"Martyna" - читать интересную книгу автора (Wiśniewski Janusz Leon)Część drugaMinęło kilka miesięcy od tego wieczoru. Gdyby dzisiaj miała powiedzieć, co czuła w tym czasie najczęściej, powiedziałaby, że odtrącenie. Paradoksalnie czulą, że bardziej odtrącił ją Andrzej. Ten Andrzej, którego ona odtrącała regularnie kilka razy w tygodniu. Mimo to miał być, uczyć się dla niej nowych wierszy na pamięć, opiekować się komputerem, zauważać nowe buty lub nowy kolor lakieru na paznokciach, kupować dla niej książki, przypominać, żeby zadzwoniła do ojca i całować jej szyję, ale tylko jeśli przed tym wywoła w niej podziw. A potem natychmiast zapomnieć, że mu na to pozwoliła. Miał czekać. Przetrwać z nią razem to jej zauroczenie z Torunia, akceptować to, że znika bez słowa pożegnania na całe weekendy i wróciwszy milczy przez pół tygodnia, zrywając się jak oszalała, gdy tylko zadzwoni telefon. Nie poczekał na nią. Nawet nie zauważyła, że się wycofywał. W milczeniu. Powoli. Gasła jego obecność. Jak świeca, która się wypala. Ponieważ palił się w jej życiu ogromny reflektor z Gdańska, nawet nie zauważyła tej świecy. Magda tylko raz skomentowała to, że Andrzej zniknął z jej życia: Martyna, słuchaj, nie możesz faceta traktować jak numeru z kolejki po nerkę do przeszczepu. Musi i tak poczekać albo niech się dalej dializuje. On może nie byt zupełnie zdrowy, ale ty pomyliłaś organy On czekał raczej na przeszczep serca. Twojego. Poza tym oprócz serca on ma także prostatę. Poza tym tęskniła. Wcale nie za intymnością czy fizycznością. Tej, oprócz miesięcy w Toruniu, i tak było mato. Bardziej za ceremoniałem bycia razem. Rozmowami, spojrzeniami, dyskretnym dotykiem i tym momentem, gdy w hotelu, w samochodzie na parkingu lub w trakcie spaceru w lesie przestawali nagle rozmawiać i zaczynali się całować i dotykać. Za napięciem takich chwil tęskniła najbardziej. Mniej za tym, co działo się potem. Przez kilka tygodni wierzyła, że to wróci. On zadzwoni, ona da się przeprosić. I będzie jak dawniej. Dokładnie zaplanowała przebieg tej rozmowy. Zastanawiała się tylko, czy nie rozpłacze się, zanim on dojdzie do przeprosin. Nie dzwonił. Ciągle zrywała się do telefonu i ciągle Magda powtarzała jej, że nawet pies Pawiowa przestałby się ślinić, gdyby po kilkudziesięciu dzwonkach nie dostał miski z żarciem. Martyna, weź ty go spuść wreszcie po brzytwie! Wróciła do pamiętnika. Blog pozostał rozmową ze światem, ale nigdy o nim. O nim pisała dla siebie. Zawsze, gdy telefon nie dzwoni, wiem, że to Ty… Jeździła do Szczytna. Każdego piątku. Ojciec nie pytał o nic. Gotował zupę grzybową, ścielił dla niej łóżko pod oknem i rozmawiali. Rano brata Tony'ego i wychodziła nad jeziora. Po trzech tygodniach powiedział jej, że nie będzie pracował w weekendy i że Tony czeka na każdy piątek jak „ćpun na pierwszą kreskę”. Podczas którejś wizyty obok jej nakrycia na stole ojciec położył prezent. Nowy telefon komórkowy Z nowym numerem wypisanym niezdarnie przez ojca mazakiem na kartoniku przyklejonym taśmą samoprzylepną do kolorowego papieru. W niedzielę wieczorem, przed wyjazdem, podeszła do łóżka pod oknem, wyjęta z torebki swój stary telefon, wyciągnęła z niego baterię i wsunęła go pod poduszkę. Czwartek: Napisać referat Mam kolegę na roku, który należy do grupy ludzi szczęśliwych tylko z tego powodu, że się urodzili. Niczym się poza tym nie wyróżnia. Jest niski, gruby, ma zawsze, latem i zimą, te same brązowe, za duże buty, nosi okulary i, jak mówi Magda, ma.mniej seksu w sobie niż wieszak biurowy”. Ma na imię Remigiusz. Czasami wpada do nas na stancję, głównie po to, żeby przynieść mi notatki z wykładów. Przez ostatnie miesiące był dla mnie nie do zniesienia. Nie mogłam zrozumieć jego filozofii życia. Za każdym razem, gdy go spotykałam, kojarzył mi się z clownem na pogrzebie. Doprowadzał mnie do szału tą swoją radością życia. Był jak denerwujący dysonans. Jak anorektyczka, która przyjechała na wczasy dla „puszystych”. Budziłam się w smutku, zasypiałam w smutku i chciałam być smutna pomiędzy. Miałam taką fazę. A on byt apoteozą radości. Jak różowy goździk przypięty do garnituru nieboszczyka. l na dodatek mieliśmy razem przygotować na literaturę amerykańską referat o prozie Hemingwaya. Wolałam pisać o Nabokovie, ale spóźniłam się na zajęcia i został tylko Hemingway i Remek do rozdziału. Nie było smutniejszego faceta niż Hemingway. Gdyby nie ten Sloppy Joe's Bar przy Duval Street, głównej ulicy Key West na Florydzie, zastrzeliłby się 10 lat wcześniej. Nie ma chyba z kolei na świecie radośniejszego faceta niż Remek. Przez cały tydzień pisaliśmy ten referat. To znaczy on pisał, a ja tylko przytakiwałam, bo mi przez mój smutek i tak wszystko było obojętne. Któregoś dnia zaprosił mnie do stołówki na obiad (Magda opowiada o tym do teraz w swoim barze: „Do stołówki, rozumiesz gostku, do stołówki! Tutaj, w tym zakładzie, jedno piwo jest droższe niż tam cały obiad z deserem. A na deser jest kisiel, gostku. Kisiel!”) i opowiedział o sobie. Tam, w tej stołówce. Matka urodziła go w więzieniu. Przejechał przez domy dziecka od Rzeszowa po Giżycko i od Bolesławca po Szczecin, zahaczając o Stargard Szczeciński. W Stargardzie ktoś odkrył, że zna angielski. Nauczył się go wieczorami, bo chciał zrozumieć, co śpiewa Cohen. Tłumaczył listy dla całego magistratu, dawał korepetycje za darmo dzieciom notabli. Dali mu w uznaniu stypendium. Wysłali do szkoły. Do dużego miasta. Potem wróci do Stargardu, aby je spłacić. To stypendium. To takie piękne miasto, l ma perspektywy – mówi. Może nawet dostanie mieszkanie. Dają mu pieniądze na ubranie. Ale pary w księgowości w magistracie to jego znajoma, więc w ramach tego „ubrania” rozlicza też rachunki za książki. Czy może być większy fart w życiu? Czy można budzić się rano i nie cieszyć się, że się żyje!? Słuchałam go i się wstydziłam. Najnormalniej w świecie się wstydziłam. Swojego smutku i problemów, które nagle okazały się banalne. Od tego obiadu w stołówce chodzimy z Remkiem do kina. Płaci zawsze on. Za wszystko. Za bilet, za popcorn i za mój przejazd autobusem do domu. Nie chcę go urazić, więc się zgadzam. l zawsze jest szczęśliwy, l przed filmem, i po filmie. Jak gdyby ktoś darował mu za 20 złotych dwie godziny pobytu w innym świecie. Myślę, że Remek przeżywa każdy dzień swojego życia jak dziecko, które rodzice pierwszy raz wzięli do Disneylandu. Od tego referatu z Hemingwaya jest jedynym mężczyzną – Magda twierdzi, że mam pójść najpierw do okulisty, a wracając wpaść do endokrynologa i zrobić sobie wyniki „na hormony” – któremu podałam numer mojego nowego telefonu komórkowego. Z pewnością nie wie, jak bardzo jego zachwyt życiem pomógł mi znaleźć nowy sens w moim. Poniedziałek: Pójść się pomodlić Magda nie ma racji. To nieprawda, że religia jest tylko dla „pełnych panicznego lęku przed karą za grzechy po śmierci”. Powiedziałam jej to zaraz po powrocie z kościoła w poniedziałek wieczorem. Magda nie wierzy w Boga. Dlatego trzeba z nią rozmawiać o Bogu z najwyższym szacunkiem dla jej ateizmu. Tylko wtedy ma się szansę. Miałyśmy znowu długą dyskusję, l znowu się na mnie obraziła. Ale tylko na osiemnaście minut. Magda wie to dokładnie, bo ona mierzy, jak długo wytrwa obrażona na mnie. Mówi, że im dłużej ze mną mieszka, tym bardziej skraca się ten czas. Magda właśnie taka jest. Potrafi powiedzieć coś tak pięknego, jak „jesteś moją najlepszą przyjaciółką” w taki właśnie sposób: „Dzisiaj tylko osiemnaście minut, Martyna”, l potem mnie przytula. Magda postrzega Kościół bardziej przez instytucję niż przez wiarę. Nie potrafi tego oddzielić. Uważa, że księża powinni być tak samo pełni czystości. Jak „ten biały okrągły wafel podawany do ust”. To właśnie przy tym „waflu” pokłóciłyśmy się. Ponieważ ja wiem, że Magda wie doskonale, jak nazywa się „ten wafel”, czuję się wtedy dotknięta. Ona z kolei myśli, że nazwanie tego „waflem” jest cool. Od zeszłego poniedziałku już tak nie myśli. Więc Magda myli Kościół z plebanią. Uważa, że pracownicy plebanii powinni być czymś zbliżonym do aniołów. A tymczasem te anioły przychodzą „po cywilnemu” do jej baru i rozglądają się po „biustach laseczek”, l to ją absolutnie „przekonująco dołuje”. Mówiłam jej, że to są także ludzie. Że testosteron nie znika wraz z pojawieniem się powołania. Że kiedyś byli chłopcami i mieli polucję, a teraz są mężczyznami i z pewnością mają erotyczne sny. Zaczęła się śmiać. Magda nie lubi, gdy ona się śmieje, a ja nie. Nie śmiałam się. Więc opowiedziała mi dowcip: Spotyka się dwóch księży. Jeden mówi do drugiego: Słuchaj, przy naszym papieżu nie doczekamy chyba zniesienia celibatu. Drugi, zasmucony, potakuje głową i odpowiada: Nie. My chyba już nie. Ale może nasze dzieci… I śmiałyśmy się razem. Tak jak lubi Magda. Ja chodzę do kościoła tylko w poniedziałki. Nawet jeśli jest to tylko trzy razy w roku, to i wtedy są to trzy poniedziałki. Wieczorem. Gdy nie ma tam nikogo. Bóg jest już wtedy wypoczęty po tym całym tłumie z niedzieli. Można wtedy z Nim sobie spokojnie pogadać. To znaczy, najpierw modlę się trochę do Niego, a potem sobie gadamy. Tego ostatniego poniedziałku rozmawiałam z Bogiem o mężczyznach. Jeśli nawet Bóg nie jest mężczyzną, to musi o nich dużo wiedzieć. Przecież to ich stworzył najpierw. Ale wiem także, że po ich stworzeniu czuł się niespełniony, l w tym niespełnieniu stworzył kobietę. Więc pogadałam sobie o mężczyznach z Bogiem i teraz już wiem, że to dobrze, naprawdę dobrze, że mi mój ojciec kupił telefon komórkowy z nowym numerem. Umrzeć na haju I na waleta Wczoraj z DS – u na campusie karetka nie zabrała ćpuna. Nie zabrała, bo karetki nie zabierają trupów. Przyjechał taki przerobiony mercedes ze srebrzystymi brudnymi firankami podwieszonymi na szybach. Trup to student. Mieszkał w DS – ie na waleta. Znaleźli go w toalecie segmentu pokoi 205/206 oraz 207/208. Miał strzykawkę w żyle. Studiował marketing. Dostawał stypendium za dobre wyniki w nauce. Był z dobrego domu. Cokolwiek to znaczy. Mógł wynająć za pieniądze rodziców całą willę w Konstancinie lub Wilanowie. Ale jeśli kupuje się regularnie „substancje”, to może zabraknąć na czynsz. Zawsze można waletować. Tak było, gdy studiował mój ojciec, i tak jest teraz. Tylko że wtedy, gdy studiował mój ojciec, „substancją” był poczciwy bimber. Teraz jest to acid, czyli kwas. Kwas można kupić wszędzie. Nawet portierki w DS – ach wiedzą, kto sprzedaje kwas. Zresztą łatwo się zorientować. Wystarczy zauważyć, kto co jakiś czas parkuje „niemiecką bryczkę z pełnym wypasem' na parkingu lub trawniku przed DS – em. Magda znała trupa. Bywał u niej w barze. Zamawiał najbardziej kolorowe koktajle. Siedział nad nimi zawsze sam, w milczeniu. Zostawiał napiwki wyższe niż rachunek. Ostatnim razem płacąc dotknął jej dłoni. Tak zupełnie bez powodu. Nigdy nic nie mówił. Magda nawet nie wie, jaki miał głos. Za granicą nadziei Prezerwatywy można kupić w każdym Realu, a gdy ktoś nie lubi lub nie ufa Niemcom, w Geancie. Malinowe, truskawkowe, ekstracienkie lub z „wygodnym zbiorniczkiem na ejakulat”,. Nie ma tylko jeszcze czarnych prezerwatyw. „Bo czarny wyszczupla” – mówi Magda. Poza tym prawie każdy niewyznaniowy ginekolog przepisze pigułki, l to takie wyznaniowe poprawne. To znaczy „nieporonne”. Mimo to studentki ciągle zachodzą w niepożądaną ciążę. Nawet w tych miastach, gdzie są Reale i Geanty, i gabinety ginekologów. Potem, gdy już trudno zakryć brzuch obszernym swetrem, jadą na wieś, skąd przyjechały, i na rodzinnym konsylium ustala się. że urodzą. Dziadek się wstydzi, ale pomoże. Babcia płacze, ale pomoże tym bardziej. Przecież ona ciągle jeszcze dobrze pamięta swoją niepożądaną. Cieszą się przy tym, że wieś się nie dowie, bo córka nie musi chodzić do kościoła w niedzielę. Jest przecież w mieście na studiach. Anita byta na czwartym roku biologii i w czwartym miesiącu ciąży, gdy w czarnym obszernym swetrze pojechała na wieś na konsylium. Najgorsze jest to, że Bartek jest odpowiedzialny i był przed poczęciem w supermarkecie Geant. Tylko że im pękła prezerwatywa. Pękają opony, to może pęknąć i „gumka”. Anita jest oczytana, więc wiedziała o tych tabletkach na het day after. Pojechali do sąsiedniego miasta – bo w swoim Anita się wstydziła – i chodzili po aptekach. To była niedziela. W jednej pani magister spojrzała na nią jak na prostytutkę, w innej powiedziała, że „to legalna apteka i tego nie prowadzą”. W trzeciej, na dużym robotniczym osiedlu, dowiedzieli się, że muszą mieć receptę od ginekologa. Nie znali żadnego ginekologa, który przyjmuje w niedzielę. Szczególnie w tym obcym mieście. Zresztą wydal prawie wszystkie pieniądze na bilet kolejowy. Przed tą trzecią apteką Anita policzyła, że tak naprawdę to i tak musiała mieć dni niepłodne, więc wrócili na dworzec. Dwa miesiące temu Anita urodziła. Dziewczynkę. Na imię dali jej Julia. Jest zdrowym, radosnym dzieckiem, tyle że nie ma gałek ocznych. Anita, tak twierdzi ginekolog, musiała najprawdopodobniej zetknąć się w czasie ciąży z kimś chorym na różyczkę. Często właśnie to powoduje zmiany genetyczne prowadzące do „niewykształcenia pewnych organów”. Czasami gałek ocznych. W akademiku człowiek styka się z chorymi na wszystko. Także na różyczkę. Anita i Bartek to przyjaciele Remka. Mieszkali z nim w tym samym akademiku. Teraz Anita wróciła na wieś. Remek miał załzawione oczy, gdy mi o tym opowiadał. Przy Magdzie. U nas na stancji. Bo Remek jest ojcem chrzestnym Julii. Gdy dziecko nie ma gałek ocznych, to rodzice mają prawo być za granicą nadziei. Tak uważa Remek. Ja też tak uważam, l zastanawiam się, co Bóg miał na myśli, dopuszczając do tego… Gdy Remek wyszedł, Magda powiedziała tylko „kurwa mać” i zamknęła się na cały dzień w swoim pokoju. Żyła bez mężczyzn. To znaczy bez mężczyzn, którzy byliby na tyle sensowni, aby choć przez chwilę pomyślała, że mogłaby chcieć, aby ją dotknęli. Remek dotykał ją słowami i swoim optymizmem. Ale Remek byt poza granicami dotyku. Miał dla niej tylko głowę i serce. Wszystko miało swój bieg. Swój plan. To nieprawda, że codzienność, zaczynająca się siedem razy w tygodniu myciem zębów rano i kończąca zmywaniem makijażu wieczorem, jest nudna. W tym czasie można mieć normalne życie. Ciekawe. Pełne zdarzeń. Regularne. Bez erupcji, ale także bez poparzeń i grzechu. Kolokwia, egzaminy, biblioteka, książki. Czasami wino wieczorem. Dużo muzyki. Odkryła jazz. Getz, Metheny. Dawała korepetycje, tłumaczyła. Pisała błoga. W piątki, gdy nic nie było w planie na weekend, zasypiała w Szczytnie. Czasami zabierała tam Magdę. Nawet nie musiała jej tego wcześniej zapowiadać. Na słowo „Szczytno” Magda po prostu dzwoniła do baru i mówiła, że jej nie będzie. Ani w piątek, ani w sobotę i „niech sobie wezmą za ladę tę małą cycatą z Holidayu. Ona także odróżnia piwo od wina i ma zawsze wolne przebiegi na weekend”. I odkładała słuchawkę. Te weekendy z Magdą w Szczytnie byty za każdym razem jakieś takie i odświętne. Trochę jak kolacje wigilijne. Magda przygotowywała z jej j ojcem kolację w kuchni. Ona nakrywała stół. Potem Magda przebierała się w sukienkę i jedli kolację. Czasami po kolacji oglądali filmy na DVD przywiezione przez Magdę. Późnym wieczorem szli na spacer nad jezioro. Tony zasypia! w łóżku Magdy. Gdy wracały autobusem do domu, Magda była zamyślona i milcząca. Toruń wspominała jak wakacyjną miłość kolonistki lub harcerki. Opisała to w pamiętniku. Przeklęta. Opłakała. Odcierpiała. Zostały po nim jakieś wysuszone kwiaty w kartoniku, książki z jego dedykacją i kilka kartek wystanych z różnych miast na świecie. Jedyne, z czym nie mogła sobie jeszcze poradzić, to wracające wspomnienie tego, jak szukał jej niecierpliwie, aby upewnić się, że leży obok niego w nocy. I tego :szeptu ulgi i radości, gdy ją znajdował. Ale wiedziała, że i z tym sobie kiedyś poradzi. Andrzej… Zniknął, jak gdyby zamknęli go w więzieniu. Wprawdzie bez widzeń, ale z dostępem do Internetu. Tego nie było przecież nawet w tym hightech więzieniu na Rakowieckiej. Nie wiedziała, jak on to robił, ale zdarzało się, że gdy zostawiała komputer on – line i odchodziła na jakiś czas, to gdy wracała, miała zaktualizowane programy. I suchy „readme” plik z instrukcją, co zostało zmienione i w co ma kliknąć, aby to działało. Nic więcej. Tak jakby chciał dotrzymać danego jej słowa, że będzie opiekował się jej komputerem. Klikała i zawsze działało. „Readme” nie zawierają przeważnie żadnych czułości, ale mimo to szukała czegoś w ostatnich liniach pliku. Czegoś od niego. Chociaż zwykłego „pozdrawiam”. Nigdy nic nie znajdowała. Wszystko miało swój spokojny bieg. Do tego wtorku. Tak naprawdę do poniedziałku wieczorem. Była już w łóżku i czytała Zeldina. To byt Remek. Powiedział jej, że cały dziekanat jej szuka. Od wczoraj. Panie z dziekanatu wywiesiły nawet plakat przy wejściu. Taki list gończy z jej nazwiskiem i imieniem. Ma natychmiast tam pojechać. Nie mogła usnąć. Była tam już przed ósmą. Panie z dziekanatu byty podniecone. Pan profesor doktor habilitowany z Gdańska, przyjaciel pana rektora, kolega ze studiów pana dziekana dzwoni od trzech dni do dziekanatu i jej szuka. W bardzo ważnej sprawie. A one szukają jej po całym mieście. Wysyłają studentów, aby jej szukali. Wywieszają plakaty. A jej nigdzie nie ma. Tak nie może być. Bo pan profesor doktor habilitowany z Gdańska, przyjaciel pana rektora, oczarował panie z dziekanatu i one mu ją znajdą… Wytrzasną spod ziemi. Podały jej kartkę z numerem telefonu i zajęty się piciem kawy. Kupiła kartę telefoniczną. Nie chciała dzwonić z komórki. Kolonie się przecież dawno skończyły. Jej ręce drżały, gdy wybierała numer. Przy długim sygnale odwiesiła słuchawkę. Wyszła z dziekanatu. Musiała się uspokoić. Poszła na rynek. Usiadła w kawiarni, zamówiła kawę. Zapłaciła kelnerce, zanim ta przyniosła kawę do stolika. Wyszła. Znalazła automat w bocznej uliczce. Martyna… – powiedziała do słuchawki. Zapadła cisza. Czekała. Marty, ja…, to znaczy… Marty… wybacz mi… Doktorant jego kolegi z katedry popełnił plagiat. Skopiował pracę jego magistranta. Zmienił trochę przypisy i przedłożył to jako swoją pracę doktorską. On to natychmiast odkrył. Powiedział doktorantowi. Wtedy ten wyjął kopertę z fotografiami. Ich fotografiami. Gdy ją całuje na plaży w Sopocie, gdy trzyma jej dłonie w kawiarni w Toruniu, gdy tuli ją pod parasolem na Starówce w Gdańsku. Normalny szantaż. On chce iść do dziekana. Potem do swojej żony. Inaczej nie może. Gdyby zrobił inaczej, musiałby zwymiotować na siebie. Ale przedtem chce jej o tym powiedzieć. Bo on się z tymi fotografiami utożsamia. I żadnej nie zaprzeczy. I że to są tak naprawdę piękne zdjęcia. I ona jest na tych zdjęciach po prostu… Po prostu jest. I że on się nią i tym, co było między nimi, nie da żadnemu skurwielowi szantażować. Nigdy. Słuchała. I nagie było jak wtedy, gdy znajdował ją obok siebie w nocy i ucieszony jak dziecko tulił do siebie. Tak samo. Tyle że tutaj, na tej ulicy Przy automacie telefonicznym. Powiedziała tylko: Idź do dziekana. Ja dam sobie radę. I odłożyła słuchawkę. [Renata Palka – Smagorzewska] Jej pierwszy odruch byt histeryczny. Wrócić do domu, poprosić ojca, żeby pilnował drzwi i zrzucał ze schodów każdego, kto będzie próbował się do niej dostać. Tak zresztą reagowała najczęściej w sytuacjach krytycznych. Do rangi rodzinnej epopei urosła opowieść o zbitym przez małą Martynkę kryształowym wazonie. Ostatni raz słyszała tę opowieść w czasie kolacji. Ojciec opowiadał ją Magdzie, kiedy byty w Szczytnie. Magda kroiła cebulę. Zalewała się od łez i była tak ślicznie zarumieniona od ciepła, które bito z patelni. Wazon byt, z nie wiadomo jakich względów, przedmiotem otoczonym niezwykłą czcią. Martynka bawiła się rurą od odkurzacza. W pewnym momencie uruchomiła silnik. I stało się coś niezwykłego. Wazon rozleciał się na tysiąc okruchów podobnych do gradowych kulek. Wydał z siebie coś w rodzaju lekkiego westchnienia. Martyna schowała się do szafy. Po kilkunastu minutach tkania zasnęła w niej. Finał byt taki, że rodzice reklamowali wazon i dostali drugi, taki sam. Eksperci orzekli, że w ten sposób kryształy rozsypują się bardzo rzadko. Jeden przypadek na dziesięć tysięcy kryształowych cacek. Jakaś niezrozumiała dla zwykłych śmiertelników wada. Pęka kryształowe serce… I jej tak pękło. Miała wrażenie, że tak się właśnie stało… W czasie tej krótkiej rozmowy przez telefon. Martyniu, ależ ty jesteś egzaltowana. Nic ci nie pękło, nic nie może pękać kilkanaście razy w roku, a już na pewno nie serce – przypomniały jej się słowa babci Jadwigi, u której czasami spędzała wakacje w Borach Tucholskich. Szła przed siebie. Oni wiedzą… wszyscy wiedzą! To niemożliwe, że tak mogą jej się przyglądać ludzie, którzy się niczego nie domyślają. Nie chciała być sam4 chciała być teraz przy nim. Przecież się nie wyparł. Przecież z taką dziwną tkliwością powiedział, że się nie wyprze, że się utożsamia… Nie schowa się do szafy. Tym razem się już nie schowa. Wystarczyła jej wieczorna rozmowa z Magdą. Długa, wieczorna rozmowa. Przecież już samo hasło „długa, wieczorna” ma jakąś magiczną moc. Magda przyniosła szprotki. Ogromną, papierową torbę szprotek. Nie wie, co jej odbiło. Były takie złote. Rozumiesz Martyniu! Złote rybki po 12 zł za kilogram. Każda z nici to jedno życzenie. Oczywiście „każda NIE ZJEDZONA!” Siedziały na podłodze. Wrzucały szprotki do ogromnego słoika z wody i wypowiadały życzenia. Moja maleńka. Przestań się zamartwiać! Wielka mi afera. Pan profesor całuje się ze studentką! Nawet nie wiesz, jakie ludzie robią okropieństwa innym ludziom i wcale nie mają z tego powodu takich wyrzutów sumienia. A cóż w tym takiego złego, że ludzie się kochają? Widzisz w tym jakąś obrazę moralności? Przecież nie robiliście tego na przystanku autobusowym w godzinach szczytu! – i wybuchali! śmiechem. Dostały czkawki tego wieczoru. Tak. Magda miała takie talenty, że potrafiła podnieść z samego dna rozpaczy na jako taki poziom „tolerancji samej siebie”. Kiedy zabrakło im wina, zapukały do Teo. Teo znał się na winach jak mało kto. Mężczyźni z dużą ilością pigmentu tak widocznie mają. Teo miał dużo pigmentu, dużo dobrego humoru, świetne przyprawy do gulaszu i umiał tańczyć flamenco. I już samo pojawienie się Hiszpana, który porzucił dla „swojej Ani” corridę, wszystkie hiszpańskie specjały klimat, i uczy się „szeleścić” i „rzęzić” (żeby móc opowiadać swoim dzieciom polskie bajki), pozwalało wierzyć, że miłość nawet w swoich najbardziej wyrafinowanych przejawach „przenosi góry”. Przyniósł wino i powiedział najśmieszniejszą polszczyzną, na jaką potrafił się zdobyć: Pśepraszam, nie psieszkadzam, właśnie prasuje przeszczeradlo. Temat żony profesora pozostał nietknięty. Magda zrobiła to tak, że udało jej się przegadać temat we wszystkich możliwych wariantach nie ruszając „żony”. Nawet nie pamiętała jak ma na imię. Córka Monika. Ale żona? Zadzwoniła do Remka: Bądź jutro rano w holu przy dziekanacie. Przynieś ze sobą „brzytwę”. Taką… no wiesz, jak dla tonącego. Wyszła z szafy. Otrząsnęła się. Nie będzie czekała, aż ktokolwiek przedstawi „swoją wersję”. Nie będzie go stawiała w kłopotliwej sytuacji. Ona ma własną wersję. Niosła ją przed sobą jak tarczę. Założyła buty na wyższym obcasie. Tak miarowo stukały o posadzkę. Nie miała pojęcia, że ją uprzedził. Weszła do dziekanatu. Właśnie wychodził od dziekana. Dobrze, że cię widzę! Chciałem z tobą porozmawiać – pociągnął ją za rękę. Szła potulnie. Na korytarzu ścisnął ją za rękę tak mocno, że aż syknęła. Chyba oszalałaś, Marty! Co chciałaś zrobić? Wszystko wyjaśniłem. Nie pozwolę, abyś się komukolwiek musiała tłumaczyć… Nie ty… W zasadzie w ogóle nie mam zamiaru nikomu niczego tłumaczyć – przerwał, zawiesił głos. Nikomu, poza… – urwał. Patrzył w bok. Puścił jej rękę. Widziała, jak za jego plecami Remek daje jakieś niezrozumiałe znaki. Machał rękami, jakby gasił niewidzialny pożar albo odganiał stado much. Dziękuję ci, nie wiem, co mam jeszcze powiedzieć, chyba tylko, że nie wiem. Nic nie wiem Odwróciła się. Podeszła do Remka: Jeżeli mnie stąd nie wyprowadzisz w ciągu 20 sekund, nigdy więcej nie pójdę z tobą do kina. Uśmiechnął się tylko. Magdzie zostawiła kartkę. Moja kochana Szprotko. Jadę do domu. Chyba się to jakoś rozejdzie. Jestem pewna, że to nie jest banalny romans. Magduś, wierzę Mu jak głupia. Tak samo jak wierzę w miłość Hiszpana i w to, że szprotki są złote. Jadę naładować moją baterię. Na moją słoneczną wyspę. Nad jezioro. Całuję. PS Gdyby mnie szukał… jakiś mężczyzna, to znaczy, że to będzie Remek… a on wie, gdzie mnie szukać. Wyjeżdżała. Ale nie uciekała. Musiała sobie poukładać w sercu wydarzenia ostatnich dni. Pozamiatać kryształowe okruszki. Pomyślała, że powie o wszystkim ojcu. O ile on już wszystkiego nie wie. Miała wrażenie, że zawarł jakiś tajemny układ z Magdą. Że ona tu, a on tam w domu trzymają nad nią straż. Że się o nią wspornic martwią. Ten zaciemniony autobus. Myślała o nim. Dogonił ją wtedy, kiedy wychodziła z Remkiem z uczelni. Nie mógł pozwolić, by odeszła. Przeprosił Remka i odciągnął ją na bok. W zasadzie powiedział dokładnie to, czego się spodziewała, to co kobieta chce w takich chwilach usłyszeć: Pojawiłaś się w moim życiu jak bajka, chcę tej bajce dopisać szczęśliwe zakończenie. Chcę, byśmy je dopisali razem. To co z tobą przeżyłem… i… Patrzyła na niego. Paznokcie wbiła sobie w nasadę dłoni, aż do boli Mówił coś o wyjaśnieniu sytuacji, o żonie, o wspólnym dziecku. Wspólnych z nią latach. O tym, że nie jest łotrem, i potem, że jest łotrem, ponieważ cokolwiek zrobi, zostanie odebrane jako łotrostwo. Wyjaśnił dziekanowi sprawę zdjęć. Oświadczył, że jest to osobista sytuacja dotycząca dwojga dorosłych ludzi, którzy mają zagwarantowane przez konstytucję prawo do ochrony swej prywatności. Wyjawił sprawę plagiatu. W takich sytuacjach jest bezkompromisowy. Jest uczciwy. Stara się być uczciwy. Nie może dłużej tak żyć, więc wyjaśni wszystko żonie. Chciałby to zrobić najdelikatniej, jak potrafi. W tym momencie przyszło Martynie do głowy, że sposób, w jaki mężczyzna traktuje swoją żonę, jest wyrazem jego stosunku do kobiet. Tak w ogóle. Nigdy nie pamięta, aby ojciec w jej obecności czy przed kimkolwiek innym źle się wyrażał o mamie. Nigdy nie chciał zrobić jej krzywdy. Widziała, jak Remek krąży wokół kasztanowca na placu przed uczelnią. Data mu znak, żeby odszedł. Mimo tej całej afery i tej rozłąki czuła się bezpiecznie. Jakie to cudowne uczucie wiedzieć, że mężczyzna, z którym jest (czy ona jest z nim?; co to znaczy być z nim?), jest mądry, że znajdzie jakiś sposób na wyjście z każdej sytuacji. Zapomniała o tej historii z biegiem. Przypomniała sobie za to historię z ręcznikiem i urwaną żaluzją na sali wykładowej. To niemożliwe, by tak niebanalnie rozpoczęta historia miała mieć jakiś banalny finał. Pamięta to uczucie, kiedy stała przed nim naga. Wtedy chyba po raz pierwszy czuła, że wygląda jak kobieta. Andrzej ją onieśmielał. A przy nim zawsze chciała być naga. Pochylił się do niej. Wiem, o czym teraz myślisz… – przeszedł ją dreszcz. Siedzieli w kawiarni. Poprosił ją o czas. O cierpliwość. Poprosił ją, „aby była”. Już Pułtusk. Jeszcze trochę i będzie w domu. Dzień, dwa. Pobędzie z ojcem. Potem nadrobi zaległości na uczelni. Remek jest na posterunku. Porozmawia sobie z ojcem tak szczerze, jak nigdy dotąd. Zgaszą światło, zapalą świece. Zrobią sobie wieczór szczerości. Mieli zaplanować tegoroczne ferie zimowe. Tak, to będzie dobry moment, żeby powiedzieć o wszystkim ojcu. Może oboje mają sobie coś do powiedzenia? I odnajdzie równowagę. I jakoś się wszystko ułoży. Komórka zawibrowała w jej kieszeni. SMS – y. Pierwszy od Remka: „Jak wrócisz, idziemy razem na Drugi od ojca: „Martyniu. Wiem od Magdy, że przyjeżdżasz. Tony czeka. Ja także” |
||
|