i pytają: mój drogi, nie zechciałbyś przejść się do ogrodu? Forrester już wie. To zjawa. Zginął w powodzi, a teraz stoi przed nim widmo, jeden z tych bytów przywoływanych podczas seansów spirytystycznych. Tyle że ta bogini wydaje się rzeczywista. Uformowana przez powódź z surowej gliny. Forrester zastanawia się, czy to nie on ją stworzył, nie on nadał jej kształt podczas bezsennych nocy i tułaczki po pustkowiu. Może jest tak, zadumał się, że jeśli czegoś nam bardzo brakuje, potrafimy sprawić, by zaistniało. Ona zbliża się do niego i zaczyna rozpinać mu koszulę. Forrester czuje palce zmagające się z guzikiem, dotyk mokrych włosów na swoim policzku, wyraźną, intensywną woń kobiety, mułu i olejku do włosów. Przesuwa dłońmi po jej skórze, rzeczywistych skaleczeniach i zadrapaniach od kamieni i gałęzi, i wie już na pewno, że ta zjawa nie jest jego wymysłem. Kobieca postać odgarnia włosy z twarzy i patrzy mu prosto w oczy. W tej samej chwili Forrester pojmuje, że jest całkiem odwrotnie. On jej nie stworzył. To ona stworzyła jego. Nie ma i nigdy nie będzie miał żadnego celu prócz tego, jaki ona mu wyznaczyła. Gdy trzaskający ogień osusza skórę Forrestera, ona zdejmuje z niego ubranie. Nawet go nie dziwi, że znalazł się w jakimś ciepłym, zasnutym pyłem miejscu z mosiężnymi naczyniami na wodę i stertą chrustu starannie ułożonego pod jedną ze ścian. Na zewnątrz szaleje nawałnica, a w jaskini drobne kobiece dłonie zamykają się na jego członku, po czym ściągają go na ziemię w plątaninie rąk i nóg. Powódź pochłania wszystko i wszystkich prócz Amrity. Woda osacza ją, obłapia, zdziera z niej sari, miota nią na wszystkie strony niczym ogromny, rozwścieczony pies. Wtem zwalnia uścisk. Amrita wysuwa się z jej objęć. Drży, gdy wiatr owiewa jej nagą skórę. W gasnącym świetle przepływa obok niej strumień ludzi, zwierząt i kosztowności, rzeczy należących do ginącego świata, który odchodzi w niebyt. To dawny świat. Ona jest matką nowego. Wpatruje się badawczo w ciemniejący nurt, po czym wyciąga z topieli mężczyznę o skórze barwy perły. Mężczyzna sapie jak niemowlę. Odgłos jego ciężkiego, urywanego oddechu podnieca ją. Amrita odciąga na bok perłowego mężczyznę. Nad ich głowami zamyka się sklepienie. Mężczyzna pada na ziemię. Amrita rozgląda się wokół. Jest wszystko. Wszystko, czego im trzeba. Matka nowego świata kuca z krzesiwem i hubką w rękach, rozpala ogień i uważnym spojrzeniem obrzuca swoje znalezisko. Twarz i włosy mężczyzny są wyprane z koloru, jasne i czyste jak mleko. Ma na sobie kompletnie mokry europejski strój. Amrita zaczyna go rozbierać. Wydaje się taki bezradny, gdy unosi ręce, by pomóc przy zdejmowaniu koszuli, i gdy wspiera się na jej ramieniu, wyplątując się z szortów barwy khaki. Jest nagi i mimo swej bezradności piękny. Amrita wodzi palcem po jego biodrze, potem wzdłuż linii włosów rosnących poniżej pępka. Powolutku, niepostrzeżenie dłonie mężczyzny zaczynają odwzajemniać jej dotyk. Amrita robi coś, co do tej pory istniało tylko w jej wyobraźni, i pociąga go za sobą na ziemię. Ich seks jest nieporadny i gwałtowny. Bardziej przypomina walkę, gdy obydwoje tarzają się po ubitej ziemi. Kończą szybko, a potem długo leżą spleceni w uścisku, ciężko dysząc. Niezwykłe uczucie cielesnej bliskości każe im zacząć od nowa. Robią to jeszcze dwa razy, w kotłowaninie rąk i nóg, by wreszcie zastygnąć w rozkosznym, nieruchomym odurzeniu. Ogień zaczyna dogasać, a pot i pył nadają ich ciałom identyczną rdzawobrunatną barwę. Barwę ziemi. Leżą w bezruchu, póki ogień całkiem nie gaśnie. W tej samej chwili przez głowę Forrestera przebiega nagły impuls. Początkowo prawie nieodczuwalny, wzmaga się, niosąc jakąś potencjalną groźbę. Forrester próbuje go zidentyfikować. Bezskutecznie. Czuje, że ma to coś wspólnego z obowiązkami zawodowymi i rozporządzeniami India Office. Ów impuls, coraz silniejszy, coraz bardziej namacalny, wzbudzający panikę, każe mu zerwać się z miejsca i chwiejnym krokiem ruszyć tyłem w stronę wyjścia. Wie, że musi stawić czoła temu impulsowi albo przynajmniej dopatrzyć się w nim jakiegoś kształtu i sensu. Być może to nie ma nazwy; to bezimienne coś, co dręczy zagubionego człowieka, który osiągnął już swój jedyny cel. Ale cokolwiek to jest, sprawia, że Forrester błędnym wzrokiem spogląda na dziewczynę, nie mając pojęcia, gdzie jest i co tu robi. Wie tylko jedno – że właśnie całkiem odmienił swoje życie i nie potrafi przewidzieć, dokąd go to zaprowadzi. Odwraca się na pięcie i wychodzi z jaskini ku wodzie, która przeistoczyła się w rwącą czerwoną rzekę. Kiedy przeciera oczy i rozprostowuje plecy, próbując zapanować nad przerażeniem, z radością dostrzega zbliżający się znajomy kształt. Młody cedr himalajski, wyrwany u samej nasady, płynie ku niemu w dół zalanego wąwozu, trzepocząc gałęziami, jakby próbował coś powiedzieć. Drzewo wygląda na tak przepełnione mądrością i doświadczeniem, że śmiało mogłoby zagrać hymn narodowy. Forrester wydaje z siebie nieartykułowany okrzyk, macha ręką jak przy zatrzymywaniu taksówki i wskakuje do wody. Wartki nurt porywa go natychmiast. Ostatni obraz Forrestera, jaki widzi Amrita, to pokryty mulem tułów unoszony prądem, kontynuujący podróż, którą ona przerwała mu kilka godzin wcześniej. W 1918 roku Agra jest trzystutysięcznym miastem wciśniętym w zakole Jamuny. Szeroka, leniwa rzeka płynie na południowy wschód, by połączyć się z Gangesem i wraz z nim wpaść do Zatoki Bengalskiej. Agra, jedno z niezliczonych miast przytulonych do brzegów rzeki, jest mrowiskiem kupców i rzemieślników, które zyskało sławę około pięciuset lat temu, gdy Mogołowie, przybysze z północy, wybrali to miejsce, by wznosić na nim grobowce, malować miniatury i śnić o nowych krwawych podbojach. Gdybyście, na podobieństwo asa przestworzy Indry Lal Roya, mogli wyrwać się spod działania siły grawitacji i ujrzeć świat z góry, zobaczylibyście Agrę jako zwarte kłębowisko, wir glinianych cegieł i piaskowca. W południowej części miasta labirynt uliczek urywa się nagle, przechodząc w sieć brytyjskich kwater wojskowych pod nazwą British Cantonment. Kwatery (w oficjalnej korespondencji twardo skracane do Cantt.) składają się z geometrycznych elementów, przypominających drewniane klocki dla dzieci. Tworzą racjonalny układ alejek, placów apelowych i koszar dla żołnierzy, narzucających miejscowym prawo Jego Królewskiej Mości Jerzego V W północnej części obszar wojskowy ma swoje lustrzane odbicie w rzędach pobielanych bungalowów dla cywilnych urzędników państwowych z rodzinami. Planowa geometryczność tego miejsca z czasem uległa zatarciu. W indyjskim żarze kanty złagodniały. Pępkiem Agry jest fort, czyli długie na milę mury w kształcie okręgu, z bezdusznego czerwonego piaskowca, zamykające w swoim wnętrzu plątaninę pałaców, meczetów, zbiorników wodnych i gmachów publicznych. Tuż obok biegnie most kolejowy, po którym przyjeżdżają do miasta pasażerowie ze wszystkich stron Indii. Ożywiony tłum na stacji Fort nigdy nie rzednie, nawet wczesnym rankiem. Jest cząstką imponującego planu rozbudowy kolei, marzenia o unifikacji, której imperialni pomysłodawcy zaczęli nadawać realny kształt. Smugi dymu ulatujące z lokomotyw nad zamglonymi od gorąca polami i zbiegające się na zatłoczonych peronach to część spektaklu rozgrywanego na całym subkontynencie. Tak jak sto trzy tunele, przebite w górach na trasie do Simli, dwumilowy most na Gangesie w Biharze czy pale długości stu czterdziestu stóp wbite w błotnistą ziemię Suratu, ścisk na stacji Fort obwieszcza potęgę Anglików, technologów sprawujących kontrolę nad całymi Indiami. Miasto tak tętniące życiem jak Agra jest silnie naznaczone przez śmierć. Głównie z winy Mogołów, którzy w przeciwieństwie do obecnych władców o zacięciu technicznym wiele myśleli o przyszłym życiu i o tym, co zginęło dla nich bezpowrotnie, przechodząc z tego życia do następnego. Na każdym kroku pozostawili przepastne meczety, zimne pomniki nieobecności. Za fortem, gdzie zakręca rzeka, stoi Tadż Mahal. Mimo całego ogromu marmurowego piękna, mimo ulgi, jaką w skwarny dzień przynosi chłodna posadzka i ciemne wnętrze, jest to przygnębiające miejsce żałoby autokraty które pochłonęło czterdzieści milionów rupii i kto wie ile istnień ludzkich. Władca Szach Dżahan kochał Mumtaz-i Mahal. Teraz dowód bólu po jej stracie wznosi się na obrzeżach miasta, stworzony wysiłkiem nieprzeliczonych rąk, otoczony regularnym ogrodem, gdzie wyznaczają sobie spotkania kochankowie epoki pary. Pomimo wszelkich starań miłość ciągle odmawia swego zwycięstwa i w oczach zakochanych widać zadumę i melancholię. Jak to się nieraz zdarza, nad miastem zawisło widmo śmierci. Tym razem zabójcą nie jest oblężenie czy głód, lecz epidemia grypy, krocząca przez świat w pochodzie na wschód, zrodzona w jakiejś tajemniczej kupie odchodów za obozowiskiem amerykańskiej armii. Zanim opuści Agrę, zabierze z sobą jedną trzecią jej mieszkańców. Jedną trzecią wszystkich szewców, garncarzy, tkaczy jedwabiu i metaloplastyków na bazarach; jedną trzecią kobiet tłukących praną bieliznę o płaskie kamienie nad brzegiem rzeki; jedną trzecią spośród sześciuset rąk w oczyszczalni bawełny; jedną trzecią skazańców pracujących przy wyrobie dywanów w miejskim więzieniu; jedną trzecią wszystkich rolników dostarczających swoje produkty na lokalny rynek; jedną trzecią bagażowych śpiących na peronach między jedną zmianą a drugą; jedną trzecią małych chłopców grających w zabójczego dla goleni krykieta, odbijających piłkę na swoich spalonych słońcem podwórkach. Radżputowie, bramini, chamarowie, jatowie, banjowie, muzułmanie, katolicy, członkowie Arya Samaj i wierni kościoła anglikańskiego padną ofiarą tej samej sekwencji zmęczenia, potów, gorączki i wreszcie ciemności. Na świecie epidemia pochłania więcej istnień niż masakra, która właśnie dogasa w Europie. Tutaj zawisa jak wyziewy nad plątaniną uliczek przylegających do ulicy Drummond w części miasta zwanej Johri Bazaar, gdzie mieszczą się sklepiki jubilerów. Niczym pilot Roy, wlokący za sobą smugę czarnego dymu nad dalekim Londynem, spada w sam środek pomoru, na wielki, okazały dom, odgrodzony od zgiełku ulicy wysokim ceglanym murem. Omija kawałki rozbitego szkła wieńczącego szczyt muru, by runąć na niski, płaski dach, gdzie rozparty na lekkim łóżku chłopiec miarowo porusza ręką ukrytą w spodniach piżamy. Pran Nath Razdan nie myśli o śmierci. Wręcz przeciwnie. Bazary mogą być wyludnione, korytarze szpitala Thomason przepełnione zwłokami, ale ani jedno, ani drugie zupełnie go nie dotyczy. On ma piętnaście lat i jego wygodny świat wyznaczają ściany rodzinnego domu. Jedyny syn znakomitego adwokata Pandita Amara Nath Raz-dana jest spadkobiercą fortuny wartej wiele lakh rupii i przyszłym właścicielem dachu, na którym właśnie spoczywa, wraz z dziedzińcami i ogrodami, chłodnymi, wysokimi pokojami, mieszkaniami dla służby oraz nowoczesnym węzłem sanitarnym na modłę europejską. Czekają na niego jeszcze inne domy, czeka parę wiosek, interes z pu-cybutami w Lucknow, czekają udziały w firmie wytwarzającej jedwab. Przyszłość maluje się obiecująco. Z westchnieniem spogląda na wypukłość w piżamie z jedwabnej surówki. Obiecująco. Pieniądze i tak są najmniej ważne. Wszyscy go kochają. Do ojca nie docierają żadne skargi. Uśmiechnięci służący wspinają się na górę z wodą do kąpieli. Kiedy cioteczki przychodzą z wizytą, szczypią go w policzki i gruchają jak podniecone gołębice. Pran Nath, jaki śliczny! Jaki jasny! Idealny Kaszmirczyk! Pran Nath jest bezsprzecznie bardzo ładny. Jego włosy mają leciutki odcień miedzi i lśnią w słońcu, przypominając ludziom wzgórza. W oczach widać domieszkę zieleni. Wydatne kości policzkowe powleka niczym bęben cenna skóra; nie brązowa, nawet nie śniada, lecz biała. Karnacja Prana Natha jest źródłem dumy dla wszystkich. Jej bladość nie ma nic wspólnego z paskudnym niebieskawym odcieniem Angrezi schodzącego ze statku czy z szarawym kolorytem umierającego. To idealna mleczna biel, biel marmurowych ornamentów wykonanych przez mistrzów w Tajganj. Kaszmirczycy pochodzą z gór i zawsze mają jasną karnację, lecz karnacja Prana Natha jest zupełnie wyjątkowa. To dowód wyższości rodowej krwi, cmokają zachwycone ciotunie. Krew jest ważna. Jako kaszmirscy pandici, Razdanowie należą do jednej z najwyższych i najbardziej elitarnych kast w Hindustanie. W całym kraju (co skwapliwie przypomni wam każdy członek tej społeczności) pandici znani są ze swej mądrości i kultury. Książęta często powierzają im godność ministrów. Mówi się, że to Kashmiri Pandit pierwszy spisał Wedy. Guru rodziny Razdanów potrafi wyrecytować ich rodowód, cofając się o paręset lat, aż do czasów sprzed najazdu muzułmanów, kiedy to musieli opuścić dolinę i rozpocząć nowe życie na równinach. Krew usztywniająca wybrzuszenie w piżamie Prana Natha jest najwyższej próby. Ma gwarancję jakości. Pran Nath nie jest sam na dachu. Czoło młodziutkiej służącej podjechało ku górze, odsłaniając miękką gładką skórę i wypukłość kręgosłupa. Dziewczyna się poci, jej skóra lśni w słońcu. Niedbale trzyma w jednym ręku miotłę, wciągając w nozdrza intensywny zapach surowej cebuli, dolatujący z sypialni pana. Pod jej spranym sari Pran Nath dostrzega wyraźny zarys pośladków, co dało mu pierwotny impuls do poluzowania spodni piżamy. Tak się jakoś dzieje, że samo patrzenie już nie wystarcza. Dziewczyna nie stoi daleko. Mógłby ją złapać, pociągnąć na poduszki. Jasne, byłaby awantura, ale ojciec wszystko załagodzi. Przecież to tylko służąca. Tymczasem Gita zupełnie nie zdaje sobie, sprawy z zagrożenia. Zagapiła się na małpę i wyobraża sobie, jak byłoby wspaniale, gdyby zwierzę przemówiło. Może przybywa tu z polecenia jej księcia, który przykazał czuwać nad Gitą. Może urośnie do gigantycznych rozmiarów, posadzi ją sobie na włochatym ramieniu i uniesie do pałacu, gdzie odbędzie się wesele, uświetnione występami śpiewaków i tancerzy. Jeśli małpa nie jest posłańcem księcia, mogłaby chociaż zmienić się w tego ślicznego chłopca, który sprząta u grubego aptekarza. Jeśli nie zmieni postaci, może przemówi i przepowie jej przyszłość. A jeśli nie jest małpim wróżbitą, to mogłaby przynajmniej pozwolić jej zapomnieć o bólu w plecach, zamiast siedzieć, drapać się po jaskrawoczerwonym zadzie i raz po raz szczerzyć zębiska. Gita prostuje się i ociera pot z czoła. Jak zwykle czeka ją jeszcze sporo pracy. Co do małpy, to nie ma zamiaru przybierać innej postaci. Pozbawiona królewskich koneksji i mocy jasnowidzenia, wykazuje przemożne zainteresowanie silną wonią cebuli bijącą w nozdrza. Cebule są jadalne. Małpa przycupnęła na rozpadającym się kawałku muru. Wyciąga łeb w kierunku niewyraźnej postaci majaczącej w otwartym wejściu, niepewna, czy to też coś jadalnego, czy raczej zwiastun niebezpieczeństwa. Owa postać to Anjali, służąca, która stara się pozostać niezauważona. Całe szczęście, że przyszła. Czuła przez skórę, że dzisiaj nie powinna spuszczać córki z oka. Patrzcie na tego wyuzdanego chłopaka! Jeśli tylko dotknie włosa na głowie jej małej Gity, zapłaci za to. To nie są czcze pogróżki. Służąca Anjali wie różne rzeczy o Pranie Nath Razdanie. Wie nawet więcej niż on sam. Jeden ruch, a powie wszystko. Anjali wychowała się w domu lichwiarza na skraju pustyni. Parę lat starsza od córki lichwiarza, została jej służącą, gdy podrosła na tyle, żeby zaplatać włosy i utrzymać w ręku żelazko. Widziała, jak jej młoda pani odsuwa się od świata, i dbała o nią, gdy ta leżała bezwładnie na łóżku, sparaliżowana niewidzialnymi wytworami własnej wyobraźni. Służące traktowały szaleństwo Amrity jako przejaw świętości objawiającej iluzoryczną naturę tego świata. Niektóre kobiety starały się nawet dotknąć jej szat przy podawaniu herbaty. Anjali do nich nie należała. Bała się tej dziewczyny. Gdy próbowała napoić ją wodą albo zmusić do przełknięcia odrobiny dalu, wyciągała rękę przed siebie, trzymając się możliwie najdalej od łóżka. Miała się na baczności przed złymi duchami, które mogłyby przejść na nią z nawiedzonego ciała. Na wieść o tym, że będzie towarzyszyć Amricie w drodze do Agry, czym prędzej pobiegła do chiromanty Usłyszała, że ma się strzec wody. Ocalała chyba dzięki tej radzie. Po nagłej powodzi pozostała przy życiu ona i dwóch tragarzy. A przynajmniej tak im się wtedy wydawało. Brnąc zalanym wąwozem w poszukiwaniu innych ocalałych, dotarli do jaskini rabusiów, gdzie natknęli się na Amritę w koszuli khaki i krótkich spodniach. Nagie ciało Anglika wyciągnęli z wody parę mil dalej na południe. Nietrudno było sobie wyobrazić, co zaszło. Amrita mamrotała jakieś wiersze o drzewach, o wodzie. Anjali ubrała ją w sari i przywróciła jej przyzwoity wygląd, cały czas powtarzając zaklęcia odstraszające złe moce. W kieszeni koszuli znalazła nieczytelny dokument ze zdjęciem nieżyjącego Anglika. Dyskretnie ukryła je w fałdach ubrania. Po dotarciu do stacji Fort w Agrze wagonem trzeciej klasy nie traciła czasu. W nowym domu podzieliła się szokującą wiadomością ze służbą. Dziewczyna jest zhańbiona. Na pewno ją odeślą. Wuj zamknął dziewczynę w pokoju na górze, a sam zwołał braci i kuzynów na naradę. Potem jeden z nich wezwał Anjali i wręczył jej srebrną bransoletę, parę ciężkich kolczyków i kolczyk do nosa. Anjali zrozumiała, że ma milczeć. Znaleźli Amricie męża, Razdana, i nie chcą słyszeć o żadnych przeszkodach na drodze do tego małżeństwa. Gdyby ktoś spytał ją o zdanie, Anjali powiedziałaby, że ten związek od początku naznaczony był fatalizmem. Często widywała dziewczynę nago. Przyjrzała się jej uważnie. Amrita miała pieprzyk z prawej strony, tuż pod piersią. Ten znak, zdradziła szeptem ogrodnikowi, jest bardzo czytelny. Panna młoda długo nie pożyje. Pechowym panem młodym okazał się poważny młodzieniec o imieniu Amar Nath, który właśnie rozpoczął praktykę adwokacką. Należał do towarzystw propagujących higienę, rodzimą tradycję, czystość kulturową, ochronę krów i sumienne przestrzeganie praktyk religijnych. Ostatnio opublikował w „The Pioneer” artykuł, w którym poruszył temat zgubnego wpływu podróży zagranicznych na kastowość i stanowczo sprzeciwił się idei opuszczania indyjskiej ziemi. Studia nie pozostawiły Amarowi Nathowi wiele czasu na zdobycie ogłady towarzyskiej. Podczas pierwszego spotkania z narzeczoną wydusił z siebie ledwo parę słów, a potem na długo wbił wzrok w czubki swoich butów, aż znudzone przyzwoitki zarządziły koniec podwieczorku. Oczywiście Amrita nie odezwała się ani słowem. Po jej twarzy przemykał tylko cień uśmiechu. Była piękna, co bardzo pomogło. I na pierwszy rzut oka nie zdradzała oznak szaleństwa. Amar Nath był posłusznym synem. Jego podeszłych wiekiem rodziców martwiło, że nie interesuje go nic prócz książek i moralności. Uwierzyli więc zapewnieniom wuja Amrity i wymogli na synu ożenek. Rozpoczęto przygotowania do ślubu. Uroczystość odbyła się bez zakłóceń o wyznaczonej wcześniej pomyślnej godzinie. Kapłani poprawnie wyrecytowali mantry. Panna młoda, przystrojona biżuterią przez młode kobiety z jej nowej rodziny, uśmiechała się skromnie. Nieprzeliczonej gęstwie krewnych rozdano słodycze. A pan młody prezentował się całkiem nieźle na czele orszaku weselnego. Było jednak coś, co wzbudziło silny sprzeciw Anjali. Szafir w naszyjniku panny młodej. Szafiry to podstępne kamienie. Choć załamują szkodliwe promienie Saturna, potrafią je również skupiać. Amara Natha na pewno zdumiał zapał żony w łożu małżeńskim. Anjali, która powędrowała do ich domu za swoją panią, późnym wieczorem słyszała jego zaprawione zaskoczeniem sapanie i swawolne odgłosy dobiegające zza okna i wznoszące się ku dachowi, na którym leżała. Jak później zauważyła w rozmowie ze sprzedawcą paan, ten poważny młody człowiek na pewno nie spodziewał się, że jego cicha narzeczona przejmie inicjatywę. Szczęście dla niej, że był taki niedoświadczony. Każdy inny na jego miejscu nabrałby podejrzeń, l choć plotki o przygodach panny młodej dotarły nawet do hidżrów, którzy przyszli wyśmiewać gości weselnych, Amar Nath i jego rodzina byli zbyt dumni, aby dawać posłuch paplaninie eunuchów i służby. Ze świeżo poślubioną żoną u boku młody mąż wrócił do rozmyślań o nie rozstrzygniętej kwestii granic i znaczeniu Persów w edukacji chłopców z dobrych rodzin. Przez dziewięć miesięcy, a może trochę mniej, młody mąż brał udział w rozmaitych posiedzeniach i spotkaniach, młodej żonie urósł brzuch, a Anjali utkała wokół siebie misterną pajęczynę domysłów i pogłosek. Aż wreszcie któregoś popołudnia dziedziniec rozbrzmiał przeraźliwym krzykiem. Amrita zaczęła rodzić. Fatalny wpływ szafiru i znamienia dawał o sobie znać. Astrologa wezwano na długo, zanim Pran Nath przyszedł na świat. Rodzina umieściła go pod wentylatorem na zacienionej werandzie, gdzie czekał, popijając herbatę z cukrem i kurczowo ściskając w ręku szkatułkę z wykresami. Przyszło mu czekać bardzo długo. Wypił herbatę. Starannie ulokował na stole szkatułkę. Zjadł owoce, obrawszy je ostrożnie nożem. Odmówił kolejnej porcji herbaty. Wstał, przeciągnął się i z satysfakcją poczuł, jak kręgi wracają na swoje miejsce przy wtórze lekkiego chrupnięcia. Uprzejmie odmówił wody sodowej z limonką. Krzyki rodzącej niosły się echem po całym ogrodzie. Później astrolog wybrał się na krótką przechadzkę. Wąchał jaśmin i cieszył się cieniem drzew. Ogrodnik podlewał klomb obsadzony delikatnymi białymi liliami i gość przystanął, by pochwalić jego pracę. Twarz ogrodnika zajaśniała dumą. Potem obaj zamilkli, wsłuchani w coraz rozpaczliwsze jęki i łkania dochodzące z pokoju matki. Kiedy słońce skryło się już za dachami, astrologowi zaproponowano, by się położył i odpoczął. Tym razem nie odmówił, choć trudno mu było zasnąć. Zajmował się wprawdzie narodzinami i ich znaczeniem, jednak samo zjawisko zawsze budziło jego niepokój. Krew i ból. Kobieca domena, niedostępna mężczyźnie, nawet będącemu znawcą Jyotish, dla którego większość tajemnic jest jasna i zrozumiała. Wolał traktować narodziny jako fakt matematyczny, dostojny przemarsz planet i konstelacji przez wyraźnie określone domy, sektory bezkresnej przestrzeni podzielonej siatką umownych linii. Parkosyzmy bólu, bieganina służących, krwawe, okropne sceny, jakie niewątpliwie rozgrywały się w pokoju na górze, to wszystko sprawiało mu wielką przykrość. Nieprzyjemnie było myśleć o planetach szarpiących łonem tej nieszczęsnej kobiety. Zawsze wyobrażał sobie wpływ gwiazd jako coś eterycznego, subtelnego. A potem zapadła złowieszcza cisza. W napięciu wsłuchiwał się w odgłosy dobiegające z gęstniejących ciemności. Hałaśliwe brzęczenie owadów, skrzek papug przekrzykujących się w gałęziach drzew. I nic więcej. Nic człowieczego. Niedługo potem zjawiła się służąca z lampą oliwną. Postawiła ją na stole. Zewsząd zleciały się ćmy i zaczęły bić w szklaną osłonkę płomienia. – Dziecko się urodziło – oznajmiła z dziwnym wyrazem triumfu na twarzy. – Chłopiec. Matka nie żyje. Astrolog z rezygnacją pokiwał głową. Potem spojrzał na zegarek, otworzył szkatułkę, wyjął pióro i papier i zabrał się do pracy. Wykres okazał się bardzo dziwny. I straszny. Gwiazdy tworzyły nieregularny, przerażający układ. W modelu ich oddziaływania brakowało równowagi. Wszystko zbaczało w stronę pasji i zmiany. Astrologowi taki rozkład wydał się nieprawdopodobny. Siły biegnące we wszystkich kierunkach, zgubny wpływ Księżyca i Saturna wróżyły najrozmaitsze przeobrażenia. To był wykres bez żadnych stałych elementów. Wykres pełen kłamstw. Astrolog zajrzał do swej księgi, by sprawdzić wyniki, pokrywając wyliczeniami papier nakrapiany brązowawymi cętkami. Przyszłość chłopca była niejasna. Astrolog nie potrafił przewidzieć żadnej ze zwykłych rzeczy – ani długości życia, ani perspektyw małżeńskich, ani pomyślności materialnej. Układy wyłaniały się po to tylko, by zniknąć przy próbie określenia innego aspektu koniunkcji. Planety przemykały przez kolejne domy, zawieszone między pozycją przyjazną a wrogą. Widoczne możliwości po chwili ginęły z oczu. Astrolog nigdy dotąd nie był tak zdezorientowany. Być może (choć nie dałby za to głowy) przez ten chaos wiodła jakaś droga. Jeśli tak, była z pewnością bardzo pokrętna. Jakim cudem tyle fałszu mogło prowadzić ku własnemu przeciwieństwu, ku rozwianiu iluzji? Podniósł głowę i spojrzał na prostokąt światła na piętrze. Dziecko pozna, co to cierpienie i strata. Czy naprawdę powinien mówić o tym ojcu? Ten człowiek właśnie opłakuje żonę. Na stole martwe ćmy ułożyły się w mandalę u podstawy lampy. Astrolog pomyślał o zmarłej kobiecie. Po jego ciele przebiegł dreszcz. Po powrocie służąca zastała go nad nowym, starannie rozrysowanym wykresem, obrazującym pomyślną przyszłość, długie życie, synów i sukcesy w interesach. Porwany na strzępy pierwszy wykres leżał w szkatułce, ukryty przed wzrokiem innych. Kiedy astrolog przyniósł panu horoskop nowo narodzonego syna, Pandit Razdan wyglądał na zadowolonego. Wszyscy i tak wiedzą, że astrologowie mówią swoim klientom to, co tamci chcą usłyszeć. Jeśli czyjaś broda płonie, zawsze znajdzie się ktoś, kto ogrzeje sobie przy niej ręce. A kto daje napiwek zwiastunowi ziej nowiny? Po ujrzeniu noworodka o białej skórze Anjali wiedziała, że wisi nad nim fatum. Dziecko stękało i kwiliło, gdy tymczasem jeden z chłopców pobiegł na miejsce kremacji po kapłana, a akuszerki paliły w ogrodzie skrwawione prześcieradła. Wydawało się, że nikt nie poświęcił zmarłej matce ani jednej myśli. Zajmowało ich jedynie jak najszybsze usunięcie ciała. Ta dziewczyna była wynaturzeniem, czynnikiem drażniącym naskórek sprawnie funkcjonującego domostwa. Zawiązała się cicha zgoda co do traktowania jej jak zjawy, tymczasowego fenomenu, który po prostu zniknął. Anjali podzielała pogląd, że śmierć Amrity była najlepszym rozwiązaniem. To cud, że jej pani przetrwała tak długo. Rodzina nie posiadała się ze szczęścia po narodzinach syna. Jaki duży! Jaki zdrowy! Ale Anjali, patrząc na chłopca, nie mogła zapomnieć o jego prawdziwym pochodzeniu, o dziewczynie z bramińskiego rodu zhańbionej przez bladolicego mężczyznę z fotografii. I potrafiłaby trzymać język za zębami, gdyby tylko dziecko nie okazało się takim potworem. To stało się jasne już wtedy, gdy Pran Nath był mały. Pluł na innych, kopał, a gdy ktoś ośmielił się go ukarać, wpadał w szał. Dostawał piękne ubrania, które darł na strzępy, i mnóstwo zabawek, które rozbijał w drobny mak. Prezenty miały mu zastępować rozmowy z ojcem, odbywane niezmiernie rzadko i przypominające raczej ostre napomnienia, żywcem wyjęte z księgi porad domowych. „Utrzymuj włosy w czystości, by uniknąć pasożytów”. „Zapamiętaj różne sposoby zaczynania listów”. Kiedy Pran Nath skończył sześć lat, zatrudniono nauczyciela, pod którego okiem chłopiec miał odebrać moralną, intelektualną i fizyczną edukację, opisaną przez Amara Nath Razdana w artykule Głos w sprawie naprawy hinduskiego systemu wychowania. Nauczyciel opuścił dom po tygodniu z nogą złamaną w kostce. Twierdził, że to jego podopieczny podstawił mu nogę i spowodował upadek ze stromych schodów. Po nim przyszli następni. Żaden z nich nie wytrwał dłużej niż parę miesięcy. Bezpośrednio po kontuzjowanym pedagogu nastał byty wojskowy w stopniu sierżanta, który załamał się, znalazłszy sekretną kolekcję drogich jego sercu listów miłosnych spalonych na popiół. Potem byli: zezowaty Bengalczyk; Sindhi, rozmiłowany w Keatsie i ze skłonnością do alkoholu; paru przerażonych studentów uniwersytetu, a nawet pewien Anglik, który zrezygnował po pierwszej lekcji i oświadczył, że jego noga więcej w tym domu nie postanie. Anjali przypisywała porażki nauczycieli pochodzeniu chłopca i gotowa była każdemu dowieść swoich racji. Choć początkowo Pran Nath znajdował obrońców, wykruszali się jeden po drugim, zrażeni jego arogancją i niewybrednymi psikusami. Stwierdziwszy, że chłopiec jest całkiem bystry, wkrótce przekonywali się, że używa swego sprytu głównie po to, by niszczyć ich własność albo podrzucać im coraz to nowe paskudztwa, które znajdowali w jedzeniu, we włosach czy w pościeli. Jego talent mimiczny – kolejna potencjalna zaleta – znajdował ujście w okrutnym parodiowaniu chromego czokidara albo sposobu, w jaki syn krawca, chłopiec z zajęczą wargą, je dal. Próbowali wyperswadować mu takie zachowanie, ale przypominało to karmienie małpy solą. W końcu jeden po drugim zgodzili się z Anjali, że Pran Nath to istny dopust boży. Mimo to ciągle pozostawał jedynym synem. Cokolwiek powiedział czy zrobił, z definicji było doskonałe. Z ojcem zagrzebanym w księgach, bez matki, bez brata czy choćby nagrody pocieszenia w postaci siostry, do której mógłby się zwracać w razie potrzeby, był samotny. Służba zbiorowo zagryzała wargi. Pran Nath nie zwracał uwagi na ich niechęć, głęboko przeświadczony, że jest pępkiem świata. Owo przekonanie wypływało z zachwytów okazywanych przez członków dalszej rodziny, ale po kilku latach nawet oni zaczęli się od niego odwracać. Dumne z Prana Natha ciotki jedna po drugiej umierały albo zaprzestawały odwiedzin. Stryj miał wylew, spowodowany – jak szeptano między sobą – przez Prana Natha, który pewnej nocy imitował pod jego oknem głos jakiegoś dzikiego zwierza. Kiedy Pran wyciąga rękę w stronę córki Anjali, podstawy jego świata są bardziej nietrwałe, niż mu się wydaje. Wzbierają potężne siły, gotowe w każdej chwili objawić swą moc. Jeśli jego palce dotkną obiektu, ku któremu dążą, bieg rzeczy ulegnie przyspieszeniu. Na razie ta chwila ma w sobie jakiś zastygły wdzięk, pozorny spokój bliski rzeczywistej synchronii, nie wiedzieć czemu przesycony zapachem surowej cebuli. Pod koniec wojny znakomity adwokat pandit Amar Nath Razdan jest już dumnym autorem dwustu siedemdziesięciu sześciu artykułów opublikowanych w rozmaitych czasopismach, od broszur wydawanych przez Stowarzyszenie Młodych Kaszmirczyków po gazety ogólnokrajowe. Jego zainteresowania są niezmiernie rozległe. W sprawach polityki skłania się ku wyważonemu nacjonalizmowi opartemu na przekonaniu o potrzebie zachowania tożsamości każdej z grup społecznych. Co do religii, przynależy do konserwatywnego skrzydła wspólnoty kaszmirskich panditów, identyfikujących status społeczny z wartościami etycznymi i surowo potępiających wszelkie próby łagodzenia kastowych obostrzeń. W ważnej kwestii dbałości o zdrowie jest zagorzałym i niestrudzonym orędownikiem rygorystycznego przestrzegania zasad higieny osobistej, przekonanym o konieczności jej oficjalnego wspierania rozporządzeniami lokalnych władz, może nawet działalnością inspektorów opłacanych z kasy Ministerstwa Zdrowia. W kwestii etykiety boleje nad zanikiem kanonów dobrego wychowania. Co do języka, jest zdeklarowanym przeciwnikiem zaśmiecania go wulgaryzmami, przekleństwami i slangiem. Literaturę starożytną przedkłada nad dzieła autorów nowożytnych. W malarstwie i sztukach plastycznych kieruje się tymi samymi upodobaniami. Potrawy powinny być, jego zdaniem, niewyszukane i pożywne; należy unikać fanaberii, nowinek kulinarnych i nadmiaru przypraw. W kwestiach stroju głosi zasadę skromności i wystrzegania się krzykliwych wzorów, szczególnie szaleńczych kombinacji kratek i pasków. Ci, z którymi pandit Razdan dzieli się swoimi opiniami, na ogół słuchają go uprzejmie i uważnie. A jeśli w sądzie widać czasem, jak w trakcie którejś ze słynnych rozwlekłych mów końcowych Razdana jego adwersarzom i niektórym ze słuchaczy głowa raz po raz opada na piersi, a oczy się zamykają, zazwyczaj przypisuje się to panującej spiekocie, ciężkostrawnej diecie czy innej rzeczy nie mającej najmniejszego związku z trwającą przemową. Wnikliwy obserwator, który przez lata śledził publikacje pandita Razdana, dostrzeże w nich wspólny wątek. Jeszcze łatwiej dostrzec go tym, którzy piorą jego ubrania, zamiatają podłogi czy przygotowują dla niego pożywne posiłki, pamiętając o unikaniu nadmiaru przypraw. Pandit Razdan panicznie boi się wszelkich zanieczyszczeń. To jego wróg numer jeden, przeciwnik, z którym toczy codzienną walkę w różnych dziedzinach życia. Utrzymaniu szczelnej granicy między własną osobą a brudem świata zewnętrznego poświęca większość swego czasu, energii i serca. W 1918 roku czterdziestoletni pandit Razdan zaczyna dzień według wzorca przestrzeganego od prawie dziesięciu lat. Zanim ostrożnie podniesie się z łóżka, obrzuca pokój bacznym spojrzeniem w poszukiwaniu przeszkód czy niebezpieczeństw, które mogły pojawić się w nocy. Upewniwszy się, że teren jest czysty, wstaje, odmawia krótką modlitwę i kieruje się do ubikacji. Tam spędza w kucki przynajmniej dziesięć minut, wydalając zawartość okrężnicy i badając rezultaty. Jeśli wyniki obserwacji nie budzą niepokoju, Razdan przechodzi do łazienki. Tam najpierw upewnia się, czy podłoga jest czysta, a szczególnie odpływ w odległym kącie. Sprawdza, czy obok naczyń na wodę albo mebli nie czai się robactwo lub inne stworzenia, po czym staje na niskim drewnianym podeście obok balii i polewa sobie głowę siedmioma lotami wody, a następnymi siedmioma całe ciało. Potem kuca i zawartość jednej loty ostrożnie wylewa na genitalia, pomagając sobie palcami przy fałdach skóry i owłosionych miejscach. W zasięgu jego ręki zawsze leży nowa kostka mydła w papierowym opakowaniu. Razdan zręcznie ją wyłuskuje, potem namydla i spłukuje całe ciało ruchami tak precyzyjnymi i uroczystymi, jak kolejne fazy pogrzebu według ceremoniału wojskowego. Golenie wymaga dostarczenia gorącej wody w ściśle określonym momencie. Sługa Razdana uważa to za swój najważniejszy obowiązek w ciągu dnia. Ostrzenie brzytwy zajmuje mu nie mniej niż dwie minuty. Dwie następne minuty trwa przygotowanie piany. W tym czasie jego nagi pan wykonuje ćwiczenia zalecane po kąpieli, których szczegółowy opis zawarł w rozprawie „Po czystości i pobożności czas zadbać o prawidłowe krążenie krwi”. Po spełnieniu tej powinności pan otrzymuje brzytwę sprawdzoną uprzednio palcem sługi i może przystąpić do golenia. Ta czynność jest niezwykle precyzyjna i wymaga od pandita Razdana wielkiego opanowania. Pod żadnym pozorem nie powierzyłby golenia swemu słudze. Brzytwa jest ostra, ucho bardzo blisko, a posadzka zawsze zdradliwa, mimo że od balii dzieli go duża odległość. W tej kwestii pandit Razdan nie dowierza nawet samemu sobie. Czasem wyobraża sobie, że nie panuje nad ręką i w niekontrolowanym odruchu przeciąga brzytwą po gardle. Kiedy taka myśl przelatuje człowiekowi przez głowę, dokończenie golenia wymaga żelaznej woli. Tuż przed wybuchem wojny pandit Razdan rozwiązał najtrudniejszą część powyższego problemu. Zapuścił brodę. Ale ciągle wymaga ona przycinania i nawet ten zabieg najeżony jest niebezpieczeństwami. Każdego ranka trudy golenia doprowadzają Razdana niemal do płaczu, mimo to zawsze je przezwycięża. To tylko jedna spośród wielu drobnych bitew, jakie stacza co dnia. Ubieranie wiąże się z wytrząsaniem butów na wypadek, gdyby w środku skryły się skorpiony, oraz wołaniem o świeży strój, gdyby przygotowany na dziś upadł na posadzkę lub uległ zanieczyszczeniu kroplą olejku do włosów. Jednocześnie Razdan usiłuje kontrolować oddech i uspokoić rytm walącego serca. W przerwach poszukuje na ciele oznak choroby. Jeśli dopatrzy się czegoś niepokojącego, każe słudze wezwać lekarza. Służący gorliwie wybiega z pokoju, by spędzić kilka minut na schodach, zaciągając się bidi. Pandit Razdan nigdy nie pyta, dlaczego lekarz nie przychodzi. A symptomy niezmiennie znikają, gdy jego uwaga kieruje się ku czemuś innemu. Pandit Razdan pilnuje, by w sądzie zawsze mieć mydło, wodę i czyste ręczniki. Nie zapomina o zapasowym komplecie ubrań. Posiłki jada według niezmiennego rytuału, jeśli więc ma nieszczęście odbywać podróż, gruntownie bada przynależność kastową potencjalnego kucharza. „W dzisiejszych czasach upadku – pisze w przychylnie odebranym komentarzu do „Niebezpieczeństw współczesnej kuchni” – jeśli nie chcemy narazić na szwank swej duchowej pomyślności, stajemy przed smutną koniecznością przywdziania policyjnego hełmu w celu sprawdzenia przydatności kucharza”. Pandit Razdan unika ściskania dłoni angielskiemu sędziemu okręgowemu. Zyskał tym sobie opinię radykała. Tymczasem prawdziwy powód tej niechęci nie ma nic wspólnego z polityką. Zasadza się wyłącznie na wstręcie do dotykania pozakastowego zjadacza wołowiny, który hołduje wątpliwym zwyczajom. Kiedyś pewien młody angielski prawnik ochoczo postąpił ku Razdanowi i uścisnął mu dłoń, zanim ten zrobił cokolwiek, by temu zapobiec. Rozprawa trwała prawie trzy kwadranse, a wstrząśnięty całym zajściem pandit, zamknięty w męskiej ubikacji, zapamiętale szorował ręce, by zmyć z nich piętno tego dotknięcia. Kiedy nadchodzi epidemia grypy Amar Nath Razdan ma wrażenie, jakby sam wszechświat wyzwał go na pojedynek. Trudno znaleźć coś, co przerażałoby bardziej. Pierwsza ofiara, jaką widzi, to mieszkaniec ulicy leżący na poboczu w otoczeniu płaczących krewnych. Twarz trupa jest wykrzywiona, sina i opuchnięta. Nieco później, gdy przestają obowiązywać dotychczasowe nakazy przyzwoitości, pandit Razdan ogląda umierającą Angielkę, wynoszoną z jednego z domów w dystrykcie dla urzędników państwowych. Jej twarz jest tak samo sina jak twarz tamtego człowieka. Choroba zaciera różnice rasowe. Załamanie się systemu społecznego przeraża pandita Razdana niemal tak mocno jak śmierć. Po tygodniu od zarejestrowania w mieście pierwszych przypadków hiszpanki chorują i umierają już tysiące. W Ameryce i Europie grypa zdążyła pochłonąć miliony istnień. Wiadomo, że chorym niewiele można pomóc. Krążą pogłoski o transportowcach przemierzających Atlantyk, które docierają do portów przeznaczenia w połowie puste, z ludźmi dziesiątkowanymi przez chorobę. Szerzy się panika, pustoszeją bazary. Z odległych okręgów nadchodzą opowieści o wymarłych wioskach i kolumnach zaprzężonych w woły wozów znajdowanych przy drogach, z martwymi woźnicami na kozłach. Kiedy szpitale i zenany już nie wystarczają, bogate rodziny urządzają prowizoryczne oddziały dla chorych we własnych domach. Mimo przynależności do rozmaitych towarzystw dobroczynnych, pandit Razdan odmawia pójścia w ich ślady. Przystępuje do pisania artykułu pod roboczym tytułem: „Dwadzieścia metod zapobiegania chorobom przenoszonym drogą powietrzną”, ale zanim wstępna wersja jest gotowa, autora ogarnia zwątpienie. Przestaje wierzyć, że „nadludzkie akty dbałości o czystość”, dobrze przewietrzone pomieszczenia czy bawełniana maseczka na twarzy skutecznie uchronią go przed chorobą. Powszechnie uważa się, że grypa trzyma się blisko ziemi, więc przez jakiś czas pandit wypełnia swoje obowiązki z grzbietu konia. Pożyczona klacz stoi osiodłana na dziedzińcu domu. Kiedy Razdan wkracza na ulicę, jest już poza zasięgiem szkodliwego wpływu. Jako że nie sposób wjechać na koniu do budynku sądu, pandit Razdan spisuje wcześniej swoje mowy i posyła z nimi do środka sługę. Gdy ten biega po schodach w górę i w dół, jego pan siedzi na koniu, obserwowany w całym swym majestacie przez dzieci i brytyjskiego sierżanta policji, bynajmniej nie rozbawionego tym widokiem. Pożar w dzielnicy slumsów zmusza Razdana do wizyt w tej części miasta. Odrzuca zaproszenie do niskich domków i rozmawia z ich mieszkańcami z wysokości końskiego grzbietu, z chusteczką przytkniętą do twarzy. Trwa to cały tydzień, aż jakiś łobuz ciska w konia kamieniem. Trafione zwierzę zrzuca jeźdźca wprost do mętnej kałuży, w której z całą pewnością aż roi się od wszelkich chorób. Po długotrwałym szorowaniu Razdan zawierza innym sposobom. Przerzuca się na regularne kąpiele stóp w wyciągu z gorczycy oraz płukanie gardła smrodliwymi miksturami na bazie chlorowanej wody sodowej, konopi i kwasu borowego. Postanawia okadzić dom. Każe sługom przygotować rozgrzane węgle, po czym posypać je siarką i spryskać melasą. Gęsty i duszący niebieskawo-zielony dym napełnia pokoje obrzydliwą wonią. Nocami Razdanowi śni się zaraza. Obrzękłe twarze i odgłosy kaszlu prześladują go na ulicach, gdzie domy i sklepy zdają się zlewać z sobą, zatracać indywidualny kształt, dotknięte jakąś własną niepowstrzymaną architektoniczną chorobą. Ludzie ze snu są przerażający i nierozróżnialni. Pod wpływem spojrzenia albo dotyku zamazują się i przechodzą jeden w drugiego – kobiety w mężczyzn, czarni w białych, wysocy w niskich. Wydaje się, że epidemia zaciera wszelkie istniejące różnice, zlewając cały świat Razdana w jedną straszliwą bezkształtną masę. Zza drzwi sypialni pandit Razdan domaga się lekarza tak długo, póki sługa nie wypełni jego żądania. Medyk zjawia się w masce na twarzy i staje w progu pokoju. Ordynuje pandicie jakiś drogi lek i radzi unikać zanieczyszczonego powietrza oraz skupisk ludzkich. To ostrzeżenie jest zupełnie niepotrzebne. Większości zgromadzeń i procesji i tak zakazano. Pracę sądów zawieszono na mocy rozporządzenia okręgowego inspektora sanitarnego. Informację o tym przyniósł Razdanowi młodszy kancelista, ale Razdan nie wpuścił go do domu. Pewnego ranka podczas kąpieli, przezornie wydłużonej teraz do jednej godziny, Amar Nath Razdan zaczyna odczuwać zawroty głowy. Próbuje przezwyciężyć strach chwytający go za gardło, lecz im bardziej z nim walczy, tym bardziej mu ulega. W końcu wraca do łóżka z nadzieją, że zawroty miną. Ale jest coraz gorzej. Po godzinie przychodzi ból głowy, dojmujące, wyraźne pulsowanie między oczami, zwiastujące nieuchronną śmierć kościotrupim chrobotem. Po dwóch godzinach, mimo wypicia sporej ilości wody, pandit Razdan jest rozpalony, zaczyna gorączkować. Przeciąga palcem po górnej wardze i czuje wilgoć. Z upływem kolejnych godzin jego przerażenie jeszcze się wzmaga. Ból, dotąd przeszywający głowę, ogarnia falą ręce i nogi, daje o sobie znać szarpaniem w krzyżu. Pobielone ściany i otwarte okiennice sypialni zdają się odzwierciedlać zagrożenie. Przemieszczają się szyderczo w polu widzenia Razdana, jakby trawione tą samą co on gorączką, ożywione jej wpływem. Około południa pandit Razdan krzykiem wzywa służących. Amar Nath Razdan ma w zanadrzu ostateczny lek przeciw grypie, środek zaradczy zachowany na wypadek, gdyby sprawy przybrały zły obrót. Mniej więcej godzinę później wkracza do sypialni procesja służących z wiadrami cebuli i z emaliowaną wanną. Nie dbając o nakazy skromności, pan zrzuca z siebie ubranie i nago wskakuje do wanny, jedna z młodszych dziewcząt wybiega z pokoju. Dopiero łagodna perswazja skłania ją do powrotu. Służba sieka cebule i wrzuca je do wanny. Każda cebula znaleziona w spiżarni jest teraz tutaj. Prawie cały dom zajął się krojeniem. Stopniowo chude ciało pandita Razdana ginie pod cebulową powłoką. Wystają tylko czubki kolan i głowa. Cebule są tak mocno zgniecione, że pandit Razdan pływa w ich miąższu i soku. Na koniec słudzy ciasno owijają wannę białą tkaniną, której końce wiążą pod głową swojego pana, co upodabnia go do cebulowej mumii, ciasno spowitej płótnem i zlanej potem. Z załzawionymi oczami służący wychodzą karnie z sypialni i zamykają za sobą drzwi, pozwalając działać cudownemu lekarstwu. Teoria kuracji cebulowej jest bardzo prosta. Cebula to ostre warzywo, znane ze swych palących właściwości. Wywołuje wydzielanie łez i potu. Jedna surowa cebula wystarczy, by odstraszyć niepożądanych rozmówców czy oczyścić wnętrzności z nadmiaru wszelkich humorów. Hiszpanka jest jedną z najbardziej wilgotnych chorób znanych ludziom, co czyni z cebuli potężną broń. Pandit Razdan ma nadzieję wygnać z ciała chorobę, składając bakcyla w ofierze oczyszczającemu ogniowi zbawiennego warzywa. Dodatkowo chrupie garściami swoje lekarstwo w rozpaczliwej walce ze śmiertelnym przerażeniem ogarniającym jego rozdygotane ciało. Taki sposób zmierzenia się z własną chorobą wybiera Amar Nath. Choroba jest prawdziwa. Największe obawy tego chimerycznego hipochondryka stają się rzeczywistością, ściskającą jego czaszkę obręczą bólu. Amar Nath bębni palcami w klatkę piersiową. Coraz bardziej rozstrojony umysł podpowiada mu, że uda się zebrać z ciała bakcyle grypy jak małe owady. Poci się obficie. Ściany sypialni migoczą, a gorączka wprawia jego ciało w drżenie niczym młoteczek uderzający w strunę. Gdzieś z oddali dobiegają go krzyki, odgłosy jakiegoś przewracanego mebla. Słyszy syna, słyszy Anjali, jak wymyślają sobie nawzajem. Odwraca głowę, próbując zrozumieć słowa. Ale dźwięki docierają do niego jakby z drugiego końca świata. Zanurzony w cebulowej brei, Amar Nath Razdan jest adwokatem w swojej ostatniej sprawie. Gita z krzykiem zbiega ze schodów na dziedziniec, a jej matka (ucieleśnienie fatum, przeznaczenia, sprawiedliwości, karmy i reszty potężnych bezosobowych sił, które miażdżą podobnych mrówkom śmiertelników) okłada Prana po nerkach kijem do odstraszania małp. Gdy Pran zgina się w pół, Anjali sprytnie kieruje swoją broń ku jego kolanom i łokciom. Każdy celny cios wywołuje nagły i przeszywający parkosyzm bólu. Zwycięstwo Anjali jest szybkie i całkowite. Spodnie od piżamy, skłębione wokół kostek Prana Natha, krępują ruchy i uniemożliwiają stawianie oporu. Kiedy Pran pełznie po ziemi, usiłując skryć się pod czarpai, Anjali obrzuca go siarczystymi przekleństwami, łapie za ucho kleszczowym chwytem palców zaprawionych wieloletnim łuskaniem grochu i siekaniem okry i wlecze przed oblicze ojca. Puka do drzwi, zza których dochodzi złowieszczy chlupot. – Panie?! Jesteś tam, panie? Odpowiada jej cisza. Anjali niecierpliwie naciska klamkę. Drzwi ustępują. Cebulowy odór bucha ze środka z taką siłą, że z oczu Anjali ciurkiem zaczynają płynąć łzy. Amar Nath Razdan jest w kąpieli od trzydziestu godzin. Chory, teraz już bezsprzecznie i nieodwołalnie chory, zlany potem i wstrząsany dreszczami jak przy nagłym paroksyzmie, z głową wystającą znad białych zwojów niczym główka przedwcześnie urodzonego dziecka, z przekrwionymi oczami i nieprzyjemnie zaczerwienioną, pomarszczoną skórą, wygląda jak marynata, co jest właściwie bliskie prawdy. – Umieram – mówi słabym głosem. – Może i tak – rzuca brutalnie Anjali, narzucając koniec sari na głowę. – Wydaje mi się, że znam przyczynę. Na twarzy pandita Razdana widać przejęcie. Kawa głową na znak, że Anjali powinna mówić dalej. Wobec powagi sytuacji kobieta unosi rękę ku niebiosom. – Ten dom – oznajmia z naciskiem – jest przeklęty. Jej panem wstrząsa atak gwałtownego kaszlu. Jak można mówić choremu człowiekowi, że jego jedyny syn, w którym przez piętnaście długich lat pokładał wszystkie swoje nadzieje, jest bękartem pozakastowego zjadacza nieczystego pokarmu, Anglika mylącego funkcje prawej i lewej ręki? Wyczucie i wrażliwość są dane nielicznym. Anjali nie należy do grona pobłogosławionych tym darem. Nie oszczędza swemu panu niczego. Sączy w jego mózg każdą pogłoskę, każdą plugawą insynuację. Kala pamięć Amrity nie wprost, unikając wszystkiego, co mogłoby skłonić męża-rogacza do rozgrzeszenia zmarłej żony. Potem roztacza przed nim ponury (choć trzeba przyznać, że niezbyt przesadzony) obraz win Prana, by wyprowadzić z nich kategoryczny wniosek: chłopiec wykazuje wszelkie oznaki skalanej krwi. Większość ludzi poprzestałaby na tym, ale dla Anjali to dopiero początek. Objaśnia temat mieszania się ras i wszystkich straszliwych tego konsekwencji. Ze zmieszanej krwi biorą się wszelkie plugastwa naruszające zasady odwiecznej religii. Nic dziwnego, że na Agrę spadła zaraza. Jeśli o nią, Anjali, chodzi, to wcale nie byłaby zdziwiona, gdyby się okazało, że całą epidemię grypy, dwadzieścia milionów istnień, jakie pochłonęła, świat zawdzięcza Pranowi. Chłopak jest zepsuty do szpiku kości. Na koniec Anjali wyjmuje kartę atutową: sponiewieraną fotografię. RONALD FORRESTER, INDIAN FORE-STRY SERYICE. – Teraz powiedz, do kogo jest podobny, panie. Razdan obraca fotografię w oblepionych cebulą dłoniach. Wpatruje się w sepiową twarz Forrestera, który też bacznie mu się przygląda. Analizuje nos, delikatny rysunek ust. Co do koloru skóry, to równie dobrze mogłaby to być twarz Hindusa. Mężczyzna z fotografii zdaje się posyłać mu blady, rozmyty przez wodę uśmiech, który wżera się w mózg poprzez gorączkę niczym kwas trawiący metal. Po raz pierwszy od chwili, gdy Anjali przywlokła tu ze sobą Prana Natha, pandit Razdan kieruje wzrok w jego stronę. Chłopiec klęczy na podłodze. Z rany na skroni cieknie mu krew. Rozczochrany i pochlipujący budzi lekką odrazę. Razdan uzmysławia sobie, dlaczego go unikał. Dotąd wydawało mu się, że to z powodu jego matki. Mówiła sama do siebie. Zawsze kiedy wchodził do pokoju, czuł, że jej przerywa. Mimo publicznych kampanii w obronie czystości obyczajów, od śmierci żony składał na bazarze potajemne wizyty w pokoikach na górze pod czerwoną latarnią. Tam kazał kobietom zachowywać się w określony sposób, dotykać miejsc na ciele, które nawet wstydził się nazwać. Syn zawsze przywodził na myśl przykre wspomnienie matki, która zasiała owo ziarno grzechu w jego świadomości. Był dowodem jego zniewolenia zmysłowością. Nie. To wszystko jest o wiele prostsze. Czując się jak tonący, pandit Razdan uświadamia sobie, że służąca mówi prawdę. Pran Nath i mężczyzna ze zdjęcia to dwie wersje tego samego wizerunku. Pran Nath nie jest jego synem. Wraz z pojawieniem się tej myśli coś w nim pęka. Jego uporządkowane życie rozlatuje się na kawałki jak ustawiona na sztorc drewniana matryca z literkami w drukarni. Z wyrazem głębokiego zawodu na twarzy wydaje z siebie ostatnie tchnienie. – Ojcze? – rozlega się płaczliwy głos Prana Natha. Ale odpowiedzi nie będzie. Słudzy nawet nie czekają, aż ciało ich pana ostygnie. Wloką Prana Natha w stronę drzwi wejściowych i wyrzucają na ulicę. Pran leży w ulicznym pyle. Jego ubranie roztacza przykrą woń cebuli. Wokół zbiera się tłum gapiów zaintrygowanych niesłychanymi wydarzeniami rozgrywającymi się na ich oczach. Czokidar wywija okutym bambusowym kijem, podczas gdy Anjali powtarza swój wywód o krzyżowaniu się ras. Na koniec oznajmia, że na domiar wszystkiego ten zły chłopak właśnie spowodował przedwczesną śmierć pandita Razdana. Po chwili drzwi zamykają się z trzaskiem, słychać donośny zgrzyt metalowej zasuwy. Pran wstaje i wali w drzwi, znajome drzwi z żelaznymi ćwiekami i zawiasami, z obłażącą niebieską farbą. Tłum lustruje go uważnie w poszukiwaniu oznak jego angielskości. Ludzie wskazują sobie każdą widoczną odmienność, która nagle stała się dla nich zaskakująco oczywista. – Wpuśćcie mnie! – błaga Pran. – Proszę! Z drugiej strony drzwi czokidar wrzeszczy, żeby się wynosił. – Błagam, otwórz! – Odpowiada mu cisza. – Bo przyjdzie mój wujek – krzyczy Pran drżącym głosem – i cię wychłosta. Pożałujesz, zobaczysz! Ku jego radości słychać zgrzytanie zasuwy. Niebieskie drzwi uchylają się lekko. Przez szparę wysuwa się ręka i rzuca na ziemię mały prostokąt w kolorze sepii. Po chwili drzwi znowu się zatrzaskują. Pran podnosi fotografię i ponownie łomocze w drzwi, krzycząc i prosząc na przemian. Zdezorientowany, odwraca się ku gapiom i nagle staje twarzą w twarz z ludźmi, którzy nie mają najmniejszego powodu, by go lubić. Sprzedawca słodyczy, stara kobieta z domu obok, mężczyzna handlujący artykułami sypkimi, chłopiec od aptekarza – na wszystkich twarzach maluje się ten sam złowrogi, nieprzyjazny uśmiech. Pran zaczyna żałować, że płatał ludziom tyle figli. Z tłumu leci w jego stronę gruda krowiego łajna. Ciepły i mokry pocisk trafia go w kark. Kiedy Pran ściera z siebie maź, następny pocisk obryzguje mu twarz. Pran rzuca się naprzód. Garstka małych chłopców rozpierzcha się na wszystkie strony do wtóru drwiącego wycia. Dorośli śmieją się z pobłażaniem. I wtedy Pran pada jak długi na ziemię, potykając się o czyjąś podstawioną nogę. Całe popołudnie spędza na czatach w pobliżu domu, z umysłem równie pustym jak jeden z jego zeszytów. Do niebieskich drzwi stukają zastępy ludzi. To członkowie miejscowej społeczności, którzy na wieść o tragicznej śmierci pandita Razdana przyszli oddać mu hołd. Wszyscy wyglądają, jakby wiedzieli o hańbie Prana. Choć rzuca się ku nim z błaganiem o pomoc, większość z nich nawet na niego nie patrzy. Służba wpuszcza ich pojedynczo. Za każdym drzwi zamykają się z głuchym łoskotem. Pran nic nie rozumie. Przecież to on: Pran Nath Razdan, śliczny chłopiec, syn i dziedzic. To jakiś koszmarny sen. Z nadejściem wieczoru kramarze zawieszają lampy nad swoimi towarami, a powietrze napełnia się wonią gotowanych potraw. Pran zaczyna odczuwać głód i prosi o pakory. Grzebiąc w kieszeni, uświadamia sobie, że nie ma pieniędzy. Z jakiegoś powodu nikt nie chce dać mu jedzenia na kredyt. Nie pomagają nawet tłumaczenia, że wuj wkrótce ureguluje należność. Pran plącze się koło nich przez pewien czas w nadziei, że ktoś się nad nim ulituje. Na próżno. W pustym brzuchu burczy mu coraz głośniej. To zupełnie nowe, przerażające uczucie. Posiniaczony i obolały, błąka się po okolicy. Od jego sztywnych ubrań bije smród zaschniętych odchodów. Stanąwszy na rogu pod wysokim murem rezydencji, przywiera doń ciasno, by przepuścić kondukt pogrzebowy. Rozproszona grupka żałobników z lampionami w rękach podąża za marami niesionymi przez sześciu ludzi w białych maskach. Ciało spowite w bawełnianą tkaninę jest obsypane płatkami nagietków. Dwaj wystraszeni korpulentni kapłani uwijają się żwawo na czele procesji, ożywieni pragnieniem jak najszybszego załatwienia sprawy. – O, nasz wredny mały mieszaniec. Przyszedłeś na mój róg żebrać? Głos jest ochrypły, pełen drwiny. Pran spogląda w dół i widzi starego żebraka o uschniętych nogach. Siedzi w tym miejscu, odkąd Pran sięga pamięcią. Jego wymizerowaną twarz przykrywa warstewka kurzu, skóra pokryta bliznami po ospie ma barwę węgla. Przed nim leży miseczka zrobiona ze skórki pomarańczy z kilkoma drobnymi monetami w środku. Pran nie ma odwagi spojrzeć żebrakowi w oczy. Kiedyś w nagłym odruchu ukradł mu miedziaki i uciekł. Wtedy uważał, że to zabawne. Teraz w pomieszaniu wbija wzrok w ziemię i patrzy na parę groteskowo zwężonych kikutów, sterczących oskarżycielsko ku górze. – Pamiętam, jak ukradłeś moją miseczkę i zmusiłeś mnie, żebym cię gonił. Z gardła Prana wydobywa się dyplomatyczne chrząknięcie. – Bardzo to było śmieszne – ciągnie żebrak. Pran kiwa głową. Żebrak ma chyba ochotę na pogawędkę, więc Pran postanawia zadać pytanie, które nie daje mu spokoju. – Nie masz przypadkiem czegoś do jedzenia? Żebrak obrzuca go zdziwionym spojrzeniem i mamrocze dwie linijki modlitwy. Pran uznaje, że to oznacza „nie mam”. – W takim razie skąd mam wziąć jedzenie? Żebrak wybucha donośnym śmiechem, aż ludzie na ulicy oglądają się za nim. Wali się dłonią po udzie i tupie kikutami o ziemię. – On jest głodny! – wrzeszczy. – On jest głodny! Wtóruje mu śmiech przechodniów. – Kiedy przyjdzie mój wujek… – zaczyna Pran, ale śmiech żebraka jeszcze się wzmaga. – Co mam robić? – pyta zniecierpliwiony Pran. Kiedy w końcu żebrak odzyskuje panowanie nad sobą, wykrzywia szyderczo usta. – Idź jeść ze swoimi ludźmi. Oni cię nakarmią. – Ale kim są moi ludzie? Żebrak wydaje się jeszcze bardziej rozbawiony. – Znajdziesz ich w Telegraph Club. Nie martw się, mały cudaku. Powiem ci, co masz mówić. Post and Telegraph Club nie należy do najbardziej okazałych klubów w Agrze. Mieści się w zwyczajnym wiktoriańskim budynku, funkcjonalnym pudle z czerwonej cegły z kamiennym portykiem doczepionym do frontu niczym zadarty nos. We wnętrzach utrzymuje się zapach smażonych potraw, niemożliwy do usunięcia bez względu na to, z jakim poświęceniem sprzątacze szorują wszystko i pucują. A szorują i pucują mocno, nawet gwałtownie. Zmywają każdą powierzchnię, woskują podłogi, ścierają kurze, aż mdleją im ręce. Ale i tak nigdy nie jest jak trzeba. W pomieszczeniach ciągle unosi się intensywna woń potraw smażonych w ghi. Charakterystyczna woń Indii. Członkowie klubu mają z sobą wiele wspólnego. Kobiety gustują w sukniach z bawełny zadrukowanej w motywy roślinne. I choć ich jakość pozostawia nieco do życzenia, są zawsze świeże i odprasowane, nawet podczas upałów. Nie są to suknie, jakie niektóre panie zamawiają z katalogu Army amp;Navy docierającego tu z Kraju raz na sezon. Tamte wyglądane są niecierpliwie, czeka się na nie dwa, czasem nawet trzy miesiące, a kiedy nadchodzą, są owinięte w bibułkę szeleszczącą przy otwarciu i roztaczającą stęchły zapach jakiegoś magazynu położonego z dala od Strandu. Ich suknie szyje się w domu z materiału kupionego na bazarze. Czasem wkłada się jeszcze pojedynczą bransoletkę z kryształków. Skromną wprawdzie, zawsze jednak bransoletkę. Indyjski wyrób, nie biżuterię z Kraju. Kobiety noszą kapelusze. Mężczyźni także. Nawet w pochmurne dni. Nawet (jak żartują niektórzy) w pomieszczeniach. Żona pułkownika artylerii widziała to na własne oczy. Żona rezydenta w Bharatpur przysięga, że zobaczyła ich kiedyś (ich, czyli członków Post and Telegraph Club w Agrze) w kapeluszach podczas partyjki brydża. W pomieszczeniu. Po zmroku. Słońca już nie było na niebie, a oni ciągle siedzieli w tropikalnych hełmach na głowie, jakby odbywali poranną przejażdżkę w środku lata. Żona rezydenta uwielbia opowiadać tę historię. Jej przyjaciółki dobrze się przy tym bawią. Jakie to komiczne, nosić kapelusz w nocy! Mówienie o tym zawsze wywołuje śmiech. Mimo żartów na ich temat mężczyźni i kobiety z Telegraph Club noszą nakrycia głowy przy każdej okazji. Wymyślne, obszerne kapelusze z szerokim rondem, dającym gwarancję, że ich twarze zawsze, ale to zawsze będą ocienione. Słońce to zdecydowanie Zła Rzecz. Członkowie Agra Post and Telegraph Club sporo aspektów życia zaliczają do kategorii Złych Rzeczy. Taka jest przynajmniej opinia żony rezydenta i jej przyjaciółek. Są bardzo drażliwi. Tak łatwo ich urazić, że właściwie nie da się z nimi rozmawiać. Nie żeby ktoś w ogóle miał ochotę wdawać się z nimi w rozmowę, chyba że Ronnie, Clive, Peter czy inni mężowie, którzy mają ich wśród personelu. Będąc ważną osobistością na kolei i – oczywiście – na poczcie czy w telegrafie, nie sposób uniknąć z nimi kontaktu. Co, wziąwszy pod uwagę (o czym panie przypominają sobie nawzajem w ładniej pachnących i bardziej ekskluzywnych wnętrzach Civil Service Club) ich okropny akcent, okropne humory i niedorzeczny sposób, w jaki ciągle mówią o Kraju, czyni z nich prawdziwy dopust boży. Kraj, kochany Kraj! Każdy wie, że nikt z bywalców Post and Telegraph Club nigdy nie był nawet blisko Anglii. Co przydaje im swoistego uroku. Ale generalnie ci ludzie budzą raczej odrazę. W sekrecie żują betel, ich dziewczęta uganiają się za mężczyznami z innych sfer i zamiast usiąść jak należy, kucają, gdy im się wydaje, że nikt nie widzi. Zawsze odgadniesz, kto jest kim. Pochodzenie w końcu daje o sobie znać. Ach, ci wszyscy okropni mieszańcy. W Post and Telegraph Club w Agrze ci wszyscy okropni mieszańcy zbierają się, by snuć własne opowieści i dawać wyraz swemu obrzydzeniu do tubylców i wstrętnych hinduskich zwyczajów, relacjonować, jak mężowie stanowczo przywołują do porządku swoich pracowników, a żony strofują służbę (jeśli ją mają). Tubylcy są przebiegli, niegodni zaufania i mają skłonność do występku. Ich lubieżność jest wręcz przysłowiowa. Cóż za kontrast z Krajem, północną moralnością i szlachetnością angielskich obyczajów i manier. Oni, społeczność anglo-hinduska, dobrze wiedzą, komu być wiernym. Wiedzą, która strona ich samych jest im bliższa. Noszą nakrycia głowy, czytają wszystko na temat Kraju i unikają słońca jak zarazy, bolejąc nad każdą porcją melaniny produkowanej przez skórę. Tyle że nie nazywają tego melaniną. Nadają jej inne nazwy. Najczęściej brud. Ona ma taką brudną skórę, moja droga. Nikt się do niej nie zbliży. A jej nos. Taki szeroki i płaski. Nie to co twój. W klubie mogą być sobą. Mogą tańczyć i grać w loteryjkę bez konieczności znoszenia wrogich spojrzeń tubylców albo kpin wymienianych szeptem przez młodszych oficerów zmierzających do Civil Service Club, do którego Anglo-Hindusi mają zakaz wstępu. W tym czasie uszy odpoczywają od żarcików i rymowanek. Ileż to razy Harry Begg słyszał ten wierszyk? To takie niesprawiedliwe. Kolor skóry, własnej skóry, wyrył się w umyśle Harry’ego Begga jak numer seryjny. Jego skóra ma odcień papieru pakowego. Może odrobinę ciemniejszy. I tak nie najgorzej w porównaniu z innymi. Z dziewczętami nawet mu się układa, choć bez wątpienia większość tych, z którymi się umawia, rzuciłaby go bez namysłu, gdyby jakiś miody domokrążca czy zwykły angielski żołnierz okazał im zainteresowanie. Ze dwie już to zrobiły. Co za cholerna niesprawiedliwość. Kiedyś sprawy miały się inaczej. Skinner, ten Skinner, założyciel bengalskiej kawalerii, z wyglądu przypominał Harry’ego. To samo lord Roberts, który dowodził wojskiem podczas wojny burskiej. Nawet lord Liverpool, tak, sam lord Liverpool, niegdyś premier, był jednym z nich. Jego babka ze strony matki pochodziła z Kalkuty. Tak mówią kroniki. Wystarczy do nich zajrzeć. Dawniej panowało przyzwolenie dla małżeństw mieszanych. Dawniej, za czasów Kompanii, dopóki wszyscy ci biolodzy i ewangeliści nie nastraszyli ludzi ciemną rasą. Jakiś ulicznik zagaduje Harry’ego w chwili, gdy ten przygarbiony, jakby uginając się pod ciężarem swojej śniadej karnacji, opuszcza klub. Na ulicy migoczą światła. Harry idzie na spotkanie z Jennifer Cash, dziewczyną o delikatnych rysach i cerze barwy pergaminu. Dziś wieczorem może poczuje się wreszcie jak normalny człowiek. Pod warunkiem, że nie pójdą tam, gdzie będą inni mężczyźni – inni, bardziej biali. Tak łatwo mógłby stracić Jennifer. Wystarczy jedna naszywka na naramienniku. Zaplata w funtach, nie w rupiach. Wszystko jest takie kruche. Ale dziś wieczorem serce Harry’ego przepełnia nadzieja. I wtedy ten mały gnojek rujnuje wszystko. Łapie go za rękaw, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. – Proszę pana – zaczyna swoją bazarową angielszczyzną – jestem mieszańcem jak pan. Jestem głodny. Ma pan coś do jedzenia? Smarkacz ma chyba jaśniejszą skórę niż Harry, choć trudno to dostrzec pod warstwą brudu. I angielską twarz, którą w innych okolicznościach i w innym miejscu można by nazwać piękną. Jej subtelne rysy i bladość wywołują w Harrym furię. Całe dwadzieścia trzy lata drażliwości i zakrywania głowy, dwadzieścia trzy lata usilnych prób pozbycia się piętna brudnego mieszańca podchodzą mu do gardła. Zuchwalstwo tej twarzy, jej błagalny, a jednocześnie zadowolony wyraz odbierają mu na chwilę mowę. – Zabieraj swoje brudne łapy, gówniarzu! Chłopak cofa się o krok. Harry patrzy na niego wytrzeszczonymi oczami. Najgorsze, że chyba naprawdę należą do tej samej rasy. Tyle że Harry, znając dobrze angielski i stwarzając pozory dobrego wychowania, ma trochę więcej szczęścia. Niemniej jednak łączy ich pochodzenie. On i uliczny łobuziak są jak dwie niepełne filiżanki herbaty. To ostatnia rzecz, jakiej mógłby sobie życzyć Harry w pogodny wieczór w drodze na spotkanie z Jenny Cash, gdy czuje się tak dobrze urodzony i taki biały – biały jak śnieg, biały jak buty do tenisa, biały jak złotowłosy aniołek w cholernym niebie. Niech diabli porwą tego gnojka! W lewej ręce Harry trzyma drewnianą rakietę do badmintona. Macha nią raz i czuje jej ciężar. Niewiele myśląc, wali chłopca w głowę. Ten pada na ziemię. Harry okłada i kopie leżące ciało, wkładając w to całą swoją nienawiść. Powoli dociera do niego własny krzyk: „Niech cię diabli! Niech cię diabli! Niech cię diabli!”. Rozgląda się wkoło i widzi paru swoich. Stoją w bezpiecznej odległości i przyglądają mu się zaintrygowani, z mieszaniną odrazy i litości w oczach. Niektórzy tubylcy robią krok w jego stronę. Wywijając rakietą jak szablą, Harry każe im trzymać się z daleka i pilnować własnego nosa. Kiedy uwaga Harry’ego koncentruje się na tubylcach, oszołomiony ulicznik wykorzystuje okazję i ucieka chwiejnym krokiem, najszybciej jak potrafi. Ogląda się za siebie raz, po czym jego zszokowana, obita, przypominająca ducha twarz znika pośród tłumu. Harry opuszcza rakietę i brudną chustką ociera pot z czoła. Ten wieczór można już spisać na straty, i to jeszcze zanim się zaczął. Zdesperowany Pran łomocze do obłażącej niebieskiej bramy rezydencji. Otwiera mu czokidar. Przez mgnienie oka Pran widzi skąpany w księżycowej poświacie dziedziniec. Po chwili brama zamyka się z trzaskiem. Na widok Prana idącego ku niemu na chwiejnych nogach żebrak wybucha dzikim śmiechem przypominającym ryk zwierzęcia. Szeroko otwierając usta, odsłania niewiarygodnie czerwone gardło, które wygląda raczej jak jątrząca się rana. „Śliczny mały książę – śpiewa falsetem bajadery. – Spójrzcie na jego piękny strój! Spójrzcie, jak lśni jego sztylet, gdy przejeżdża obok nas!”. Pran ma zapłakaną i zakrwawioną twarz. Cuchnące ubranie wisi na nim w strzępach. Każda część ciała boli przy najmniejszym poruszeniu. Kpiarska piosenka doprowadza go do szału. Rzuca się naprzód i kopie miseczkę żebraka. Parę miedziaków rozsypuje się po ziemi. – Nie nakarmili cię? – pyta żebrak, uchylając się przed ciosem Prana. – Ty łajdaku! – burczy Pran przez łzy. – Taki już jestem – przyznaje żebrak. – Ty też, o ile dobrze pamiętam. – Jestem głodny! – woła Pran. – Może powinieneś spróbować gdzie indziej? – proponuje żebrak, przybrawszy teatralną minę dobrego wujaszka. Pran posyła mu wściekłe spojrzenie. Bardzo powoli żebrak podaje mu adres na bazarze jubilerów. – Idź tam, zrób, co ci każą, a dostaniesz jeść – radzi. – Niby dlaczego miałbym ci wierzyć? – Zrobisz, jak zechcesz. – Żebrak wzrusza ramionami. – Szczerze mówiąc, powinieneś być mi wdzięczny, że w ogóle z tobą rozmawiam. Z tym stwierdzeniem nie można polemizować. Pran smętnie opuszcza głowę. – Kłamiesz. Zrobią mi coś złego. Żebrak zastanawia się przez dłuższą chwilę. – Masz rację – mówi w końcu. – Skłamałem. – A widzisz! – Pran triumfuje. – Ale z drugiej strony – rozważa żebrak głośno – kto wie, czy nie kłamię teraz. – Jak to? – Nieważne. Odrobina filozofii. – Żebrak uśmiecha się od ucha do ucha, odsłaniając kostnicę spróchniałych zębów. Na nic zdają się krzyki ani pochlebstwa. Pranowi nie udaje się nic więcej z niego wyciągnąć. Żebrak drapie pokrytą strupami skórę. Wyłapuje wszy ze skołtunionych włosów. Posyła w stronę sprzedawców jedzenia, uprzątających swój towar, sprośne odżywki, jakie tylko ślina mu na język przyniesie. Jeden z nich szczerzy zęby w odpowiedzi. – Boże wszechmogący! – woła żebrak ni stąd, ni zowąd. – Zaiste, jesteś sprawiedliwy! Pran posyła mu miażdżące spojrzenie. – Powinieneś dziękować Bogu – tłumaczy żebrak. – Daje ci wspaniałą okazję. I przewróciwszy oczami, rzuca się energicznie w pył ulicy. Jednym wężowym ruchem zsuwa uschnięte kończyny do cuchnącego rynsztoka biegnącego skrajem ulicy, kuca i wydala z siebie imponującej wielkości kupę. Po skończonej operacji kładzie się na ziemi i zasypia. Rysy jego odrażającej gęby nabierają zdumiewającej łagodności i spokoju, który można by nawet nazwać szlachetnym. Pusty brzuch nie daje Pranowi zasnąć. Pran naciska go w różnych miejscach z nadzieją, że zapełni jakoś tę pustkę. Po pewnym czasie wstaje i rozgląda się za monetami, które wypadły z miseczki żebraka. Bez rezultatu. Pozostaje już tylko myszkowanie wokół zamkniętych straganów. Nie znajduje jednak nic, co by nie zostało zjedzone przez inne wygłodniałe dzieci albo sprytne bezpańskie psy, przekradające się ulicami w poszukiwaniu przekąski. Zrezygnowany, kładzie się nieopodal głośno chrapiącego żebraka. Próbuje nie myśleć o tym, co się stało. Ojciec nie żyje. I tak nie był jego ojcem. Jego prawdziwy ojciec to Anglik z fotografii, ale on też nie żyje. Czy to czyni go Anglikiem? Pran nie czuje się Anglikiem. Jest Hindusem z kasty kaszmirskich panditów. Wie, kim jest. Czuje to. Głodny i obszarpany przeprowadza w myślach dogłębną analizę problemu. Jesteś tym, kim się czujesz. A jeśli nie, to powinieneś czuć się tym, kim jesteś. Lecz jeśli jesteś kimś, nie wiedząc, że nim jesteś, to jak się to objawia? Jak czuje się człowiek, nie będąc tym, za kogo się uważa? Jeśli jego matka naprawdę była jego matką, a ojcem był ten obcy Anglik z fotografii, to logiczne, że jest mieszańcem, pół białym, pół czarnym. Nie czuje jednak żadnego związku z tymi ludźmi. Ci ludzie nienawidzą Hindusów. A już na pewno nienawidzą jego. Przypomina sobie unoszenie się i opadanie rakiety do badmintona, twarz tamtego mężczyzny, gdy kopał go i przeklinał. On, Pran, nie jest taki jak ci ludzie. Nie uważa Anglii za swój dom. Dom jest tutaj, po drugiej stronie niebieskich wrót. Zanosi się płaczem. W końcu zapada w niespokojny, gorączkowy sen. Wokół niego miasto nadal tętni życiem. Bezpańskie psy buszują w stosach odpadków i rynsztokach. Policjanci, złodzieje, hulaki, śmieciarze, właściciele dwukółek, bagażowi na dworcu i pozostali ludzie nocy zajęci swoimi sprawami zapełniają ulice, gdzieniegdzie równie tłoczne jak za dnia. Pran budzi się o szarym poranku zmarznięty i zdezorientowany, z widokiem na jakieś nieregularne brunatne kształty, które po chwili okazują się szeregiem kościstych zadków. Tuż przy jego głowie rikszarze i kramarze, kucnąwszy w rzędzie nad rynsztokiem, spluwają, gawędzą, czyszczą zęby i opróżniają jelita. Pran czym prędzej odsuwa głowę na bezpieczną odległość i z przerażeniem uświadamia sobie, gdzie jest. Żebrak ciągle śpi. Niestrudzona mucha spaceruje po jego powiece. Pran człapie ku niemu z rękami przyciśniętymi kurczowo do drżącego tułowia i trąca go dużym palcem u nogi. – Obudź się. Już rano. Żebrak nie reaguje. Pran trąca go drugi raz. Znowu nic. Schyla się i szarpie go za ramię. Ramię jest zimne i sztywne. Pran cofa się. Z wolna dociera do niego przerażająca prawda. Grypa potrafi zaatakować bardzo szybko. Jak reszta świata, Pran nie ma czasu na opłakiwanie zmarłego. W tej samej chwili pod niebieską bramę rezydencji Razdanów podjeżdża dwukółka. Wysiada z niej odświętnie ubrany mężczyzna w aczkanie i haftowanej czapce, ze starannie przystrzyżoną brodą, w drucianych okularach na wydatnym nosie. Pran Nath rzuca się ku niemu w szale radości. – Wujku! Wujku! Pandit Bhaskar Nath Razdan, młodszy brat zmarłego adwokata, ogląda się za siebie z obrzydzeniem. – Nie zbliżaj się, podła kreaturo! Pran Nath staje jak wryty. Wzburzony do granic wuj kurczowo przyciska do twarzy jedwabną chustkę. – Czokidar! – woła. – Czokidar, gdzie jesteś? Czokidar ukazuje się w bramie, wymachując łojem. Jego siwe wąsy drżą z oburzenia. – Czokidar – rozkazuje pandit – usuń ten element sprzed moich oczu. Nie chcę, żeby kręcił się przed bramą i szargał dobre imię rodziny. I dopilnuj, żeby się tu więcej nie pokazywał. – Tak jest, sir! – odpowiada czokidar z gorliwością weterana. Pran Nath nie czeka na kolejne baty. Ucieka z oczyma pełnymi łez. Teraz wie, że to prawda. Jest na świecie całkiem sam. Mamrocząc pod nosem i łkając jak pomyleniec, zagłębia się w wąskie alejki targu. Jego zachowanie każe ludziom przypuszczać, że jest chory. Odsuwają się od niego, schodzą mu z drogi, gdy zbliża się ku nim chwiejnym krokiem. Pran przystaje, by popatrzeć, jak jeden ze sprzedawców robi dżalebi. Nad ogromnym rondlem z bulgoczącym olejem wyciska przez wąski otwór słodkie ciasto, które tworzy na powierzchni esy-floresy. Usmażone zakrętasy wyjmuje z oleju cedzakiem, zanurza w gęstym syropie i znów smaży. Zanurza i smaży, zanurza i smaży. Dżalebi wyglądają bardzo apetycznie. Doprowadzony do ostateczności Pran przypuszcza nagły atak na słodycze, porywa ich całą garść i rzuca się do ucieczki. Ścigany przekleństwami sprzedawcy, pędzi przed siebie co sił w nogach. Wkrótce wściekłe wołanie cichnie. Sukces. W jednej z zacisznych bocznych uliczek Pran łapczywie pochłania swoją zdobycz. Zlizuje polewę z palców, nie dbając o brud. Cukier wprawia go w lekkie odurzenie. Pokrzepiony, czuje wystarczającą pewność siebie, by stawić się pod adresem wskazanym przez zmarłego żebraka. Dom stoi na końcu wyjątkowo wąskiej i cuchnącej uliczki, znaczonej stosami odpadków i kałużami obrzydliwych cieczy. Frontowe drzwi są solidne, wzmocnione żelazem i grubymi kwadratowymi ćwiekami. Takie drzwi trudno sforsować. Pran puka. Po chwili słychać czyjeś człapanie. W otworze pojawia się oko. – Zamknięte – informuje zachrypły głos. – Jestem głodny – mówi Pran. – No to co? – odpowiada głos. – I z tego powodu mam cię wpuścić, kiedy mamy zamknięte? – Słyszałem, że jeśli tu przyjdę i zrobię, co każecie, dacie mi jeść. Cisza. – Kto ci powiedział? Przez głowę Prana przebiega nieprzyjemna myśl, że nawet nie spytał żebraka o imię. – Nie wiem. Właściciel głosu zastanawia się przez chwilę. Słychać kaszel, potem brzęk kluczy i trzask otwieranej zasuwy. Zza drzwi wyłania się potężny mężczyzna w kraciastym lungi na biodrach. To jego jedyne okrycie. Wygląda, jakby właśnie skończył poranne ablucje. Całe jego ciało lśni od olejku, lśnią gęste włosy i okazałe czarne wąsiska, zawadiacko podkręcone na końcach. Posmarowany olejkiem gruby brzuch godzi prosto w Prana. Mężczyzna opiera się o nadproże i podkręca koniuszek wąsa kciukiem i palcem wskazującym. – Wobec tego trzeba ci się przyjrzeć – mówi i urywa nagle, zanosząc się gwałtownym kaszlem. Pran patrzy na niego badawczo. Spojrzenie mężczyzny posępnieje. – Odwróć się, głupku! Pokaż, co masz! Zawstydzony Pran odwraca się do niego tyłem. – Spuszczaj spodnie! – krzyczy mężczyzna z taką gwałtownością, że uwalnia w płucach kolejną porcję flegmy. Dopiero po dłuższych zmaganiach odpluwa ją wprost pod nogi Prana. Pran mocuje się z wiązaniem spodni. Pozwala im nieznacznie opaść, odsłaniając zaledwie skrawek posiniaczonych pośladków. – Niżej! – ponagla warkliwie mężczyzna. Pran z ociąganiem wykonuje polecenie. Mężczyzna charczy i kaszle przez dłuższą chwilę, po czym wydobywa z siebie przychylny pomruk. – Nieźle. Lepiej wejdź do środka. Prowadzi Prana przez dziedziniec pełen kobiet. Kobiet piorących ubrania, kobiet czyszczących ryż, kobiet krojących warzywa i wyrzucających obierki na stertę odpadków. Wzdłuż całego górnego piętra biegnie balkon, na którym panuje jeszcze większy tłok. Kobiety pojawiają się i znikają we wnętrzach pokoi, gawędzą w otwartych drzwiach. Dwie młode dziewczyny stoją oparte o balustradę. Trzecia rozwiesza jedwabne płachty sari na sznurze przeciągniętym między przeciwległymi skrzydłami domu. Olbrzym toruje sobie drogę między tym mrowiem kobiet ze znudzoną, lecz dumną miną byka na pastwisku pełnym jałówek. Pran nigdy dotąd nie widział tylu kobiet w jednym miejscu. Wszystkie są młode i wyjątkowo piękne. Niektóre roznegliżowane. Pranowi kręci się w głowie. Pewnie z głodu, ale to miejsce już wydaje mu się o wiele lepsze niż ulica. Postanawia, że jeśli nie znajdzie nic lepszego, zostanie tu przez jakiś czas. Nagle zdaje sobie sprawę, że dziewczęta mówią o nim. Te na balkonie wykrzykują coś niepochlebnego o rozmiarach jego przyrodzenia, a cały dół huczy od uwag na jego temat. Pran czerwienieje z wściekłości i przyspiesza kroku, by nadążyć za olbrzymem zmierzającym w stronę wejścia po drugiej stronie dziedzińca. Mężczyzna, nieświadom przytyków sypiących się ze wszystkich stron, sadzi naprzód wielkimi krokami i znika z pola widzenia. Pran rzuca przez ramię ostatnie gniewne spojrzenie na dziedziniec i podąża w ślady swojego przewodnika. Ku jego niezmiernej radości w pokoju, do którego trafia, czeka na niego thali z ryżem i dałem. Gdy łapczywie pochłania zawartość tacy, obok toczy się przyciszona rozmowa na jego temat. Gdyby Pran byt mniej głodny, mógłby nawet coś z niej podsłuchać. Do potężnego mężczyzny, ubranego już w świeżą kurtę i luźne spodnie, dołączyła kobieta będąca jego całkowitym przeciwieństwem. Gdzie on jest okazały i masywny, ona ma tylko skórę i kości. Jej twarz to szczęki i oczodoły. Ręce przypominają wiotkie gałązki gnące się pod niebezpiecznym ciężarem palców zdobnych w złote pierścionki. Przedziałek znaczy gruba czerwona linia. Żuty betel zabarwił usta szkarłatem. Jej postać nie byłaby dysonansem na stole w prosektorium. Raz czy dwa kobieta wyciąga rękę, by uszczypnąć albo potrzeć skórę na ramieniu Prana, sprawdzając jej stan, jak sprawdza się jakość materiału u krawca. Pran jest zbyt zajęty jedzeniem, by zwracać na to uwagę. Zachowanie tych dwojga nie budzi zaufania. Obiektywny obserwator (tutaj, jak to zresztą często bywa, bardzo go brakuje) dostrzegłby osobliwy błysk w ich oczach, gdy patrzą na jedzącego Prana. Jego nadzwyczajna uroda przebija nawet spod grubej warstwy ulicznego kurzu. Mężczyzna i kobieta wydają się niezmiernie zadowoleni. A kiedy Pran wieńczy posiłek głośnym beknięciem, uśmiechają się promiennie, jakby opowiedział im dowcip. – Mów do mnie Ma-ji – zwraca się do niego kobieta. – A ja jestem zapaśnik Balraj – mówi mężczyzna. Kolej na Prana. Przedstawia się i na prośbę Ma-ji opowiada, jak znalazł się na ulicy i jak życzliwy żebrak podpowiedział mu, dokąd iść. – Więc zostałeś całkiem sam? – pyta Ma-ji. Pran Nath kiwa smutno głową i przyznaje, że póło członkom rodziny nie zmięknie serce, jest zupełnie sam. – Żebrak nie mówił, czym się zajmujemy? – pyta Balraj. – Nie, ani słowa. Co tu robicie? – Pran chciałby wiedzieć, dlaczego tyle pięknych młodych kobiet żyje pod jednym dachem. – To rodzaj instytucji dobroczynnej – wyjaśnia Ma-ji. – Dajemy tym nieszczęsnym dziewczętom dom, a one w zamian pełnią różne posługi i wykonują innego rodzaju lżejsze prace. – Potrząsa głową, by podkreślić szczególny charakter tych zajęć. – Generalnie nie przyjmujemy chłopców- dodaje Balraj – ale dla ciebie zrobimy wyjątek. Musisz tylko robić to, co ci każą, i pogodzić się z tym, co przyniesie los. Pran obiecuje, że będzie się starał ze wszystkich sit. Już wyobraża sobie życie pełne kradzionych całusów i innych podniecających zabaw, przeplatanych prostymi czynnościami gońca czy obowiązkiem pilnowania bramy w przypadku niedyspozycji Balraja. Taka perspektywa jest z pewnością o wiele ciekawsza niż pobieranie nauk czy samotna włóczęga po mieście. Wygląda na to, że upadł na cztery łapy. – Napij się mojego specjalnego lassi – mówi Ma-ji i pogładziwszy Prana po policzku, podaje mu metalowy puchar. – Jest bardzo dobre. Jogurtowy napój znika w okamgnieniu. Ma-ji i Balraj posyłają Pranowi szeroki uśmiech. Oboje mają sporo zajęć i muszą już iść, ale zanim Pran zacznie dziś pracę, może zechce trochę odpocząć. Podnoszą się z miejsca, zamykają drzwi i zostawiają go samego. Wkrótce Prana ogarnia nieludzkie, straszliwe zmęczenie. Zwija się w kłębek na łóżku i zaraz zasypia. Pran śni o krainie z czapati i twarogu, zamieszkanej przez warzywne dziewczęta z okrą w miejsce palców, piersiami z oberżyny i zuchwałym spojrzeniem groszkowych oczu. Ich stosunki z Pranem są zawstydzające, lecz smakowite. Każdy akt konsumpcji mija w przykładnej harmonii, którą mąci dopiero pojawienie się zmarłego żebraka. Umarlak biega wokoło, odrywa kawałki z ciał partnerek Prana i pakuje sobie do zaczerwienionych ust, czym sieje powszechny zamęt. Pran uważa, że dóbr starczy dla wszystkich, i ma szczery zamiar podzielić się z żebrakiem, lecz ten rzuca się teraz do skubania jego rąk i nóg. Kiedy Pran nie może dłużej tego znieść, żebrak przeistacza się w Ma-ji, która z pomocą małej służącej usiłuje wcisnąć go w jakiś jedwabny strój. Pran budzi się z bólem głowy. Nie ma pojęcia, ile czasu spał. Wydaje mu się, że zapadł już wieczór, ponieważ ledwo widzi zarysy pokoju. Jedyne światło rzucają dwie płonące świece i czerwona lampka pulsująca ostrzegawczo w kącie. Pran czuje się dziwnie. Jakby patrzył na świat zza kilku warstw ochronnych. Jego ręce i nogi tworzy teraz jakaś galaretowata substancja, która nie słucha nerwowych poleceń wysyłanych przez mózg. Stan oszołomienia pogłębia jeszcze odbicie w lustrze. Pran widzi, że przyodziano go w jakąś różową szatę z przejrzystego jedwabiu w kwiaty. – Nie ruszaj głową! – upomina go Ma-ji. Pran czuje na twarzy żelazny uchwyt kościstych palców. Ma-ji nakłada mu na policzki (nie, to nie może być prawda; a jednak to prawda) r ó ż, a wokół oczu maluje czarne obwódki. Pran usiłuje wyślizgnąć jej się z rąk, ale Ma-ji trzyma go bardzo mocno. Kiedy Pran krzywi się i cofa przed patyczkiem do makijażu, natychmiast dostaje po twarzy. Wreszcie Ma-ji wzywa na pomoc Balraja. Ten wchodzi do środka, kaszląc niczym chory słoń, i unieruchamia Prana zapaśniczym chwytem. Kiedy Pran protestuje, Balraj bezlitośnie pastwi się nad jego szyją, a Ma-ji syczy mu do ucha tonem szokująco dalekim od słodkich nut dotąd słyszanych w jej głosie: „Bądź cicho, mały głupku”. Pran zaczyna podejrzewać żebraka o kolejny żart. Wreszcie uwalniają go z uścisku – choć tylko na chwilę – by mógł przejrzeć się w lustrze. W zwiewnym stroju, z szeroko otwartymi oczyma o źrenicach rozszerzonych paroma kroplami belladony w niczym nie przypomina umorusanego chłopca, który niedawno stanął przed bramą domu w bocznej uliczce. Podtykają mu pod nos kolejną czarkę lassi. Pran kręci głową, ale Balraj siłą otwiera mu usta, a Ma-ji wlewa mu do gardła całą zawartość naczynia. Potem oboje wychodzą, zamykając za sobą drzwi. Pran zostaje sam. Próbuje uporządkować myśli. Rozważania, podczas których raz po raz gubi wątek, błądzi po manowcach, kręci się w kółko, prowadzą go do wniosku, że Ma-ji i Balraj mają wobec niego niecne zamiary. Jakie? Jest zbyt otumaniony, by tego dociec. Jeśli spróbuje, wpadnie w popłoch. Musi uciekać. Czując, że porusza się jak w gęstym syropie, Pran sprawdza okno. Choć nie jest zamknięte, znajduje się trzy piętra nad ziemią, a na zewnętrznej ścianie nie ma żadnych uchwytów, których mógłby się złapać. Nawet gdyby były Pran wątpi, czy starczyłoby mu sił, żeby się utrzymać. Zastanawia się, czy nie wzywać pomocy, ale gwar bazaru zagłusza wszystkie inne odgłosy. I tak nikt go nie usłyszy. Rzuca się ku drzwiom. Zamknięte i solidne. Rozgląda się po pokoju w poszukiwaniu użytecznych przedmiotów. Broń? Nie ma. Liny? Nie ma. A może podrzeć prześcieradło na pasy? Prześcieradło. Dobry pomysł. Bardzo dobry. Pran ściąga nakrycie z łóżka. To spłowiała prostokątna tkanina poplamiona tłuszczem, zdobiona batikowym wzorem ledwo dostrzegalnym w nikłym świetle. Co to za wzór? Pran obraca materiał w rękach, wyczuwając pod palcami jego fakturę. Jest w niej coś niezwykłego. Pran czuje tę tkaninę o wiele wyraźniej niż wszystkie, z jakimi kiedykolwiek miał do czynienia. Jej materialność, namacalność jest tak wyrazista, że zapiera dech. Tak jakby wnętrze tej niepozornej rzeczy, zwykłego kawałka materiału, kryło w sobie całe światy, a nawet wszechświaty znaczeń. Co to za wzór? Las. Albo grupka roztańczonych dziewcząt. Albo papugi. Tak, to stadko papug, czerwonych i zielonych papug, z których każda potrafi mówić co innego. Nie, nie co innego. W pewnym sensie wszystkie papugi mówią to samo. Tyle że inaczej. Ale jak właściwie mówią papugi? Rozwiązanie tego problemu przyniesie rozwiązanie wszystkich innych. Sens wzoru. Wszystko zawiera się w tej jednej rzeczy. W mowie papug. Odpowiedź jest prosta! Klucz leży w znajomości mowy papug. Pran uświadamia sobie, że dotknął czegoś istotnego, ale na razie nie ma pojęcia, co to oznacza. Wszystko uległo zmianie. Świat nagle oszalał. Za dużo dzieje się naraz. Parę minut temu czuł się zupełnie inaczej. Był bardziej senny. Tak, czul senność, nawet gdy go ubierali. Ale po co to robili? Właśnie, po co? Muszą mieć jakiś powód. Na chwilę w głowie Prana pojawia się odpowiedź. Zawiera pewną ideę, a w niej ukrytą myśl, że jego stan ma coś wspólnego z drugą porcją specjalnego lassi. I kiedy Pran uświadamia sobie, że specjalność specjalnego lassi objawia się w nadzwyczaj dziwaczny sposób, słyszy zgrzyt klamki. Do pokoju wkracza jakaś postać. Odtąd Pran nie jest już pewien niczego. W następnych dniach specjalne lassi jest stale obecne w życiu Prana. Wypija je pod przymusem przynajmniej trzy razy dziennie. W rezultacie nigdy nie wie, co przydarza mu się naprawdę, a co jest urojeniem. Większość doznań jest tak przykra, że Pranowi wszystko jedno, jak ich doświadcza. Po pierwszej takiej nocy budzi się, przygnębiony i obolały, w nowym miejscu: małym brudnym pokoiku, gdzie jedyne sprzęty to łóżko i emaliowany nocnik. Podłogę przykrywa warstwa kurzu. Przez niewielkie okno widać kawałek popękanego muru, odległego o jakieś piętnaście stóp. Z braku innych obiektów Pran skupia całą uwagę na prostokącie owego muru i ukośnej rysie biegnącej od górnego prawego rogu ku lewej stronie podstawy. Godziny wpatrywania się w mur po kolejnych dawkach lassi przynoszą karuzelę obrazów. Rysa w murze przybiera kształt koryta rzeki, plastra miodu, szczeliny, z której wypełzają małe szkieleciki, plątaniny ochraniaczy i kijów do krykieta, wirującego portretu króla o blado-sinej twarzy i szafranowych włosach, mrowiska, bazaru, wreszcie tlą dla niezliczonych dramatów miłości, straty, wojny domowej i podboju. Od czasu do czasu rojenia Prana przerywa czyjeś wejście. Najczęściej przychodzi Balraj. jego wizyty zawsze wyglądają tak samo. Pobrzękując kluczami, zapaśnik otwiera drzwi, ładuje się do środka, obrzuca Prana nieprzychylnym spojrzeniem załzawionych i zaczerwienionych oczu, odwraca się, wychodzi i dokładnie zamyka drzwi. Czasem przynosi jedzenie albo kolejną czarkę lassi. Czasem przywiązuje Prana do łóżka i smaga skórzanym pasem, kaszląc przy tym i sapiąc. Bicie traktuje jak obowiązek i przyjemność. Robi to metodycznie i bez pośpiechu, z miną bogacza pałaszującego talerz pyszności. Nie zważając na wrzaski Prana, rytmicznie wymierza mocne ciosy, aż jego oddech przechodzi w krótki urywany świst. Wtedy przestaje, spluwa na podłogę i wychodzi. Nawiedzają Prana inni ludzie, mniej lub bardziej realni. Przychodzi żebrak, by się z niego naigrawać. Pandit Razdan, by kręcić głową z dezaprobatą i ganić go za nieczyste zwyczaje, za złe towarzystwo, w jakim przebywa. Przychodzi też matka z twarzą przesłoniętą rąbkiem sari, obwieszona ciężką srebrną biżuterią, pobrzękującą rytmicznie przy każdym ruchu. Jej migotliwa jak płomień świecy postać stoi bez słowa, gdy Pran zarzuca ją gniewnymi pytaniami. Zjawiają się inne postacie z szeroko rozdziawionymi ustami, cuchnącym oddechem, z zakrzywionymi nożami w rękach. Pochylają się nad Pranem i zaczynają obdzierać go ze skóry. Najpierw nacinają ciało pod pachami, wokół nadgarstków i kostek, po czym ściągają skórę z pleców jak ciasną kurtę. Kiedy Pran wyje z bólu, oprawcy podnoszą zdarty kawał skóry ku światłu, które przenika przez nią, rzucając niewyraźną krwawą poświatę. Czasem kaci pojawiają się razem z jego rodzicami, czasem tylko w ich ubraniach: zwaliści mężczyźni skrępowani fałdami ślubnych sari ze złotym szlakiem na dole albo wciśnięci w zapięte pod samą szyję eleganckie aczkany ze stójkami, z których różowe twarze wyrastają niczym miękkie owoce. Dziewczęta z dziedzińca odwiedzają go we trzy, czasem cztery. Krążą wokół jego łóżka i zapraszają do zabawy. Tylko te wizyty sprawiają mu przyjemność, choć zawsze kończą się rozczarowaniem. Dziewczęta znikają natychmiast po złożeniu obietnicy, że otworzą drzwi i go wypuszczą. Czasem Pran skrobie ścianę paznokciem. Odrywa wtedy płaty tynku i robi małe rysunki przedstawiające sceny widziane za oknem. Odrapana ściana podsuwa wyobraźni nowe obrazy i nowe przygody, co przyspiesza bieg dnia i nocy, rytm następowania po sobie gorąca i chłodu. Kiedy Pran nie skubie ściany ani nie rozmawia z odwiedzającymi go postaciami, kładzie się i patrzy w przestrzeń, popijając wodę z butelki, którą raz dziennie Balraj stawia na progu. Butelka jest mała i choć Pran stara się, by jej zawartość wystarczyła na dłużej, wieczorem zawsze jest już pusta. Noc oznacza wyschnięte gardło i niepokój, gdy ostatnia dawka lassi przestaje działać. Wtedy świat za oknem zamiera, a uliczny gwar dolatujący do nagrzanej klitki Prana zdaje się pochodzić z bardzo daleka. Pewnego dnia Balraj nie przychodzi. Zamiast niego zjawia się Ma-ji w towarzystwie chudego nerwowego człowieczka, który blokuje drzwi, zaciskając pięści, jakby w oczekiwaniu ataku ze strony Prana. Pran leży na łóżku zwinięty w kłębek, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Patrzy na nowo przybyłych z pewną dozą zainteresowania. Nie widział Ma-ji, odkąd ubrała go pierwszego wieczora. Wygląda jak trup. Przypomina wiązkę patyków. Wchodząc do pokoju, zasłania nos perfumowaną chusteczką i wykrzywia twarz. Pran przypuszcza, że smród musi być straszny. Jego nocnik od jakiegoś czasu nie był opróżniany. Ma-ji podaje Pranowi czarkę lassi. – Wypij. Pran posłusznie wypełnia polecenie. Znajomy słono-kwaśny napój spływa mu do gardła. – Balraj nie żyje – oznajmia Ma-ji bez ceregieli. – Choroba go zabrała. Po raz pierwszy, odkąd pamięta, może nawet po raz pierwszy w życiu, Pran się uśmiecha. Napinające się mięśnie twarzy przynoszą nowe, nieznane dotąd odczucia. Ma-ji podnosi rękę, jakby chciała go uderzyć, lecz po chwili ją opuszcza. Odwraca się gwałtownie na pięcie i wychodzi. Po wyjściu Ma-ji Pran wyjmuje ukrytą w pościeli fotografię swojego angielskiego ojca i wpatruje się w nią uważnie, by rysy twarzy, kształt oczu i ust wryły mu się w pamięć. Na drugiej szali jest mnóstwo wspomnień związanych z jego drugim ojcem (Pran nie przestaje tak nazywać Amara Natha): ojciec uważnie ogląda swoje paznokcie, prowadzi pudżę w świątyni, myje się pod pachami, wzywa służącego, by wydać mu polecenie. Niewielki prostokąt sztywnego papieru nic nie znaczy w porównaniu z wagą tych wspomnień. A jednak tego popołudnia je przyćmiewa. Pran dotyka fotografii jak magicznego przedmiotu, którego moc tkwi w poszczególnych składnikach, w chemikaliach i papierze, nasyconych dobrą i złą energią. Obraca ją w dłoniach ciągle i od nowa. Bada każdy szczegół, urzeczony zagięciem w jednym rogu, zafascynowany odkryciem, że pod pewnym kątem połyskliwa powierzchnia fotografii skupia światło, a wtedy brunatno-żółtawy wizerunek twarzy staje się pozbawioną rysów jasnością, snopem światła, bóstwem, na które nie można spojrzeć wprost. Przez tę jedną chwilę połysk przechodzi w biel, oślepiającą obcą biel, którą nowy ojciec dodał do jego wygodnego niegdyś życia. Pran spędza godziny na nieustannym przechylaniu fotografii pod różnym kątem i łapaniu promieni światła. Transformacja dokonująca się na jego oczach za sprawą nieznacznego ruchu dłoni za każdym razem przejmuje go dreszczem i budzi lęk. Pran nabiera rozpędu, siła odśrodkowa wypycha go na zewnątrz. Ktokolwiek sprawuje tu kontrolę, z pewnością nie jest to on. Właściwie jaki „on”? To kwestia sporna. Jak długo przebywał w zamknięciu? Wystarczająco długo, by wszystko się rozpadło. Wystarczająco długo, by zdolność do atrofii (nazwijmy ją „zdolnością perły”, umiejętnością wydzielenia własnego jestestwa i otoczenia nim jakiegoś początkowego ziarnka) pozostawiła jedynie resztki jaźni, rozproszone w morzu wrażeń w oczekiwaniu na wydobycie ich z pierwotnej zupy uczuć i wspomnień dla ponownego zespolenia. Nie ma już spójnej osobowości. Jest tylko nieokreślona forma Bytu; nic, czego można byłoby dotknąć. Można myśleć o tym w kategoriach cykliczności, powtarzającego się wciąż od nowa dnia Brahmana. Przed każdym kolejnym aktem stworzenia stary świat musi ulec zagładzie. Pran już rozpadł się na kawałki. Teraz jego fragmenty czekają na kolejny przypadek, który złoży je w nową całość. Rozlega się szczęk zasuwy, dźwięk równie znajomy, co nawoływanie muezina z pobliskiego meczetu, szczelina w murze, nocnik czy kolumna mrówek, którym od dłuższego czasu ściana po lewej ręce służy jako arteria komunikacyjna między jedną mrówczą siedzibą a drugą. Pran nie podnosi głowy. Dwie wysokie kobiety patrzą na niego od progu. Ma-ji stoi za nimi, wykręcając nerwowo ręce. Jej palce są w bezustannym ruchu jak wijące się robaki. Kobiety przystępują do działania. Nie zważając na fetor i atmosferę rozpaczy, od której gęsto w maleńkim pokoiku, stawiają Prana na nogi i, podtrzymując, sprowadzają po schodach na dół. Goście zrodzeni z płomienia świecy? Apsary? Ile to razy Pran o tym roił? A jednak aromat wody różanej, postękiwanie z wysiłku, palce zaciśnięte mocno na jego ramionach wydają się rzeczywiste. Szelest jedwabiu. Ma-ji jak uwięziona w klatce mangusta skrzeczy coś o pieniądzach. Jedna z kobiet odwraca się do niej i mówi z pogardą: „Zostałaś hojnie wynagrodzona”. Tamto już za nim. Teraz jest plusk wody. Szelest jedwabiu. Nacieranie rozdygotanego ciała. Rozstrojone zmysły Prana atakuje różnorodność, nowość innego miejsca, innego pokoju. Ubierają go w czyste rzeczy, dają obfity posiłek, rozmawiają z nim jak z istotą ludzką. Tamto ma już za sobą. Teraz już wszystko będzie dobrze. Jeden drobiazg. Strój. Szelest jedwabiu. Ciężka zasłona na twarzy. Świat widziany z nowej, niezwykłej perspektywy: zza krat bawełnianej materii. To parda. Kobiecy strój. – A teraz, kochanie – mówi jedna z jego nowych właścicielek – ruszamy w podróż. |
||
|