"Miasto utrapienia" - читать интересную книгу автора (Pilch Jerzy)ROZDZIAŁ III – Plac WieżyZa drugim, za trzecim, za czwartym, a nawet za siódmym i ósmym PINem – nic. To znaczy nic jak nic – ze dwa razy polazłem za dwoma – nie ma co ukrywać: dość kuso odzianymi FINami, raz znalazłem narkotycznie pachnącą kartę bankomatową – PIN nieznany, choć sądząc po zapachu, olśniewający. Za kuso odzianymi FINami polazłem bez przekonania, pamiętałem o fatalnym FINie w białej bluzce, nie kwapiłem się do analogicznych perypetii, a PINy, za którymi lazłem, raz Żelazną, raz Chmielną, przynajmniej na oko sprawiały bardzo analogiczne wrażenie. Też były całkiem niezłe: pierwszy osiem, drugi może nawet całe dziewięć i pół punktu, choć być może zawyżam, nie zbliżyłem się na tyle, by mieć pewność. W każdym razie zwyczajnie, jak uliczny podrywacz od siedmiu boleści, tropiłem panienki, za jedną i za drugą przeszedłem dobrych kilkaset metrów, może kilometr, i nawet mi do głowy nie przyszło, że trzeba dogonić, zabajerować, w łeb zdzielić, torebkę wyrwać i w nogi. Kartę znalazłem w Ogrodzie Saskim, leżała w trawie w pobliżu pomnika prezydenta Starzyńskiego, sam byłem zdziwiony, że ją zauważyłem. Widocznie, niczym pijak na butelki, miałem już wyostrzone władze poznawcze na tego rodzaju rekwizyty. Musiała leżeć w ogrodzie kto wie jak długo, rok, dwa, a może dłużej, obrośnięta skamieniałą warstwą błota i zdrewniałymi kłączami – była z całą pewnością dla nikogo, poza mną, niedostrzegalna. Kiedy oczyściłem ją w domu – zalśniła jak miniatura złotej bazyliki, ujrzałem płomienisty napis: Bank Towarzystwa Ziemi Hetejskiej, i poczułem duszący zapach nieziemsko trwałych perfum. Poza tajemnicą niczego jednak w niej nie było, nic mi nie dawała, imię właścicielki zaczynało się na Nata, pewnie Natalia, resztę imienia i nazwisko wypłukały ulewy, spaliły skwary, zasnuły śniegi. Niczego nie słyszałem, toteż jedynie owładnięty jakimś zabobonem (znak czy co?) schowałem ją do szuflady. Czyli też – nic. W zasadzie do ósmego PINu – nic. Dopiero za dziewiątym PINem świadomie i – jeśli można tak powiedzieć – w pełnej gali, z całym majestatem i z rozwianymi proporcami wkroczyłem na drogę przestępstwa. Ale i ta introdukcja nie odbyła się wedle hasła: pała w skroń, karta w dłoń. Domeną moją zawsze była, jest i będzie subtelność, a co za tym idzie – dokładność. W samym powiedzeniu wkroczyłem na drogę przestępstwa też jest, nie tyle nieprawda, co zbyt wielkie uproszczenie. Nie ma tu zresztą co wdawać się w terminologiczne młócenie meritum – facet (bo to facet był) rozwścieczył mnie do tego stopnia, że postanowiłem mu wymierzyć wyjątkowo srogą grzywnę. Nie trzeba być na czwartym roku prawa, by wiedzieć, że okradanie kogoś, kto zasługuje na to, by go okraść, jest taką samą kradzieżą jak inne. Z punktu widzenia prawa to jest tak czy tak naruszenie jednego z paragrafów rozdziału XXXV kodeksu karnego. Paragrafy paragrafami – jak mawiają starzy prokuratorzy – a gołym okiem widać, że idzie o co innego. Owszem – przynajmniej teoretycznie (teoretycznie, ponieważ w gruncie rzeczy jeszcze w stu procentach nie wiem, co będę robił, jak dorosnę) jestem prawnikiem in spe, ale to w zasadzie nie ma w dzienniku moich pinobrań [2] specjalnego znaczenia. Nie mam zamiaru opisywać wzmożonych prawniczą edukacją złodziejskich rozterek. Nie adresuję tej historii ani do prawników, ani do złodziei. W każdym razie nie adresuję jej wyłącznie ani do jednych, ani do drugich. Gdyby pisarz jakiś pisał książkę o – dajmy na to – innych pisarzach i dbał, by była ona w pełni czytelna tylko dla innych pisarzy – poniósłby, zdaje mi się, pisarską porażkę. Moja zawodowa fachowość nie ma tu nic do rzeczy albo, prościej mówiąc: jest ona od razu postawiona na głowie. Poza wszystkim: kiedy mówię, że Dziewiątemu PINowi wymierzyłem grzywnę, jest w tym określeniu zwyczajny brak precyzji. Ja mu wymierzyłem grzywnę, ale grzywnę w zawieszeniu czy też dokładniej: grzywnę zwrotną. To prawda, wyjmując pieniądze z jego konta (egzekwując grzywnę), nie wiedziałem, że całą kwotę co do grosza odeślę. To wyniknęło z rozwoju sytuacji oraz – niech będzie – z rozwoju moich wyrzutów sumienia. Czyli: nie kradłem – wymierzałem grzywnę. Czyli: nie wymierzałem grzywny w znaczeniu klasycznym – wymierzałem grzywnę zwrotną. Czyli nie złamałem paragrafu 5 artykułu 278: kradzież energii lub karty uprawniającej do podjęcia pieniędzy z bankomatu. Ja nie ukradłem karty bankomatowej! Ja znalazłem kartę, którą ten gamoń zostawił w bankomacie, a że przy okazji znałem jego PIN, to nie jest – przepraszam bardzo – sprawa polskiego kodeksu karnego, to jest sprawa mojego daru bożego. Jakbym miał – dajmy na to – taki dar, że prześwietlałbym wzrokiem damskie przyodziewki, to czy za samo to można by mnie ukarać z paragrafu nieobyczajności? Oczywiście, że nie. Dopiero jakbym z daru mojego wyciągał nieobyczajne konsekwencje, jakbym widząc przez przyodziewki, typował najciekawsze figury i jakbym następnie figury te molestował, to za molestowanie – owszem – można by mnie skarżyć, ale przecież dalej nie za to, że widzę przez damskie przyodziewki! W dodatku molestowanie moje – aby choć pod kodeks wykroczeń podpadało – musiałoby być karczemnym napastowaniem, wulgarnym, zawierającym element groźby lub zniewagi, nagabywaniem! A jakby ta, którą dzięki indywidualnym umiejętnościom widziałem gołą i wobec której – zwabiony jej tylko dla mnie widzialną golizną – podjąłem pewne działania, sama mnie dodatkowo do tych działań prowokowała i zachęcała – to co? Nie byłoby może okoliczności łagodzących? Byłyby! Tak samo jak w omawianym przypadku. Summa summarum – gdyby chciało mi się silić na ostateczne sentencje: za pomocą przypadkiem znalezionej karty oraz posługując się moim nadprzyrodzonym słuchem dokonałem zaboru mienia, wyjmując z cudzego konta kwotę wysokości 3350 złotych. Był to wszakże krótkotrwały zabór mienia, pieniądze w całości oddałem, szkodę naprawiłem. Podpadając zatem wpierw pod paragraf 5 artykułu 278, podpadam ostatecznie pod paragraf l artykułu 295 i sąd może zastosować nadzwyczajne złagodzenie kary, a nawet odstąpić od jej wymierzenia. Tyle w tej sprawie mówi lub mogłoby powiedzieć – prawo. Czyli – prawo w tej sprawie mogłoby mi skoczyć. Dekalog tak samo. Oczywiście: żadnego olewania przykazań Bożych, żadnego olewania Pana Boga. Dalej mam słynne poczucie, że Pan Bóg nie spuszcza ze mnie oka. Może nawet z czasem poczucie to trochę się wzmogło, siła boskiego spojrzenia wzrosła. Być może mój nerw słuchowy nagle i dziwacznie uwrażliwił się sam z siebie, ale wyobrażenie, że musnął go palec opatrzności, bardzo tu pasuje. Słyszę. Słyszę więcej od innych. Słyszę wystukiwane w bankomatach cyfry i to jest nie do podważenia. Słyszę jedynkę, słyszę ją bardzo wyraźnie, bo jest jak grana na fagocie uwertura, słyszę odrobinę wyższą od jedynki dwójkę, słyszę podobną w tonie do dwójki, ale o ułamek setnej sekundy krótszą trójkę. Czwórka, moim zdaniem, jest tak różna od pozostałych, że chyba każdy powinien usłyszeć różnicę, niemożliwe, żebyście tego nie słyszeli: jeśli w jakimkolwiek bankomacie naciśnięcie kolejno jedynkę, dwójkę i trójkę, to wyraźnie usłyszycie instrumenty drewniane, a od czwórki – oczywiście mówię w pewnym uproszczeniu – zaczynają się instrumenty blaszane, przez to wychwytywanie różnic jest w gruncie rzeczy dziecinnie łatwe – blachy czwórki, piątki i szóstki różnią się i tonem, i czasem. Siódemka ma wprawdzie prawie nie do odróżnienia ten sam ton co piątka, ale jest przeraźliwie długa. Ósemka i dziewiątka są tak diametralnie różnymi od pozostałych brzmieniami – odpowiednio gitarowe i skrzypcowe – że musi je słyszeć nawet zupełny głuszec, zero – oczywiście perkusja. Słyszę wszystkie te cyfry wyraźnie i wyraźnie słyszę układane z nich melodie PINów. Tyle. Jakich tu potrzeba więcej znaków? Jakich dowodów? – Jakich pan, panie radco, potrzebuje więcej znaków? Jakich dowodów? – ksiądz Kubala pochylał się nad pokrytym niebieską ceratą stpłem w naszej ogromnej jak katedra kuchni i punkt po punkcie obalał ateizm dziadka, Jana Nepomucena. Dziadek oprócz tego, że był przez całe życie podejrzanie gorliwym ateuszem, przez dobrych kilkanaście lat pełnił w pewnej niezmiernie ważnej instytucji, może nawet w samym ministerstwie, funkcję doradcy do spraw przemysłu wydobywczego. W istocie prowadził pod tym wyszukanym szyldem ciemne interesy węglowe – w każdym razie z tamtego wcielenia zostało mu nieśmiertelne: panie radco. – Niech mi ksiądz wierzy: wierzyłbym – wyraz śmiertelnej powagi zdobił oblicze pana radcy – wierzyłbym, gdyby nie to, że wiara jest jednym wielkim upokorzeniem, jedną wielką żebraniną. – Jakim upokorzeniem? Jaką żebraniną? O czym pan, łaskawy panie radco, za przeproszeniem, rzęzi? – A cóż innego robi ludzkość od wieków, jak nie żebrze o znak? O datek łaski? Cóż innego robi ludzkość poza wznoszeniem daremnych próśb do Pana Naszego Najświętszego Chyba Bardzo Powściągliwego Amen? Panie Boże, daj znak – skamlą od wieków wierni, daj znak, każ przemówić posągowi, zapal światło na obłoku, napisz coś ognistym palcem na tablicy nieba, daj znak, przemów, stuknij w szybę, przesuń przedmiot. Daj znak, błagają od wieków jednostki i narody, niezliczone rzesze modlą się o ten znak w kościołach, poeci piszą błagalne strofy, Panie, daj znak, słychać od wieków – a ten ani dudu. – Po pierwsze: Pan Bóg nie jest telegrafistą albo zawiadowcą, co wysyła czytelne sygnały albo komunikaty. Po drugie: akurat teraz? Akurat w Polsce narzekać na niedobór znaków Bożych? Przecież akurat teraz, akurat tu jest ich tyle, że z najwyższym trudem przychodzi odganianie pełnej pychy myśli, że jednak tak, że jednak my Polacy, jesteśmy narodem wybranym. Jakich więcej znaków i dowodów trzeba? Czym był wybór Polaka na Stolicę Piotrową, jak nie znakiem, cudem i dowodem? Czym była pierwsza pielgrzymka Ojca Świętego do Ojczyzny? Czym były wypowiedziane wtedy słowa: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi!". Jakich więcej dowodów, jakich więcej znaków tu potrzeba? Duch zstąpił, odnowił oblicze ziemi, tej ziemi, naszej ziemi, Polska odzyskała niepodległość, wyzwoliliśmy się z moskiewskiego jarzma… – Proszę księdza, Polska nie tyle odzyskała niepodległość, co system upadł, a system upadł, bo okazał niewydolność ekonomiczną. Nie wyzwoliliśmy się z moskiewskiego jarzma, bo nie było moskiewskiego jarzma, był system, który miał liczne wady, ale miał też liczne zalety. Związek Radziecki między innymi na skutek imperialistycznego osaczenia pękł gospodarczo, co – nawiasem mówiąc – setki tysięcy, jak nie miliony ludzi także u nas wtrąciło w nędzę, bezrobocie i bezwyjściowość, wszystko to poza tym lata całe trwało i żadnych cudów w tym nie było, a długotrwały proces historyczny. – Sowiety, panie radco, udusiły się gospodarczo, bo taki widocznie względem Sowietów był plan Boży. A że wszystko to trochę trwało – nie tak bardzo długo zresztą, bo pomiędzy Pierwszą Pielgrzymką a Niepodległością równo dziesięć lat przeszło – to nadprzyrodzonego zaplecza wydarzeń w żadnej mierze nie falsyfikuje, przeciwnie. Bóg nie jest iluzjonistą wyciągającym Polskę z niewoli jednym ruchem jak, nie przymierzając, królika z kapelusza. Bóg nie jest iluzjonistą, bo jest Tym, który jest… Niekiedy przychodzi mi do głowy, że domownicy siedzący za pokrytym niebieską ceratą stołem w naszej ogromnej jak grecki teatr kuchni faktycznie są jak chór towarzyszący wszystkim moim tragediom i komediom. Moje historie opierają się na ich historiach, zawsze będę słyszał ich głosy i nigdy nie przestanę ich przywoływać. Chyba faktycznie za każdym razem, zanim doktor Swobodziczka, profesor Chmielowski, dziadek Jan Nepomucen, ksiądz Kubala, stryj Karol Adolf, młody Messerschmidt albo inni jeszcze rezonerzy pojawią się na scenie, trzeba będzie dobitnie zapowiadać ich wejście i stawiać na początku akapitu starożytne: Chorus. W roku Pańskim 1989, w roku cudownego wyzwolenia Polski z moskiewskiego jarzma albo w roku ekonomicznie uzasadnionego upadku systemu komunistycznego, nieprzerwanie gapiłem się na siedzącą w ostatniej ławce Esmeraldę Dorsz. Pisywałem do niej na lekcjach listy, w których recenzowałem jej świetne rysunki i wybitne wypracowania. Za przypominającą rafę koralową katedrą Piękna Pietia zapowiadała ostatnią lekcję języka rosyjskiego w naszym życiu. Ulubionym tematem rysunków Esmeraldy były kreacje gwiazd siedzących na trybunach wielkoszlemowych turniejów tenisowych. – W potężnym i bogatym kraju moich przodków – Piękna Pietia wyciągała rękę w kierunku fizycznej mapy Azji – dzieją się złe rzeczy. Proszę o skupienie. Pietia nieruchomiała na moment, jakby faktycznie czciła minutą ciszy rozlatujące się imperium i była – trzeba przyznać – istotnie piękna. Podobno w jej żyłach płynęła książęca krew, podobno jej jeszcze piękniejsza babka, a może prababka, po rewolucji uciekła do Polski z białym oficerem. Kiedy i jakim sposobem wnuczka przeszła na bolszewizm, nie było wiadomo. Fakt, że Pietia nazywała się z domu Gagarin niczego nie tłumaczył, a nawet przeciwnie: komplikował. Esmeralda Dorsz, która nie tylko świetnie rysowała i pisała, ale w ogóle była wszechstronnie uzdolnioną i oczytaną kujonicą, wyjaśniła mi, że na Rusi żył ród sławnych kniaziów Gagarinów. Ona, Esmeralda, wie o tym, ponieważ w zeszłym roku przeczytała całą „Wojnę i pokój" Lwa Tołstoja; natomiast w to, czy pierwszy sowiecki kosmonauta Jurij Gagarin był z tego rodu, ona raczej wątpi, bo wydaje się jej, że pierwszy sowiecki kosmonauta był z ludu. Pamiętam dobrze tę rozmowę, bo – po pierwsze – biała i wąska bluzka Esmeraldy Dorsz przy każdym niemal jej ruchu rozchylała się między guzikami, co już wtedy miało swój smak; Esmeralda Dorsz była raczej pulchna; po drugie – pamiętam, że byłem też speszony słowem sowiecki, które rozumiałem niezbyt dokładnie, czyli w ogóle. Kojarzyłem to z Rosją, ale czy chodzi o Rosję przedrewolucyjną, rewolucyjną czy porewolucyjną i o co w ogóle chodzi – nie miałem pojęcia. Być może pewien snop światła na naturę mojej duszy rzuci to, że – jak mówię – nie znałem wprawdzie wówczas znaczenia słowa sowiecki i nie pamiętam, kiedy znaczenie to poznałem, jak dziś natomiast pamiętam powody, dla których Esmeralda Dorsz była pulchna. Bo nie był to efekt naturalny ani przypadkowy. W siódmej mianowicie klasie idolką Esmeraldy była kreująca w serialu „Niebezpieczna zatoka" rolę apetycznie pucołowatej córki weterynarza aktorka Ocean Hellman. Esmeralda doszła do wniosku, że jest do niej trochę podobna, i w celu wzmożenia podobieństwa żarła jak opętana. Widocznie już wtedy pociągały mnie kobiety świadome własnej cielesności. Ach, słodka Esmeralda Dorsz i jej przyciasne, pachnące wanilią, a ściślej rzecz biorąc, kremem waniliowym, białe bluzki! Co się z nią dzieje? W jakich stronach się obraca? Pracuje? Oddaje się sztuce? Rozwija talenty? Kiedy wreszcie świat o niej usłyszy? Wracając do Pietii z domu Gagarin, tak czy tak wychodziło, że jest naznaczona jakąś albo książęcostaroruską, albo bajkonurskokosmiczną wyjątkowością. W każdym razie nikt w naszej klasie z powodu kolejnych ostatnich lekcji języka rosyjskiego w naszym życiu nie wpadał w narodowowyzwoleńczą euforię. Przeciwnie: zrozpaczona zarówno rychłą perspektywą rozpadu ZSRR, jak i – rychlejszą – perspektywą przekwalifikowywania się z Pani od rosyjskiego na nie •wiadomo: Panią od polskiego? Panią od wuefu? Panią od plastyki? – Pietia pałowała ostro. Dla nas zaś, mimo wszystko, historiozoficzne tło jej pałowania pozostawało nie do końca jasne – trudno się dziwić siódmoklasistom. Swoją drogą szkoda, że nie ma przykazania na styl. Bo to, że nie ma paragrafu na styl, jest dobre – paragraf na styl, na smak, w ogóle paragraf na samą (czyli niezazębiającą się z etyką) estetykę byłby zarówno bardzo trudny do sformułowania, jak i stałby się źródłem niesłychanych nadużyć i manipulacji. Ale ułożone na górze Synaj przykazanie: Harmonii w przyodziewku, w dobytku i w każdej rzeczy, która twoja jest, strzegł będziesz, byłoby dobre. Lepiej by mi było powoływać się na takie przykazanie niż samemu je formułować. To zawsze zalatuje kabaretem. Inna rzecz, że Dziewiąty PIN styl miał, że szkoda gadać: istotnie kabaretowy, rozpaczliwy i przestępczy. Spodnie jeszcze od biedy mogły oblecieć: szary welwet nie pierwszej, ale i nie ostatniej czystości. Za to marynarka: tragedy. Prążkowana elanobawełna z czasów – gdyby nie to, że wciąż myli mi się ich kolejność, powiedziałbym – Gierka lub Gomułki – a tak, na wszelki wypadek mówię: marynarka z bardzo dawnych czasów. Nawiasem mówiąc: dziwna sprawa z tym Gierkiem i Gomułką. Jestem dobry z historii, historią najnowszą interesuję się specjalnie, wiem z tej dziedziny praktycznie wszystko, wiem doskonale, kiedy rządził Gierek, a kiedy Gomułką, i ciągle mi się ci faceci mylą. Mylą mi się przez moment. Przez ułamek sekundy nigdy nie wiem, który był pierwszy, tak jak przez ułamek sekundy nigdy w pierwszej chwili nie wiem, która ręka jest prawa, a która lewa, albo tak jak nigdy nie jestem całkowicie pewien, jak się pisze słowo w ogóle. Z ortografii w końcu też jestem dobry, setki razy się upewniałem, setki razy sprawdzałem w słownikach i nigdy w stu procentach nie wiem, czy w ogóle pisze się razem, czy osobno. W ogóle czy wogóle – a może na odwrót? Gierek czy Gomułką oraz wogóle czy w ogóle – pod tym względem ewidentna czarna dziura w głowie. A może dwie dziury. Słowem, wracając do zasadniczego wątku – Dziewiąty PIN miał na sobie marynarkę z czasów Gierka lub Gomułki, a może na odwrót. Do tego błękitna koszulka polo, gdyby nie to, że pochodząca z sedna epoki, do której nawiązuje dzisiejsza moda, rzec by można: modna koszula polo. Niestety, był to kłopotliwy autentyk z lat sześćdziesiątych lub siedemdziesiątych, a może na odwrót. Oczywiście: nie szata zdobi człowieka. Ale co innego: nie szata zdobi człowieka, a co innego megamenelstwo. Dochodziła jeszcze siwa, zapuszczona czupryna, napompowane hektolitrami piwa brzuszysko i naznaczona wszelakimi rezygnacjami twarz pięćdziesięcioletniego mężczyzny. Chód – galaretowaty. Ruchy – niezborne. Co specjalnie drażniące: uśmiech – przy tym wszystkim – szyderczy. Oczy – zuchwałe. Ktoś taki w zasadzie w ogóle nie powinien mieć do dyspozycji wynalazku karty bankomatowej, a jak już ma, to powinien się starać. Powinien się specjalnie, pilniej i dokładniej niż inni użytkownicy starać. A tu wręcz przeciwnie: pełna olewczość. W końcu jak się po ukończeniu transakcji nie zabiera – i to nie w jakimś ułamku sekundy, ale przez dobrych parę chwil – karty, jak się nie widzi wołami wyświetlonego na ekranie napisu: Zabierz kartę i wydruk, jak się nie słyszy ostrzegawczo napominającego tykotu, co jest jak syrena strażacka – to przepraszam bardzo – sam sobie gość winien. Działo się to na placu Wieży. Identifical number jak zwykle bezbłędnie wyłowiłem, to była rutyna, ale miałem też wreszcie, za dziewiątym razem, miałem wreszcie w garści niezbędny dodatek do wyłowionego identifical number: gustowny, uczyniony z niezniszczalnej substancji z domieszką tytanu, zgrabny prostokącik z magnetycznym paskiem. Ostrzegawczy jazgot alarmu ucichł po kilku sekundach, napis: Zabierz kartę i wydruk, co w danej chwili wydawał mi się wielki jak neon Elektrimu, zgasł bez konsekwencji, w pobliżu akurat nie było żadnych, w ogóle żadnych, ani prawdziwych, ani rzekomych przypadkowych przechodniów, nikt nic nie zauważył. Dziewiąty PIN nie wracał po zgubę, pozornie nie musiałem się śpieszyć, ale przecież wiedziałem, że trzeba działać szybko, szybciej od niego, szybciej od siebie, szybciej od Boga. Kartę, jak mówię, już miałem w garści, jeszcze raz jednak rozejrzałem się dokładnie. Nigdzie nie było widać pozbawionej stylu i dopraszającej się sankcji sylwetki. Ponieważ w tym przypadku nie zachodziła żadna z klasycznych perypetii fabularnych, ponieważ Dziewiąty PIN ani nie wyparował, ani nie rozpłynął się w powietrzu, ani nawet nie zniknął za rogiem, rozwiązanie było jedno: podjął pieniądze z bankomatu i wszedł do któregoś z pobliskich sklepów. To mnie wprawdzie przez chwilę zastanowiło, ale też podtrzymało w niechęci i przekonało do reszty. Na placu Wieży akurat po tej stronie, po której toczy się akcja, po stronie Sheratona są wyłącznie bardzo drogie sklepy: Hugo Boss, Gianfranco Ferre, Van der Elst i co tam jeszcze: perfumeria, jubileria i fryzjeria AndreSrandre. Oczywiście nie są to najdroższe sklepy świata, ale są one wystarczająco drogie, by normalny człowiek trzymał się od nich z daleka. I to w sensie ścisłym. Tam normalny człowiek nie tylko nie kupuje, tam normalny człowiek w ogóle nie zachodzi. Pamiętam, kiedyś zwabiony widokiem jakiegoś podkoszulka na wystawie nierozważnie przestąpiłem próg jednej z tych świątyń. W końcu, jak wiecie, nie narzekam na brak kasy, przeciwnie, mogę sobie pozwolić na bardzo wiele, a jak na człowieka, który nic nie zarabia, mogę sobie pozwolić wręcz na wszystko. Mogę, w końcu jestem – jakby powiedział dziadek Wojewoda: finansowany przez nieznanych partyzantów z Granatowych Gór. Ale mój najwyższy poziom to jest, powiedzmy: Żarcie – delikatesy MiniEuropa. Szmaty – Benetton. Buty – Gino Rossi. (Gino Rossi zresztą tylko dlatego, że po zakupieniu tam trzeciej i, jak sobie przysiągłem, ostatniej za takie pieniądze pary butów – akurat były to mokasyny na lato, ale mniejsza z tym – uzyskałem kartę stałego klienta i niczym typowy podbechtany pozornym przywilejem jeleń uwierzyłem, że mam taniej). W każdym razie: mój poziom konsumpcyjny jest w porządku i zapewne znacznie przekracza średnią krajową. Ale gdzież mi do sklepów na placu Wieży! Ledwo – jak mówię – próg przestąpiłem, natychmiast zrozumiałem, że popełniłem szaloną niezręczność, że obecność tam takiego faceta jak ja jest dla wszystkich przykrym dysonansem, że nie ma co brnąć w wątek rzekomego zainteresowania podkoszulkiem na wystawie, że należy czym prędzej spier… Przede wszystkim personel. Pozornie przyjazne, w istocie arcywyniosłe arcylaski, które każdym swym arcywyniosłym gestem dają do zrozumienia, że przynajmniej z całą pierwszą dwudziestką z listy 100 najbogatszych Polaków były blisko, co właśnie niesłychanie je uwzniośliło. Po drugie – klienci. Kilku wytwornych dżentelmenów z listy 100 najbogatszych Polaków, którzy niby coś oglądają, w istocie zaś czekają w kolejce do przymierzami, w której z racji ich ostatniego awansu na liście 100 najbogatszych Polaków arcyuwznioślone arcysprzedawczynie będą wreszcie z nimi blisko. Po trzecie ceny. Podkoszulek na wystawie nie kosztował – jak mi się zdawało – nieco zbyt wiele, bo aż sto czterdzieści nowych złotych, on zwyczajnie kosztował tysiąc czterysta dziewięćdziesiąt, a może czternaście tysięcy dziewięćset, a może sto czterdzieści dziewięć tysięcy, a może sto czterdzieści dziewięć milionów dolarów – nie pamiętam, od pewnego momentu jest to w końcu bez znaczenia. Nie pamiętam, pokręciłem się tam przez chwilę bezradnie, pokręciłem się jak przysłowiowe gówno w przerębli i zawstydzony opuściłem zbyt wysokie progi. Bez zamiaru powrotu – wyszedłem. Ja! Ja wyszedłem! A ten skurczybyk bezwstydnie i z wprawą dowodzącą, że nie pierwszy raz to robi – wszedł. Jeszcze przemknęło mi przez głowę, że może to jest kolega po fachu, że obrócił zbójecko zdobytą kartą i numerem, włamał się do czyjegoś konta i teraz pośpiesznie kupuje co popadnie. Coś mi jednak nie pasowało, dalej nie byłem mocny w złodziejskich obyczajach, ale raczej jak ktoś wyciąga pieniądze z cudzego konta, to chyba nie udaje się natychmiast na zakupy do sąsiadującego ze spustoszonym bankomatem sklepu. Nie pakuje się ostentacyjnie do wysoce ekskluzywnego wnętrza, w którym jego przestępczą powierzchowność widać gołym okiem, tylko spieprza z gotówką jak najdalej. Zresztą nawet jak Dziewiąty PIN był złodziejem – a prawie na pewno nie był – to na grzywnę zasługiwał tym bardziej. Miałem ręce całkowicie rozwiązane i moimi całkowicie rozwiązanymi rękami operowałem z wprawą godną największych pianistów. Nie użyłem klawisza inna kwota, nie wymierzyłem mu globalnej i byle jak, z grubsza oszacowanej grzywny, przeciwnie, precyzyjnie, sentencja po sentencji, kwota po kwocie wyliczałem sankcję i wysokość kary. Marynarka z czasów Gierka lub Gomułki – grzywna w wysokości 300 złotych. Koszula polo z lat sześćdziesiątych – grzywna w wysokości 250 złotych. (Po namyśle, z powodu aktualnego kroju tego zabytku odzieżowego – obniżyłem, w tym jedynym wypadku, wysokość kary do 150 złotych). Welwetowe spodnie – odstąpiłem od wymierzenia kary. Znoszone podróbki adidasów (zapomniałem dodać: na nogach miał znoszone podróbki adidasów) – grzywna w wysokości 200 złotych. Zapuszczona czupryna – grzywna w wysokości 100 złotych. Napompowane piwem brzuszysko – tu zaczynały się imponderabilia, kary musiały być wyższe – 450 złotych. Chód galaretowaty – 350 złotych. Znamionujące brak skruchy zuchwałe spojrzenie i uśmiech szyderczy – łącznie 500 złotych. Ruchy niezborne – tylko 200 złotych – żal mi się dziada zrobiło. Ale – trzeba być poważnym – za egzystencjalną rezygnację malującą się na twarzy musiałem, chcąc nie chcąc, wymierzyć grzywnę najwyższą z dotychczasowych – równe 1000 złotych. W końcu cała jego pożałowania godna sytuacja brała się z rezygnacji, z braku woli, z niechęci do pracy nad sobą – to są rzeczy w najwyższym stopniu karygodne. Zakończyłem operacje bankomatowe, schowałem do kieszeni kartę i wydruki, ostatecznej sumy nie musiałem sprawdzać, od maleńkości byłem biegły w dodawaniu w głowie. Na razie nie sprawdzałem też danych, nie sprawdzałem, czy wydruki uwzględniają wysokość kwoty, która mu jeszcze została na koncie, w końcu nie było co przesadzać – i tak działałem z brawurą, metodycznie wykonałem jedna po drugiej dziewięć operacji, za mną w kolejce czekały już dwie osoby, Dziewiąty PIN mógł w każdej chwili nadbiec z histerią i paniką w prawdopodobnie już nie zuchwałym, a kornym spojrzeniu. Myślę, że w gruncie rzeczy na to czekałem. Chyba od razu chciałem się sprawdzić w ekstremalnej sytuacji. Jaka by to była sytuacja? W sumie prosta: ja stoję przy bankomacie i pucuję jego konto, on stoi za mną i choć bardzo jest nerwowy, choć może nawet o coś zagaduje, to nie wie i pewnie mu w ogóle do głowy nie przychodzi, że ja pucuję jego konto. Przez ramię mi przecież nie zagląda, nie może się zbliżyć, musi stać w kurtuazyjnej odległości. Czyli co? Czyli wszystko byłoby w moich rękach. Istniałaby jedynie kwestia mojej odporności, czy wytrzymam, czy się nie zdradzę, czy nie wykonam jakichś zbytecznych, pozornie asekuracyjnych, w istocie samodemaskujących ruchów. Czy nie zacznę jakoś absurdalnie zasłaniać jego karty, żeby jej – nie wiem po czym, chyba po liniach papilarnych – nie poznał albo żeby nie poznał po banknotach, że z jego konta są brane, albo coś równie głupiego i równie nerwowo wyczerpującego żeby się nie zdarzyło. Tak. Przypuszczam, że czekałem na niego. Ale on się nie pojawiał. Nie podchodził, by z obojętnością i stoickim spokojem sprawdzić, czy czegoś tu czasem nie zostawił, ani nie przybiegał zdyszany z paniką i histerią w – umyślnie i mściwie powtarzałem ten szczegół – wypranym do cna z zuchwalstwa spojrzeniu. On dalej był w jednym z tych – niech już dla uproszczenia będzie – najdroższych sklepów świata na placu Wieży. Siedział tam i nie wyłaził. Przecież… Wpierw śmieszna, a w miarę upływu czasu coraz mniej śmieszna myśl przychodziła mi do głowy. Przecież… Przecież niemożliwe… Przecież niemożliwe, żeby ktoś taki był na liście 100 najbogatszych Polaków… Nie, to po prostu było śmieszne. Choć – jak mówię – w miarę upływu czasu coraz mniej śmieszne. Bo być może od biedy potrafiłbym się pogodzić z faktem, że jakimś cudem jest on na tej liście… Ale jak się pogodzić z minuty na minutę rosnącym prawdopodobieństwem, że w dodatku ostatnio awansował do pierwszej dwudziestki? |
||
|