"Miasto utrapienia" - читать интересную книгу автора (Pilch Jerzy)ROZDZIAŁ VII – Jan Nepomucen Wojewoda 1921-1999Niedługo po swych hucznie obchodzonych 75 urodzinach dziadek Jan Nepomucen zaczął powoli tracić się w oczach. Ubywało go z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień, może nawet z godziny na godzinę. Umierał trzy lata i przez ten czas chudł tak nieubłaganie, że kiedy w końcu złożyliśmy go w trumnie i unieśliśmy trumnę, i równym krokiem ruszyliśmy w kierunku naszego pięknie położonego cmentarza na Jaszczurczym Groniu, zdawało nam się, że niesiemy puste pudło. Ostami raz widziałem go żywego mniej więcej rok przed śmiercią. Pojechałem do Granatowych Gór na jeden ze słynnych polskich długich weekendów. Gdyby nie zapach floksów i peonii – do dziś byłbym święcie przekonany, że było to na początku maja, ale floksy i peonie już pachniały i musiało to być później. Widać w końcu czerwca, w lipcu albo nawet w sierpniu też wypadał jakiś słynny polski długi weekend, podczas którego rytualnie wzrasta liczba morderstw, samobójstw, zbrodni i wypadków drogowych. Nienawidzę długich weekendów, nienawidzę ich z całego serca, nienawidzę ich bardziej od świąt Bożego Narodzenią i Wielkanocny. Rozumiem desperację, jaka ogarnia wtedy zbrodniarzy i samobójców, rozumiem prowadzące do katastrof roztargnienie kierowców i pieszych. Sam gotów jestem kogoś zabić, skoczyć pod tramwaj albo przynajmniej rozbić szybę w kiosku. Polska w czasie swych słynnych długich weekendów jest zamknięta na głucho, nieczynne są urzędy, sklepy, burdele i większość restauracji, nie wychodzą gazety, ulice pustoszeją, ludzie zamykają się w domach, milionerzy odlatują na Karaiby albo na Mauritius, kloszardzi schodzą do kanałów, uliczne kurwy wyjeżdżają na wieś pomagać rodzicom, alkoholicy zapadają w deliryczne sny, wymarła Warszawa upodabnia się do własnych fotografii z lat pięćdziesiątych. Jedynym żywym, jedynym tętniącym neonami swych błotnych kanałów i parującym gęstymi jak szczurza sierść wyziewami miejscem jest w tej upiornej porze Dworzec Centralny; uzależnieni od rytmu miasta tacy jak ja wykolejeńcy zlatują się tam jak cmentarne ćmy do nagrobnych świateł. W wigilię tamtego, wypadającego mniej więcej rok przed śmiercią Jana Nepomucena, długiego, czerwcowego, lipcowego, a może sierpniowego weekendu, moja – prowadzona trupim blaskiem telewizorów z okien Świętokrzyskiej, Nowego Światu i Alej ekspedycja – również zatknęła proporzec na K2 peronu pierwszego. Potem rytualnie przemierzyłem podziemne labirynty, w hali głównej, w pawilonie Relay kupiłem papierosy i batony i postanowiłem martwą perspektywę spędzenia kilku dni w zamkniętej na siedem spustów, rozgrzanej azjatyckimi upałami wschodnioeuropejskiej metropolii skrócić do jednej nocy. Krótko – postanowiłem nazajutrz pojechać do Granatowych Gór. W pociągu czytałem opasłe długoweekendowe dzienniki, w przedziale, jak zwykle, żywego ducha. We wszystkich gazetach na wszystkie strony wałkowano sprawę ewentualnego seksu, jaki prezydent Clinton miał albo nie miał z Moniką Levinsky. Czy seks był oralny, czy gabinet owalny, czy może na odwrót. Tam i z powrotem, na wszystkie strony – nie było tych stron za dużo. Czytałem w znudzeniu i spokoju. W przedziale, jak mówię, byłem sam przez całą podróż. Swoją drogą, jest to dosyć dziwne: setki razy, może nawet tysiąc razy przemierzałem tę trasę, setki razy, może nawet tysiąc razy jeździłem na trasie WarszawaGranatowe Góry, Granatowe GóryWarszawa, setki, a może tysiące razy tam i z powrotem i ani razu nie spotkałem ani tym bardziej nie zawarłem znajomości z żadną przygodnie poznaną pasażerką ani z żadnym przygodnie poznanym towarzyszem podróży. Zawsze mój przedział był pusty, nikt nigdy w nim nie siedział, nikt nigdy nie dosiadał się po drodze. Czy był to czysty, choć statystycznie mało prawdopodobny przypadek, czy z jakichś powodów, na przykład z powodu nieprzychylnego wyrazu twarzy, ludzie mnie omijali – szczerze powiem: nie wiem. Jak zwykle na dworcu w Granatowych Górach byłem jedynym człowiekiem wysiadającym z warszawskiego pociągu. Jak zwykle piechotą ruszyłem w kierunku domu. Trasę jednak tym razem wybrałem nietypową. Zaraz mianowicie za stacją obszernym zakolem ominąłem postój taksówek. Nie miałem zdrowia do słuchania dawnych kumpli po fachu mojego starego. Niezawodnie przecież zaczęliby się dopytywać: Czy fater się czasem nie odezwał albo nie pokazał? To ile już czasu, jak go nie ma? A policja co mówi? Ciekawe, co mu też pizło do głowy? A sprawdzaliście w domu, czy zostawił paszport, bo jak nie ma paszportu, to wiadomo. Ale swoją drogą widokówkę mógłby posłać. Bo my wszyscy, wie pan, my wszyscy wierzymy, że on żyje i że prędzej czy później się pokaże. A jak się pokaże, to niech się pan nie gniewa, jak się pokaże, to ucieszymy się bardzo, ale skarcon, zgromion i zgnojon on również być powinien. Za to, że ani be, ani me, ani kukuryku. Ani telefonu, ani znaku życia, ani kartki na święta. Ale łagodnie i z humorem do sprawy podejdziemy. Myśmy, wie pan, pańskiego ojca bardzo lubili, choć on nieraz dziwny człowiek był. – Ja – powiada na przykład – w moim obecnym, wcieleniu taksówkarzem jestem, ale ile jeszcze wcieleń przede mną – Bóg raczy wiedzieć. – Zaraz jak się stracił, to nam się to jego gadanie przypomniało. Myśleliśmy, że tak sobie błaznuje, a jemu może o coś poważniejszego szło. Jakieś następne wcielenie już wtedy widocznie brał pod uwagę. Byli tu tacy, co mówili, że z wieżowca wysokiego jak nasz wiadukt się rzucił. Ale to nie był taki człowiek, co sam z siebie na życie pozagrobowe stawia. Na życie tak, na pozagrobowe – w żadnym wypadku. Po naszemu – pies jest gdzie indziej pogrzebany. On miał, on musiał mieć – niech pan mamusi nie powtarza – coś na oku. I to musiał mieć faktycznie coś poważniejszego na oku. Pana to przecież nie obraża, choć może słuchać panu niezręcznie, ale pan przecież dobrze wie, że tata rodzaj żeński nadzwyczajnie lubił… Nie miałem zdrowia do słuchania. Wiem, że akurat ta fraza w moim wydaniu jest ryzykowna. O tyle w końcu istnieję, o ile słucham, ale w tym przypadku ani inaczej, ani dokładniej powiedzieć się nie da: nie miałem zdrowia do słuchania. I tak wiedziałem, że jak mnie w Granatowych Górach nie było – wyrosła cała masa domysłów, wymysłów i szczegółowych fabuł opisujących ewentualne życiowe albo pośmiertne losy mojego starego. Ruszyłem dookolną drogą, ominąłem postój taksówek, potem obracającą się w ruinę dawną Spółdzielnię Rolniczą, w której za komunizmu odbywały się huczne festyny i bale. Dalej był Skład Materiałów Opałowych zamieniony parę lat temu w Kapitalistyczny Dom Towarowy. Od frontu założono tam jeden z dwu w Granatowych Górach bankomatów. Od frontu jednak czy nie od frontu, tutejsze bankomaty mnie nie ruszały, chyba nawet nie sprawdziłem, czy w mitycznej krainie dzieciństwa mój nadprzyrodzony dar działa. Najpewniej nie działał, miałem wewnętrzne przekonanie, że w moje słyszenie PINów jest trwale wpisana wielkomiejska aura. Minąłem przeistoczoną w Dubliner's Pub dawną restaurację Dom Zdrojowy, potem – odremontowany i pokryty tynkiem tak białym, że aż fosforyzującym, Dom Parafialny i niezmieniony i trwający jako skała – kościół Zbawiciela. Wąską ścieżką obok rzeki skręciłem w lewo. Potem most, Ośrodek Sportowy, skrzyżowanie dróg polnych i już zaczynało się trawiaste zbocze, na szczycie którego lodowate wiatry o każdej porze roku atakowały dom. Ktoś stał na tarasie, z dołu to dziwacznie wyglądało, jakiś obcy człowiek sam sobie zostawiony stoi oparty o balustradę, obok ani śladu domowników. Kto to jest? Co tam robi? Czego pod naszymi drzwiami szuka? Im wyżej się wspinałem, tym upiorność sytuacji rosła, bo tamten cały czas był jak skamieniałe widmo: całkowicie nieruchomy; zarazem czułem jego trupi wzrok na sobie, natrętnie obserwował moją wspinaczkę, nie spuszczał ze mnie martwego oka. Chryste Panie! Jak byłem już na tyle blisko, że poczułem dławiący zapach całymi kępami rosnących w ogrodzie floksów i peonii, jak już byłem na tyle blisko, że musiałem go poznać, nie dało się, niestety, sytuacji rozładować żadnym pogodnym żartem, żadnym śmiechem, żadnym radosnym: Nie poznałem cię w pierwszej chwili! Był dalej nie do poznania. A co więcej – znał sytuację, najwidoczniej wielokrotne już doświadczał, że ludzie nawet najbliżsi martwieją na widok zmian, jakie w nim zaszły, że nie są w stanie popłochu i zdumienia opanować, a mimo to próbują – tak jak ja teraz – zachować się jakoś normalnie, udawać, że jest OK i po staremu. Znał już na pamięć te trzeszczące w szwach rytuały i nie krył swojej dla nich wzgardy. I tak jakby chciał jak najprędzej mieć to za sobą – bezceremonialnie pomijał powitalne formy i od razu przechodził do sedna rzeczy. Podał mi rękę i z pośpieszną posępnością powiedział: – Szkoda gadać, sam widzisz jak jest. Jedno co dobre, to tyle, że życie mi się już znudziło. Zbrzydło mi do szczętu. Nie ma co mówić. Widzisz jak jest. Widziałem jak jest. Dziadek Jan Nepomucen zawsze elegancki – w każdym razie co najmniej od lat sześćdziesiątych; od czasu, gdy został doradcą do spraw przemysłu wydobywczego i dwa razy w miesiącu jeździł na Śląsk, co najmniej trzymający niezły styl, a od lat siedemdziesiątych, kiedy zaczął prowadzić na Śląsku owiane mgłą tajemnicy ciemne interesy węglowe i co tydzień jeździł na Śląsk, prawie wytworny – teraz był ubrany jak kloszard. Miał na sobie, a raczej nie on, a jego szkielet, niezliczone zwoje starych dresów i wyciągniętych swetrów. Na ramionach wzorzysty i wielki szal babki Joanny, z sukiennych pantofli sterczały grube wełniane skarpety. W porównaniu z tym, co było – horror, horror pod każdym względem. Pewnie, że jego elegancja była dyskusyjna, zawsze te same, jak on mawiał górnicze garnitury z ciemnostalowej bawełny, zawsze białe koszule, zawsze bordowe krawaty. Określenie górnicze garnitury brało się stąd, że dzięki swoim znajomościom miał dostęp do tajemnych sklepów przeznaczonych wyłącznie dla śląskich dostojników partyjnych i górniczej kadry i za grosze kupował tam i zwoził do domu całe bele ciemnostalowej bawełny. Z niezmiennie tryumfalnym okrzykiem: Oto mój zasłużony deputat górniczy! rzucał te materiały na stół naszej wielkiej jak wyrobisko węglowe kuchni i z niezmiennym napięciem oczekiwał entuzjazmu domowników. Babka Joanna miała wielką wytrwałość w pozorowaniu takiego entuzjazmu. Zawsze wpierw fachowo badała jakość materiału, potem szczodrze rozwijała zwoje i chwaliła bardziej niż ostatnio oliwkowy odcień i gładszą niż ostatnio fakturę, potem zapowiadała, że jeszcze nie wie co, ale na pewno coś ekstra sobie uszyje, wprawnie odcinała parę metrów i z kłębem tkaniny pod pachą znikała w swoim pokoju. Matka w pozorowaniu entuzjazmu miała wytrwałość mniejszą albo, powiedziałbym – malejącą. W każdym razie gdy za którymś razem przywołana celem podziwiania kolejnego deputatu górniczego, nie tylko nie dotknęła bardziej niż ostatnio gładkiej tkaniny, nie tylko nie potwierdziła jej bardziej niż ostatnio oliwkowego odcienia, ale w dodatku wyrwało się jej rozpaczliwe pytanie: – Ile człowiek może mieć ciemnostalowych spódnic? – Stało się to przyczyną jednej ze znaczniejszych domowych apokalips. – Jak to ile spódnic? Jak to ile ciemnostalowych spódnic? – dziadek Jan Nepomucen rozgrzewał się jak śmigłowiec przed startem: powoli, ale donośnie. – Jak to – ile spódnic? Przede wszystkim trzeba zacząć od tego, że człowiek w ogóle nie musi mieć żadnych spódnic! Człowiek może spokojnie z gołą dupą chodzić! A tak, z gołą dupą! I ja wiem, co to znaczy chodzić z gołą dupą! Ja wiem, jaka to jest przyjemność! Ja wiem, jakie to są rozkosze! A ty? A ty wiesz? Czy ty wiesz, co ja bym przed wojną dał za taki kawałek materiału? – zaciskał pięść na powierzchni płynącej przez stół ciemnostalowej strugi i niczym wszechmogący bóg gniewu unosił jej taflę w górę i podsuwał matce pod nos. – Czy ty wiesz, co ja bym przed wojną dał za taki kawałek materiału? Przecież myśmy w domu nic nie mieli! A raczej mieliśmy tylko to, cośmy sami zrobili! Kupowało się tylko zapałki, cukier i naftę! Wszystko poza tym robiliśmy sami! Łącznie z mydłem, obuwiem, odzieniem i tkaninami na odzienie! Pełna pełnia gospodarki samowystarczalnej! Na domowym warsztacie tkackim tkało się płótno i potem z tego szyło się portki i – tak jest – spódnice! A teraz proszę: arcymateriał, arcypierwszego arcysortu, z najwyższym trudem zdobyty i na własnym grzbiecie przytaohany nie podoba się! Mnie owszem, mnie się bardzo podoba! Nosiłem to, jak miałaś mleko pod nosem albo nawet jak cię jeszcze na świecie nie było, i będę nosił dalej! Będę to nosił do końca życia, bo dobrze się w tym czuję, dobrze wyglądam i niczego lepszego nie znajdę! – Śmigłowiec jego furii wzbijał się w przestworza, nabierał prędkości i, zanim odleciał, długo, niezmiernie długo krążył nad naszymi głowami. Na siedemdziesiątych piątych urodzinach Jana Nepomucena stary mój wygłosił jedno ze swych najlepszych przemówień. Uwielbiał przemawiać na imprezach rodzinnych. Faktycznie wychodziło mu to nieźle i komicznie. Pamiętam oracje wygłaszane na – o parę lat wcześniejszych – obchodach rocznicy ślubu stryja Karola Adolfa, albo na weselu młodego Messerschmidta. Wszyscy byli zachwyceni i konali ze śmiechu, choć, rzecz jasna, gdy było trzeba stary umiał też wyciskać łzy z oczu słuchaczy. W takim efekcie osobliwie się specjalizował i taka była jego dewiza: Trzeba tak powiedzieć, żeby wiara płakała. – Trzeba tak powiedzieć, żeby wiara płakała – powtarzał w trakcie przygotowań do jakiegoś kolejnego wstrząsającego rodzinnego wystąpienia i faktycznie: mówił tak, że wiara, przynajmniej od czasu do czasu, płakała. Przemówienie na siedemdziesiątych piątych urodzinach dziadka nie tylko pamiętam, mogę je wręcz przytoczyć co do słowa, a nawet co do gestu, zachowała się bowiem z tej imprezy nakręcona przez profesora Chmielowskiego kaseta wideo. Kiedy teraz na dwunastym piętrze nad rondem ONZ setny, a może i tysięczny raz wyświetlam tamten film, kiedy wpatruję się w domowników siedzących za stołem, w sepiową łunę nad ich głowami, w powtarzalne gesty ojca, kiedy wsłuchuję się w jego słowa, które znam na pamięć – przestaję się dziwić własnej retorycznej bezradności. Moje opisy i dociekania tyczące ojca są retoryczne – bo miałem retorycznego ojca. Szanowny i drogi jubilacie! Kochany tato! Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że zgromadziła nas dziś niezmiernie radosna uroczystość. Radosna, bo radości i szczęścia, i rozlicznych tryumfów pełne było twoje życie, i choć niejedna radosna chwila jeszcze przed tobą, dzień taki jak dzisiejszy skłania w naturalny sposób do niejakich podsumowań. I korzystając z praw, jakie przysługują wygłaszającemu laudację synowi, mówię śmiało: W twoim pełnym wszelakiej pomyślności życiu zdarzyły się też dwa dramaty: mam na myśli drugą wojnę światową oraz kurs prawa jazdy (wybuch śmiechu słuchających). Pozwolisz że przekornie skupię się na tych dwu okolicznościach. A uczynię to tylko dlatego, że w świetle tych dramatów, drugiej wojny oraz kursu prawa jazdy, ze specjalną wydatnością i wyrazistością ujrzeć można twoje najpierwsze zalety: twoją dzielność, twoją wytrwałość i twoją wrażliwość. Nigdy ze mną nie mówiłeś o mrocznych wojennych czasach, nigdy mi nie opowiadałeś o swoim pobycie na robotach w Niemczech. Gdyby nie to, że byłem za młody, że byłem dzieckiem prawie i prawie nic, nic w ogóle, literalnie nic nie rozumiałem, mógłbym się czuć wykluczonym, i to podwójnie wykluczonym, bo w końcu wszyscy w Granatowych Górach twoją historię znali, ja jeden, ja, twój syn – nie. (Pauza, stary rozkłada ręce w geście bezradności i zwraca się do wszystkich zgromadzonych przy stole). Ale tak to już ze mną jest, proszę państwa… Taki jest mój los i takie jest moje życie. A jest ono takie, że zawsze wychodzę na głupka. (Gwałtowny, długotrwały śmiech). Na szczęście tym razem mój dramat nie trwał przesadnie długo, w tywn przypadku, w przeciwieństwie do innych moich przypadków, nie okazałem się przysłowiowym głupkiem do końca życia. (Umiarkowane, pojedyncze śmiechy). Byłem nim dosyć w sumie krótko, byłem nim do owego pamiętnego dnia (stary wzmaga głos i stylizuje się na oznajmiającego doniosłe wydarzenie historyczne spikera telewizyjnego), byłem nim aż do owego pamiętnego dnia, kiedy – jak wszyscy państwo doskonale pamiętają – po Granatowych Górach rozeszła się straszliwa wieść… (Za stołem zapada głucha i pełna konsternacji cisza, nikt nie wie, o co staremu chodzi, nikt ani żadnego „pamiętnego dnia", ani żadnej „straszliwej wieści" nie pamięta). Tak jest, do tego dnia, kiedy to po naszej okolicy rozniosła się diabelska i zwiastująca koniec wszystkich rzeczy nowina, kiedy wszyscyśmy zrozumieli, że koniec świata jest blisko i że jest blisko nie tylko w czasie, ale i w przestrzeni, wszystko bowiem wskazywało, że początek, sam początek końca świata nastąpi u nas. (Ojciec nie osłabia efektu żadnym sztucznym patosem, z prawdziwym mistrzostwem mówi śmiertelnie serio. Nawet ci, co znają go dobrze i dobrze wiedzą, że „młody Wojewoda lubuje się w pewnego rodzaju jajach”, dają się tym razem nabrać”) [3]. Słowem – byłem nieświadom rzeczy do tego sławnego dnia, kiedy to słaniająca się ze zgrozy na nogach pani Kohoutkowa wtoczyła się do naszej wielkiej jak arena cyrkowa kuchni i grobowym tonem proroka Jeremiasza obwieściła, że w Domu Zdrojowym każdego wieczoru specjalnie w tym celu sprowadzane aż z Czech kobiety rozbierają się do naga i tańczą na stołach. (Dopiero entuzjazm! Dopiero śmiech! Dopiero aplauz! Oklaski! Okrzyki! Wiwatyl Stary jednak jakby nie słyszał, mięsień jeden na twarzy mu nie drgnie, żadnym podziękowaniem, żadnym ukłonem, żadnym porozumiewawczym współuśmiechem z publiką, żadnym do niej mrugnięciem nie obnaża konwencji, nie podważa wiarygodności, nie wyraża zgody na fikcyjność, dalej mówi głosem skrajnie rzeczowym i bez śladu teatralności). Wtedy stało się dla nas wszystkich jasne, że tym razem zagłada – faktycznie – jest blisko. Ona nigdy nie była zbyt daleko, w naszym stuleciu, w twoim stuleciu, ojcze, raz po raz podchodziła na niebezpieczną odległość… Ale teraz była na wyciągnięcie ręki. Wieczorem tego dnia – pamiętasz, tato – jechaliśmy po odpady do Domu Zdrojowego i nie było pewne, czy zdążymy przed apokalipsą. I wtedy właśnie, po drodze do nagle powstałego na naszej granotowogórzańskiej ziemi Babilonu, do serca tego Babilonu, opowiedziałeś mi twoją romantyczną, niemiecką historię. Dziś wprawdzie myślę, że może nie tyle nawet odczułeś potrzebę zwierzenia się własnemu synowi, co w nagłej panice, że być może za chwilę będziemy razem oglądać czeskie striptizerki – postanowiłeś mnie uświadomić. (Śmiech umiarkowany, ale serdeczny). Poczciwe to było z twojej strony, tato, w końcu ja miałem wtedy dziewiętnaście lat, i choć – oczywiście – to jest bardzo mało i choć – oczywiście – wiedziałem bardzo mało (stary zwalnia, zaczyna wręcz cedzić, każde słowo wymawia osobno i dobitnie akcentuje), to jednak, to jednak, pewne, niektóre, powiedzmy podstawowe rzeczy wiedziałem. (Śmiech intensywniejszy i serdecznie j szy). Tak, tato (stary zwraca się teraz wprost do Jana Nepomucena, jakby chciał rozwiać jakieś jego wątpliwości. Chwyt czysto retoryczny, Jan Nepomucen cały czas siedzi nieporuszony i nic nie wskazuje, by miał jakiekolwiek wątpliwości). Tak, tato, ja miałem wtedy dziewiętnaście lat, striptiz na ziemiach polskich nastał wraz z panowaniem Edwarda Gierka. Był rok 1971, jechaliśmy po odpady do Domu Zdrojowego i nie było pewne, czy zdążymy przed apokalipsą. „Jesteś już mężczyzną" – zacząłeś, nie ma co ukrywać, klasycznie, ale zamiast jakiegoś rytualnego dalszego ciągu w rodzaju: „niedługo pora na żeniaczkę", powiedziałeś: „niedługo zaczną się problemy, co trwają do śmierci". Do dziś szanuję twoją, wtedy pierwszy raz przeze mnie zauważoną, niechęć do stereotypów. (Śmiechy pojedyncze i niepewne). Tak właśnie powiedziałeś, ojcze (powtórzenie chwytu rzekomego zwrócenia się wprost do dalej pozostającego w całkowitej obojętności Jana Nepomucena), tak powiedziałeś: „jesteś już mężczyzną, Pawle Piotrusiu, niedługo zaczną się problemy, co trwają do końca życia, ja w twoim wieku przeżyłem historię, która do dziś mnie trapi i pewnie nigdy trapić nie przestanie. Byłem na robotach w Niemczech i – wstyd powiedzieć – do dziś miło ten czas wspominam. Pracować oczywiście pracowałem, cierpiałem, tęskniłem za domem i ojczyzną. Ale też – i to nie ma co ukrywać – było najważniejsze, spotykałem się tam z pewną panną Lipkę, a ponieważ spotkania nasze z natury rzeczy skazane były na konspirację – jak to w konspiracji – zaznawałem z panną Lipkę – pierwszych porywów". I dalej opowiadałeś mi, ojcze, o swoich uniesieniach i o swoich wątpliwościach, i o tym, że po wojnie wróciłeś do Granatowych Gór z ołowianym ciężarem na sercu i z umysłem pełnym niejasności. Tato kochany! Jubilacie czcigodny! Jeśli nikt ci tego dotąd nie powiedział, jeśli sam sobie tego dotąd nie uświadomiłeś, to dzisiejsze święto jest najlepszą sposobnością, by ci to powiedzieć i by ci to uświadomić! Twój czyn był czynem patriotycznym! Pokonując opór i zdobywając bauerównę Lipkę, i czyniąc to w dodatku na terytorium wroga – brałeś przecież swoisty odwet za wszystko! Brałeś odwet za wrzesień trzydziestego dziewiątego, za okupację, za łapanki, za obozy, i brałeś ten odwet w imieniu wszystkich granatowogórzan… Tato drogi, spotykając się z panną Lipkę, nie zdradzałeś Polski! Nie musiałeś po powrocie z Reichu mieć wyrzutów sumienia i nie musiałeś na bazie tych wyrzutów popierać nowego systemu! Tato! Twoje poparcie dla komunistów było niepotrzebne! (Wpierw pełna konsternacji absolutnie martwa cisza, a potem po dziesięciu, a może nawet po dwudziestu sekundach wybuch absolutnej euforii i wielkiego wszechśmiechu. Prowadzona drżącą ręką profesora Chmielowskiego kamera daje zbliżenia kolejnych twarzy, Chryste Panie, cóż za święty moment, śmieją się wszyscy w Granatowych Górach, śmieją się wszyscy biesiadnicy, śmieje się doktor Swobodziczka, stryj Karol Adolf, miody Messerschmidt, śmieje się moja matka, nieporuszony dotąd, a nawet jakby posępny Jan Nepomucen aż kładzie się ze śmiechu na stole, i babka Joanna, choć przecież najmniejsze ma do śmiechu powody, choć śmiało mogłaby być w pomieszaniu, wstydzie i zażenowaniu, twarz roześmianą dłońmi zasłania…). Tysięczny raz puszczam kasetę i tysięczny raz powtarzam epizod wielkiego śmiechu moich przodków, i na tym kończę. Nie słucham dalszego ciągu przemówienia ojca, choć wiem i pamiętam, jak przekomicznie opowiadał o Janie Nepomucenie – niewątpliwie najgorszym kierowcy w dziejach motoryzacji, nie słucham opowieści o podglądaniu w Domu Zdrojowym czeskich striptizerek, nie słucham końcowych strzelistych życzeń tak przez starego powiedzianych, że wiara płacze. Wolę śmiech. Wzruszający, oczyszczający i dający wolność – śmiech. Śmieją się wszyscy, nad ich głowami sepiowa runa, za moim oknem nieśmiertelny łoskot ronda ONZ. Stary w oczywisty sposób zakasował swoim przemówieniem pobożne wystąpienie księdza Kubali. Najprzód bowiem w olbrzymim, obfitym modrzewiowym drewnem holu odbyła się część religijna – dziadek Jan Nepomucen miał wprawdzie uwierzyć w Boga dopiero na łożu śmierci – ale wielkodusznie uległ naleganiom babki Joanny. – Dobrze, dobrze, dobrze! – darł się podczas rodzinnych negocjacji poprzedzających jak zawsze starannie przez babkę zaplanowaną uroczystość. – Dobrze, dobrze, dobrze! Jeśli mam wybierać pomiędzy moim pójściem do kościoła a przyjściem kościoła do mnie, wybieram to drugie! Choć mam świadomość, że niczym, swego czasu, generał Jaruzelski wybieram mniejsze zło! Niestety, zastępy czarnych są tak niezliczone, że absurdem, a nawet samobójstwem byłoby potykać się z nimi! Faszyści wyrżnęli Żydów, bracia komuniści dali dupy, przepraszam cię, Joasiu, bracia komuniści upadli i nikt już nie przeciwstawi się polskiemu katolicyzmowi, a jest to najgorszy rodzaj katolicyzmu na kuli ziemskiej. – Nie bluźnij, Janku – babka Joanna była blada jak ściana i mówiła prawie szeptem – nie bluźnij. Na polityce się nie znam, ale wiem jedno: Ojciec Święty wyzwolił Polskę. Gdyby nie on, gdyby nie Najświętsza Panienka – nigdy by tego nie było. Wiem, że ty w takie rzeczy nie wierzysz, ale ja wierzę. Gdyby nie moja wiara… – głos babki Joanny załamywał się i w jej białoniebieskich oczach pokazywały się łzy. – Gdyby nie twoja wiara, to co, Joasiu? – Gdyby nie moja wiara, dawno bym ciebie zostawiła! – wykrzykiwała spazmatycznie babka Joanna i wybuchała płaczem, i zasłaniała dłońmi twarz. Dziadek stał albo siedział przez chwilę osłupiały, potem odpowiednio – dalej osłupiały – albo siadał, albo wstawał, potem w osłupieniu podnosił ramiona w górę, potem rozglądał się jakby w poszukiwaniu pomocy, potem zaczynał ciężko dyszeć jakby w zbliżającym się ataku apopleksji, potem ruszał w kierunku babki, wyciągał do niej, w geście kogoś, kto potrzebuje ratunku, dłonie, potem jakby nagle rażony gromem definitywnej słabości osuwał się przed nią na kolana, opierał czoło na jej brzuchu, zanurzał twarz w jej sukniach i, szlochając, szeptał: – Joasiu najukochańsza moja, gdybym wiedział… Joasiu, dlaczego dopiero teraz mi mówisz? Joasiu, gdybym wiedział wcześniej… Joasiu, gdybym wiedział trzydzieści, dwadzieścia a nawet dziesięć lat temu, uczyniłbym wszystko… Uczyniłbym wszystko… żeby być dla ciebie lepszym. Chryste Panie! Jak ten człowiek kłamał! Jakim niedościgłym był w każdym calu dżentelmenem! Przecież co innego chodziło mu po głowie! Inne się w nim rozgrywały sceny! Inne miał myśli! Klęczał z twarzą wtuloną w brzuch babki Joanny i tylko ja słyszałem jego rozpacz, jego cynizm i jego podłość. – Joasiu, gdybym wiedział wcześniej – tylko ja słyszałem prawdziwą wersję jego gorzkiej i niecenzuralnej spowiedzi. – Joasiu, gdybym wiedział trzydzieści, dwadzieścia albo nawet dziesięć lat temu – szeptał niesłyszalnie mój dziadek – uczyniłbym wszystko, uczyniłbym wszystko, żeby ciebie nawrócić na ateizm. Tak, Joasiu, nawet jeszcze dziesięć lat temu zrobiłbym wszystko. Zapisałbym ciebie na wieczorowy uniwersytet marksizmuleninizmu. Poznał z czarującymi towarzyszami z powiatu albo województwa. Puszczał płyty z najpiękniejszymi pieśniami rewolucyjnymi, najlepiej w wykonaniu chóru Aleksandrowa. Dawałbym ci do czytania młodego Marksa i wczesnego Kołakowskiego. Woltera i innych klasycznych wolnomyślicieli sam bym ci wieczorami czytał na głos. Także niektóre wiersze Majakowskiego i Broniewskiego. Ach, Joasiu, z całą siłą sugestii rozpościerałbym przed tobą nieskończone perspektywy, jakie daje wstąpienie do partii komunistycznej, obiecałbym ci przydział na samochód i talon na pralkę automatyczną, z całych sił perswadowałbym ci racje ducha dziejów, agitowałbym cig gorąco za reformą rolną i nacjonalizacją przemysłu. Prace naukowe o pierwszym wybuchu, pisma Darwina i wszelkie możliwe dowody na nieistnienie Boga znosiłbym ci naręczami… Tak Joasiu – dziadek odsuwał głowę od brzucha babki, unosił twarz ku górze, dłońmi ściskał jej biodra i szeptał w duchu coraz wolniej i z coraz bardziej sadystycznym namaszczeniem, i w miarę szeptu, tak samo jak kiedyś w miarę podrzucania mnie – małego papieża pod sufit, wewnętrzny głos dziadka Jana Nepomucena twardniał i choć dalej dla nikogo poza mną niesłyszalny, nabierał desperackiej tonacji. – Tak, Joasiu, gdybym wiedział, wszystko bym zrobił. Ale jest już za późno. Oboje jesteśmy starzy. Od lat ze sobą nie żyjemy. Nie wiem jak tobie, bo mnie jest wszystko jedno. Mnie jest wszystko jedno, czy nie obcuję z dewotką, czy z ateistką. Dla mnie jest wszystko jedno, czy nie żyję z katoliczka praktykującą, czy z materialistką wojującą. Z fideistką czy z marksistką. Kiedyś oczywiście preferowałem marksistki. Biała bluzka i czerwony krawat wspinający się po stromej piersi… Gdybyś ty, Joasiu, choć raz w życiu taki zestaw włożyła… Przecież twojej Panience Najświętszej zetempowska kreacja by nie zaszkodziła, a mnie – owszem – pomogłaby bardzo, może nawet dalej byłbym blisko ciebie… Ale teraz to są żałosne starcze imaginacje. Teraz jest mi wszystko jedno. Teraz zgadzam się nawet, żeby ten miejscowy klecha, który w końcu bez przerwy pod moim dachem żłopie wódkę z twoim synem i innymi gówniarzami i z tego, co mi wiadomo, od pewnego rodzaju pisemek też nie stroni, teraz się zgadzam, żeby wpadł nie tylko pochlać i na gołe dupy w starych „Playboyach" popatrzeć, ale zgadzam się, żeby moją siedemdziesiątkę piątkę uświetnił posługą religijną. Byle to wszystko prędko było. Tak, tak – dziadek, najwyraźniej zawstydzony i speszony własnymi myślami, podnosił się z klęczek i jakby chcąc wewnętrzne wstydy zagłuszyć, mówił o ton za głośno. Teraz już nie tylko wszyscy go słyszeli, teraz go wszyscy aż za bardzo słyszeli. – Tak, tak, byle to wszystko prędko było! I rzeczywiście wszystko prędko było, tydzień po imprezie Jan Nepomucen zaczął umierać. Urodziny wypadały we wtorek i on dokładnie w następny wtorek postanowił pojechać na Śląsk. Znów się wybrał – babka Joanna nie kryła irytacji – znów się wybrał w jedną ze swych rzekomo absolutnie koniecznych, w istocie od dawna całkowicie zbytecznych podróży na Śląsk. Obudził się w euforycznym humorze, zjadł jajecznicę, ubrał się, włożył białą koszulę, którą tydzień wcześniej dałam mu w prezencie, bardzo dobrze wyglądał, bardzo dobrze się czuł. – W zasadzie mógłbym nie jechać – babka setny raz powtarzała jego zwiastujące nieszczęście słowa – w zasadzie mógłbym nie jechać, ale trzeba się ruszyć, żeby całkiem nie zardzewieć. Poza tym – dalej są sprawy, co do których lepiej, jak sam ich doglądam. Jakie to były sprawy, czy w ogóle były jakieś sprawy, po co on w sumie na ten Śląsk co parę tygodni jeździł, co tam robił – Bóg raczy wiedzieć. Musiał jeździć. Jazda – godło Wojewodów. Stary musiał jeździć na Śląsk. Młody musiał jeździć do Warszawy. Bóg z nimi. Bóg raczy wiedzieć. Może faktycznie coś jeszcze załatwiał, coś podpisywał, coś ustalał, z kimś się spotykał – pieniędzy w końcu cały czas przybywało. Prawdopodobieństwo, że jeździł tam w jakiś sentymentalnych albo niecnych celach, było nikłe. Wracał zawsze tego samego dnia i zawsze – przynajmniej jak na niego – trzeźwy. Tego dnia, tego feralnego wtorku wrócił w strasznym stanie. Blady, zlany potem, roztrzęsiony, z twarzą ewidentnie wykrzywioną bólem, choć – rzecz jasna – upierał się, że nic go nie bpli. Siadł w kuchni przy stole, nie przebierał się, nawet butów nie zdjął i pyta, czy jest coś do picia, bo go okropnie suszy. Nic jeszcze sensacyjnego, człowiek po podróży zmęczony, siedemdziesiąty szósty rok życia od tygodnia na karku, dzień był w dodatku jak na październik prawie upalny. – Kompot – mówię – kompot jest, bo faktycznie z antonówekopadówek, co je przed południem z trawy pozbierałam, ugotowałam gar kompotu. Nalałam mu do szklanki i jeszcze poszłam do ogrodu pranie zdjąć ze sznura, zdjęłam, poskładałam, wszystko elegancko suche, wracam, patrzę, on dalej siedzi jak siedział. – Naleję ci jeszcze kompotu, mówię i biorę szklankę, i podchodzę, i biorę gar z kompotem, a tu kompotu ani śladu! Ile mnie nie było? Ile zdejmowałam pranie ze sznura? Kwadrans? Mniej niż kwadrans? Więcej niż kwadrans? Czyli on przez mniej więcej kwadrans wypił mniej więcej cztery litry kompotu… Za kilka albo za kilkanaście minut wypił wiadro kompotu. – Czyś ty, człowieku, cały kompot przez tę chwilę wypił? – pytam osłupiała. A on mówi, że wypił i nawet nie poczuł, i że dalej pić mu się chce. Już na dworcu na Śląsku złapało go nieugaszone pragnienie, kupił sobie butelkę wody mineralnej, był pewien, że starczy, ileż to w końcu jest, ile pociąg ze Śląska do Granatowych Gór jedzie? Niecałe dwie godziny. Był pewien, że mu starczy, ale gdzie tam, skład jeszcze nie ruszył a butelka pusta. I mordował się całą drogę, pić mu się chciało, jakby tydzień spędził na pustyni. Wagonów restauracyjnych na tej linii nie ma, w toalecie woda po pierwsze niezdatna do picia, po drugie nie było jej wcale, bo jakby była, pewnie by się przemógł i nawet tą niezdatną choć gardło zwilżył, ale kran suchy jak pieprz. Co miał robić? Po wagonach, po przedziałach chodzić i obcych ludzi o łyk czegokolwiek prosić? Przeszedł się nawet, bo liczył, że kto znajomy jedzie, ale nikogo, nikogutko. Pociąg na trasie parę ładnych razy staje, prawdę powiedziawszy, bez przerwy są przystanki w jakichś pipidówach, ale nigdzie nie dłużej niż minutę. Już był parę razy gotów wyskoczyć i, jakby nie zdążył z powrotem, na następne połączenie byłe gdzie czekać, ale za każdym razem zanim się zdecydował, schnellzug ruszał. Jakoś wytrzymał, jakoś przeżył, na dworcu w Granatowych Górach, jak tylko nieprzytomny z pragnienia na peron się wytoczył i do bufetu doczołgał, całą litrową cocacolę duszkiem wytrąbił i był pewien: koniec męki. Gdzie tam. Ledwo ze sto metrów od dworca uszedł – pić się chce tak samo. A nawet jakby jeszcze bardziej. Co jest grane? Żołądek wysiadł czy co? Ale jeszcze kombinuje, że cocacola pragnienia nie gasi, że słodka swołocz, że po tej coli specjalnie pić się chce, bo to w końcu amerykańskie imperialistyczne świństwo, że on chyba w tym wlokącym się jak kupa nieszczęść pociągu zgłupiał i jak dziecko cocacolę pompuje, jakby nie wiedział, co jest najlepsze, jak się człowiekowi pić chce. l właściwie odprężony, że niepokojący problem został racjonalnie rozwiązany, wstąpił do Dublinera i jeden po drugim wypił trzy duże beczkowe żywce. Na chwilę pomogło. Ale tylko na chwilę. Bo do domu ledwo doszedł. Po drodze zawahał się nawet, czy nie wziąć taksówki, ale postanowił słabość przezwyciężyć i dojść, tak jak zwykle to czynił, na własnych nogach. Człowiek musi własną słabość przezwyciężać – powtarzał raz po raz i przeważnie szło mu o pokonywanie słabości fizycznej. Duchowej też, ma się rozumieć, ale o sprawach ducha, z wyjątkiem niepoczytalnych ataków na duchowość katolicką, Jan Nepomucen nie lubił się rozwodzić. Natomiast przezwyciężanie słabości fizycznej, w ogóle kwestia sprawności fizycznej (olimpijska forma!) i doskonale dopisującego w związku z tym zdrowia, było jego obsesją. Należał Jan Nepomucen do tej kategorii ludzi, którzy jeszcze w wieku pięćdziesięciu lat uważają, że lekkoatletyczne rekordy są spokojnie w ich zasięgu, a to, że nie startowali w ostatniej olimpiadzie, było wyłącznie kwestią ich wyboru. Uskarżającym się na rozmaite dolegliwości rówieśnikom i osobom znacznie nieraz odeń młodszym niezmiennie odpowiadał: a ja jestem zdrowy. A mnie zdrowie doskonale dopisuje. Ach, Janie Nepomucenie, zwierzał mu się raz po raz jakiś zwykły śmiertelnik: Ach, Janie Nepomucenie, kiepsko ze mną, serce mi szwankuje, trzustka wysiada, tchu brakuje, prostatę muszę zbadać, nerki bolą… – A ja – padała rytualna odpowiedź – jestem zdrowy. Ja jestem w olimpijskiej formie i zdrowie w związku z tym doskonale mi dopisuje! I owładnięty ideą permanentnego osiągania i utrzymywania olimpijskiej formy Jan Nepomucen gimnastykował się co rano, brał lodowate prysznice i gdzie się dało chodził na piechotę. Ojciec przypominał wprawdzie, że maniakalne chodzenie wszędzie na piechotę bierze się z faktu, że dziadek jest najgorszym kierowcą świata i unikanie samochodu kamufluje potrzebą ruchu na świeżym powietrzu, ale sprawnościowe opętanie Jana Nepomucena było zbyt wszechogarniające, by brało się wyłącznie ze strachu przed jeżdżeniem autem. Tym razem też ruszył na piechotę i uparcie doszedł do domu na własnych nogach, choć – jak mówię – ledwo doszedł. Nie dlatego, że go te trzy wypite w Dublinerze (dawniej: Dom Zdrojowy) piwa zmogły, ale dlatego, że natychmiast z niego całkowicie wyparowały. Najlepszy dowód: obdarzona prawdziwie psim węchem i specjalnie po powrotach z absolutnie koniecznych podróży na Śląsk pilnie i zawsze go obwąchująca babka Joanna niczego nie poczuła. Czyli w sumie: w Katowicach butelka mineralnej, na dworcu w Granatowych Górach litr coli, w Dublinerze trzy duże piwa, w domu ogromny gar kompotu, w ciągu mniej więcej trzech godzin, lekko licząc, mniej więcej sześć litrów płynu. I co? I nic. Pić się chce po staremu. Ostro się zaczęło. I ostro, przez jakieś dwa miesiące, zanim do doktora Swobodziczki poszedł, trwało. Nastały długie tygodnie histerycznego, spazmatycznego i daremnego zaspokajania chorobliwego pragnienia. Wypijał wszystko, co w domu nadawało się do wypicia. Nic tylko: suszy mnie, pić mi się chce. Pić mi się chce. Suszy mnie. Suszy mnie, pić mi się chce. Ile bym rano wody mineralnej nie kupiła – na wieczór wszystko wypite. Kompoty na zimę – za tydzień połowa, za dwa tygodnie wszystkie wypite. Soki – z wyjątkiem malinowego, bo za słodki – wypite. Zapas piwa, bo zawsze w domu jakiś zapas był, jak nie skrzynka, to kilka butelek albo puszek, zapas piwa – wypity. Mleko od Messerschmidtów, co wieczór bańka trzylitrowa – wypita. Kwas chlebowy – dużo tego nie było, ale z dziesięć butelek było – wypity. Codziennie ugotowany gar, a z czasem dwa gary kompotu – wypite. Ile razy weszłam do kuchni – on stoi z uniesionym garem i prosto z gara pije. Ze dwa albo trzy razy pomyślałam, że chyba go z tym uniesionym garem sparaliżowało i zastygł tak na wieki. Każdej nocy po parę razy wstawał i zimną wodę z kranu, dwie, trzy szklanki na raz, żłopał. W końcu nie było co udawać, że po kolejnej szklance wody z kranu świat wróci do normy: zgodził się pójść do doktora. Oczywiście: zgodził się pójść do doktora – to jest zbyt lekko, zbyt pośpiesznie i całkowicie nieadekwatnie powiedziane. Nie tyle zgodził się, co po licznych karczemnych awanturach dał się zawlec. Jezu Chryste, jak on się upierał, jak nie chciał, jak się bronił. W sumie miał rację. Przecież człowiek idzie do lekarza zdrowy, a wraca chory. Nawet jak idzie chory, to przecież nie wie, że jest chory, nie wie, że ma chorobę, ma chorobę, ale nienazwaną – czyli nieistniejącą. A wraca z istniejącą, nazwaną, ochrzczoną. Wiedział, co robi. Awanturował się rzecz jasna, darł mordę, jakby walczył o życie, bo faktycznie walczył o życie, tyle że na straconych pozycjach. W końcu doktor Swobodziczka sam zaczął do domu prawie codziennie zachodzić; siadał za stołem w naszej wielkiej jak oddział intensywnej terapii kuchni i mówił: – Janku, darmo, trzeba się dać zbadać, trzeba ustalić, jaka towarzyszka na ciebie parol zagięła. – Kto niby ma mnie badać? – pytał niczego dobrego niewróżącym głosem Jan Nepomucen. – Jak to, kto? Ja, Janku.,Ja jestem starym i bardzo doświadczonym konowałem. – Ty nie jesteś lekarzem. Przynajmniej dla mnie nie. Ty jesteś moim przyjacielem. – Jestem lekarzem i jestem twoim przyjacielem. To chyba tym lepiej? – To chyba tym gorzej – odpowiadał ponuro dziadek. – Nie rozumiem. – Jak nie rozumiesz, to jest twój problem, nie mój. W moim pojęciu przyjaźń polega na tym, także na tym, że nie dostarcza się przyjaciołom zbytecznych zgryzot. – Tak jest, Janku, dobrze mówisz. Właśnie po to chcę ciebie zbadać, żeby zgryzotę od ciebie odgonić. Trzeba ustalić, jaka towarzyszka na ciebie parol zagięła, a potem ją przegnać, gdzie pieprz rośnie. – Doktorze! – głos Jana Nepomucena powoli szedł w górę – Doktorze! Nie odwracaj kota do góry pytą! Nigdzie nie pójdę. Kilometra, jednego kilometra dzielącego mnie od twojego gabinetu nie zechcę pokonać… A zresztą… a zresztą jak faktycznie jesteś, a jesteś, starym i bardzo doświadczonym doktorem, to przecież wiesz, bez badania wiesz, co mi jest. Wiesz? Przecież wiesz? Tak czy nie? – Domyślam się – doktor mówił bardzo powoli – domyślam się, jaka towarzyszka cię napadła. Ale żeby mieć pewność, a zwłaszcza żeby zacząć leczyć, muszą być badania. – Nie będzie badań. Nic mi nie jest. Jestem w olimpijskiej formie. Faktycznie trochę źle się ostatnio czułem, ale już mi przeszło. W końcowej fazie oporu istotnie próbował udawać, że mu przeszło, że nic mu nie jest, że długotrwałe, uporczywe i niczym nie uzasadnione ataki nieugaszonego pragnienia nagle minęły same z siebie. Nic mi nie jest, powtarzał w kółko, nic mi nie jest, nic mi nie jest. Nic mi nie jest, jestem w olimpijskiej formie. Chryste Panie – zachłystywała się babka Joanna – Chryste Panie, jak kolejny raz słyszałam: nic mi nie jest, jestem w olimpijskiej formie, to nie raz i nie dwa pomyślałam, że skrócę jego męki i chłopa zabiję. Nic mi nie jest, co najwyżej żołądek się trochę rozregulował, ale ja sobie z tym poradzę, ja mam swoją prywatną medycynę. Faktycznie miał swoją własną medycynę, bo przecież nigdy w życiu nie był u lekarza ani w szpitalu, nawet apteki omijał z daleka. Prywatna medycyna Jana Nepomucena opierała się na dwu filarach. Po pierwsze, na wygrzewaniu wszystkiego, co ewentualnie dolega, po drugie – na zestawie prywatnych leków, które trzymał w silnie sfatygowanej reklamówce z napisem „Orbis". Były to mianowicie: krople miętowe, nervosol, aspiryna, puder pabiamid, przeterminowany biseptol, tubka oxycorru oraz brudnaworudy zwój bandaża elastycznego. Kiedy sięgał po reklamówkę z napisem „Orbis", kiedy wydobywał ją z dna szafy, kiedy zaczynał w niej grzebać, wiadomo było, że coś mu dolega. Można powiedzieć, że po szeleście reklamówki z napisem „Orbis" domownicy rozpoznawali jego słabszą formę. – Źle się czujesz? Coś ci jest? – pytała babka Joanna, a on spoglądał na nią wzrokiem pełnym politowania, osłupienia, oburzenia i generalnego współczucia dla jej osobliwych pomysłów, które pomimo mijających lat nie przestawały go zdumiewać. – Mnie coś jest? Ja się źle czuję? Joasiu, pomimo mijających lat twoje osobliwe pomysły nie przestają mnie zdumiewać. Nic mi nie jest, jestem w olimpijskiej formie. – To po co ci lekarstwa? – Po nic. Sprawdzam, czy nie powinienem uzupełnić zasobów mojej prywatnej apteczki. Ale nawet moje prywatne leki mi po nic. Jestem w olimpijskiej formie. Kiedy stosował drugi wariant swojego prywatnego leczenia, kiedy podejmował terapię grzewczą, był mniej skory do buńczuczności; oczywiście utrzymywał po staremu, że nic mu nie jest, ale frazę o olimpijskiej formie dawał rzadziej. Terapia grzewcza polegała na tym, że stał przy kaloryferze i grzał dolegliwe miejsce, najczęściej brzuch, bo z tym miał największe kłopoty i do lekkich niedyspozycji żołądkowych bagatelnym tonem niekiedy (bardzo niekiedy) się przyznawał. W sezonie nieugaszonego pragnienia reklamówka z napisem „Orbis" szeleściła bez przerwy, bez przerwy też, całymi godzinami, Jan Nepomucen stał przy kaloryferze i jak w miłosnym zbliżeniu przytykał biodra do żeliwnych żeberek. – Poszedłem do lekarza jako człowiek obdarzony wszystkimi zmysłami, a wróciłem jako pozbawiony zmysłu smaku inwalida – Jan Nepomucen posępnie wpatrywał się w stojący przed nim talerz cienkiego rosołu z warzywami: dieta była dla niego nie do przejścia. Ściśle rzecz ujmując, dieta jako taka była do przejścia, nie do przejścia była rezygnacja ze słodyczy. Niby radził sobie ze wszystkim, wiadomość, że zagięła na niego parol towarzyszka cukrzyca, przyjął spokojnie, podporządkował się leczeniu. Brał leki, zastrzyki insuliny, które przychodziła mu robić wiecznie roześmiana pani Wandzia z pogotowia, przyjmował wręcz z seksualnym zapałem, bez problemu odstawił alkohol, bez entuzjazmu, ale zjadał warzywne rosoły i inne cienizny. Przeklinał wiotczejące mięśnie i wysychające ścięgna, ciało słabnące, odmawiające posłuszeństwa i niepotrafiące rano wykonać ani jednej pompki, ani nawet jednego przysiadu, było dlań nie do zniesienia, ale przecież jakoś je znosił. Braku słodyczy nie wytrzymywał. (Rozumiecie teraz, że od czasu do czasu wspominane na tych kartach kupowanie batonów Cadbury na Dworcu Centralnym nie jest żadną ekstrawagancją, ale ma genetyczny podkład). Jan Nepomucen bez łakoci nie potrafił się obejść. Mleczne czekolady, pudełka ptasiego mleczka, kilogramy kasztanek, malag, rodzynek i orzechów w czekoladzie melinował, gdzie mógł, i jak tylko była sposobność, obżerał się szaleńczo. Babka Joanna niczym wytrawny funkcjonariusz z nakazem rewizji szła od pokoju do pokoju i paliła kolejne dziuple z towarem. Tarczowa piła, klasyczny sztylet albo zwyczajna żyletka rozcina moje serce, kiedy o tym myślę. Drętwieję z rozpaczy, kiedy widzę moją siedemdziesięcioletnią babkę przeczesującą dom w poszukiwaniu słodyczy, które mogą zabić mojego dziadka, i tężeje mi w szlochu gardło, kiedy wyobrażam sobie mojego przeszło siedemdziesięciopięcioletniego dziadka chowającego po kątach słodycze, bez których nie może żyć. Przez ładnych parę miesięcy po jego śmierci jeździłem do Granatowych Gór częściej niż zwykle. Któregoś razu, nie pamiętam już po co, pewnie śmiertelnie znudzony nieustającą żałobą babki, polazłem na strych. Jeden z wiecznie buszujących tam duchów sprawił, że stojąca w kącie szafa otwarła się ze skrzypieniem. Wewnątrz wisiało kilka ciemnostalowych górniczych garniturów. Dawno miałem pomysł, żeby przymierzyć, a może i wybrać jedną z absolutnie stylowych w swej archaiczności marynarek, powinna być dobra, powinna pasować – Jan Nepomucen był mniej więcej mojej postury. Marynarka pasowała, była dobra i w kieszeni też było pełno dobra: cztery mianowicie skamieniałe snickersy. Nie zdążył ich zjeść, bo umarł. Może trzymał je na najczarniejszą godzinę, może gdzie indziej miał inne, lepsze słodycze. Lepsze, czyli polskie. Jan Nepomucen był pod tym względem bezlitosnym szowinistą. – W porównaniu z mleczną wedlowską milka smakuje jak psie gówno! W porównaniu z danusią twix to jest cienki Bolek! W porównaniu ze zwykłą krówką rafaello to jest bździna! – do dziś słyszę jego patriotyczne zawołania. Może zatem zostały te snickersy nieruszone, bo do końca miał gdzieś bardziej pod ręką schowaną wedlowską, danusię albo torebkę zwykłych krówek? Najpewniej jednak cztery odnalezione przeze mnie pośmiertne snickersy zostały nietknięte, bo nie umiał ich znaleźć. Gubił się, sam się gubił wśród niezliczonych skrytek. Ruszał się z coraz większym trudem, ból w niego wchodził za bólem. Jak dotrzeć do schowanego parę tygodni temu w piwnicy pudełka mieszanki czekoladowej, jak nie idzie kroku zrobić. Jak tam zejść po schodach, jak wzrok coraz słabszy, tak słaby, że nawet własnych czyraków na własnych nogach nie widać, tylko po bólu je idzie poznać. Przecież nawet własnego wnuka człowiek nie poznaje. Widać było, że ktoś idzie, wspina się, ktoś chyba znajomy, nie spuszczałem go z oka, wytężałem moje trupie oczy, a dopiero jak był o krok poznałem, że Patryk. Doktor Swobodziczka mówi: oczy zaatakowała towarzyszka jaskra, nieodłączna towarzyszka towarzyszki cukrzycy. Odwieczny obyczaj doktora, żeby wszystkim chorobom dawać partyjną tytulaturę, już nawet nie jest jak kiedyś drażniący, towarzysz ból unieważnia wszystko tak dokładnie, że człowiek powoli zaczyna z nadzieją rozmyślać o wizycie towarzyszki śmierci. – Spokojnie, spokojnie – miarkuje Swobodziczka – na niezapowiedziane wizyty członków ścisłego kierownictwa jeszcze za wcześnie, ale fakt faktem, że towarzyszkę jaskrę dobrze by było pokazać specjaliście okuliście, to trzeba leczyć, a nawet w razie czego trzeba brać pod uwagę operację. To są wszystko rzeczy do zrobienia, medycyna, Janku, poszła do przodu. – Medycyna do przodu, ale ja do tyłu. Gdzie operacja, gdzie jazda do okulisty, gdzie wyprawa do szpitala, jak tu paru kroków nie da się zrobić, jak tu towarzysz za towarzyszem i towarzyszka za towarzyszką zaczynają bezceremonialnie nagabywać. Schodzą się powoli, pełzną na swoje upiorne obrady, towarzysz zawał, towarzysz wylew, towarzyszka całkowita ślepota, towarzysz rak, towarzyszka zaawansowana miażdżyca i cały szereg innych towarzyszy pośledniejszego szczebla. Za chwilę będą na miejscu, już słychać szuranie ich ropiejących stóp. |
||
|