"Miasto utrapienia" - читать интересную книгу автора (Pilch Jerzy)ROZDZIAŁ V – Antykwariat na ŻurawiejUlice, na których nie ma bankomatów, nic mi nie dają. Siedziałem w kawiarni Antykwariat na Żurawiej i nie czułem różnicy. (Szczerze mówiąc, jedyną rzeczą, jaką czułem, był kłopotliwy ciężar kolejnej pobranej dwa dni temu, tym razem od pewnej bezczelnej małolaty, grzywny). Tak jak dla smakosza podstawowymi punktami na mapie miasta są wykwintne restauracje, dla bibliofila księgarnie i antykwariaty, dla konesera płatnych dziwek burdele, agencje towarzyskie oraz okolice ulicy Wspólnej – tak dla mnie kluczowymi punktami w Warszawie stały się bankomaty. Gdyby nie to, że zapamiętywałem je fotograficznie, wbijałbym w plan miasta miniaturowe chorągiewki. Terytoria, na których nie było bankomatów, ani mnie grzały, ani ziębiły; jak nicości przystało, w zasadzie ich nie było. Poza tym – gdziekolwiek człowiek by zawędrował, zawsze jest w określonej odległości od jakiegoś bankomatu. Siedziałem w Antykwariacie na Żurawiej, czekałem na Konstancję, trzy najbliższe bankomaty były odpowiednio na Hożej, Kruczej i w Alejach. Przy sąsiednim stoliku, mniej więcej trzydziestopięcioletni gej z cygarem w ustach z nadzwyczajną elokwencją rozpościerał przed swoim mniej więcej dwudziestoletnim towarzyszem uroki życia w homoseksualizmie. Najprzód bardzo przebiegle opowiadał o samochodach. Przebiegle, bo niby to mówił o samochodach jako takich, w istocie zaś eksponował marki sprzyjające libertyńskim zachciankom. – Morris, morris był samochodem mojego dzieciństwa! Ach, morris! O morrisie marzyłem od dziecka! – zachłystywał się. – Chcę mieć morrisa! I powiem ci, będę miał morrisa! Zobaczysz! Będę cię zabierał w podróże! W bardzo, bardzo dalekie podróże! – był do tego stopnia rozpalony wszechogarniającym entuzjazmem, że nawet nie brzmiało to dwuznacznie. – Trzeba mieć, co się chce! I trzeba żyć, jak się chce! Młody odpowiedział jakąś kwestią, której nie dosłyszałem, która wszakże wzbudziła w tamtym niesłychane ożywienie. – Tak! Tak! Tak! – rozległ się euforycznie przypochlebny i podszyty zdradliwą piskliwością aplauz. – O Boże! Boże! Boże! Ja chyba skonam! Proszę ciebie bardzo, nie mów więcej, bo ja chyba skonam! O Boże! Boże! Boże! Jak ja uwielbiam ludzi inteligentnych! Ale błagam ciebie, daj wytchnąć, bo umrę z zachwytu! – dalej wykrzykiwał, ale i z wolna uspokajał się, niekłamaną ulgę słyszało się w jego głosie, znać było, iż w drodze do celu, na którym był tego wieczoru skupiony jak saper nad bombą, posunął się znaczny krok naprzód. – Słuchaj, uwielbiam Toskanię. – Płynnie i z pozoru niewinnie przeszedł od walorów motoryzacji do powabów geografii (w istocie był już, jak się miało pokazać, co najmniej przy urokach męskiego seksu grupowego). – Uwielbiam Toskanię… Jedziemy tam we wrześniu… Słuchaj! Słuchaj! Słuchaj! – chyba nawet młody zauważył, że grubymi nićmi szyta była scena nagłego wpadania na fantastyczny pomyśl. (Nie chcę wychodzić na faceta owładniętego monotematycznymi obsesjami, ale mój stary nawet w najgorszej formie zagrałby to o niebo lepiej). – Słuchaj! Musisz koniecznie pojechać z nami! Dalej nie słyszałem słów dwudziestolatka, pewnie po prostu spytał o skład tak interesująco zapowiadającej się wycieczki, bo odpowiedź brzmiała: – Ja i paru moich kumpli. – Jakaż w tych byle jak rzuconych słowach była czjjstość! Jakaż bezgraniczna aseksualność! Jakaż męska męskość! Tym razem mu wyszło, tym razem ani przy wybiciu, ani przy lądowaniu nawet się nie zachwiał. Ja i paru kumpli – tak to powiedział, jakby szło o mecz piłki nożnej, o pójście na piwo, o wypad za miasto albo nawet o coś jeszcze bardziej wyzutego z uboczności. O – bo ja wiem – remont mieszkania, kupno samochodu albo polowanie na kaczki. Miał w sobie skurczybyk słynną męskość, a raczej arcymęskość kamuflujących swe pedalstwo arcymęskich facetów, artystów, wojskowych albo pisarzy, zwłaszcza pisarzy z pnia, powiedzmy – hemingwayowskiego. Nikomu by do głowy nie przyszło, że ten tu macho, drwal, myśliwy, strzelec, znawca trunków, cygar, samochodów i uroków kuchni toskańskiej nie Nim jest w swych najskrytszych upodobaniach, a Nią. Najczęściej kryły się za tym jakieś więzienne albo żołnierskie traumy, pierwsze dwie upiorne, trzecia nieoczekiwanie upajająca. (Swoją drogą skąd ja wiem takie rzeczy?). Reszta życia przechodziła na skwapliwym maskowaniu wstydliwej fascynacji. Im bardziej ta fascynacja była w swej kobiecości nęcąca, tym bardziej męskie było jej maskowanie. Ten się raczej niespecjalnie maskował, jeśli w ogóle, to I tak był już w ostatniej albo przedostatniej fazie demaskacji, czyli obnażenia. Poza wszystkim musiał to być majster, biegle zaprawiony w uwodzicielskich zachodach, bo i dalej szło mu jak z płatka. – Ja i paru moich kumpli – powtórzył teraz niby w zamyśleniu – chociaż to zależy… – głos umiejętnie zawiesił i nagle bezlitośnie, w ramach dygresji, która nasunęła mu się sama albo która od samego początku była staranie przygotowana, przeprowadził frontalny atak na hetero seksualizm. Atak był tym skuteczniejszy, że na konkretnym przykładzie oparty. – Wszystko zależy od Grzesia – z głębokim westchnieniem wydusił z siebie i nie kryjąc, może nawet taktycznie, w tym miejscu wskazanej fascynacji, powtórzył prawdziwie miłośnie: – Od Grzesia… A raczej od tej jego… – zmiana tonacji z miłosnej na nienawistną była jak cięcie nożem i chyba był to sztych prawdziwy, nie imitowany. – A raczej od tej jego, słów po prostu nie mam, a raczej od tej jego… żony upiornej. Żona upiorna była jak paradoksalna puenta udręczającej introdukcji. Nie mógł skończyć wstępu i nie mógł zacząć opowiadania, póki mu ta fraza – którą teraz wymawiał niczym tytuł znienawidzonej lektury szkolnej – przez gardło nie przeszła. Przejść długo nie mogła, ale jak już przeszła, to podziałała jak swoisty wyzwalacz narracyjny. Może nawet im wstrętniejszy, tym intensywniejszy. – Grześ, mój kolega od lat, mówię ci, po prostu przyjaciel, i to przyjaciel serdeczny, może nawet jedyny, bo w końcu prawdziwie bliskich ludzi ma się niewielu. Być można z wieloma i to na różne sposoby, krócej, dłużej, bliżej, dalej. Innych masz przyjaciół w Paryżu, innych w Sztokholmie, innych w Warszawie, jeszcze innych – zaśmiał się tak dziwnie, że choć już dobrze wdrożony do interpretowania, nie potrafiłem odczytać jego śmiechu – jeszcze innych w Krakowie. Ale prawdziwych przyjaciół, takich, jak się to mówi, na śmierć i życie, ma się niewielu. Jednego, dwóch, może trzech… Choć trzech to już jest trochę podejrzane. Mieć trzech, a może nawet czterech przyjaciół na śmierć i życie, wiesz, co to jest? Wiesz, co to jest? – nagła agresja zawibrowała w jego głosie. – Wiesz, co to jest? To jest pedalstwo! – ryknął na całą salę. Ale siedzące przy stolikach towarzystwo – nawet racząca się w kącie ciastkami wielopokoleniowa zacna rodzina – pilnie udawało, że nie z takimi ekscesami miało w bujnym życiu do czy nienia. Widocznie uważali, że w tym awangardowe udekorowanym książkami i uczęszczanym przez studentki polonistyki lokalu tak trzeba. On jednak się speszył i niezbornym gestem przywołał kelnerkę. – To co? To co? Napijamy się jeszcze? Tak, bardzo ciebie proszę, wypijemy jeszcze jednego drinka! Bardzo panią proszę – z wyszukaną, mającą zatrzeć wybryk sprzed kilkudziesięciu sekund uprzejmością zwrócił się do kelnerki, a raczej nie tyle do kelnerki, co do dziewczyny, która podawała. Antykwariat należał do tych lokali, które za cel stawiały sobie stworzenie prawdziwie domowej atmosfery i typowe kelnerki w fartuszkach nie mieściły się w takich koncepcjach. Domowość stwarzały dziewczyny w domowych dżinsach, podkoszulkach i pantoflach. Domowe nosiły biżuterie, domowy miały makijaż i po domowemu były uczesane. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ta, u której speszony deprawator zamawiał teraz następną kolejkę, została też dobrana pod kątem domowej urody. Efekt przesadny. – Tak, bardzo panią proszę… Jeszcze raz… zaraz… co to było? – wyraźnie wracał do równowagi, po wpadce, która była – teraz usłyszałem to jasno – pozorną wpadką. Ten mistrz! arcymistrz! mistrz prawdziwy! rzekomym atakiem na pedalstwo, pedalstwo – co z tego, że przy akompaniamencie rzekomo złowrogich fanfar – wprowadzał do rozmowy. Wiedział, musiał wiedzieć, że pedalstwo raz wprowadzone w subtelną tkankę więzi, jakie pomiędzy sobą a młodym stwarzał – zakorzeni się tam i prędzej niż się wszystkim zdaje wyda owoce. Najtrudniejsze było za nim. Teraz przecież wystarczyło od rzekomo wrogiej perspektywy przejść do tolerancji. To już było przygotowane licznymi poprzednimi: trzeba żyć, jak się chce! – potem od tolerancji do akceptacji, potem od akceptacji do pełnej akceptacji, na końcu zaś od pełnej akceptacji do gloryfikacji. I fertig, dupa w opałach. – Tak, jeszcze raz… zaraz, co to było? Co my właściwie pijemy? – jeszcze po wirtuozersku zdążył dać do zrozumienia, że czar rozmowy pochłania go do tego stopnia, że nawet nie wie, co pije, i wreszcie zamówił kolejne dwa dżiny z tonikiem, i z wystudiowaną ulgą wrócił do zasadniczego wątku opowieści o swym nieszczęśliwym przyjacielu Grzesiu, a też przy okazji rozwijał płomienne, choć cały czas zakamuflowane argumenty przeciwko heterykom. – W każdym razie, mój przyjaciel Grześ, no słuchaj, nie chcę cię zanudzać, ale mówię ci, to jest chłopak fantastyczny. No po prostu fantastyczny koleś… Słuchaj, proszę ciebie o jedno, zanim opowiem ci resztę, proszę ciebie 0 jedno: nie bądź zazdrosny, nie zazdrość mi tej przyjaźni. Nie ma czego w sumie – nastała chwila ciszy, młody najwyraźniej nie wiedział, co powiedzieć. Zdaje się, że o to szło, młody miał być w pomieszaniu. I chyba był. Tamten zaś, rzeczowo oszacowawszy sprzyjający kapitulacji popłoch ofiary, wznowił swą opowieść. Wznowił ją ze spokojem narratora pewnego wszelkich dalszych ciągów. – Niestety, nasz – to nasz było otwartym pasowaniem na członka towarzystwa i zarazem pierwszą poufałością, a nawet pieszczotą; historia nabierała tempa – niestety, nasz fantastyczny przyjaciel parę lat temu wpadł na bardzo mało fantastyczny pomysł. Postanowił się mianowicie – sylabizowanie, które teraz nastąpiło, miało wymowę oczywistą – ożenić. Przyznasz: ożenić się – pomysł w najlepszym razie średni. Zresztą mówiąc, że to jego pomysł, krzywdzę go. Wiem o tym, gniewam się na niego i krzywdzę go. Bo to nie był jego pomysł, on po prostu musiał. Posuwał się wprawdzie do tego, że kłamał, tak, kłamał mi w żywe oczy, że ją kocha, ale gdzie tam… Włożył jej – przepraszam, że wyrażam się tak wulgarnie, ale kiedy o tym pomyślę, natychmiast mnie krew zalewa – po prostu włożył jej po pijanemu i wpadł. Rozumiesz? Włożył jej osiemnaście centymetrów, a wpadł po uszy. Panienka pochodziła z bardzo pobożnego domu. Jak wytrzeźwiała, przypomniała sobie o tym, przypomniała sobie, że sama jest bardzo pobożna i dalej nie muszę ci mówić. Teraz jest oczywiście tak, że Grześ każdą wolną chwilę spędza w domu J dogląda dziecka. Ona nie dogląda dziecka, ponieważ ona pracuje, dziecka powinna doglądać niania, która jednak nie dogląda dziecka w sposób należyty, więc żona upiorna zamiast siedzieć w pracy, a ma do tej pracy może ze czterdzieści metrów, nie siedzi w pracy, tylko bez przerwy siedzi w domu i dogląda niani, czy ta dogląda dziecka, i wszystko skrupia się na Grzesiu. Ty sobie wyobrażasz większy koszmar? Bo ja nie. W każdym razie mam nadzieję, że temu biedakowi uda się jakoś urwać i do Toskanii jednak pojedziemy. Zresztą tak czy tak, z nim czy bez niego, pojedziemy. Wybierz się, jedź, chciej jechać. Jedyny wysiłek, jaki będziesz musiał tam zrobić, to od czasu do czasu podnieść szklankę, tak jak teraz… Słuchaj, podnieśmy, wypijmy zdrowie Grzesia i wszystkich jemu podobnych nieszczęśników… Słuchałem nietypowej, a może bardzo typowej pieśni miłosnej, czekałem na Konstancję, bez zapału przyglądałem się grzbietom stojących na regałach książek. Kiedyś sporo czytałem, teraz rzadko i powoli. Od ponad roku na przykład nie byłem w stanie zmóc kupionej na Dworcu Centralnym „Erystyki, czyli sztuki prowadzenia sporów" Schopenhauera – stustronicowej w końcu broszury. Chciałem to wprawdzie nie tyle zwyczajnie przeczytać, co dokładnie przestudiować. Perfekcyjne opanowanie sztuki dyskutowania przyda się każdemu, co dopiero mnie – przyszłemu co najmniej prokuratorowi generalnemu. Męczyłem się, nie szło. Kiedyś połknąłbym to w godzinę. Kiedyś bez opamiętania połykałem wszystko, co mi wpadło w ręce. W drugiej klasie przeczytałem na przykład od deski do deski całą „Małą encyklopedię powszechną", całą „Kuchnię polską", całą „Historię filozofii" Tatarkiewicza i wszystkie tomy „Życia zwierząt" Brehma. Zachwycony ledwo co opanowaną umiejętnością składania liter, czytałem wszystko, co składało się z liter: słowniki, modlitewniki, poradniki, podręczniki, kalendarze, ręcznie pisaną „Kronikę ochotniczej straży pożarnej w Granatowych Górach z roku 1939" oraz wszystkie powieści, opowiadania i tomy poezji, jakie były w domu. A było tego trochę – stary kupował książki. Przeczytałem też wtedy jakiś gruby, dziwny i straszliwie sponiewierany tom bez kart tytułowych i okładek, historia w tej książce opowiedziana bardzo mi się podobała i często o niej myślałem. Dopiero ładnych parę lat później zorientowałem się, że była to powieść pt. „Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla". Od tego czasu odruchowo, jakbym szukał tamtego, gdzieś zresztą bezpowrotnie przepadłego tomu, zwracam uwagę na straszliwie sfatygowane egzemplarze. Te, które teraz miałem w zasięgu wzroku, były na ogół w nie najlepszym stanie, ale aż takich ruin nie było. Konstancja twierdzi, że Antykwariat jest jednym z nielicznych w Warszawie lokali do zniesienia. Być może. Dla mnie nie ma to wielkiego znaczenia, nie zwracam uwagi na dekoracje, nie odróżniam aury wnętrz, w zasadzie było mi wszystko jedno, gdzie się umawiamy. Denerwowała mnie sama konieczność umawiania się wpierw na mieście. Spotykaliśmy się co najmniej od roku, spotkania nasze miały zdecydowanie określony charakter, spotykaliśmy się wyłącznie w celach łóżkowych, ale Konstancja za żadne skarby nie chciała – że tak powiem – upraszczać procedury. Nigdy nie chciała przyjeżdżać wprost do mnie. Nie. Zawsze musieliśmy się przedtem spotkać gdzieś na mieście. Nie miałem zielonego pojęcia, na karb czego kłaść to dziwactwo. Przecież, na miłość boską, nie na karb wieku. Konstancja Wybryk, zwana też przez studentów Konstancją Pierwsze Trzy Sekundy, była rocznik 1968. Parę lat ode mnie starsza. Za mało i›a staropanieńskie narowy. – Słuchaj, może po prostu wpadnij do mnie. – Nie, spotkajmy się wpierw na mieście. Za każdym razem z całych sił powstrzymywałem się, by nie powiedzieć: Właściwie po co? Po co wpierw na mieście? Przecież szkoda czasu. Nie rozumiałem, ale jakimś cudem czułem, że moja nieodparta racja zabrzmiałaby niezręcznie. W bezwiedny sposób stawałem się dżentelmenem. Bez zbędnych pytań, w dojrzałym milczeniu znosiłem kobiece fanaberie. W duchu dalej próbowałem to rozkodować. W końcu doszedłem do wniosku, że Konstancja w fazie przedprzedprzedwstępnej potrzebuje publiczności. Ma taki odchył, że na godzinę przed pójściem z facetem do łóżka musi się z tym facetem pokazać na mieście. Ostrożnie wypytywałem ją o procedury poprzednich randek. Nie wszystko pasowało do moich koncepcji. Prawdę powiedziawszy, wychodziło na to, że w stu procentach moja koncepcja pasuje wyłącznie do mnie. Proszę bardzo. Uniosłem głowę i poczułem czy, niech będzie: usłyszałem jej zapach. Wreszcie się pojawiła. To „wreszcie" jest niesprawiedliwe. Pojawiła się jak zwykle punktualnie, ja jak zwykle byłem grubo wcześniej. Weszła do Antykwariatu i swoim wejściem moją koncepcję potwierdziła w całej rozciągłości. Weszła do kawiarni tak, jakby wchodziła do łóżka, stąpała krokiem takim, jakby po drodze zsuwała pończochy z ud, unosiła dłonie tak, jakby zaraz miała rozpiąć granatową jedwabną bluzkę, witała się ze mną tak, jakby wzbierający orgazm tego powitania miał ją zaraz zwalić z nóg, siadała na krześle tak, jakby przybierała pozycję nieodnotowaną dotąd w historii figur miłosnych. Tak, fantastyczne, wykładające na moim wydziale filozofię prawa ciało Konstancji Wybryk to było coś! Nawet pederaści zamilkli przy sąsiednim stoliku. – Słuchaj, wymyśliłam nową, trafną formułę – powiedziała bez żadnych wstępów. – Ty po prostu słyszysz inaczej, ty jesteś słyszący inaczej. Patryku! Mój ty zboczeńcze najsłodszy – rozczuliła się i widać było, że jest to zawczasu przygotowane rozczulenie. – Kiedyś zakiwasz się na śmierć – byłem chłodny, rzeczowy, ironiczny, w sumie niebywale męski – na śmierć się zakiwasz tym twoim maniakalnym nazywaniem rzeczy po imieniu. – Ja taka po prostu jestem – odparła z godnością – myślę całymi zdaniami i wyrażam się jasno. Konstancja myślała całymi zdaniami i wyrażała się nie tyle nawet jasno, co – powiedziałbym – adekwatnie. Jej język nie zawsze był jasny. Nieraz był bardzo zawiły, ale zawsze w swej zawiłości starał się bardzo dokładnie nazwać świat. Byłem pod przemożnym wpływem jej języka, odruchowo mówiłem jej językiem, męczyło mnie to, a nawet upokarzało, bezskutecznie próbowałem się spod tego wpływu wyzwolić. Moja skłonność do małpowania cudzych sposobów mówienia przy Konstancji nabierała cech karykaturalnie monogamicznych. Niekiedy miałem wrażenie, że nie znam innego języka poza jej językiem. Kiedy coś mi opowiadała, było jeszcze pół biedy. Po prostu słuchałem jej bezwstydnych opowieści z rozdziawioną gębą. Ale kiedy ja mówiłem, kiedy odpowiadałem na jej pytania albo kiedy sam próbowałem coś opowiadać i uświadamiałem sobie, że mówię w jej stylu, jej słowami, a nawet z jej intonacją, doznawałem, jakby to ona powiedziała: upokarzającego poczucia językowego ubezwłasnowolnienia. W sytuacjach zaś, kiedy mówiąc do mnie, łączyła merytoryzm z rozczuleniem – doznawałem upokorzenia specjalnie upokarzającego. Dobitnie uzmysławiałem sobie wtedy prostacką naturę kompleksu, jaki wobec niej miałem. Była ode mnie mądrzejsza. To wiedziałem od razu, to z czasem zaakceptowałem, z tym się pogodziłem, to było do zniesienia. Natomiast, całkiem nie do zniesienia było, kiedy od czasu do czasu czule dawała mi do zrozumienia, że jest ode mnie mądrzejsza. Co innego: niejasno podejrzewać, że niekiedy jest się traktowanym instrumentalnie, co innego nabierać pewności, że jest się traktowanym instrumentalnie, jeszcze co innego wyraźnie słyszeć, że jest się traktowanym instrumentalnie. W każdym razie: from time to time byłem dla niej wyłącznie i niewątpliwie dodatkiem do własnej męskości. – Poza tym jeszcze jedną rzecz wymyśliłam – teraz jej głos był kusząco senny. – Wymyśliłam, że ty najwyraźniej nie słyszysz natury, natomiast słyszysz kulturę. – Kulturę? Ja słyszę kulturę? – zaciekawiło mnie to, bo brzmiało pochlebnie. Nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, ale czułem się mile połechtany. Czułem się tak, jak musiał się czuć Olivier Gruchała, kiedy pierwszy raz w życiu usłyszał, że ma dickensowskie imię. – Kulturę? Jaką kulturę? – Patryku, nie wkurwiaj mnie swoim elementarnym brakiem jakiegokolwiek rozeznania i nie każ mi się pogrążać w poniżających domysłach, że być może wpisuję ci zaliczenia za wiesz za co. Nie słyszysz natury, bo nie słyszysz ani jak trawa rośnie, ani jak ryba płynie, ani jak bez kwitnie. Słyszysz natomiast kulturę, ściślej, słyszysz tę część kultury, którą przyjęło się nazywać cywilizacją techniczną, bo przecież czasem oprócz tych twoich PINów słyszysz też jaki samochód albo jaki tramwaj jedzie Jana Pawła, albo niekiedy po tykaniu zegarka potrafisz poznać, która jest godzina, po łomocie windy zgadnąć, na którym jest piętrze i ile jest w niej osób. – Czyli ja słyszę tylko rozmaite, ma się rozumieć, nie wszystkie, ale jeśli już, to tylko rozmaite mechaniczne od głosy? – chyba nie byłem w stanie ukryć elementu, całkowicie zresztą irracjonalnego, rozczarowania. – Nie zauważyłeś tego do tej pory? – Zauważyłem – powiedziałem z irytacją – zauważyłem, ale nie nazwałem. Przez chwilę syciłem się ciszą, po chwili jednak moje bezwiednie nabywane dżentelmeństwo podpowiedziało mi, że mam się odezwać. – Zauważyłem. Nie tylko zauważyłem… Od pewnego czasu zaczęło mi się też wydawać, że może mi się to do czegoś przydać. Niby dla żartu, a może nie dla żartu zaczęło mi się roić, że teraz mam jakieś większe niż dawniej możliwości, że jestem… – Mam nadzieję, że nie ubzdurało ci się, że jesteś na przykład poza dobrem i złem, Patryku Fryderyku. Pamiętaj: ty nie potrzebujesz ani nietzscheańskich, ani żadnych innych protez, ty nie jesteś seksualnym nieszczęśnikiem. Fakt, że istotnie nie byłem seksualnym nieszczęśnikiem, budził w Konstancji przesadny entuzjazm. Jak już pewnie zauważyliście, w ogóle miała ona – wynikający zapewne nie tylko z upodobania do męskich kosmetyków, ale też z męskich rysów ducha – niewyszukany zwyczaj otwierania wszelkich zamków i łamania wszelkich szyfrów uniwersalnym kluczem seksu. Chciałem coś powiedzieć, ale machnąłem ręką. O łóżkowych przygodach Konstancji opowiem później, a raczej słowo po słowie powtórzę jej opowieści. Czterej, a w istocie tylko – o ulgo – trzej jej ostatni faceci (klasyk prawa, podupadły architekt i bezrobotny dziennikarz radiowy) byli zdiagnozowanymi nieszczęśnikami. Tak imponująca seria cielesnych fiask zdarza się rzadko, ale też wiele tłumaczy. Byłem piątym w ciągu ostatnich trzech lat facetem Konstancji, najwyraźniej udało mi się przerwać czarną serię. Nie byłem nieszczęśnikiem, choć też bez przesady. Na takim tle nietrudno o żółtą koszulkę lidera. – Nie wiem, co mi się ubzdurało albo nie ubzdurało – postanowiłem odpowiedzieć z lekka demonicznie – niczego nie wiem. Na razie jestem słuchaczem cudzych PINów, można nawet powiedzieć, że jestem seryjnym słuchaczem cudzych PINów. Słucham ich w napięciu tak wielkim, że chyba miłosnym. Słyszę cudzy PIN i jest tak, jakbym z bardzo bliska słyszał czyjś oddech… Przeważnie słyszę oddech smagłej, ciemnowłosej dziewczyny śpiącej w półmroku na chłodnym prześcieradle… Wiem, nagle wiem, dzięki jak ze snu wziętej iluminacji wiem, że ona ma na imię Anka, widzę tylko kontur postaci, widzę tylko widmo, ale wiem, że ma bardzo niezłe nogi i bardzo niezły biust… Niby się tym zadowalam, ale znienacka nuta nagłego tragizmu wdziera się w moją wizję i mówię tak: Dobrze, ona ma niezłe nogi i niezły biust… Ale jaki ona ma PIN?! Jaki, na miłość boską, ona ma PIN? Takie pytania mnie dręczą. Sny miewam koszmarne, nachalnie tendencyjne, sny – powiedziałbym – z tezą *. Sen: Najprzód w ogólnych zarysach Esmeralda Dorsz biegnie przez Granatowe Góry, potem Piękna Pietia na desce surfingowej sunie przez wysokie azjatyckie trawy, potem niezmiernie szczegółowo śni mi się Jan XXIII wsuwający kartę do bankomatu. Karta Ojca Świętego zostaje przesunięta do czytnika, jest ważna, komputer wyświetla na ekranie prośbę o podanie PINu. Jan XXIII wprawnie wystukuje swój PIN, po czym wpisuje kwotę (trzysta złotych), którą chce podjąć. Wszystko idzie zgodnie z technologią: PIN papieża zostaje wpierw zaszyfrowany w czarnej skrzynce, potem zaś wraz z wysokością kwoty przesłany do centrum zarządzania bankomatami. Szumią łącza, grają struny przewodów, płyną fale radiowe, jaszczurki i węże uciekają do swoich gniazd. W banku komputer na podstawie numeru karty odczytuje (uprzednio go rzecz jasna odszyfrowawszy) papieski PIN i porównuje jego cyfry z cyframi wystukanymi na bankomacie, następnie sprawdza stan konta Jana XXIII, nie widzę dokładnie, ile ma odłożonej kasy, ale chyba wszystko się zgadza – z centrum biegnie do bankomatu impuls: można wypłacić. Śni mi się teraz sam sejf bankomatu, kasety są w nim cztery, opalizujące niczym Adriatyk. Pierwsza o najściślejszych wymiarach banknotu stuzłotowego, druga – pięćdziesięciozłotowego, trzecia – dwudziestozłotowego, czwarta – dziesięciozłotowego. Rozlega się płynny szczęk idealnie naoliwionego me chanizmu – do podajnika pieniędzy przekazane zostaje polecenie: wypłacić trzy banknoty z kasety pierwszej. Nie w okamgnieniu, ale jak to we śnie, w zwolnionym tempie jest realizowane polecenie – trzy stuzłotówki majestatycznie niczym myszołowy opadają na taśmociąg. Jeszcze niewidzialne czujniki sprawdzają przebieg operacji, jeszcze specjalne sygnalizatory są gotowe do wszczęcia alarmu w razie wykrycia nieprawidłowości, ale wszystko w tym onirycznym epizodzie dzieje się płynnie, w każdym razie obywa się bez koszmarnych niemożności, trzysta złotych pewnie jedzie w kierunku szczeliny, przy której już czekają palce Jana XXIII. Uchyla się klapa, pieniądze znikają. Esmeralda Dorsz znów biegnie przez – tym razem – kompletnie obce okolice. Czy, jak nakazuje rozwój sytuacji, zostanę niebawem – jednak nie miałem odwagi wyznać, że już nim jestem – seryjnym rozpruwaczem cudzych kont bankowych, seryjnym hakerem, seryjnym crackerem cudzych kont bankowych, nie jest jeszcze powiedziane. Szczerze mówiąc, nie wiem, po co miałbym to robić, kasy mi nie brakuje…kazuje rozwój sytuacji, zostanę niebawem – jednak nie miałem odwagi wyznać, że już nim jestem – seryjnym rozpruwaczem cudzych kont bankowych, seryjnym hakerem, seryjnym crackerem cudzych kont bankowych, nie jest jeszcze powiedziane. Szczerze mówiąc, nie wiem, po co miałbym to robić, kasy mi nie brakuje… – Mógłbyś na przykład – Konstancja nie kryła rozbawienia – mógłbyś na przykład zabierać bogatym i rozdawać biednym. Dzisiaj, dajmy na to, włamujesz się do czyjegoś konta i patrzysz: ten ma bardzo dużo. A ten, do którego, dajmy na to, włamałeś się wczoraj, miał bardzo mało. Czyli z konta tego dzisiejszego robisz przelew na konto tego wczorajszego… Ale jaja, Patryku Janosiku! – Konstancja Wybryk, zwana też przez studentów Konstancją Pierwsze Trzy Sekundy, klasnęła w ręce – bardzo mi się to podoba. Patryku, zabieraj mnie z sobą na napady! Będę odwracała uwagę ofiar! – Słuchaj, to nie są żarty, a poza tym mów trochę ostrożniej – uświadomiłem sobie, że za moimi plecami dalej panuje śmiertelna cisza. – Kiedy to właśnie są żarty. A jak nie żarty, to błahostki, przecież te twoje PINy to są zupełne błahostki, w końcu nic wielkiego nie słyszysz. Słyszysz jedynie sporadyczne pikania sporadycznych bankomatów. Po prostu ich nie słuchaj. Przestań o tym myśleć, przestań bez potrzeby łazić koło bankomatów i szlus. Sam wiesz, sam o tym mówiłeś: ciebie to nie osacza, nie jest tak, że teraz na przykład słyszysz, kto na którym piętrze i w którym mieszkaniu spuszcza wodę – nie jest tak, bo byś umarł od nadmiaru wrażeń. – Boję się, że to jest już silniejsze ode mnie – dość rozpaczliwie próbowałem uwiarygodniać od początku do końca całkowicie fałszywy tragizm swego losu – to jest już jak silniejszy ode mnie odruch albo nałóg. – Nie przesadzaj. Weź się w garść. Co? Może chcesz powiedzieć, że pikania bankomatów są już dla ciebie jak zapach…? – …krwi dla drapieżnika – tym razem zdążyłem dopowiedzieć. Fraza Konstancji zawsze była celniejsza i prędsza. Niekiedy miałem wrażenie, że wyjmuje z mojej głowy niegotowe jeszcze zdania i, zanim się połapię, błyskawicznie je układa, szlifuje i wygłasza. – Poza tym – budzę się co rano i co rano mam nadzieję, a może lęk, że mi to przeszło. Więc idę i sprawdzam. Rozumiesz: słucham, bo sprawdzam, czy słyszę. – Rozumiem. Chyba rozumiem. W sumie zresztą rób co chcesz – Konstancja siedziała po przeciwnej stronie kawiarnianego stolika, ale przeciągnęła się i ziewnęła w taki sposób, jakby okrywała się kołdrą, jakby kładła się na drugi bok, jakby obracała się twarzą ku ścianie – rób co chcesz, mój drogi, byle ci się przypadkiem nie marzyło, że od czasu do czasu za pomocą swego boskiego daru będziesz namierzał jakieś nierozważne właścicielki skromnych kont panieńskich. A swoją drogą, Patryku, może ty po prostu z tym twoim nieszczęsnym słuchem powinieneś się zgłosić do lekarza? |
||
|