"Miasto utrapienia" - читать интересную книгу автора (Pilch Jerzy)

ROZDZIAŁ I – Hotel Holiday Inn

Na początku drugiego tysiąclecia w Warszawie mieszkał pewien młody człowiek, który nie radził sobie ze światem. Przesada – radziłem sobie. Ale najchętniej tak bym zaczął moją PINobójczą historię, mój Dziennik PINomana, moją Arię poławiacza PINów. Wczoraj w empiku na Nowym Świecie zauważyłem niezły notatnik. A raczej książkonotatnik albo albumozeszyt. Oprawa z dobrej imitacji ciemnobrązowej skóry, punkty na wejściu: lubię brązy. Tytuł: „Dziennik wypraw". Papier taki sam jak w latami przechowywanej w domu „Kronice Ochotniczej Straży Pożarnej w Granatowych Górach z roku 1939". Liczne ryciny i mapy wypraw najsławniejszych podróżników świata. Pomiędzy rycinami i mapami sporo wolnych kartek. W pierwszej chwili pomyślałem, że trafił mi się wybrakowany egzemplarz albo że te czyste kartki są przeznaczone na chwile milczącej refleksji i zadumy. Teraz jest taka moda, żeby, gdzie się da, dawać puste miejsca przeznaczone na chwile milczącej refleksji i zadumy. Zwłaszcza gazety to robią. Człowiek kupuje „Wyborczą", patrzy, a tu cała albo pół białej niezadrukowanej strony. Od razu wiadomo, że jest to miejsce przeznaczone na chwilę milczącej refleksji i zadumy. Na górze drobnym drukiem (w sumie nie wiem czemu drobnym drukiem, przecież chyba nie po to, żeby litery nie przeszkadzały w skupieniu) podany jest temat. Najczęściej proponują pogrążenie się w chwili milczącej refleksji i zadumy na temat ofiar ataku na World Trade Center albo na temat stanu zdrowia Papieża. Ale oczywiście pojawiają się tematy różne, w tym całkiem odjazdowe. Po czerwcowych mistrzostwach świata w piłce nożnej działy sportowe licznych gazet do dziś obficie świecą łunami refleksyjnej bieli.

Ale puste kartki w leżącym na stole w empiku „Dzienniku wypraw" nie były ani defektem drukarskim, ani zachętą do chwili refleksji i zadumy. Były zachętą do pisania.

„Na kartach tych, pomiędzy wizerunkami nieustraszonych podróżników i badaczy – głosiła umieszczona z tyłu nota – stworzysz, czytelniku, swój „Dziennik wypraw”, opiszesz swoje podróże, przygody i wrażenia. W ten sposób powstanie księga, w której twoje relacje przeplatać się będą z losami odkrywców azteckich miast, jawajskich labiryntów i arktycznych szlaków". W pierwszej chwili chciałem to odłożyć na miejsce. Niby co miałbym tu zapisywać? Piątek, czwarta rano – ujrzeliśmy na horyzoncie zarys dachów Dworca Centralnego? Sobota, o zmierzchu – mamy za sobą morderczą marszrutę od ronda ONZ aż do placu Trzech Krzyży? Niedziela wieczór – w obozowisku na Śliskiej brakuje żywności i wody? Tak! Dokładnie tak! Można powiedzieć, że zaakceptowałem pomysł, zanim skończyłem go kwestionować. Wybrałem jeden egzemplarz i ruszyłem do kasy. Ponieważ było mi trochę wstyd, że łaszczę się na taką dziecinadę, starałem się dawać do zrozumienia, że kupuję prezent dla chrześniaka, zdaje się, że za bardzo mi nie wyszło. W każdym razie całkiem niezłej (siedem i pół punktu) lasce w kasie nie zadrżał ani jeden z licznych loków na czole. Zapłaciłem sześćdziesiąt dwa pięćdziesiąt. Pięćdziesiąt cztery za dziennik i jeszcze dodatkowo osiem pięćdziesiąt za niebieski atrament. W domu napełniłem pióro atramentem (czarnozielony Pelikan – prezent od starego) i otworzyłem „Dziennik wypraw”. Na początek wybrałem puste strony pomiędzy dokonaniami odkrywcy grobu Tutenchamona a ręcznie kolorowanymi fotografiami cejlońskich poławiaczek pereł.

Zdarzyło się to przeszło rok temu, w środę 22 czerwca. To, że przy okazji była upalna wigilia Bożego Ciała nie ma, moim zdaniem, specjalnego znaczenia – niemniej jednak upał był przełomowy. Stałem pod bankomatem na Emilii Plater, przede mną marudził wytworny sześćdziesięciolatek, ponad miastem białe płomienie krążyły jak planety przed ostatecznym zderzeniem. Wytworny sześćdziesięciolatek nie radził sobie z maszynerią i nieumiejętność ta w jakimś sensie go demaskowała. Nie mówię, że wydał mi się podejrzany, ale końcu jeśli facet ma na sobie błękitną lnianą koszulę z Cottonfieldu, kremowe płócienne spodnie od Marksa amp; Spencera, skórzane sandały od Baty i przeciwsłoneczne okulary od Gucciego, powinien sobie radzić z bankomatem. Nie powinien w każdym razie – słyszałem to wyraźnie – nie powinien po wybraniu PINu naciskać klawisza „enter”. Pierwotna, a jeśli nawet nie pierwotna, to i tak pochodząca co najmniej sprzed epoki wielkich odkryć geograficznych melodia, którą zaczynał grać mechanizm, urywała się nagle, tamten kolejny raz wystukiwał: jeden, siedem, dziewięć, jeden, enter, trach. Jeden, siedem, dziewięć, jeden, enter, trach. Jeden, siedem, dziewięć, jeden, enter, trach. Chłopie, opamiętaj się! Mało, że wyglądasz na komunistycznego aparatczyka w przebraniu, to w dodatku zachowujesz się jak komunistyczny aparatczyk w przebraniu! Daj komunistycznemu aparatczykowi w przebraniu kartę bankomatową, to z powrotem znacjonalizuje przemysł! W pierwszym odruchu chciałem altruistycznie pomóc, najwyraźniej podnoszącemu swoją niezręczność do rangi doktryny jeleniowi, w drugim odruchu chciałem dać mu upomnienie Kongregacji Nauki i Wiary, w trzecim odruchu chciałem go ekskomunikować, w czwartym wymierzyć niewspółmiernie wysoką w stosunku do wykroczenia świecką karę, ale nagle uświadomiłem sobie, że nie mogę ani mu pomóc, ani go upomnieć, ani go ekskomunikować, ani go po świecku ukarać, bo słyszę wszystko.

Poczułem w gardle słynną, zwiastującą sensacyjne wydarzenia słodycz, przeszły przeze mnie słynne fale najpierw podniecenia, potem słabości, słynny lodowaty pot wystąpił mi na czoło. Było tak, jakby – ni stąd, ni zowąd – przybyła mi jakaś nadzwyczajnie czuła bębenkowa błona. Jakby nagle mi wyrosła jakaś totalnie chłonna małżowina. Jakby nagle otworzyła się we mnie jakaś pełna nowych dźwięków i nieznanych muzyk muszla koncertowa. Jakby znienacka obudził się we mnie jakiś dodatkowy, niesamowicie czuły zmysł.

Pierwsze wagnerowskie takty Arii poławiacza PINów huczały mi we łbie i nie ma co się dziwić: tak ważnej chwili nie szło przeżyć bez odrobiny podniosłości. Radykalnie skracając ścieżkę prowadzącą do iluminacji rozbłyskujących w czeluściach mojej trąbki Eustachiusza – mówię wprost: raptownie, choć przecież i tak z pewnym opóźnieniem, zrozumiałem, że po prostu słyszę wystukiwane przez tamtego cyfry. Tak jest – zamiast głuchych piknięć, słyszałem dźwięki pełne znaczenia, dochodziły do mnie konkretne dane, bezwiednie, ale nieomylnie w mojej głowie wyświetlał się czyjś tajny i pilnie strzeżony PIN – Personal Identifical Number. Nie miałem zielonego pojęcia, co począć z nagle uzyskaną wiedzą. Nie tracąc wzrokowego kontaktu z bankomatem, przeszedłem kilkadziesiąt kroków i usiadłem w ogródku hotelowej kawiarni. Podawali tu najdroższą wodę mineralną świata, ale było mi wszystko jedno; musiałem ochłonąć i wypić coś zimnego – upał – prawie tak jak mój słuch – przekraczał ziemskie miary. Cały hotel Holiday Inn był jak do białości rozżarzony piec martenowski, słychać było pociągi jadące przez tunele ognia na Dworcu Centralnym, ledwo dostrzegalni widzowie na najwyższym piętrze Pałacu Kultury stali w bezpiecznej odległości od płomienistych balustrad.

Zamówiłem gazowaną z lodem, przez chwilę gapiłem się na ciemnowłosą kelnerkę, chyba powinienem już powiedzieć: wsłuchiwałem się w nią przez chwilę, usłyszałem kroplę potu na jej porywającym obojczyku, ale całościowego i wszechogarniającego, choć, sądząc z rysów twarzy, trochę asymetrycznego (łącznie sześć i pół punktu) uroku nie usłyszałem wcale.

Jeszcze nic nie zostało powiedziane, mogłem się pomylić, mogłem się przesłyszeć. W końcu niecały rok temu przesłyszałem się krwawo: tykanie omegi wziąłem za tykanie tissota. Teraz czterocyfrowy numer usłyszałem wyraźnie, ale w końcu nie miałem żadnej pewności, że to był dokładny PIN tego akurat gamoniowatego dziadka w wykwintnych płótnach. Może od upału mąci mi się we łbie? Może przyśnił mi się na jawie byle jaki numer? Cyfry bez znaczenia? Przypadkowe dane? Błędny albo poprawny wynik starego sprawdzianu pani Ogiegłowej? Numer spalonego domu starych Messerschmidtów? Pierwszy powojenny numer telefonu doktora Swobodziczki? A może były to liczby, które powinienem wybrać na loterii? Zdrapać na zdrapce? Wykręcić na audiotele?

Wytworny sześćdziesięciolatek, który nie radził sobie z bankomatem, najwyraźniej nie poradził sobie z nim definitywnie, przez chwilę wpatrywał się jeszcze w ekran i klawiaturę, potem pełnym godności ruchem oznajmującym światu, iż w nierównym pojedynku z bezduszną maszyną on i tak jest moralnym zwycięzcą, schował kartę w tajemnej kieszonce i (wciąż dbając o niezmierne dostojeństwo każdego kroku) ruszył w głąb Emilii Plater. W mojej głowie dalej tlił się jego PIN – bezużyteczny trop biegnący nie wiadomo dokąd.

Bezużyteczny jak bezużyteczny. Nie wiadomo dokąd jak nie wiadomo dokąd. Sam PIN nic nie daje, do PINu potrzebna jest jeszcze karta. Ale z drugiej strony, jak się ma PIN, łatwiej zdobyć kartę niż na odwrót. Nawet nie tyle zdobyć, co przypadkiem znaleźć. Prędzej czy później taka okazja sama wpadnie w ręce. Myśl, że otwierają się przede mną jakieś słynne dodatkowe źródła dochodów, wtedy jeszcze nie przyszła mi do głowy, nie było jednak sensu udawać, że nie wiem, o co chodzi i jaka to jest układanka. Nawet jak jeszcze nie usłyszałem: sezamie otwórz się, to już usłyszałem szczęk pierwszego zamka w skarbcu. Inaczej powiem: jeśli do skarbca szereg bram prowadzi, to ja już pierwsze wrota sforsowałem. Łapczywie wypiłem wodę i zaraz zamówiłem następną.

– Również gazowaną z lodem? – asymetryczny magnetyzm ciemnowłosej kelnerki dalej pozostawał poza zasięgiem nie tylko mojego słuchu, ale w ogóle wszystkich moich zmysłów.

– Tak – odpowiedziałem machinalnie, ale prawie natychmiast poczułem przypływ gangsterskiego arystokratyzmu, podniosłem rękę, zatrzymałem szykującą się do odejścia kelnerkę i skorygowałem zamówienie:

– Nie. Przepraszam, ale jednak nie. Tym razem poproszę o niegazowaną. Tak, tym razem poproszę o niegazowaną z lodem i cytryną.

Przez kilka minut gapiłem się w napięciu w kierunku bankomatu. Kelnerka postawiła na stoliku szklankę niegazowanej, z dworca ruszył kolejny pociąg, powietrze nad Warszawą dygotało jak sterta niewidzialnych desek. Po kilku kolejnych minutach doczekałem się: z morza płomieni wynurzyła się Wenus w białej bluzce, rocznik, na oko sądząc: 1979, nota, na oko sądząc: pełne jedenaście punktów. Zawsze mi się zdawało, że w życiu nie ma sytuacji, w której nie przydałaby się fantastyczna laska. Teraz nie byłem pewien. Ale co miałem robić? Na los się uskarżać? Z Panem Bogiem się wadzić? Panie Boże – miałem proszalne frazy ku niebiosom wznosić? Panie Boże, Ty mi nie zsyłaj fantastycznej laski w białej bluzce. Ty mi ześlij prostego, szarego człowieka, z którego bezwiedną, ale rzeczową pomocą ja Twój dar uwiarygodnię. Przecież wiesz, że jak do tej wzmożonej białą bluzką opalenizny podejdę, jak akurat ją zagadnę, to niczego przekonująco nie sprawdzę, bo akcja utonie w niedorzecznym erotyzmie…

Takie miałem może zastrzeżenia wypowiadać? No gdzie! Było jasne, że zaraz popruję w jej kierunku jak na skrzydłach. W końcu tak niespotykana przewaga psychologiczna zdarza się rzadko albo w ogóle. Ona będzie przecież absolutnie pewna, że chcę ją wyhaczyć i że tylko o to mi chodzi, a mnie, choć oczywiście niczego przeciw wyhaczeniu nie mam, chodzi o całkiem co innego. Materiału słownego mam w bród i choć operować nim będę musiał tajemniczo, sprawa jest konkretna. Czyli laska powinna zostać doszczętnie zmylona, a laska doszczętnie zmylona jest nasza.

Stukała już w klawisze, podejmowała gotówkę, z lodowatą wprawą składała pokwitowanie w patologicznie miniaturowy prostokącik, chowała banknoty i kartę do odpowiednich przegródek w wytwornym plecaczku z wężowej skóry – nie było chwili do stracenia. Zerwałem się z miejsca, przytomnie zostawiłem na stoliku dwadzieścia złotych i prawie biegiem przeleciałem dobrze mi znaną trasę kilkudziesięciu kroków.

– Słuchaj, to znaczy przepraszam, to nie moja sprawa – powiedziałem jeszcze prawie w locie – ale powinnaś bardziej uważać.

– Tak, chłopczyku…? – ton jej głosu był chłodny i raczej nieprzyjazny.

– Chyba powtarzasz na głos wystukiwane cyfry, ktoś to może usłyszeć…

– Ktoś? A niby kto? Ty? Ty, chłopczyku, lepiej nie interesuj się tym, co ja wystukuję – zachichotała dość, trzeba przyznać, wzgardliwie, w każdym razie wzgardliwość w tym chichocie zdecydowanie górowała nad rozbawieniem – nie interesuj się mną i mnie nie podsłuchuj ani nie podglądaj…

– Ale ja w całkiem dobrej wierze, ja nie mam żadnych ubocznych zamiarów.

– Chłopczyku, czy ty wiesz – odwróciła się i od stóp do głów zmierzyła mnie ostentacyjnie taksującym spojrzeniem. – Chłopczyku, czy ty wiesz, że nie mieć żadnych ubocznych zamiarów w stosunku do kobiety to jest wielka nieuprzejmość?

– Nie wiem. Nie wiem, nie interesuje mnie to. Przepraszam bardzo. Oczywiście widzę… Jesteś całkiem niezła. Ale mnie idzie tylko o zwyczajną grzeczność. Po prostu zwracam ci uwagę, że zachowujesz się lekkomyślnie. Odruchowo powtarzasz cyfry. Nic więcej…

– A właśnie, że nie, chłopczyku. Właśnie wyłącznie: coś więcej. W tym rzecz, że tobie chodzi o coś więcej. Ty to masz wypisane na twarzy, ty to masz w ruchach, tobie to coś więcej z oczu patrzy. Coś przede mną odgrywasz…

Coś fałszywego mi sprzedajesz… Jest w tobie jakaś parszywa obłuda. Jakbyś naprawdę był dobrze wychowanym chłopczykiem o eleganckich manierach i jakbyś naprawdę miał tylko szlachetne intencje, może spotkałaby ciebie – kto wie – nagroda, a tak, mój mały komediancie o niejasnych zamiarach, jak najprędzej podążaj swoją drogą, czyli spierdalaj. OK?

Stropiłem się klasycznym stropieniem przyłapanego na gorącym uczynku złoczyńcy. – Faktycznie po co mi te komedie, przecież ja i tak mam pewność. Jak to po co? – usłyszałem samemu sobie zadawane pytanie, a zaraz po pytaniu szły zdumiewająco wyczerpujące objaśnienia: Jak to po co? Przecież ty nie tylko chcesz się upewnić, że masz nadprzyrodzony dar słyszenia cudzych PINów, ty jak najprędzej chcesz mieć pierwsze ofiary, ty łakniesz ofiar i laska iv białej bluzce jest już w pewnym sensie twoją pierwszą ofiarą. Znasz jej kod poufny, wdarłeś się przez to w jakiejś mierze w jej intymność, wydaje ci się, że masz już nad nią władzę, że jest już ona na twoje rozkazy. Wzbudziłeś w niej nawet – to prawda: maskowany nonszalancją, ale jednak – lęk, nie okradłeś jej jeszcze w sensie ścisłym, ale nie do końca uświadomiona myśl, że okradanie jest formą ekskomunikowania okradanego, już zagnieździła się w tobie i kiedy ją sobie w pełni uświadomisz, prawdopodobnie nie będziesz się w stanie oprzeć… – mówiłem sam do siebie, a może ktoś we mnie do mnie mówił.

Wenus w białej bluzce wykonała taki gest, jakby lada chwila miała się oddalić na nie do usłyszenia odległość, zrobiła już pierwszy krok i choć dobrze wiedziałem, że trzeba jej dać spokój, trzeba tę nieudaną, ale przynajmniej kończącą się w jakiej takiej zgodzie próbę zamknąć, licho mnie podkusiło i powiedziałem skrajnie zimnym głosem:

– Słuchaj, ty masz PIN… – tu lodowato wycedziłem cztery cyfry. – Taki masz PIN. Tak czy nie?

Ona zastygła w takiej pozie, w jakiej aktualnie była,

czyli zastygła w pół kroku i choć na oko była to poza neutralna, nie mogłem nie zauważyć: ona zastygła w bardzo nieprzychylnej pozie.

– Skąd znasz mój PIN? – zapytała zduszonym głosem.

A jednak, pomyślałem, ą jednak tak. Forma odpowiedzi: pytaniem na pytanie – na miejscu. PIN zdradzony – na miejscu. Głos zduszony – na miejscu. Popłoch coraz większy – na miejscu.

– Jak to, skąd znam twój PIN? Przecież cały czas tłumaczę: niechcący usłyszałem. Wystukiwałaś numer i bezwiednie wymawiałaś na głos cyfry, i ja je usłyszałem, i całe szczęście, że akurat ja, całe szczęście, że akurat na mnie trafiło… Przecież dlatego ciebie zaczepiłem, żeby ci zwrócić uwagę, że to jest nieostrożne…

– Skąd znasz mój PIN? – zasyczała tak prawdziwie gadzim sykiem, że zrozumiałem: teraz już naprawdę, bez względu na wszystko, natychmiast (natychmiast!) trzeba się ewakuować.

– Nie próbuj uciekać – nie trzeba było wielkiej przenikliwości, by odgadnąć moje myśli. – Nie próbuj uciekać – powtórzyła, a jej dłoń wślizgnęła się do specjalnej kabury wytwornego plecaczka. Raptownym, kowbojskim szarpnięciem wydobyła stamtąd telefon komórkowy i – faktycznie – wystukiwała numer tak, jakby strzelała. Nie zdążyła nawet przytknąć słuchawki do ucha, kiedy najgorętsze nadzieje ziściły się same z siebie: na hotelowym podjeździe pojawił się wolno sunący policyjny radiowóz, nawet nie musiała krzyczeć, machać, biec w tamtym kierunku, radiowóz majestatycznie i nieubłaganie zmierzał w naszą stronę. Krótkim władczym ruchem wyciągnęła rękę, granatowa arka ocalenia z kogutem na dachu zatrzymała się w straszliwej bliskości, siedzący obok kierowcy funkcjonariusz o – przynajmniej dla mnie – nieczytelnym stopniu odkręcił szybę i zapytał:

– O co chodzi?

– Ten chłopczyk – pokazała na mnie – ten pan – natychmiast mściwie wyczuła, że „chłopczyk” brzmi za mało groźnie – ten pan terroryzuje mnie pod bankomatem. Wyśledził, jaki mam FIN, i teraz nie wiadomo, co chce.

Policjant zmierzył mnie wytrawnym spojrzeniem, obrócił głowę w stronę kierowcy, coś do niego powiedział i bez pośpiechu wysiadł z samochodu.

– Dzień dobry, o co chodzi? – miał może ze trzydzieści lat i niewątpliwie wiedział jedno: rasowy oficer śledczy powinien sprawiać wrażenie potwornie zmęczonego i śmiertelnie znudzonego.

– Panie komisarzu – powiedziała głosem słabej kobiety, która wie, że za moment znajdzie oparcie w mocnym mężczyźnie. – Panie komisarzu, boję się wracać do domu, przed chwilą wyjęłam pieniądze z bankomatu, a ten człowiek cały czas mnie tropi i szantażuje. Podpatrzył mój PIN, muszę natychmiast zablokować konto, proszę o ochronę.

– Co pan tu robi? – zwrócił się do mnie. – Dlaczego ta pani twierdzi, że pan jej zagraża?

– To jest nieporozumienie – wydukałem – to jest tragiczne nieporozumienie. Jest dokładnie przeciwnie, ja przecież próbowałem pomóc, ja chciałem ostrzec…

– Na pewno! Na pewno! Rzezimieszku jeden! – Wenus wyraźnie traciła panowanie nad sobą.

– Niech się pani nie denerwuje – jeśli w świecie głosów istniał wzorzec głosu człowieka udręczonego powszechnym bezprawiem, był to jego głos. – Niech się pani nie denerwuje. A pan niech wyjaśni: Jak pan chciał pomóc? Dlaczego ostrzec?

– Usłyszałem, że ta pani mówi do siebie. Stałem za nią, choć nie za blisko…

– Na plecach mi leżał! Oddech jego czułam! Pot jego czułam! Łapy jego czułam! – zachłystywała się i chyba im bardziej się zachłystywała, tym bardziej traciła na wiarygodności.

– Czyli o co chodzi: o miłość czy o pieniądze? – niezauważalny dla śmiertelnego oka cień uśmiechu przemknął przez twarz policjanta.

Wenus uspokoiła się, poprawiła włosy i wysoko, bardzo wysoko podniosła brwi

– Proszę pana – powiedziała – czy pan w ogóle mnie dobrze widzi? A jak mnie pan dobrze nie widzi, niech mi się pan dobrze przyjrzy. Przyjrzał mi się pan? Mam pana zapytać, o czym pan pomyślał? Nie potrzebuję pytać, bo wiem. Wszystkim, którzy na mnie patrzą, chodzi o to samo. Wszystkim, dosłownie wszystkim, i to bez względu na płeć! – Pomimo trudnej, a nawet dramatycznej sytuacji, w której byłem, nie mogłem odmówić jej racji. Wenus w białej bluzce faktycznie była stworzona do daleko idących, do idących nawet ponad płciowymi podziałami, adoracji.

– Ci, którzy ze mną pracują, myślą o tym samym, ci, którzy ze mną jedzą obiad, myślą o tym samym, ci, którzy są ze mną w kinie albo w knajpie, myślą o tym samym, ci, którzy mijają mnie na chodniku, myślą o tym samym, i ci, którzy mnie okradają, też myślą o tym samym – zakończyła dobitnie i spojrzała na mnie znacząco.

– Zaraz, jak dobrze rozumiem, pan przecież nic pani nie ukradł – policjant był jednak speszony jej ostrą samoświadomością seksualną.

– Na razie nie ukradł, ale zna mój PIN! Skąd on zna mój PIN? I po co! Przecież to wystarczy…

– Pan zna PIN tej pani? – zwrócił się do mnie jakby od niechcenia.

– No znam… Przypadkiem usłyszałem…

– Przypadkiem pan usłyszał? – klasycznie śledcze powątpiewanie rozległo się w jego głosie, profesjonalnie przeciągnął samogłoski. – Przypadkiem pan usłyszał? – powtórzył raz jeszcze i jego dotąd raczej martwe spojrzenie ożyło i jął mi się przyglądać z czujnością. Ja też mu się przyglądałem, a raczej – tak jest: moja nowa umiejętność

działała na okrągło – wsłuchiwałem się w niego intensywnie i słyszałem, że uważnie szacuje moje przestępcze możliwości, że zastanawia się, czy działam w pojedynkę, czy w zorganizowanej grupie, że zastanawia się, czy nie należy mojej sprawy łączyć ze sprawą schwytanych ostatnio we Wrocławiu fałszerzy kart płatniczych, którzy podglądali cudze PINy za pomocą specjalnej mikrokamery telewizyjnej albo ze sprawą kasjerek z warszawskiego hipermarketu Carrefour, które wykorzystywały możliwość dokonywania transakcji za pomocą karty bankowej bez przeciągania jej przez elektroniczny czytnik, albo ze sprawą rzekomego przedstawiciela spółki PolCard, który od miesięcy nieuchwytnie krąży po całej Polsce i wyłudza numery kart bankowych, albo z jakimś innym rodzajem przestępczości wirtualnej.

– Państwo pozwolą do radiowozu – powiedział teraz z kolei tonem prawie rozkazującym.

– Do radiowozu? – nie było wątpliwości: w jej przypadku jakikolwiek, nawet policyjny, ton rozkazujący skazany był na fiasko. – Do radiowozu? Ja do radiowozu? Jego niech pan bierze i zamyka! Ja nie mam czasu na wysiadywanie po radiowozach!

– Pani nie ma czasu? – policjant szczerze się rozeźlił. – Pani nie ma czasu? A ja niby mam czas? Przecież to pani mnie wzywa, pani mnie zatrzymuje, pani wnosi oskarżenie…

– Niczego nie wnoszę – machnęła ręką – dziękuję za pomoc – mówiła pośpiesznie i nerwowo poprawiała wytworny plecaczek na ramieniu. – Przepraszam, ja faktycznie czasami coś mruczę pod nosem… Pana też przepraszam – jakoś dziwnie po męsku kiwnęła głową w moim kierunku. – Do widzenia… przepraszam… – spojrzała mi w oczy – ale tego, że jestem całkiem niezła, nie wybaczę ci nigdy – wysyczała nieoczekiwanie i bardzo szybkim krokiem ruszyła w stronę dworca.

Byłem pewien, że jak się skończy cała ta afera, obetnę jej z wściekłości ładnych parę punktów, od dobrych kilku minut czekałem na to mściwie, ale teraz moją mściwość osłabiał przypływ sentymentalizmu. Jej przeprosiny, jej spojrzenie, jej nagłe i niemal czułe przejście na ty, jej syk nawet – wszystko to wzruszyło mnie i, jakby to powiedzieć: odstąpiłem od reasumpcji pierwszego werdyktu. Odchodziła zresztą tak niesamowitym pod względem stylu krokiem, że nie byłem moralnie władny zabrać jej ani jednego z przyznanych jedenastu punktów.

– Zaraz… zaraz… – policjant być może chciał wykonać jakiś sugerujący zatrzymanie danej osoby gest, ale wyszło mu klasyczne bezradne rozłożenie rąk.

– Jak jest według pana oceny: w porządku czy nie w porządku? – dalej wytężałem moją przezorność, ale chyba ani w jego głosie, ani w nim samym nie było już cienia śledczej przebiegłości.

– W porządku jest – odpowiedziałem. – Nerwowa osoba i tyle.

– Siądzie pan na chwilę?

– Oczywiście, proszę bardzo – uczyniłem dwa kroki, usiedliśmy, ja z tyłu, on z przodu.

– Swoją drogą dziwię się panu, wyrywać panienkę akurat pod bankomatem… Chyba nie ma gorszego miejsca…

Kierowca, jakby zamieniony w słup soli panującą w aucie duchotą, siedział nieruchomo i wrogo, gadający od niechcenia policjant o nieczytelnym stopniu wydał mi się nagle starym, dobrym znajomym – niezwykle taktownie poprosił mnie o dowód osobisty, potem długo wyjmował ze skrytki długopis oraz raportówkę.

– Imię i nazwisko?

– Patryk Wojewoda.

– Miejsce urodzenia?

– Granatowe Góry.

– Zawód?

– Student.

– Co pan studiuje?

– Prawo. Kończę czwarty rok. Dopiero czwarty – nagle zacząłem się usprawiedliwiać. – Dopiero czwarty, bo dwa razy brałem urlop dziekański.

– To nie wywiadówka. Ja pana z postępów w nauce nie mam zamiaru rozliczać. Czwarty rok – powtórzył w zamyśleniu. – Będzie pan może robił dyplom z seryjnych morderców?

– Ja? Dlaczego? Dlaczego miałbym się zajmować seryjnymi mordercami? – Byłem w najwyższym stopniu osłupiały. – Skądże! Zresztą nie wiem… Chodzę dopiero koło tematu, ale na pewno nie będę pisał o seryjnych mordercach! Myślę o teorii wykroczeń… Co panu przyszło do głowy?

– A nic – machnął bagatelnie ręką – tak mi się powiedziało. To jest teraz, wie pan, temat modny i na czasie.

– Nie bardzo rozumiem.

– No i bardzo dobrze, bo nie ma o czym gadać. Bez sensu jest – zniecierpliwił się nagle. – Wszystko jest bez sensu! Atakować laskę pod bankomatem jest specjalnie bez sensu… Chociaż z drugiej strony, dla takiej sztuki to i pod bankomatem człowiek może zgłupieć. Ale niech pan – odwrócił się do mnie – niech pan więcej nie zagaduje panienek pod bankomatami. W ogóle niech się pan za bardzo nie kręci koło bankomatów. Rozumie pan? To jest bardzo niebezpieczne miasto – jakoś dziwnie zniżył głos – to jest bardzo niebezpieczne miasto, o wiele bardziej niebezpieczne niż się wszystkim wydaje… Tu się niedługo będą działy straszne rzeczy – wyciągnął rękę chyba w całkiem przypadkowym geście, a może pokazywał targowisko pod Pałacem – tu się niedługo będą działy straszne rzeczy… straszne i niespotykane…

Upał chyba wciąż gęstniał, powietrze ciemniało, warszawskie mury płowiały jak sepia na starych fotografiach, w nozdrza wchodził zapach spalenizny, nagle wydało mi się, że w łoskocie jadących przez centrum samochodów wyraźnie słyszę czyjś daleki i rozpaczliwy krzyk – odwróciłem głowę.

– Co się ma dziać? – przypuszczałem, że głos mi zadrży, ale zadrżał bardziej, niż przypuszczałem. – Jakie rzeczy tu się będą działy?

– Ojciec Święty niedługo przybędzie – nagle odezwał się kierowca. – Ojciec Święty niedługo przybędzie – powtórzył i opuścił głowę, a jego ramiona zaczęły dygotać jak w napadzie padaczki albo histerycznego i upiornie bezgłośnego śmiechu.

– Dopiero w przyszłym roku, jeszcze jest kawał czasu…

– Może w przyszłym roku, może nie w przyszłym roku… Może jest kawał czasu, może nie… Różnie ludzie mówią – mój stary przyjaciel, policjant o nieczytelnym stopniu, uważnie patrzył na kierowcę, który teraz wolno unosił głowę i którego dotąd niesłyszalny śmiech powoli stawał się słyszalny – różnie ludzie mówią… Niektórzy mówią, że już ma spakowane walizki, niektórzy, że już jest w drodze, a niektórzy nawet już go widzieli… Tak – niektórzy już go widzieli… O zmierzchu na przedmieściach – śmiech tamtego był zmiksowanym skowytem wszystkich horrorów świata, nie wiem dlaczego, ale nagle, słysząc to potworne wycie, poczułem ulgę; policjant otworzył drzwi radiowozu i wskazał mi drogę na wolność.

– Niech się pan nie kręci koło bankomatów – powtórzył, gdy już byłem prawie na zewnątrz – i niech się pan w nic nie pakuje… Chyba…

– Chyba że co? – zapytałem z nienaturalną ironią.

– Chyba że jest już za późno.