"Miasto utrapienia" - читать интересную книгу автора (Pilch Jerzy)

ROZDZIAŁ IX – Dalszy przebieg wydarzeń Bemowo

Śladów krwi było bardzo mało, może nie było ich wcale, ale w takiej sytuacji człowiek każdy ślad bierze za ślad krwi. Policjant o nieczytelnym stopniu szedł przodem po krętych schodach, ja za nim. Schodziliśmy do skarbca Banku LwowskoWileńskiego, w którym równo miesiąc temu desperacko złaknieni lepszego życia bandyci zastrzelili trzy kasjerki i zrabowali kilkadziesiąt tysięcy złotych. Podobno liczyli na więcej, wiadomo: zawsze liczy się na więcej. Kasy, ile by jej nie było, zawsze jest za mało. Nie trzeba napadać na banki, żeby to wiedzieć. Choć ci, co napadają na banki, a po otwarciu sejfu doznają rozczarowania, mają pewnie na ten temat wiedzę specjalnie gorzką. Gromadzenie wiedzy jest gromadzeniem goryczy – jak mawiali ksiądz Kubala i Eklezjasta.

Równo miesiąc temu, w mgliste sobotnie przedpołudnie, portier liceum fotograficznego na Powązkach, gdzie co tydzień grywaliśmy w piłkę – spazmatycznymi okrzykami powiadomił nas o napadzie. Nas zresztą jak nas. Na wpół zrujnowaną salę gimnastyczną wynajmowali redaktorzy „Polityki", przeważnie tęgawi faceci koło pięćdziesiątki. Grywałem z nimi na krzywy ryj. Zabrał mnie tam kiedyś znajomy znajomego, redaktorzy grali typowy futbol starszych panów, nie mogłem się powstrzymać przed nietaktownymi przyśpieszeniami i skłonnością do ostrzejszych starć. Tolerowali mnie, choć do specjalnego bratania się nie dopuszczali. Mieli w sobie szyk generacji, która na początku lat siedemdziesiątych wydała najlepszą jedenastkę w dziejach polskiego futbolu.

– Panowie! – portier prawie krzyczał. – Panowie redaktorzy! Słyszeliście? Dziś rano gangsterzy napadli na bank przy placu Wieży! Dziś o ósmej rano! Trzy albo cztery osoby zabili! Pieniędzy zrabowali nie wiadomo ile! Policja przeczesuje miasto! Panowie redaktorzy, powinniście coś więcej wiedzieć w tej sprawie!

Panowie redaktorzy jednak niczego nie wiedzieli. Wpierw z niedowierzaniem spoglądali na rozgorączkowanego portiera, wysokiego chudego mężczyznę o tak ściągniętych rysach twarzy, jakby od lat nękał go jakiś uporczywy ból, najpewniej dolegliwości gastryczne, nikt nic nie wiedział, w końcu najbardziej rzutki, a też najbardziej bramkostrzelny redaktor gdzieś zadzwonił z telefonu komórkowego. – Tak, tak, tak – powtarzał mechanicznie. Przez pożółkłą szybę prowizorycznej szatni widać było mur pobliskiego cmentarza. Znów, tym razem znacznie wyraźniej niż wtedy przed hotelem, usłyszałem daleki i rozpaczliwy krzyk.

Grało mi się tego dnia świetnie, wychodziło mi wszystko, strzeliłem siedem bramek, choć na sukces zespołowy moje wyczyny nie miały przełożenia. Nasza drużyna i tak przegrała. Nasza zresztą jak nasza. Wściekle zmęczony, ale też zrelaksowany długim gorącym prysznicem – wróciłem do domu, wyłączyłem telefony, położyłem się na wersalce i zasnąłem jak zabity. Kiedy się obudziłem, było zupełnie ciemno. Zrobiłem sobie trzy jajka po wiedeńsku, zjadłem z wilczym apetytem, w przypływie neurotycznej

paniki dokładnie wysprzątałem pokój, zadbałem, by wszystkie przedmioty ułożone były symetrycznie, potem ubrałem się cieplej niż zwykle i na piechotę ruszyłem w kierunku placu Wieży. Szlak przez Jana Pawła, podziemia Dworca Centralnego, Aleje, Poznańską i Żurawią znałem na pamięć. Wyprawa posuwała się szparko, bez specjalnych przeszkód i zbytecznych popasów, toteż rychło ujrzeliśmy rozciągające się przed nami światła i ciemności placu Wieży. Ściśle po przeciwnej stronie widać było znaczniejsze niż w innych miejscach poruszenie, liczniejsze mrowiły się tam reflektory, głośniejsze stamtąd dochodziły głosy. Zrobiłem sześć okrążeń, sześć razy przechodziłem obok małej filii Banku LwowskoWileńskiego, pod którym stały mnogie policyjne auta i karetki, kręcili się funkcjonariusze, gromadzili się gapie. Z daleka słyszałem rejwach, ale zawsze im, pokonując kolejne okrążenie, byłem bliżej, tym było tam ciszej. Za czwartym razem usłyszałem, jak ktoś w głębi rosnącego tłumu szepcze: one tam dalej leżą, one tam dalej leżą zabite na betonie. Ktoś kładł pierwszą różę pod murem, ktoś zapalał pierwszą świecę, z poloneza wysiadły trzy osoby, nie trzeba było nie tylko żadnej przenikliwości, nie trzeba było w ogóle niczego wiedzieć o świecie, by mieć pewność, że jest to ojciec, matka i brat jednej z zabitych kasjerek. Daremnie odganiałem od siebie myśl, że ta ledwie trzymająca się na nogach trójka to są rodzice i brat całkiem niezłej (siedem i pół punktu) lodowatej blondynki, która teraz z wyrwą w tyle czaszki jest faktycznie coraz bardziej lodowata i krew, co się z dziury w jej głowie wylała, jest coraz gęstsza i coraz czarniejsza. Obok leżały też twarzą do podłogi z takimi samymi dziurami w tyle czaszki dwie jej koleżanki. Pod nimi był beton i nad nimi strop betonowy. Wyżej – puste po nich – biurowe krzesła, klawiatury komputerów ze śladami ich, teraz zdrewniałych, linii papilarnych, z cząstkami elementarnymi ich lakieru do paznokci,

z ulatniającymi się bezpowrotnie atomami ich perfum. Wyżej – konstelacje neonów, kolejny strop betonowy, kolejne piętra i stropy, stromy dach z niezniszczalnych dachówek, masy lodowatego powietrza, niebo – nigdy nocą niegasnące brudnorudawe niebo nad Warszawą.

Wróciłem do domu. Wydawało mi się, że nie wszystkie przedmioty były na swoich miejscach. Wydawało mi się zresztą, jak mi się wydawało.

Po miesiącu, równo po miesiącu, zadzwonił mój stary znajomy spod Holidaya – śmiertelnie znudzony funkcjonariusz o nieczytelnym stopniu. – Coś mi się zdaje – powiedział potwornie zmęczonym głosem – coś mi się zdaje, że czeka nas ciekawe spotkanie i poważna rozmowa. Może jutro cię odwiedzę. Na przykład o siedemnastej. – Proszę bardzo, ja mieszkam… – skwapliwie byłem gotów do dyktowania adresu. – Przecież ja wiem, gdzie ty mieszkasz – przerwał mi z niesłabnącym znużeniem – swego czasu zanotowałem wszystkie dane, łącznie z telefonem, pod który dzwonię. To co? Do jutra.

Do jutra jak do jutra. Może do końca życia. A co by się stało – pomyślałem – jakbym tak uciekł? A co by się stało, jakbym tak spakował najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechał gdziekolwiek? Nad morze, nad Wigry, do Wisły, do Zamościa, do Granatowych Gór? Ścigaliby mnie czy jak?

Zjawił się za piętnaście siedemnasta, nie dało się nie pomyśleć, że był to wypróbowany chwyt śledczy, a tym było to oczywistsze, że zaczął od bezceremonialnego lustrowania mojej kawalerki. Nie było co lustrować. Stary dla uproszczenia wynajął mi lokal umeblowany i teraz detektywistyczne spojrzenie mojego najserdeczniejszego przyjaciela omiatało meblościankę pochodzącą z czasów wczesnego Gierka albo późnego Gomułki, a może na odwrót, dwa fotele i wersalkę z tej samej epoki, wielką wnękową szafę i aneks kuchenny, rachityczne biurko, przy którym nawet najzdolniejszy pisarz nie stworzyłby niczego ciekawego, czternastocalowy telewizor Sony, niski podłużny stolik, sterty gazet, stosy książek, fotografię Konstancji Wybryk przyczepioną pinezką do ściany.

Stał przed tą fotografią i gapił się bezceremonialnie. Było to dość żenujące. Jeśli jako tako poznaliście postać Konstancji, domyślacie się, że na fotografii, którą własnoręcznie umieściła nad moim biurkiem, jest całkowicie naga. OK. Tego jednak, że całkowicie naga brawurowo stoi na korytarzu wagonu sypialnego i patrzy przez okno, już nie jesteście w stanie ani się domyślić, ani nawet wymyślić. Nie jesteście w stanie, ja zaś w całej rozciągłości podzielam wasz brak polotu. Ja tego też nie wymyśliłem, po prostu taka, ściśle taka fotografia wisi nad moim biurkiem. Historii tego podróżnego zdjęcia, opowieści o kimś, kto Bóg wie gdzie jechał z Konstancją nocnym pociągiem i w środku nocy wpadł na pomysł uwiecznienia jej w perwersyjnej pozie – nie znałem i nie chciałem poznać. Powoli traciłem zdrowie do słuchania jej opowieści, szykowałem się do odganiania mojej, pożal się Boże, narzeczonej, przeczuwałem, że może to być trud daremny. – Uciekaj, wynoś się, jesteś złym duchem – powtarzałem coraz częściej niby żartem, ale bardzo sondażowy był to żart. – Jestem złym duchem, ale jestem niezłym ciałem. To, niestety, Patryku, nieraz idzie w parze – odpowiadała ona i cała sytuacja dalej stała w miejscu. Olbrzymia szafa wnękowa dalej była wypełniona jej rzeczami, moje spodnie i koszule mieściły się tam z coraz większym trudem.

– To nie ta – powiedział mój nietypowy gość. – To nie ta. A już myślałem, że to ta.

– To jest moja narzeczona – zająknąłem się – to znaczy, już niedługo moja była narzeczona…

– Przyszła była?

– Dokładnie. Przyszła była.

– A ona wie, że będzie była?

– Wie, nawet bardzo wie, tyle że nie przyjmuje do wiadomości.

– Nie chce się pogodzić z tragizmem swego losu – odwrócił się od ściany i po raz pierwszy przyjrzał mi się uważnie.

– Ja tak nie mówię, ale można tak powiedzieć.

– A tamta? – powinien zadać to pytanie w sposób co najmniej bardziej figlarny, w każdym razie nie tak, jak je zadał: nagle bez powodu podnosząc głos.

– Co tamta?

– Masz z nią jakiś kontakt? – kiedy przez telefon nieoczekiwanie zaczął mi mówić po imieniu, wydało mi się to sympatyczne. Oto znamy się już tak długo, że pora przejść na ty – tak w głębi ducha, całkowicie, jak się okazuje, idiotycznie – zinterpretowałem nieoczekiwaną poufałość. Całkowicie idiotycznie, bo on najwyraźniej leciał mi na ty nie dla podkreślenia partnerstwa, ale dla podkreślenia nierówności, dokładniej: dla podkreślenia mojej przestępczej niższości.

– Proszę pana – powiedziałem z naciskiem – jeśli panu idzie o kobietę, która swego czasu pod hotelowym bankomatem miała do mnie jakieś absurdalne pretensje, to mogę panu powiedzieć, że od tamtego czasu na oczy jej nie widziałem!

– Coś takiego? Prawie niemożliwe. Przecież ona bardzo rzuca się w oczy.

– Pan… pan ją widuje? – nagle mnie zaciekawił. Choć faktycznie od tamtego czasu tamtej fantastycznej, pełne jedenaście punktów, laski nie tylko nie widziałem na oczy, ale też prawie nigdy o niej nie myślałem, teraz, kiedy usłyszałem, że być może on ją widuje, a może nawet on się z nią widuje, teraz nagle i nieoczekiwanie poczułem zazdrość. Tak: wyraźnie poczułem ukłucie żądła zazdrości. – Pan ją widuje? – powtórzyłem.

– Powiedzmy: my ją widujemy. Bywa przez nas widywana, tak to można ująć. Ale, jakby to ona powiedziała: nie interesuj się za bardzo chłopczyku. Jakbyś ty ją widywał albo jakbyś się przyznał, że ją widujesz, moglibyśmy o niej pogadać, a tak nie ma o czym mówić.

– Jak słowo daję, wtedy widziałem ją pierwszy i ostatni raz! Potem ani razu!

– Nie widziałeś… A może słyszałeś? Może słyszałeś? Słuch masz podobno wyjątkowo dobry? – najwyraźniej nie miał ochoty na ironię, czuł jednak, że wymowny zwrot w rozmowie wymaga ironii. Usiłował się wiec uśmiechać ironicznie, w efekcie grymas, w którym wykrzywiał usta, był dość upiorny.

– Jak słyszałem? Pyta pan, czy rozmawiałem z nią przez telefon? – byłem potwornie speszony, a w szczególny sposób pogłębiający się dziwaczny wyraz jego twarzy peszył mnie doszczętnie.

– A co? Rozmawiałeś z nią przez telefon? Słyszałeś jej boski, ciemny alt w słuchawce? Dzwoniłeś do niej? – mówił coraz bardziej gorączkowo. – Masz jej numer? Ona dzwoniła do ciebie? Ona ma twój numer? Dzwoniła do ciebie na komórkę? Wyświetlił ci się jej numer? Twój numer się jej wyświetlił? Zgadłeś jej numer? Tak jak kiedyś jej PIN zgadłeś? Zgadłeś, zgadywaczu? Zgadłeś numer, zgadywaczu numerów?

– Niczego nie zgadłem – jęczałem jak marny aktor w nieuzasadnionym dramaturgicznie epizodzie jęku. – Niczego nie zgadłem. Nigdzie nie dzwoniłem. Nic mi się nie wyświetliło. Nie gadałem z nią przez telefon! Nigdy!

– Święty jesteś! Chyba najświętszy! Święty Patryk, co czucie stracił i zmysły postradał! Nie widziałeś! Nie słyszałeś! Nie gadałeś! Jak mi jeszcze powiesz… – Nie wiadomo skąd, z jego kieszeni, z jego rękawa, zza jego pazuchy,

z sufitu sfrunęła sfatygowana biała koperta i wylądowała prawie dokładnie na środku biurka. – Jak mi jeszcze powiesz, że nie pisałeś! – wytrawny iluzjonista kontynuował monolog, profesjonalnie nie zwracając najmniejszej uwagi na wykonany po drodze numer. – Jak mi jeszcze powiesz, że nie pisałeś, to ja ci, rzecz jasna, uwierzę! – powiedzieć, że końcówkę wypowiedział z sarkazmem, to nic nie powiedzieć. Była to tonacja godna króla sarkazmu.

– Jeżeli to jest to, co napisałem, to przecież nie powiem, że tego nie napisałem.

– Rzekł Mściciel! – sarkazm jego głosu obalał podstawowe prawa fizyki, łącznie z prawem grawitacji.

– Szło przecież o żart, głupi bo głupi, ale żart.

– A jak się teraz czujesz, żartownisiu? Jak się teraz czujesz, rozkoszny facecjonisto? Jak się czułeś miesiąc temu?

– Co pan wymyśla? Co mi pan wciska? Pan chyba źle łączy fakty. Zdarzyła się zbrodnia, tragedia, trzy dziewczyny, które nawet nie tyle znałem z widzenia, co zapamiętałem, jak wyglądały, zostały przez jakiś bandziorów zabite, ale to, że ja mój kabaretowy tekst wysłałem akurat do tego banku, w którym pracowały i w którym zostały zamordowane, nie ma nic do rzeczy. Co? Mam mieć jakieś poczucie winy? Czy jak? Pewnie, że jest mi nieprzyjemnie, ale w końcu to jest bez znaczenia. Każdemu robi się nieprzyjemnie, jak się znajdzie za blisko śmierci, za blisko trupa… trupów… List był groteskowy, ale nieszkodliwy. O co panu chodzi? Niech pan z przypadkowych zbieżności nie układa fałszywych kombinacji. Jeżeli na przykład mąż jednej z zabitych kasjerek pokłócił się z nią przy śniadaniu i potem już nigdy nie ujrzał jej żywej, to co? Pójdzie pan do niego i będzie go pan przesłuchiwał, i rozpocznie pan śledztwo w sprawie tamtej kłótni? – sam byłem zdziwiony płynnością, z jaką przechodziłem do kontrofensywy. – Jest coś potwornie niestosownego w pańskich sugestiach. Nie chcę być nieuprzejmy, ale zamiast zajmować się moim głupawym pismem, powinien pan, powinniście, zająć się ściganiem sprawców, do dziś nie wiadomo, kto to zrobił…

– My doskonale wiemy, kto to zrobił – powiedział z jakąś tak osobliwie znaczący intonacją, że ciarki przeszły mi po plecach.

– Co, co pan… – zacząłem łamiącym się głosem.

– Ty nie – nagle się roześmiał. – Ty nie. Ty nie zabiłeś. Twój problem jest inny. W pewnym sensie odwrotny.

– Jaki mianowicie?

– Niewłaściwie bierzesz się do życia.

– Nie bardzo rozumiem.

– Czego, kurwa, nie rozumiesz? Zresztą, co ja się ciebie pytam, czego nie rozumiesz, jak ty niczego nie rozumiesz. Nie masz zielonego pojęcia o życiu.

– Żyję, jak żyję. Żyję tak jak wszyscy.

– Jak wszyscy? Co ty chrzanisz? Wszyscy chcą zostać papieżami? Wszyscy kręcą się jak opętani koło bankomatów? Wszyscy nie wiadomo jakim cudem zgadują numery? Wszyscy mają manię karania kogokolwiek za cokolwiek? Wszyscy maja pasję wymierzania grzywien, i to grzywien zwrotnych? Wszyscy piszą absurdalne listy do banków? Wszyscy stawiają przechodzącym panienkom noty? Punktują je w skali od jeden do dwanaście i na dodatek tak małostkowo, że okazuje się, iż żadna z kobiet tego miasta nie zasługuje na najwyższą ocenę!

– Jedna zasługuje. Jednej przyznałem pełne dwanaście punktów.

– Ciekawe. Wciąż powtarzam moim chłopcom: my nie wszystko wiemy, nie wierzą, a tu proszę, dowód niezbity. Któż, jeśli wolno spytać, jest szczęśliwą wybranką, samodzielną liderką w tabeli Patryka W.?

– Pewna spikerka telewizyjna. Blondynka, od informacji.

– Chłopie, zapomnij! Zapomnij o spikerkach telewizyjnych, one nie są z twojego ani w ogóle z naszego świata.

One są poza zasięgiem! No, kurwa, jeszcze to! Jeszcze tego brakowało! Spikerka! Chłopie, opamiętaj się! Skala twoich szkodliwych dziwactw jest niezmierzona!

– Nikomu nie szkodzę.

– Nie szkodzić to jest dobre w medycynie, nie w życiu. W życiu trzeba być pożytecznym, zwłaszcza jak się ma zdolności. O to chodzi właśnie – że przejdę do sedna rzeczy – o wykorzystanie twoich tajemniczych talentów, o to, żebyś nie snuł się po Warszawie jak smród po gaciach, ale żeby coś dobrego z tego wynikło.

– Dla kogo dobrego? I odkąd to policja troszczy się

0 właściwe wykorzystanie talentów przez obywateli? Mogę zrobić z moimi talentami, co mi się żywnie podoba.

– Wszystko można, ale nie wszystko jest pożyteczne, jak mówi pewien biblijny klasyk. Chodzi o to, by pożytek był.

– Przepraszam, dla kogo pożytek?

– Jak to – dla kogo? Dla Polski. – Raz jeszcze, tym razem jednak nie detektywistycznym, a gospodarskim spojrzeniem omiótł pokój. – Masz coś do picia? W sensie nie kawę, nie herbatę, nie wodę mineralną.

– Nie mam. Ja właściwie nie piję żadnego alkoholu. Jak wypiję, to się źle czuję, mam złe doświadczenia.

– Daj spokój – wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów, wysupłał z niego parę stówek i podał mi – skocz na dół

I kup parę butelek wina. Białego. Półwytrawnego. Najlepiej kalifornijskiego. W kulturalny sposób napijemy się kulturalnego trunku dla wzmocnienia.

Bez słowa wziąłem pieniądze, włożyłem buty i kurtkę, wyjąłem z szafy mocną brezentową torbę, chciałem dalej bez słowa wyjść z mieszkania i może nawet dalej w milczeniu, ale za to z dobitną wymownością, trzasnąć drzwiami. Już dotykałem klamki, ale nie dałem rady.

– Zaraz jestem – niepewnym głosem wypowiedziałem niewątpliwie najgłupszą kwestię tego popołudnia.

– Czekam w napięciu. – Wreszcie był przyjazny i wyluzowany, chyba nawet za bardzo przyjazny i za bardzo wyluzowany.

Zjeżdżałem windą i na pozór oczywiste w takiej sytuacji przypuszczenie, że on teraz otwiera moją szafę, zagląda do moich szuflad, gdzie może i gdzie przez te parę minut zdąży, szpera i myszkuje, nawet nie przyszło mi do głowy, byłem irracjonalnie, ale też absolutnie pewien, że tego nie robi.

W spożywczym sklepie na parterze trzy białe sprzedawczynie jak zwykle naigrawały się z ciemnoskórego menedżera. – Panie Eduardo! – krzyczały jedna przez drugą. – Panie Eduardo, pan mi zmieni drobne! Panie Eduardo! – piszczały z uciechy. – Panie Eduardo, pan przyniesie małosolne ogórki z zaplecza! Panie Eduardo! Remanent w sobotę może pan sobie robić u siebie na Kubie, ale nie u nas! My na sobotę, panie Eduardo, mamy inne plany! – kwiczały z uciechy trzy dorodne Polki. Filigranowy Kubańczyk uśmiechał się nieśmiało. Jak tylko miał pretekst, znikał za uginającymi się pod delikatesowymi specjałami półkami, bezceremonialnie przywoływany wyłaniał się stamtąd wstydliwie. Próbował mówić po polsku, ale jego polszczyzna, jeszcze rok temu – gdy wspólnie ze swym przyjacielem, też nie całkiem białoskórym Francuzem inwestował kapitał i rozkręcał interes na dziewiczym wschodnioeuropejskim rynku – całkiem płynna, teraz jakby pod wpływem nieustannie a dwuznacznie trajkoczących sprzedawczyń – twardniała. W końcu nie dziwota. Molestowanie językowe (- Panie Eduardo, jak jest po kubańsku: I love you? – wybuch śmiechu graniczący z pomieszaniem zmysłów) było jedną z ulubionych igraszek nieposkromionego personelu, sam nieraz bywałem speszony ich uśmiechami i ich taksującymi spojrzeniami, nieraz w ich obecności z trudem i niewyraźnie wymawiałem najprostsze słowa: chleb, ser, mleko, cóż dopiero biedny cudzoziemiec. Teraz jednak inne prasłowa polszczyzny: wino i butelka – wymawiałem i odmieniałem swobodnie, obsługująca mnie tupeciara szydziła z pana Eduardo niezgrabnie układającego pudełka z kubańskimi cygarami. – Niech pan układa, jak chce, panie Eduardo, tego i tak nikt do końca świata nie ruszy! Istotnie, mój sklep spożywczy na Śliskiej nosił wyraźny stygmat patriotycznych sentymentów jego właścicieli, były w nim kubańskie cygara, których – faktycznie – nikt nigdy nie kupował, i spory wybór markowych win francuskich, spośród których – udając znawstwo – wybrałem sześć butelek chablis.

– Trafny wybór, nie wiadomo wprawdzie do końca, czy lepsze francuskie od kalifornijskiego, ale i tak nieźle – chwalił mnie mój uciążliwy gość. – I ilość też odpowiednia. – Siedział w tak wystudiowanie niezmienionej pozie, jakby nie tylko mnie, ale i samego siebie przekonywał, że przez cały czas nawet o milimetr nie ruszył się z miejsca.

– Znalazł pan coś ciekawego? – nie mogłem się oprzeć, żeby nie zadać mu pytania, w którego sens nie wierzyłem, ale które miało ten walor, że było przykre. Wściekłość wzbierała we mnie coraz niepoczytalniej i nawet najgłupszymi metodami byłem gotów sprawiać mu przykrość. – Znalazł pan coś ciekawego? – ostentacyjnie spojrzałem w kierunku szafy.

– Widzę, że aby sprawić mi przykrość, jesteś gotów uciekać się do najgłupszych metod – odpowiedział, z tandetnym efekciarstwem mrużąc jedno oko.

– Wie pan, z czytaniem w myślach jest trochę tak jak z językami obcymi – furia wyraźnie dodawała skrzydeł moim ripostom. Ze złości przychodziły mi do głowy same polemiczne race. – Są ludzie, co mówią wieloma językami obcymi i w żadnym z tych języków nie mają nic do powiedzenia. I tak samo są ludzie, co potrafią czytać w myślach, ale ani w ząb żadnej z tych myśli nie pojmą.

– To wiadomo. Ale ja ani nie zgaduję w myślach, ani nie mówię językami obcymi. Widzę, że aż się gotujesz z wściekłości, i tyle. Widzę i szczerze powiem: rozumiem ciebie dobrze. Niestety, nic nie poradzę, było nie pisać i nie wysyłać pod feralny adres ryzykownych elaboratów. Nic nie poradzę, choć pewnej odwiecznej rady ludzkości, owszem, doraźnie mogę ci udzielić.

– Jakiej rady? – kunszt polemiczny kunsztem polemicznym, tym razem jednak nie ma co ukrywać: sam wlazłem w pułapkę i dałem się nabrać jak dziecko.

– Odwiecznej rady ludzkości, która brzmi: napij się, to ci przejdzie – roześmiał się szczerze i serdecznie, i musiałem przyznać: w jego śmiechu i w jego uśmiechu było coś piekielnie uwodzicielskiego.

– Nie mam kieliszków, mam szklanki – pięć butelek chablis włożyłem do, jak zwykle, prawie pustej lodówki. Szóstą postawiłem przed nim na stole.

– Nie masz nie tylko kieliszków, nie masz też korkociągu, że w taki sposób udzielę odpowiedzi na pytanie główne: Co mianowicie pod twoją nieobecność w tej norze znalazłem? Otóż znalazłem brak korkociągu, co mnie zresztą nie zaskoczyło, wiem, że to, co powiem, jest dość obraźliwe, ale ty, niestety, nie wyglądasz na faceta, który ma w domu korkociąg – wydobył z kieszeni masywny jak rękojeść krzyżackiego miecza scyzoryk. Odchylił świetlistą i najwyraźniej często używaną stalową spiralę, w okamgnieniu odkorkował butelkę i napełnił szklanki.

Udawałem, że piję. Moje niepicie nie było trudne do zauważenia, ale on zdawał się niczego nie widzieć. Sam pił łapczywie. Najwyraźniej miał wielką ochotę się napić, najwyraźniej z całej duszy pragnął, żeby mu przeszło. Może to był powód, że nie zauważał moich oszukaństw, bo nie zauważał niczego poza własną ochotą. Nie tylko nie piłem, prawie też wcale się nie odzywałem. To akurat było proste, on gadał jak najęty, a w miarę wychylanych szklanek jego gadanie stawało się nieprzerwane, nieprzerywalne i coraz bardziej gorączkowe. Teraz wariacki i z początku chorobliwie – tak jest – patriotyczny – monolog funkcjonariusza o nieczytelnym stopniu odtwarzam słowo po słowie w moim „Dzienniku wypraw". Uporczywym i gęstym jak tropikalna ulewa pismem pokrywam mapę Afryki z początku stulecia.

Różnica pomiędzy nami jest taka, że ja kocham świat, a ty nie kochasz świata. Ja kocham ludzi, ty nie kochasz ludzi. Ja kocham Polskę, ty nie kochasz Polski. Mówię łagodnie, umyślnie mówię łagodnie, bo nie chcę ciebie, jako twój gość, urazić, więc mówię łagodnie, że ty nie kochasz, choć w istocie ty nienawidzisz. Nienawidzisz świata, nienawidzisz ludzi, nienawidzisz Polski. A ja – widzisz, bracie – kocham. Budzę się w czas rano, mniej więcej równo z kloszardem, który za ścianą nocuje w zacisznym przedsionku zsypu, słyszę jego ostrożne ruchy, on nie chce wadzić nikomu, ostrożnie wstaje z zasłanego kartonami betonu i nie uwierzysz – ja staję się, jestem sojusznikiem, a może zakładnikiem jego delikatności. Też ruszam się powoli, z namysłem stąpam po podłodze, celowymi ruchami parzę kawę, nie chcę go płoszyć hałasami, a już broń Boże nie chcę, żeby pomyślał, że płoszę go ostentacyjnym trzaskaniem garami. Nie, nie mówię, że jego także kocham, nie jestem żadną zdewiowaną siostrą miłosierdzia, zwyczajnie mi człowieka żal. Zimą, jak jest minus piętnaście stopni, jak ma nie być żal. Robię, co mogę, nie zaproszę go przecież na posilne śniadanie, nie wręczę pieniężnego datku ani termosu z gorącą herbatą, bo bym się nie opędził od bezdomnej klienteli. Nie. Robię dla niego tylko to, co mogę – zachowuję się cicho, niech człowiek ma spokojne rano. Ja lubię poranki. Ty oczywiście – nie. Ty uwielbiasz zasypiać, ja uwielbiam się budzić. Ty jesteś człowiekiem zasypiania i ucieczki w sen. Ja jestem człowiekiem odganiania snu i powrotu do rzeczywistości. Nawet w najgłębszym śnie nie mogę się doczekać, kiedy się obudzę. I jak wstaję z wyra, cieszę się tak, że niekiedy żałuję, że nie wierzę w Boga i nie mogę doń wznieść dziękczynnej modlitwy za kolejny zesłany dzień życia. Kloszard za ścianą wykonuje jakieś tajemnicze, przypuszczam, że quasihigieniczne obrządki, potem wychodzi na ciemną klatkę schodową i mimo że mieszka tu od początku zimy – często myli się i naciska – uważasz,

O piątej rano! – przycisk mojego dzwonka. Na palcach podchodzę do drzwi, uchylam klapę judasza, on już zdążył naprawić swój błąd i zapalić światło i teraz stoi w żółtawej łunie słabej żarówki, stoi kornie ze spuszczoną głową

I schrypniętym półgłosem przeprasza. Mówi długo i niewyraźnie, nie rozróżniam nawet poszczególnych słów, ale wiem, że w jego bełkocie jest prawda i pokora i dzięki prawdzie i pokorze jego rytualne przeprosiny są jak poranny pacierz. Wracam do kuchni, parzę kolejną kawę i przez okno sprawdzam godzinę na Pałacu Kultury. To znaczy od czasu jak na Pałacu jest zegar – sprawdzam godzinę. Przedtem ta budowla nie przykuwała mojej uwagi. W ogólnopolskim czy tylko ogólnowarszawskim sporze: co – po odzyskaniu niepodległości – zrobić z Pałacem, nie brałem udziału. Podobno ktoś miał pomysł, żeby zostawić te stalinowskie mury na pastwę czasu, niech powoli kruszeją, niech zagnieżdża się tam flora i fauna. Czytałem w gazecie, że tam już zakorzeniły się wierzby, topole, czarny bez i inna roślinność, że już żyją tam nietoperze, sowy, sokoły i liczne gatunki małych drapieżników. Wyłożona marmurami pogańska świątynia pod wezwaniem Józefa Stalina jako siedlisko miejskiej zwierzyny – podobałoby mi się to, ale koncepcja z racji fantastyczności nie przejdzie. Sprawdzam godzinę, a też patrzę, jak – w zależności od aury – sam Pałac się zmienia. Bo on się zmienia jak Alpy nad Lemanem. Raz górne piętra toną w chmurach, raz skośny deszcz je zasłania, niekiedy w słońcu cała budowla lśni żółtym blaskiem jakby była z wiejskiego masła ulepiona, jesienią wygląda jak osypująca się wieża popiołu, w mroźne dni jak siedziba Królowej Śniegu. Niekiedy w tle odrzutowiec pruje, zawsze jest inaczej, patrzę na Pałac i jest tak, jakbym miał przed sobą najciekawszy krajobraz albo najciekawszą telewizję świata. Co rano sprawdzam mniej lub bardziej widoczną w mniej lub bardziej przejrzystym powietrzu godzinę, puszczam radio i słucham wiadomości. Słucham wiadomości i kocham słuchanie wiadomości i wszystkie wiadomości, jakie słyszę rano, przyprawiają mnie o dreszcz miłosny. Kocham wszystkie partie polityczne i ich perypetie, kocham nawet tę nieszczęsną partię polityczną, której wszyscy członkowie mówią językami obcymi i w żadnym, a po polsku zwłaszcza, nie mają nic do powiedzenia, kocham zadymy i demonstracje, kocham integrację europejską, kocham katastrofy i akcje terrorystyczne, kocham udane operacje rozdzielania bliźniąt syjamskich, kocham głosowania nad kolejnymi ustawami, kocham kolejnych premierów i ministrów, kocham podróże dyplomatyczne naszych dyplomatów, kocham ślamazarnie postępującą prywatyzację i kocham wojowniczych rolników blokujących drogi, kocham obławy na gangsterów i kocham celników udaremniających przemyt narkotyków. Słucham co rano w radiu wiadomości i co rano jestem w uczuciowym transie. Na twoim miejscu nie paliłbym się z pytaniem: jakiego radia słucham. Dlaczego? Ponieważ ryzykujesz usłyszenie wieloznacznej odpowiedzi, że słucham Radia PIN! I co ty na to? Wiesz w ogóle, że jest takie radio w Warszawie? Tak.

Od niedawna. Ale ja tego nie słucham. Słucham Trójki albo jak mam chęć na muzykę, Radia Klasyka. Choć jak mam prawdziwą chęć na muzykę, puszczam sobie płytę, najczęściej „Va pensiero", mogę tego słuchać na okrągło, na fuli, nikt mi nie przeszkadza. Kloszard zza ściany już dawno załatwia swe niecierpiące zwłoki interesy na mieście. Tak, mieszkam sam. Nie mam pojęcia, w jakim wykonaniu. W chóralnym – tyle mogę powiedzieć. Nieznany mi chór, bo jednak z pewnością nie jest to chór Aleksandrowa, setkami głosów daje „Va pensiero", aż się dach podnosi. Nie. Nie od zawsze mieszkam sam… Byłem żonaty, ale się rozwiodłem. Nie chcę o tym mówić. Rozwiodłem się, ponieważ moja żona puściła mnie w trąbę. Szczerze mówiąc, puszczała mnie w trąbę notorycznie i nałogowo. Nie chcę o tym mówić. Zdradzała mnie z pewnym ogarniętym maniami religijnymi i skrajnym uwielbieniem dla papieża producentem olejów samochodowych. Nawet jak nie notorycznie i nałogowo, to co najmniej trzy razy, co do tych trzech razy mam białoczarną pewność. Do dziś nie wiem, dlaczego. Uparcie i kornie, jak nakazują podręczniki partnerstwa, szukam winy w samym sobie i za Chiny nie mogę znaleźć. Z nią na ten temat nigdy nie pogadałem. Nie zdążyliśmy. Urażony i zraniony natychmiast odszedłem. Szczerze mówiąc: nie tak całkiem natychmiast. Męczyłem się z tym dość długo. Zaskoczyła mnie. Rozumiesz, to dla mnie w końcu, że powiem coś do śmiechu, oficera śledczego, było najboleśniejsze. Nie jesteś sobie w stanie wyobrazić, czym jest dla faceta, jakim jest dla niego bólem, kiedy się dowiaduje, że jego kobieta tego a tego dnia, kiedy miała rzekomo pojechać do matki do Ostrołęki, owszem nie pojechała do matki do Ostrołęki, ale pojechała do gacha na Bemowo. Mnie szczególny ból sprawiało niewyobrażanie sobie jej w łóżku z kim innym, ale to, że znała jakiś obcy adres, że podawała ten adres taksówkarzowi, że wysiadała pod obcym blokiem, wchodziła do obcego mieszkania, była tam. Człowiek żyje z drugim człowiekiem w przeświadczeniu, że wie o nim wszystko, że zna jego życie i kiedy nagle w tym rzekomo znajomym życiu odkrywa się jakaś kompletnie ci nieznana karta, jest tak, jakby odkrywała się przed tobą przepaść. Karta przede mną otworzyła się zresztą zupełnie dosłownie. Kartka jej kalendarza mianowicie. Miała ten zwyczaj, że wiele rzeczy, zbyt wiele rzeczy zapisywała w kalendarzu. I ten kalendarz wpadł mi w ręce. Można powiedzieć, że tym razem rozwikłałem zagadkę, obywając się bez moich profesjonalnych talentów, a nawet że obyłem się bez nich całkiem całkowicie. Zapisywała wszystko samobójczo. W pierwszej chwili nie wiedziałem, po co. W gruncie rzeczy, po co? Potem dopiero, jak poznałem szczegóły, zorientowałem się, że ona w tych zapiskach upiększała swoje życie. Koloryzowała przygody. Omijała sprawy kłopotliwe. Dodawała tajemniczego poloru codzienności. Szyfrowała banały. Detalicznie i z sentymentalnym patosem odnotowywała swoje kurestwa. Najpewniej wyobrażała sobie, że prowadzi dziennik ciekawej kobiety i niekonwencjonalnej kochanki. Widziała w tym kalendarzu samą siebie jako niezwykłą heroinę o burzliwym życiu. Niby pisała dla siebie, ale widać, podświadomie, a może świadomie zakładała, że jakby tak komu postronnemu jej pamiętnik wpadł w ręce, to ma on po lekturze nabrać przekonania, że wpadł mu w ręce dziennik ciekawej kobiety i niekonwencjonalnej kochanki. Widać potrzebowała tego, była całkiem jak ci, co na bank napadli, złakniona lepszego życia. Każdy jest złakniony lepszego życia, nie każdego jednak ta potrzeba prowadzi do zbrodni albo do zdrady.

Ogarnięty maniami religijnymi i skrajnym uwielbieniem dla papieża producent olejów samochodowych miał na imię Michał. W telewizji idzie od czasu do czasu reklama tych olejów. Nie mogę na to patrzeć, tym bardziej nie mogę, że facet, który w tej reklamie występuje, jest łudząco podobny do ukochanego przez moją ukochaną Miszy. Misza odwiózł mnie na Wilczą – w poczuciu całkowitego osłupienia czytałem skrzętne zapiski i uświadamiałem sobie, że ja na czwartym piętrze w moim, w naszym mieszkaniu oglądałem telewizor, a na dole przed bramę zajeżdżał samochód kochanka mojej kobiety, ona spokojnie wysiadała i spokojnie szła na górę. Spotkałam się z Miszą. Okłamałam męża i pojechałam do Miszy. Było to trzeci raz, ale pierwszy raz u niego na Bemowie. Ma dwa schludnie urządzone pokoje. Na mój gust mógłby sobie darować niektóre święte dekoracje, ale u niego to jest szczere. Dostałam SMS od Miszy. Prosił, żeby modlić się za niego. W sumie trochę mnie jednak niepokoją jego manie religijne.

Nooo, człowieku, nie masz pojęcia, jak ja się zaniepokoiłem! Jaką zrobiłem aferę! Jakie mordodarcie! Jakie rękoczyny! Okoliczności były takie, że rzecz jasna, jak rzeczony dowód rzeczowy wpadł mi w ręce – jej nie było w domu. Nieprzytomny z furii napisałem na kartce, że ma po powrocie godzinę czasu na spakowanie się i wyjazd gdziekolwiek, inaczej ją zabiję. I poprułem do knajpy. O oznaczonym czasie wracam na gazie i moje – nie ma co ukrywać – moje mało tajone nadzieje się spełniają: ona jest. Ona jest, jak była. Jest, jak była, tyle że beczy, przeprasza, tłumaczy, że ją zaniedbywałem, że czuła się niedokochana, i że to wszystko było inaczej, niż myślę, i inaczej, niż pisała w kalendarzu. Ona w tym pisaniu w kalendarzu wszystko, a jak nie wszystko, to bardzo wiele rzeczy wymyślała, bo chciała się dowartościować. Jakby to wszystko, co pisała, było prawdą, to by przecież tego nie pisała, bo wie, jakie ja mam zdolności i jakie intuicje. Nie ryzykowałaby przecież, ale ponieważ to wszystko były fantazje, pisała spokojnie, bo wiedziała, że nawet jak ja na te notatki kiedyś trafię, od razu będę wiedział, że to są fantazje. Ona wie, że to było infantylne, ale przecież w końcu jest prawie dzieckiem – co w końcu prawda – ja jestem po trzydziestce, ona przeszło dychę młodsza. Studentka pedagogiki, że uściślę. Owszem zna tego pana, ale nigdy między nimi nic nie było, raz tylko wypiła z nim kawę. – Raz tylko? – pytam z pozornym spokojem, raz tylko? A nie przypadkiem trzy razy? Wszystko było inaczej? Wszystko było fikcją? Nigdy nic nie było? Pokaż kalendarz, skonfrontujemy twoją fiction z rzeczywistością, (w określeniu fiction była dodatkowa kąśliwość, bo ona część zapisków czyniła po angielsku. Bemowo – I was there! – tryumfalne wykrzykniki na końcu fraz – We did it! – wykańczały mnie zresztą najbardziej). Pokaż kalendarz – mówię – jak jest tak, jak mówisz, wspólnie i sprawiedliwie krok po kroku oddzielimy prawdę od wymysłów i świat wróci do normy. – Kalendarza nie ma – pada pełna kornej rozpaczy odpowiedź, spaliłam go. – Jak to spaliłaś? Gdzie spaliłaś? – w panice zaczynam rozglądać się po mieszkaniu. – Co ty, dziwko, mało że mnie zdradzasz, pożar chcesz w domu zaprószyć? Moje kosztowne meble chcesz z dymem puścić? – Nie! Nie! Znowu nie jest tak, jak myślisz, zjechałam na dół i na dole, na podwórzu przy śmietnikach spaliłam kalendarz, musiałam go spalić, parzył moje serce.

I to wyjaśnienie, niestety, ujęło mnie i przekonało. Wyobraziłem sobie, jak przerażona i zapłakana stoi w kącie podwórza i niezdarnie podpala gruby zeszyt, jak rozgląda się trwożnie, jak w końcu papier zaczyna się palić, jak topi się okładka z tworzywa, jak ze zdumieniem przyglądają się jej jacyś przypadkowi przechodnie. Pomyślałem, że może faktycznie spaliła za sobą mosty, spaliła zdrady, spaliła poprzednie życie i uwierzyłem jej, i wybaczyłem, i pogodziliśmy się. Nie na długo jednak. Tym razem również, aby dojść do prawdy, obyłem się bez moich zawodowych umiejętności i technik. Wystarczyła mi moja słynna, a w stanach napięcia nerwowego wręcz niezawodna, intuicja. Bo ona wprawdzie spaliła kalendarz, ale nie spaliła ani mostów za sobą, ani swego poprzedniego życia, ani swoich lekkomyślnych skłonności. Wszystko trwało i wszystko przez to – między nami – się skończyło. Nas już nie ma. A skoro naj nie ma, to i mnie pod wieloma względami nie ma.

– Ciebie chyba w ogóle nie ma – powiedziałem w chwili nagłej ciszy – ciebie nie ma. Ty jesteś jedynie widmem z moich koszmarów.

Była jeszcze pewna szansa – zdawał się niczego nie słyszeć – pojawiła się jeszcze pewna szansa, jak w końcu przełamałem się i sprawdziłem jego schludnie urządzone dwupokojowe mieszkanie na Bemowie. Tak. Musiałem to zrobić, musiałem to zobaczyć, musiałem wejść do mieszkania, w którym moja żona wypijała drinka, rozbierała się i oddawała ogarniętemu maniami religijnymi i skrajnym uwielbieniem dla papieża producentowi olejów samochodowych. W końcu zajrzeć do chaty pod nieobecność gospodarzy to jest dla nas banalna rutyna. U niego zresztą nie było żadnych operacyjnych przeszkód, dwa trywialne zamki, na których otwarcie, za pomocą mniejsza z tym czego, potrzebowałem trzydziestu sekund. W środku okazało się, że brak troski o ziemskie zabezpieczenia jest silnie uzasadniony. Jego i jego dobytku chyba wszyscy święci strzegli. Tak w każdym razie pomyślałem w pierwszej chwili. Dopiero jak przyjrzałem się bliżej, wyszło w niezbitym świetle mojej złodziejskiej latarki, że szczelnie wypełniająca ściany galeria świętych obrazów to są przeważnie zdjęcia papieża i rozmaite podobizny Archanioła Michała. Oprócz tego – w centralnym punkcie ołtarzyk ku czci Matki Boskiej Częstochowskiej. Taki jak trzeba: z portretem, wiecznie świecącą lampką, sztucznymi kwiatami i klęcznikiem. Moja żona w swoich zapiskach dotykała prawdy: faktycznie był tu pewien nadmiar świętych dekoracji… Gwoli sprawiedliwości muszę zaznaczyć, że pod ścianą stał też sięgający sufitu regał na książki. Całkowicie pusty. To znaczy nie całkiem całkowicie pusty. Na jednej półce leżało kilka numerów czasopisma „Świat Paliw", na sąsiedniej pierwszy tom „Harry Pottera". Wszystko. Meble tak pozbawione stylu, że prawie niewidzialne. Parkiet. Bemowo za oknem. Bemowo za oknem, jak ogromny kamieniołom tuż przed eksplozją. Przypomniałem sobie, że ona często używała słowa: Bemowo. Jak na przykład rozmawialiśmy, że trzeba by znaleźć nowe mieszkanie, uśmiechała się i mówiła: Byle nie na Bemowie. Często ta nazwa własna w naszych domowych dialogach padała. Za często. Jaja sobie ze mnie suka robiła. Ale we mnie, jak przeszyty licznymi spojrzeniami papieża, Archanioła Michała i Matki Boskiej Częstochowskiej stałem na środku mieszkania producenta olejów samochodowych, nie było już krztyny złości, zazdrości i żalu. Rozumiałem jej rozpacz. Bo, proszę ciebie, w takim miejscu zdejmować majtki – można tylko z rozpaczy. Przypuszczam, że nie było to jedyne jego mieszkanie, na pewno nie jedyne. W końcu nawet jak nie był najgłówniejszym producentem oleju samochodowego, a jedynie drugim, trzecim, dziesiątym albo pierwszym, drugim, trzecim zastępcą, albo szeregowym menago, to musiał mieć kasę. Musiał mieć inne mieszkania, inwestowanie w warszawskie apartamenty to jest podstawowy i oczywisty, bo najpewniejszy ruch tych wszystkich zmartwychwstałych albo na nowo ulepionych z gliny na polskich ziemiach producentów, menedżerów, wspólników, właścicieli własnych i przedstawicieli zachodnich firm. Musiał mieć inne mieszkania. Rozumiem, że nie wchodził w przesadnie wykwintne wystroje, ale jak tak wyglądało jego nieoficjalne, przeznaczone na sekretne randki gniazdko miłości, to jak wyglądały pozostałe? Jak wyglądały jego oficjalne siedziby? Witraże miały zamiast okien? Nadnaturalnej wielkości posągi Ukrzyżowanego wisiały tam na ścianach? Dzwony dzwoniły pod zdobnymi w plafony wyobrażające sceny biblijne stropami? Odlane z brązu pomniki Jana Pawła II tam stały? Nie wiem. Może ona wiedziała, ale ani w kalendarzu nie było na ten temat słowa, ani o to nie pytałem. O nic jej nie pytałem. Już nie byłem w stanie jej o nic zapytać. Nasze życie runęło. Wiedziałem, że zdradzała mnie, bo była w rozpaczy, ale skąd się ta rozpacz brała, do dziś nie mam zielonego pojęcia.

– Ja wiem – powiedziałem sam zaskoczony tym, że mówię. – Ja wiem. Ja wiem, dlaczego ona ciebie zdradzała. Ty wtedy, jak ona tam jeździła, nie byłeś dla niej miły. A on był miły. I tyle. Nic więcej – czułem, że nie wszystkie nauki Konstancji poszły w las – nic więcej tu się nie da powiedzieć. Poza tym pustka, parkiet i Bemowo za oknem. – Spojrzał na mnie niewidzącym spojrzeniem, wykonał nieokreślony gest ręką. Najwyraźniej dalej nie słyszał, co mówię.

– Nie dziwi mnie, że mnie nie słyszysz, może nawet mnie nie widzisz. To się zgadza. Ciebie nie ma. Jesteś widmem z moich koszmarów. Opowiadasz dwuznaczne historie jak Konstancja Wybryk i cytujesz Pismo jak ksiądz Kubala. Ciebie nie ma, jesteś jedynie marnymi popłuczynami po nich. Jesteś ich cieniem i ich karykaturalną wersją, co wpierw przybrała postać funkcjonariusza o nieczytelnym stopniu, a teraz na dodatek stoczyła się do postaci jelenia zdradzonego przez żonę.

– Nie myl mojej dobrej woli – odpowiedział nagle mocnym i całkowicie trzeźwym głosem – ze słabością. Być może opowiedziałem ci to, czego nie chciałem opowiadać, żebyś zrozumiał, że jest dokładnie odwrotnie, niż teraz – poetycko rzężąc – sugerujesz. Zwierzyłem ci się, byś dowodnie się przekonał, że jestem facetem z krwi i kości, a nie żadnym wszechwiedzącym wysłannikiem firmy Matrix albo czegoś jeszcze bardziej fantazyjnego. Owszem – wiem dużo. Wiemy dużo. Wiemy o tobie bardzo dużo, ale jako zwyczajni zjadacze chleba, mimo że, powołani do specjalnych zadań, nie wiemy wszystkiego. A jak chodzi o opowiadanie rozwiązłych historii – nieodparcie uwodzicielski uśmiech znów pojawił się na jego przystojnym, męskim ryju; swoją drogą, jak ona mogła go zdradzać, przecież baby za nim muszą szaleć. – A jak chodzi o opowiadanie rozwiązłych historii i cytowanie Biblii, to, mój drogi, każdy otacza się takimi ludźmi, jacy mu pasują. Widocznie masz skłonność do cytujących Pismo rozwiązłych narratorów. Widocznie garną się oni do ciebie. Tak. – Zaczął grzebać w kieszeniach, grzebał dość długo i niezbornie, był jednak – czterema flaszkami chablis, którymi popijał opowieść o niewiernej żonie – zdrowo trafiony. W końcu znalazł i wydobył zza pazuchy jakiś zadrukowany formularz. – O narrację zresztą chodzi w naszej propozycji. – Podniósł głowę i spojrzał mi w oczy niezmąconym i prawdziwie stalowym spojrzeniem. – Tak. Mamy dla ciebie propozycję.

– Kto mianowicie? – zapytałem. – Kto mianowicie ma dla mnie propozycję? I jaką?

– Na pytanie: Kto? – musi ci na razie starczyć odpowiedź: My. Natomiast na pytanie: Jaką? – śpieszę z wyczerpującymi wyjaśnieniami. Oferujemy ci mianowicie daleko idącą pomoc, mecenat, opiekę i edukację. My będziemy – można w pewnym sensie powiedzieć – sztabem twoich opiekunów, sponsorów i szkoleniowców. Ty masz – jak wiemy, a nawet jak powszechnie na mieście wiadomo – talent. Masz talent ewidentny i bezdyskusyjny, choć jakby go – właśnie – samemu sobie zostawić, to może się okazać, że ma on – jeśli można się tak wyrazić – krótkie nogi i płytki oddech. Talent trzeba pielęgnować i doskonalić. W dzisiejszych czasach sam talent to jest nic. Weźmy naszego sławnego skoczka narciarskiego. Ma chłopak talent – to jest poza wątpliwościami. Ale cały sztab ludzi pracuje, żeby jego talent działał optymalnie. Prostacki trening: pompki, przysiady, przebieżki – to jest teraz za mało. W dzisiejszych czasach trzeba dbać przede wszystkim o – znacząco popukał się w głowę – o psychikę. Trzeba sobie wszystko uświadomić: własne słabości, mocne strony i jak odganiać stresy. Jak ktoś ma dar i chce przez ten dar dojść do mistrzostwa – musi temu darowi wszystko podporządkować: tryb życia, podróże, dietę, sen i jawę. A ty co? Masz talent, bardzo w dodatku rzadki talent i nie tylko nad nim nie pracujesz, ale na dobrą sprawę nawet nie uświadamiasz sobie jego istoty czy prawdziwej natury. Nie masz pojęcia, jak go użyć. Klienta goń! Pałą w skroń! Karta w dłoń! Człowieku, to było dobre w wiekach średnich na Brzeskiej, ale nie w śródmieściu na przełomie tysiącleci! I na dodatek jakieś odsyłanie kasy, jakieś grzywny zwrotne, jakieś porutne listy do banku! W sumie dobrze, że akurat na ten bank był napad, bo jak znaleźliśmy w czasie inwentaryzacji twój kuriozalny anonim, zmobilizowało nas to do podjęcia kroków. Co to w ogóle jest! – dotknął palcem koperty. – Co ty za samobójcze jaja wyprawiasz? Wszystko wskazuje, że jesteś niestabilny psychicznie, prawdopodobnie od tego trzeba będzie zacząć. Weź, spróbuj ostro uświadomić sobie, na czym naprawdę twój talent polega. Bo tobie się wydaje, że twój talent polega na tym, że jak ktoś podchodzi do bankomatu i zaczyna pikać, to ty zgadujesz… Słuchem zgadujesz – tak? Słyszysz? – potwierdziłem skinieniem głowy. – Byłem pewien… Czyli jak jesteś, ma się rozumieć odpowiednio blisko, to po tonach piknięć poznajesz, jakie kto cyfry wybiera. Słyszysz cyfry. Tak? – potwierdziłem kolejny raz, w moich potwierdzających skinieniach głowy była coraz większa ulga. – A widzisz. Muszę ci powiedzieć, że owszem, słyszeć cudze PINy to nie jest mała rzecz, ale to jest jedynie objaw wstępny, początkowy sygnał, figura, symbol i napis na bramie rzeczywistych i dopiero otwierających się przed tobą możliwości. To znaczy one już się przed tobą otwarły, tyle że ty tego nie zauważyłeś. Przypomnę ci twój pierwszy raz. Otóż jak pierwszy raz pod Holidayem usłyszałeś wystukiwane przez pewnego gamoniowatego dziadka w wytwornych płótnach cyfry…

– Wiedziałem, że bankomaty są monitorowane, ale nie przypuszczałem, że jest to aż taki monitoring.

– Tak, tak, monitoring to podstawa – machnął niecierpliwie ręką – nie przerywaj mi; otóż jak pierwszy raz rozkodowałeś cudzy PIN, byłeś tak tym faktem przytłoczony i zdumiony, że w ogóle nie zauważyłeś, że słyszysz znacznie więcej niż tylko znaczące pikania bankomatów. Przecież ty dokładnie od tego momentu zacząłeś ściśle słyszeć i nawet literalnie odnotowywać przypadkowe rozmowy, zasłyszane monologi, wszystkie głosy miasta, nawet rzeczy dawno usłyszane od tego momentu na nowo ożyły w twojej głowie. I to jest sprawa! To jest sprawa, która nas szczerze interesuje, a interesuje nas z jednego powodu: jest ona mianowicie interesująca. Bankomaty nie. Bankomaty nie są interesujące. Bankomaty – rzecz przejściowa, teraz są, za moment ich nie będzie. Już rozmaici spece się rozwodzą nad perspektywami dalszego ich rozwoju, mówi się, że bardzo niedługo PINy zastąpione zostaną odciskami palców albo skanowaniem źrenicy, podobno na Zachodzie już to działa. Tak że, drogi przyjacielu, chuj ci ze słyszenia bankomatów, jak one lada chwila grać przestaną. Bankomaty – rozumiesz – w całej tej historii są najmniej istotne. My, poszukując prawdy, nie znajdziemy jej w czymś, co jest z definicji sezonowe. Weź niedawne telefony komórkowe wielkości męskiego buta, co w filmach sprzed paru lat występują jako rekwizyty nowoczesności… Widziałeś kiedyś coś bardziej archaicznego? Z bankomatami jest tak samo, one tak się zmienią, że praktycznie przeminą, a w każdym razie ich forma ulegnie tak daleko idącej zmianie, że nie da się z tego wysnuć żadnej godnej uwagi treści. Słowem, twoje słyszenie PINów lada chwila się zdezaktualizuje, bo PINy przeminą, ale twoje – że docisnę pedał patosu do dechy – twoje słyszenie ludzkich głosów i języków przetrwa, bo ludzkie głosy i języki nigdy nie przeminą. W każdym razie może przetrwać, jeśli sprawą umiejętnie się pokieruje. Przedtem jednak, przed poznaniem dalszych szczegółów – przesunął formularz w moim kierunku – przedtem jednak musisz podpisać zobowiązanie o współpracy.

– O jakiej współpracy? Ja nie mam zamiaru z nikim współpracować!

– Ach, doprawdy, doprawdy! Nie mam zamiaru z nikim współpracować, oświadczył spadkobierca najszczytniejszych zasad! Słuchaj, gnoju! Nie zmuszaj mnie do najtańszego kabotyństwa! – faktycznie wykrzywiał się nad wyraz tandetnie. – Co tobie się wydaje? Że zdradzasz ojczyznę? Że zostajesz współpracownikiem ochrany? Że podpisujesz volkslistę? Że dostajesz nominację na Tajnego Współpracownika Urzędu Bezpieczeństwa, TW pseudonim: Irish? Że będziesz kapował na kolegów z podziemnej Solidarności? Epoki ci się pojebały? Durniu skończony? Co ty myślisz, że będziemy ciebie straszyć, szantażować, zmuszać? Że żebyś trochę zmiękł, zajmiemy się tą twoją postarzałą laską, na której sam nawet nie wiesz, jak ci zależy? Co ty myślisz, że ja nie mam przed kim odgrywać Otella? Albo ci się wydaje, że ci podsuwamy w twoim stylu groteskowe bohomazy: Ja, Patryk Wojewoda, data, miejsce urodzenia, imiona rodziców, PIT, PESEL, zobowiązuję się do przekazywania złoczyńcom zasłyszanych przeze mnie numerów PINów. Oświadczam, że zdaję sobie sprawę z wszelkich prawnych konsekwencji moich działań i równocześnie zobowiązuję się zarówno treść podpisanego dokumentu, jak i przebieg rozmowy kwalifikacyjnej zachować w ścisłej tajemnicy. Załączniki: 1) Własnoręczny życiorys. 2) Oświadczenie o posiadanych zasobach majątkowych. 3) Trzy fotografie. 4) Zaświadczenie lekarskie o aktualnym stanie zdrowia. Podpis. Człowieku! Epoka takich zabaw literackich skończyła się bezpowrotnie! – wstał, chwiejnym krokiem podszedł do biurka, otwarł szufladę, w której trzymałem podarowane mi przez starego wieczne pióra. Bez pudła wyciągnął niedawno czarnozielonego pelikana, którym prowadzę „Dziennik wypraw", i wetknął mi go w palce. – Człowieku! Przecież to nie mój, tylko twój interes! Podpisuj, pókiś cały! Podpisuj – zaśmiał się piskliwie, ale szczerze – podpisuj, a w nagrodę wujek opowie ci bajkę.

– Jaki wujek? Jaką bajkę? – dobrze wiedziałem, o co chodzi, ale chyba chciałem retorycznie zagłuszyć skrzyp pióra, które – jak się domyślacie – nie skrzypiało wcale.

– Jak to, jaki wujek? Jak to, jaką bajkę? Ależ o mnie chodzi, cny Patryku! Przecież chcesz usłyszeć opowieść o napadzie na bank? Przecież za to, żeby usłyszeć prawdziwą, z życia wziętą historię o zbrodni – ty jesteś w stanie duszę sprzedać. Może to zresztą właśnie zrobiłeś? – złożył kartkę i schował w zanadrze. – Może to zrobiłeś? Może sprzedałeś? Cokolwiek jednak uczyniłeś – wrócił na swoje miejsce na wersalce, ale prawie natychmiast podniósł się służbiście – uczyniłeś dobrze. A teraz ubieraj się, bo ruszamy w drogę. Mam zamiar nie tylko dotrzymać obietnicy i opowiedzieć ci wszystko, mam też zamiar poprzeć moje opowiadanie naocznym zaprezentowaniem miejsca akcji. Słyszałeś o napadzie na Jasnej w 1964 roku? Musiałeś słyszeć, bo to bardzo był sławny, historyczny napad…

Ubierałem się i z zapartym tchem słuchałem, jechaliśmy na dół windą, a potem na plac Wieży policyjnym autem. Prowadził ten sam co wtedy mrukliwy kierowca, z rosnącą pychą wtajemniczonego słuchałem szczegółów, o których za parę miesięcy miały pisać wszystkie gazety. Pałac Kultury tonął w ciemnym dymie, jakby obradujące tam samozwańcze konklawe dawało znać, że nigdy nie dojdzie do porozumienia, w otwartej na okrągło księgarni na Dworcu Centralnym szczupła dziewczyna z ogromnym jak fortepian plecakiem na ramionach kartkowała „Annę Kareninę", w oddalonej o niecały kilometr knajpie biesiadowali trzej młodzi mordercy. Byłem pewien, że kolejny raz usłyszę daleki rozpaczliwy krzyk, ale z monotonnego łoskotu miasta nie wydobywała się żadna nietypowa nuta, przed bankiem płonęły świece.

Schodziliśmy po krętych schodach, migotały cienie, śladów krwi nie było wcale. Na ostatnim zakolu, jak już widać było beton, na którym miesiąc temu leżały zabite kasjerki, mój przewodnik po zaświatach nagle się zatrzymał. – A kalendarza – w podziemiach banku głos jego huczał nieoczekiwanie komicznie – a kalendarza, że zwierzę ci się do końca z moich tragicznych przeczuć, ona także nie spaliła. Dobrze wymyśliła scenę palenia, ale to była fiction. Dziennik jej niekonwencjonalnego życia istnieje, wiem, bo czuję jego nieobrócone w popiół pismo nosem. Widocznie nie chciała spalić kroniki swej wolności i zemsty. Nie spaliła mostów, nie spaliła zdrady, nie spaliła poprzedniego życia, nie spaliła wolności i nie spaliła zeszytu. Mógłbym go znaleźć, ale po co. Nie ma co szukać. Już nie szukam. Mnie już pod tym względem nie ma. A jak nie ma mnie pod tym względem, to i pod żadnym innym też nie. Spokój i pogoda ducha nigdy nie wrócą. Masz rację. Mnie nie ma. Służba funkcjonariusza o nieczytelnym stopniu skończona. Sam jesteś, Patryku. Sam jesteś w czarnych piwnicach Banku LwowskoWileńskiego.