"Romans Wszechczasów" - читать интересную книгу автора (Chmielewska Joanna)*Były garaż został podzielony na dwie części. W większej urzędował mąż z pomocnikiem, mniejsza, z wysoko umieszczonym oknem, tym samym, po którym właziłam, stanowiła miejsce pracy żony. Na stole rozpięty był arkusz astralonu z rozpoczętym wzorem, bardzo prostym, złożonym z kółek i półksiężyców. Siedziałam przy tym stole nad robotą, której kontynuacja nie przedstawiała dla mnie najmniejszych trudności, i rozpamiętywałam dotychczasowe klęski i osiągnięcia, usiłując przy okazji stłumić ognistą zawiść, jaka ogarnęła mnie o poranku na widok wnętrza pokoju Basieńki. Umeblowanie tego wnętrza wydało mi się wstrząsające. Mogłam pogodzić się, ostatecznie, z wiszącym na ścianie genialnym, bezbłędnym lustrem, mogłam jej darować srebrne, rokokowe świeczniki, mogłam przeboleć biureczko, szczególnie, że dla mnie byłoby za małe, i kręcony fotel, ale nie mogłam odczepić się od komody. Całe życie marzyłam o posiadaniu komody, ta zaś, na domiar złego, była zabytkiem. Gdybym ją ujrzała w muzeum, bez wahania uznałabym ją za najprawdziwsze rokoko, nie wierzę jednak w prawdziwe rokoko w prywatnym domu, zadecydowałam zatem, że musi być imitacją. Jako imitacja zresztą też godna podziwu. Obejrzałam ją dokładnie, obeszłam dookoła na czworakach, bez mała obwąchałam. Nie była w najlepszym stanie, wymagała odnowienia. Zameczek jednej z szuflad był uszkodzony, a cała powierzchnia mebla miała liczne zadrapania, z których jedno, na boku, przypominało kształtem konika morskiego. Gryząca zazdrość sprawiła, że każdy najdrobniejszy szczegół przedmiotu marzeń utkwił mi w pamięci. Ta Basieńka miała doprawdy za dużo! I wielkie uczucia, i komodę, nie mówiąc o volvo, ja nie wiem, czy kobieta, która nie trzyma w domu cukru i soli, zasługuje na aż tyle! Prostota wzoru pozwalała spokojnie zająć myśl czym innym, do roboty potrzebne mi były tylko ręce. Nie znane imię własnego męża dręczyło mnie nadal, udręka ta jednak nie tyle złagodniała, ile zeszła na drugi plan, zepchnięta przez komodę, szczególnie że od poprzedniego wieczoru męża nie widziałam na oczy. Dawał się słyszeć w pomieszczeniu obok, gdzie razem z pomocnikiem pracował ciężko i uczciwie. Miałam nadzieję, że może ów pomocnik odezwie się do niego w sposób wyjaśniający sprawę, powie na przykład "panie Kajetanie" czy "panie Hipolicie", czy może "panie Zenku", wszystko jedno, w każdym razie uda mi się z tego wywnioskować, co mu dali na chrzcie świętym, bo innego sposobu uzyskania informacji raczej nie widziałam. Przed przystąpieniem do pracy przeszukałam cały pokój na parterze w przekonaniu, że znajdę jakikolwiek dokument, papier, świstek, na którym będzie widniało imię pana domu, ale przekonanie okazało się błędne. Upiorna gosposia idąc na urlop, posprzątała wszystko z nieludzką dokładnością. Zamiast imienia znalazłam zdumiewające ilości cukru w czterech naczyniach, poustawianych w nieoczekiwanych miejscach. Dwie cukierniczki stały w biblioteczce, wśród książek, jedna w barku, wśród alkoholi, a jedna pod telewizorem. Pomyślałam, że sól znajdę zapewne w pudle z odkurzaczem. Dodatkowo denerwowało mnie przeraźliwe skrzypienie drzwi, które musiałam w związku z tym zostawić otwarte, żeby nie anonsować piskliwym zgrzytem każdego swojego poruszenia, Zajęta rozpamiętywaniami omal nie przeoczyłam pory udania się po zakupy. Odruchowo spojrzałam w okno, żeby sprawdzić, jaka pogoda, i na moment zdrętwiałam. W oknie tkwiła jakaś gęba. Była to gęba tak koszmarna, że zanim przypomniałam sobie, iż wszelkie gęby, rozpłaszczone o szybę, robią nie najlepsze wrażenie, doznałam wstrząsu. Sama się zdziwiłam, że nie krzyknęłam, nie zemdlałam i nie dostałam natychmiastowego ataku histerii. W pierwszym momencie myślałam, że to mąż, co wydawało się jeszcze bardziej upiorne, bo ciągle słychać go było obok, musiałby się zatem rozdwoić, po chwili jednakże dostrzegłam różnicę. Gęba była szeroka, rozlazła, miała rudy koloryt i tępo, rytmicznie poruszała szczęką. Pozwoliła się przez chwilę – oglądać, po czym znikła. Przemogłam zmartwiały bezruch. Z mocnym postanowieniem nie dać się sterroryzować gębami bez kadłuba wyskoczyłam na górę. Rzuciłam się do kuchennego okna, następnie do drzwi i zdążyłam jeszcze dostrzec właściciela gęby. Lazł powoli w głąb ulicy i robił wrażenie niedorozwiniętego, obszarpanego półgłówka. Nie, to coś, w co się wdałam, to nie było spokojne życie. Nawet w samochodzie nie mogłam pozbyć się zdenerwowania, bo dokumenty Basieńki oczywiście wyleciały mi z głowy, zapomniałam zostawić je w domu i miałam przy sobie wszystko to, co groziło mi pięcioma latami mamra. Nigdy w życiu nie trzymałam się równie ściśle przepisów ruchu jak teraz! Następny wstrząs miał miejsce późnym popołudniem, kiedy odwaliwszy godziny pracy wróciłam na górę. Już w przedpokoju usłyszałam telefon i nie mogąc w popłochu przypomnieć sobie, gdzie on u diabła stoi, pomyślałam wszystko na raz. Że chyba głupio będzie, jeśli pojawi się mąż i ujrzy, jak szukam tej machiny piekielnej po różnych meblach, że jeśli to do niego, powinnam go zawołać, a nie wiem, ja mu na imię, że jeśli ktoś wymieni imię, nie będę wiedziała, czy to nie pomyłka, że lepiej, żeby on odebrał, i że jeśli to do Basieńki, to już w ogóle nie wiem, co zrobić. Równocześnie nagła jasność poraziła mi umysł. Od tych amorów pana Palanowskiego musiałam chyba zgłupieć do reszty, skoro nie przyszło mi wcześniej do głowy, że przecież mam tu książkę telefoniczną, a w książce imię, nazwisko i adres…! Telefon znalazłam od razu, na półeczce za stosem czasopism. Słusznie wydawało mi się, że stoi gdzieś nisko. Książka telefoniczna leżała obok, zawahałam się, co robić najpierw, i usłyszałam, że mąż zbiega ze schodów. Pojawił się w progu, zatrzymał się gwałtownie, spojrzał na mnie zaskoczony i poprawił okulary. Telefon dzwonił jak wściekły. – Na co czekasz? – spytał mąż podejrzliwie. – Odbierz to! Jeszcze czego! W jego obecności…?! – Sam odbierz – odparłam wrogo, dostrzegając w tym najlepsze wyjście z sytuacji. – Wykluczone! To na pewno do ciebie! Ja… tego… Życzę sobie posłuchać tej rozmowy! Cofnął się nawet o krok do holu, prezentując tym niezłomny zamiar nieodbierania telefonu samemu. Chciałam zaprotestować, ale przenikliwy dźwięk okropnie mnie denerwował. Nie kryjąc wstrętu i odrazy podniosłam słuchawkę. – Halo! – powiedział ktoś tam. – Dzień dobry pani, tu Wiktorczak. Zastałem męża? Wiktorczak, stawiający sprawę tak jasno i zrozumiale, od razu wydał mi się sympatyczny. Doznałam niejakiej ulgi. – Wiktorczak do ciebie – wysyczałam z satysfakcją, zasłaniając ręką mikrofon. – Tak, proszę bardzo, już podchodzi – dodałam do Wiktorczaka. Na twarzy przyglądającego mi się pilnie męża wyraźnie mignął nagły popłoch. Zawahał się, otworzył usta, nic nie powiedział, z niechęcią podszedł i ujął słuchawkę. Wyglądało na to, że ten Wiktorczak jest mu jakoś bardzo nie na rękę. Stał z tą słuchawką i patrzył na mnie chyba z nie mniejszym obrzydzeniem niż ja na niego. Widać było, że ' czeka z rozpoczęciem rozmowy, aż wyjdę z pokoju. Gdzieś tam, na marginesie umysłu, coś mi się nagle zalęgło, uderzyła mnie dziwna zbieżność naszych pragnień. Ja też na jego miejscu czekałabym, aż on wyjdzie z pokoju… Nie zależało mi na jego konwersacji z Wiktorczakiem, zabrałam mu sprzed nosa książkę telefoniczną i zachłannie rzuciłam się na nią w kuchni. W chwili kiedy znalazłam na kopy Maciejaków i szukałam właściwego, mąż pojawił się znowu, wtykając głowę w drzwi. Najwidoczniej zaczynał mnie natrętnie prześladować. – Słuchaj… – zaczął niespokojnie i nagle urwał. Przyjrzał mi się nieufnie i jakby z rozterką, wskutek czego w środku zrobiło mi się niewyraźnie. Zaniepokoiłam się, czy nii się przypadkiem pieprzyk nie rozmazał. – Słuchaj… – powtórzył. – Czego szukasz? – Pralni pierza – odparłam bez namysłu, pamiętna swego prawa do dziwactw. – Pralni czego…?! – Pierza. Takie białe, z ptaków. – A… Po diabła ci pralnia pierza? – Do prania. Pierze się pierze, jak jest brudne. – A…! Konsternacja męża była wyraźnie widoczna. Przez chwilę patrzył na mnie niepewnie, po czym nagle ocknął się, jakby przypomniał sobie, po co przyszedł. Nie po informacjeo pralni pierza, to pewne. – Słuchaj, kiedy ty to skończysz? – spytał pośpiesznie. Środek zdrętwiał mi na nowo w mgnieniu oka. Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi. Kiedy skończę szukać pralni pierza…? – Które kiedy skończę? – spytałam nieufnie, z wysiłkiem usuwając z głosu akcenty paniki. – Ten wzór, który teraz robisz. Wiktorczak mówi… To znaczy, on już na niego czeka. Konsternacja stała się teraz moim udziałem. Szablon mogłam skończyć w ciągu trzech godzin. Zamierzałam go robić trzy tygodnie. Jeśli go skończę, co, na litość boską, będzie z następnym wzorem? Skąd mu wezmę nowy projekt? Świadomość tego, że absolutnie nie wolno mi go samej stworzyć, uderzyła mnie nagle jak obuchem i ogłuszyła ostatecznie. Patrzyłam na tego obrzydliwego człowieka i patrzyłam, i głos nie chciał się ze mnie wydobyć. – A… potem?… – spytałam w końcu bardzo ostrożnie. – Co potem? – Następny wzór? Masz jakiś wybrany? Mąż wydawał się kompletnie zdezorientowany. Mignęło mi w głowie, że jednak nie ma siły, to jest właśnie ta pierwsza okazja, przy której szachrajstwo musi się wykryć. Środek zdrętwiał mi wręcz rozpaczliwie. – No, jak to… – powiedział mąż bezradnie, patrząc na mnie osłupiałym wzrokiem. – Przecież są… tego… trzy wybrane. W tej tam… w szufladzie. Sama schowałaś. Matko Boska, sama schowałam… W jakiej szufladzie, gdzie ja mam tego szukać…?! Może zgubiłam? Też niedobrze, razem z szufladą zgubiłam, czy jak…? – Ja z tym Wiktorczakiem muszę załatwić – powiedział mąż nerwowo. – To kiedy skończysz? Popłoch nie pozwalał mi się zastanowić. Wola boska, co będzie, to będzie! – Jutro – odparłam za wszelką cenę chcąc się go na razie pozbyć. – Po obiedzie. Wetknięta w drzwi głowa wykonała zamaszyste kiwnięcie i mąż znikł mi z oczu. Czułam się tak, jakbym cudem uszła z życiem ze zderzenia pociągów, i siedziałam nad tą książką telefoniczną, usiłując ochłonąć. Pan Palanowski gwarantował brak kontaktów… Jakim sposobem ten półgłówek nie zorientował się jeszcze, że nie jestem jego parszywą Basieńką?! Patrzy na mnie z bliska, rozmawia, ślepy jest chyba i niedorozwinięty… Podniesiona nieco na duchu oczywistym zidioceniem tego bęc wała wróciłam do książki telefonicznej i znalazłam, co trzeba. Mąż miał na imię Roman. Roman Maciejak, magister chemii. Istniała wprawdzie możliwość, że Basieńką zwraca się do niego per Dziubdziusiu, Rybciu, Kotku, czy jakkolwiek inaczej, ale w stanie wojny mogłam nie brać tego pod uwagę. Żadnych pieszczotliwych zdrobnień, Roman i koniec! – Barbaro – rzekł nagle sucho małżonek, kiedy odniósłszy na miejsce książkę telefoniczną, zamierzałam opuścić kalany jego obecnością pokój. Odwróciłam się i spojrzałam na niego wyłącznie dlatego, że w ogóle wydał z siebie jakiś dźwięk, nawet mi bowiem w głowie nie zaświtało, że ta Barbara to ja. Mąż zrobił się nagle jakiś niepewny i niespokojny. – Słuchaj… Musisz mi napisać list. Na maszynie. Podyktuję ci. Skamieniałam w drzwiach. Owszem, była mowa, że Basieńką załatwia jego korespondencję, pan Palanowski uprzedzał, nastawiłam się, jeden tylko drobiazg został przeoczony. Mianowicie miejsce pobytu maszyny do pisania. Przeszukiwałam już ten dom, znalazłam cukier, znalazłam imię, znalazłam nawet brakujące garnki i sól, notabene w wazie do zupy, ale maszyna nigdzie nie wpadła mi w oko. Co, do pioruna, mam teraz zrobić?… Nagle spłynęło na mnie natchnienie. – Proszę cię bardzo – powiedziałam lodowatym głosem. – Wieczorem, jak wrócę ze spaceru. Przez ten czas bądź uprzejmy przygotować maszynę i papier. – A dobrze, to jak wrócisz – zgodził się mąż skwapliwie. – Może być, nie wracaj za późno. Spełniłam jego życzenie o tyle, że nie przedłużyłam przechadzki w stopniu rażącym. Widok, jaki zastałam po powrocie, podziałał uspokajająco. Na niskim stole w pokoju stała maszyna, obok leżał papier, mąż szukał czegoś w kobylastej machinie, zajmującej całą ścianę, będącej równocześnie kredensem, biblioteczką, regałem i szafą. Oprócz niej znajdowało się tam jeszcze kilka mebli dobranych dość osobliwie, między innymi staroświecki sekretarzyk z milionem szufladek i drzwiczek. Weszłam na górę zmienić odzież i schodząc znów na dół usłyszałam jak coś tam w owym pokoju gruchnęło brzęcząco. Zaciekawiło mnie to. Zdążyłam pomyśleć, że pewnie mąż, nie mogąc się na mnie doczekać, w zdenerwowaniu rozbił maszynę do pisania, po czym ujrzałam oryginalne pobojowisko. Największa szuflada sekretarzyka leżała na podłodze, wokół niej poniewierały się rozsypane, również zabytkowe, srebrne łyżki, noże, widelce, jedne w opakowaniu, drugie luzem, wśród tego Sezamu zaś klęczał pan domu, okropnie zdenerwowany, zbierając wszystko pośpiesznie i upychając z powrotem. Zdumiewająco dużo sztućców mieściło się w tej jednej, niewielkiej szufladzie. – Zapomniałem o tej urwanej listwie – mruknął wyjaśniająco, nie patrząc na mnie. Nie zwracałam na niego uwagi, rzuciłam się do maszyny, żeby sprawdzić, co to za typ. Głupio byłoby szukać przecinka, nawiasu, i wykrzyknika po całej klawiaturze, którą podobno posługuję się na co dzień. Z najwyższą ulgą ujrzałam starą Olivetti, a zatem to co przypadkiem znałam najlepiej. Mąż wylazł spod fotela, z dużym trudem wsunął szufladkę na miejsce, po czym, chodząc po pokoju, drapiąc się po głowie i poprawiając okulary, podyktował mi trzy listy treści niejako urzędowej. Zdziwiło mnie trochę, że we wszystkich przesuwał terminy z marca na kwiecień i odmawiał przyjęcia zamówień, nie dostrzegłam w warsztacie atmosfery pośpiechu, ale nie zaprzątałam sobie tym głowy, zajęta obmyślaniem chytrego podstępu, dzięki któremu mogłabym poznać miejsce ukrycia tej cholernej maszyny' do pisania. Zaadresowałam koperty, założyłam przykrywę, wyszłam do kuchni, zapaliłam światło, po czym na palcach wróciłam do holu i ukryłam się za klatką schodową. W razie czego mogłam uciec do piwnicy. Przeraźliwie skrzypiące drzwi były otwarte i miałam doskonały widok. Mąż pozbierał swoje listy, podniósł maszynę i wepchnął ją głęboko pod sekretarzyk. Mogłam przestać podglądać, ale zaintrygowały mnie jego dalsze poczynania. Rozejrzał się dookoła jakoś dziwnie podejrzliwie i niepewnie, odłożył papiery na fotel i zaczął z uwagą badać pozostałe szufladki sekretarzyka. Ostrożnie otwierał każdą po kolei, zaglądał do środka i zamykał. Jedna, na samym dole, nie dala się otworzyć, najwidoczniej zamknięta była na klucz. Poszarpał chwilę za uchwyt, po czym zastygł nad nią w zadumie. Przyglądałam mu się coraz bardziej zdumiona. Cóż to miało znaczyć? Umysł mu się pomieszał od tych matrymonialnych wstrząsów. Nawet jeśli to nie on ją zamknął, tylko ta upiorna Basieńka, nie dziś chyba dokonał tego odkrycia? Powinien wiedzieć, co ma w domu otwarte, a co zamknięte! Przyszło mi na myśl, że może Basieńka zamknęła ją w ostatniej chwili, przede mną, schowawszy tam coś, co mogłabym jej ukraść. Zwariowała chyba, zostawiła mi złoty zegarek, pierścionek z brylantem, męża, futra, samochód wart pół miliona i kilkadziesiąt tysięcy złotych, a zamknęła parszywą, małą szufladkę. Cóż ona tam trzyma, Koh-i-noora?… Mąż zachowywał się zagadkowo. Oglądał sekretarzyk ze wszystkich stron, zajrzał pod pulpit, zajrzał pod spód, podniósł się, spojrzał wokół bezradnie i podrapał się po głowie. Podrapał się jedną ręką, potem dwiema i orał pazurami po włosach, jakby miał co najmniej łupież. Twarz mu się nagle ożywiła, szybkim krokiem podszedł do mebla w kącie i otworzył wielką, wypukłą pokrywę. Od początku wiedziałam, że jest to stara, przedwojenna, singerowska maszyna do szycia, którą rozpoznałam dzięki temu że niegdyś taka sama stała w domu u mojej babki. Przedwojenna maszyna do szycia w apartamencie, gdzie obok wymyślnych mebli modernę znajdowały się nieprawdopodobne antyki, mogła oczywiście budzić zdziwienie, ale przecież nie u swojego właściciela! Otworzywszy maszynę mąż spojrzał na nią zachłannie i najwyraźniej zbaraniał. Co u licha, nie wiedział, że ma w domu maszynę do szycia? Pierwszy raz w ogóle znalazł się w tym pokoju?… Przyglądał się jej przez chwilę w jakimś osłupiałym przygnębieniu, następnie gwałtownie zatrzasnął i znów się rozejrzał. Okulary mu dziko błyskały, włos miał po tym drapaniu zmierzwiony, ruchy nerwowe i razem wziąwszy robił dość niepokojące wrażenie. Wariat, nic innego. Chryste Panie, podstępem zamknęli mnie w tym domu z wariatem…! Wariat wyraźnie czegoś szukał. Otwierał drzwiczki owej kobyły na całą ścianę, trzaskał szufladami, coś przesuwał, wreszcie ucichł poza moim polem widzenia. Albo znalazł, albo zrezygnował z szukania. Wylazłam zza schodów i zajrzałam do pokoju. Szaleniec stał w kącie, ręce założył do tyłu i kiwał się na stopach w przód i w tył. Na obliczu malowała mu się tępa rozpacz. Cóż mu zginęło takiego, na litość boską, co ta zołza przed nim schowała?!… Kończyłam jeść kolację, kiedy pojawił się w drzwiach kuchni. Od razu tknęło mnie złe przeczucie. – Chciałbym dostać igłę z nitką – powiedział posępnie i nieżyczliwie. Kolacja utknęła mi w gardle. Zrozumiałam, czego szukał, igła z nitką, kretyńskie wymaganie! Ciekawe, skąd mu wezmę, diabli wiedzą, gdzie je Basieńka umieściła, pewnie w pralce… Żadne przybory do szycia, poza maszyną, nie wpadły mi w oko, nie zacznę ich przecież teraz szukać przy nim w niewłaściwym miejscu. – Z jaką nitką? – spytałam, żeby zyskać na czasie. – Czarną i białą – odparł po krótkim, ponurym namyśle. – I agrafkę. Dwie agrafki. – To weź je sobie. Czy ja ci zabraniam? – Nie będę grzebał w twoich rzeczach – powiedział z urazą. – Niech stoi na wierzchu, to będę sobie brał sam. Chowasz nie wiadomo gdzie. Proszę o igłę z nitką. Omal nie wyrwało mi się, że to nie ja, tylko Basieńka. Rzeczywiście, chowała nie wiadomo gdzie… – Jutro – warknęłam wrogo. – Od szycia po nocy oczy się psują. – Może być jutro, ale rano. Bez mała pół nocy spędziłam na szukaniu. Zgodnie z moimi przewidywaniami szufladki maszyny do szycia zawierały wszystko, tylko nie to, co powinny. W jednej znajdowało się mnóstwo korków od butelek i, o dziwo, pasujący do nich korkociąg, w drugiej kredki, ołówki, długopisy i piórka do tuszu. W służbówce gosposi odkryłam krawiecki centymetr i spinki pościelowe. Po przyborach do szycia nie było nigdzie śladu ni popiołu. Nie miałam innego wyjścia, jak tylko dokonać nazajutrz stosownych zakupów w pasmanterii i suma pięćdziesięciu tysięcy złotych za te wszystkie udręki przestała mi się wydawać wygórowana. O poranku zimnym głosem powiadomiłam męża, że czarne i białe nici wyszły, zostały tylko różowe, a skoro nie ma nici, to igły mu na nic. Kupię nieco później i dostanie po południu. Przyjął informację bez protestu, ale z bardzo ponurym wyrazem twarzy. Kupując przy okazji kosmetyki, zastanawiałam się, czy w miejsce mydła nie powinnam nabyć na przykład ługu i otrębów. Przy tej ilości dziwactw Basieńki moje stosunkowo normalne postępowanie może mu się wydać podejrzane. Niewątpliwie Basieńka czuła się swobodniej, niemniej jednak jakiś głupi wybryk będę musiała wykombinować. Otrzymawszy upragnione igły i nici w nowym pudełku z Cepelii, mąż nie okazał żadnego zdziwienia. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Ulga, jakiej doznałam po kolejnych wstrząsach, osłabiła mi władze umysłowe i nawet nie zastanawiałam się nad tym, że coś za łatwo to wszystko idzie… Z kamiennym spokojem przyjęłam obecność rudego debila, siedzącego w kucki za oknem. Zaglądał do środka, patrzył mi na ręce, kiedy kontynuowałam kółka i półksiężyce i rytmicznie ruszał rozlazłą gębą. Albo żuł gumę, albo miał tik nerwowy. Zaczęło mnie to żucie w końcu trochę denerwować i z przyjemnością zażądałabym usunięcia go sprzed okna, ale nie byłam pewna, czy nie należy do inwentarza, i czy jego obecność nie jest czymś zwykłym i normalnym, a może nawet zgoła pożądanym. Pan Palanowski z Basieńką przeoczyli tyle rzeczy, że mogli przeoczyć i rudego debila. Późnym popołudniem przekazałam mężowi skończony rysunek. Nie robił z nim ceregieli, zwinął w rulon, fachowo sprawdził, czy wzór pasuje ze wszystkich stron, owinął go sznurkiem i wezwał mnie gestem. – Jedziemy – mruknął rozkazująco. Właśnie w tym momencie dochodziłam do pocieszającego wniosku, że skoro nie rozszyfrował obłąkanego szachrajstwa do tej pory, nie rozszyfruje go nigdy i mogę się przestać przejmować. W odpowiedzi na rozkazujące mruknięcie jęknęło mi w środku. Dokąd, na litość boską, mamy jechać?! Co za zwierzę, dostał igły i nici, dostał rysunek, dostał nawet agrafki, czego się jeszcze czepia? Pan Palanowski o wojażach nie wspominał! – No, jedziemy! – powtórzył mąż, bo siedziałam nadal przy stole, tępo wpatrzona w zlatujące mu okulary. – Na co czekasz? – Dokąd? – spytałam tonem najgłębszego w świecie protestu i oburzenia. – Jak to dokąd? Do Ziemiańskiego! Kto to jest Ziemiański, Chryste Panie…?! – Nie chcę – powiedziałam stanowczo. – Jedź sobie sam. Mąż już był w drzwiach. Zatrzymał się gwałtownie i odwrócił. – Zwariowałaś? Uważasz, że będę z tym latał po mieście i szukał taksówki? I co, z szablonem potem też mam latać? Cóż to za nowe fochy? Ze zdenerwowania trochę straciłam głowę i podniosłam się z krzesła. Mąż ruszył po schodach na górę. Powoli zaczęłam iść za nim, nie mając pojęcia, co zrobić, bo przypomniałam sobie, że pan Palanowski coś tam jednak na ten temat mówił. W stadle państwa Maciejaków na gruncie prywatnym szaleje wojna, na gruncie urzędowym natomiast trwa pokój. Kultywowana między nimi wspólnota interesów zmusza mnie teraz do współpracy, powinnam go zawieźć do tego Ziemiańskiego, który najwidoczniej produkuje szablony z wzorów, jak mogę jednakże go zawieźć, skoro nie mam pojęcia, gdzie to jest! Gdybym chociaż wiedziała, w którą stronę należy ruszyć sprzed domu…! Mąż stał już na ostatnim stopniu schodów. – Pospiesz się – powiedział niecierpliwie. – Trzeba zdążyć przed szóstą. Oparłam się o poręcz na dole. – To będzie za długo trwało – oświadczyłam trochę niepewnie. – Ja teraz nie mam czasu. – Co to znaczy, nie masz czasu, wiedziałaś, że trzeba będzie zawieźć, nie po to go kończyłaś, żeby leżał!… – Ochoty też nie mam… Męża na chwilę zamurowało. Patrzył na mnie bezradnie, na twarzy ukazał mu się wyraz przerażenia, zleciały mu okulary, poprawił je, po czym nagle wpadł w furię. – Nie będziesz mi tu wywracała wszystkiego do góry nogami! – wrzasnął. – Wiedziałem, że się wygłupiasz, ale nic z tego! Wsiadasz do samochodu i jedziemy natychmiast, pół godziny ci to zajmie, Czerniakowska nie leży na końcu świata! Wszystko zniosę, ale tego nie!!! Machnął rękami, zaczepił rulonem o poręcz i o mało nie zleciał ze schodów. Zaniepokoiłam się, że zleci na mnie. Ryczał coś dalej, ale już nie słuchałam, bo dowiedziałam się najważniejszego. Wiem, dokąd mam jechać, ponadto wszystko się zgadza, prywatnie wojna a służbowo pokój, muszę go zawieźć posłusznie, po drodze ewentualnie plując jadem i nienawiścią. Możliwe, że Ziemiański ma jakiś szyld… Nagle przypomniałam sobie, że przecież powinnam wiedzieć, gdzie to jest, bo już kiedyś tam byłam. W czasach kiedy robiłam podobne wzory, parę lat temu, zostałam jeden raz dowieziona do faceta, produkującego szablony z matryc, żeby coś tam u niego poprawić na rysunku. Oczywiście, że było to na Czerniakowie. Obok znajdował się warsztat wulkanizacyjny i w oczach został mi na zawsze widok jakiegoś elegancko ubranego osobnika, który usiłował podnieść koło, zamiast je toczyć. Udało mu się w końcu i niósł to koło w objęciach, okropnie stękając. Czegoś takiego się nie zapomina. – Zamknij się – powiedziałam, przechodząc obok męża. – Przecież jadę. Nim dojechałam na Czerniaków, pojęłam przyczyny, dla których samochodu używa Basieńka. Gdzieś w połowie Chełmskiej siedzący dotychczas spokojnie mąż nagle złapał się kurczowo za tablicę rozdzielczą i dziwnie zasyczał. Zdziwiłam się, bo na jezdni nic się nie działo, nie robiłam nic niezwykłego, jechałam normalnie bez żadnych przeszkód. Mąż dziko wytrzeszczył oczy, co dało się dostrzec nawet przez okulary. – Wolniej! – zazgrzytał chrypliwie. – Po co ty tak pędzisz, wolniej! Spojrzałam na szybkościomierz w obawie, że mam jakieś omamy i tracę poczucie rzeczywistości; co w istniejącej sytuacji byłoby ze wszech miar możliwe, albo może samochód oszalał i sam jedzie. Na szybkościomierzu było 65, spojrzałam zatem znów na męża, niepewna, o co mu chodzi. Zwolniłam do sześćdziesięciu, ale nie pomogło, nadal siedział trzymając się kurczowo i posykując. Przy zakręcie w prawo z szybkością 15 kilometrów na godzinę zamknął oczy i jęknął co najmniej tak, jakbym brała ten zakręt poślizgiem tuż nad skrajem przepaści. Jasne się stało, że cierpi na jakąś samochodofobię i każda szybkość wydaje mu się szaleńcza. Zdumiewające było tylko to, że wpadł w panikę na Chełmskiej, gdzie jechałam równo, niezbyt szybko i bez przeszkód, a nie wpadł w nią na Belwederskiej, gdzie docisnęłam nieco, wyprzedziłam dwa autobusy, volkswagena i fiata, przed skrzyżowaniem weszłam na dziewięćdziesiąt, przyhamowałam w ostatniej chwili i skręciłam w lewo tuż przed nosem lecącego z Wilanowa mercedesa. Na Chełmskiej zwolniłam, ponieważ przypomniałam sobie, że się boję Służby Ruchu. Jechałam powoli, z natężeniem wypatrując z daleka szyldu wulkanizacji. Za mną jechała taksówka marki warszawa, którą usiłowałam przepuścić, żeby nie plątać się jej przed nosem, bez skutku jednak, taksówka wiozła bowiem jakiegoś pijanego faceta. Co jakiś czas zatrzymywała się i wyraźnie było widoczne, jak kierowca stara się wydobyć z pasażera informacje o celu podróży. Wyglądało na to, że pijak mieszka albo w kilku miejscach równocześnie, albo nigdzie. Byłam w podobnej sytuacji, to znaczy również nie wiedziałam, dokąd jadę, i w końcu musiałam podjąć nowe szykany. – Którędy życzysz sobie jechać? – spytałam jadowicie. Mąż nagle jakby oprzytomniał i przestał się bać. – Wszystko jedno. Którędy chcesz. – Ja w ogolę nie chcę. To ty chcesz. Proszę, którą drogą? Popatrzył na mnie dziwnie, popukał się palcem w czoło westchnął i uczynił gest brodą. – W lewo. I na prawo. Nie wiem, jak tu można znaleźć inną drogę, jest tylko jedna… Warsztat wulkanizacyjny pojawił się przede mną, Ziemiański powinien być obok. Mignęło mi w głowie nagłe odkrycie, nareszcie zrozumiałam, skąd bierze się niepojęte powodzenie idiotycznej imprezy i ślepota męża, który nie poznaje własnej żony. Ta Basieńka rzeczywiście przyzwyczaiła go do wszelkich bredni i wygłupów i zastępować ją można w dowolny sposób, byle tylko zachować zewnętrzne podobieństwo. Rzeczywiście, nic go z mojej strony nie zdziwi… Zatrzymałam się, mąż sięgnął do tyłu po rulon i wysiadł, każąc mi zaczekać. Wszedł na podwórze, przed którym akurat stałam, co wskazywało, że podjechałam dokładnie pod Ziemiańskiego, sama o tym nie wiedząc. Taksówka z pijakiem w środku wyprzedziła mnie wreszcie i zatrzymała się o kilkadziesiąt metrów dalej. Pijak zaczął wysiadać. Zatoczył się, zwalił na maskę, z wyraźnym wysiłkiem odwrócił i oparty tyłem o samochód rozejrzał się dookoła, czyniąc jakieś zamaszyste gesty. Następnie, nie odrywając się od karoserii, przeturlał się z powrotem ku drzwiom i zaczął wsiadać do środka. Widać było, jak kierowca usiłuje go do tego zniechęcić. Przyglądałam się scenie z zainteresowaniem, rozważając równocześnie, czy nie należałoby zostawić tu męża i uciec, jeśli bowiem jedno polecenie spełniłam posłusznie i dokładnie, drugiemu zapewne powinnam się przeciwstawić. Zanim zdążyłam podjąć decyzję, mąż wrócił. – Podrzuć mnie teraz do domu – mruknął. Pijak wsiadł do taksówki, omal nie wyrywając drzwiczek z zawiasów. Kierowca robił wrażenie zrezygnowanego. Zawrócił wcześniej niż ja, ale wyprzedziłam go zaraz za pierwszym skrzyżowaniem, po czym volvo pokazało, co potrafi. Byłam zdania, że niechęć do męża muszę jakoś zaprezentować. Ku mojemu zdumieniu siedział spokojnie, przyjmując szaleńcze wybryki samochodu z najdoskonalszą obojętnością i dopiero na Belwederskiej uświadomił sobie widocznie, co się dzieje, bo z nagła wpadł w panikę zgoła niebotyczną. Do domu dojechał ze ściśle zamkniętymi oczami. Po trzech dniach uspokoiłam się ostatecznie i zaczęłam oddychać lżej. Wszystko szło zgodnie z przewidywaniami. W szufladzie stołu w warsztacie znalazłam mnóstwo rysunków i szkiców Basieńki, wśród nich zaś trzy spięte razem i zakreślone ołówkiem, niewątpliwie owe wybrane. Przypięłam do deski nowy arkusz astralonu i zaczęłam nowy wzór, któremu zachłannie przyglądał się debil za oknem. Mąż nie przysparzał kłopotów, zachowywał się normalnie, jak mąż, unikał mnie równie starannie jak ja jego i prawie go nie widywałam. Wróciłam do równowagi i odzyskałam nieco trzeźwości intelektu. Po czym zaczęłam się dziwić. Ogłupiony najpierw oryginalnym romansem pana Palanowskiego, potem zaś paniką i zdenerwowaniem umysł wznowił wreszcie działalność. Coś mi tu zaczęło nie pasować. Udawanie Basieńki przychodziło z podejrzaną łatwością. Gdyby mąż widywał mnie tylko od czasu do czasu na ulicy, w kieckach, które zna i wie, że do mnie należą, nawet gdyby widywał mnie z bliska, pomyłka byłaby zrozumiała. Wyglądałam absolutnie jak Basieńka, codziennie przed wyjściem z pokoju porównywałam twarz w lustrze z twarzą na jej fotografii, trzymając się ściśle wskazówek charakteryzatora. Ale w końcu twarz to nie wszystko, człowiek posiada rozmaite indywidualne cechy… Dziwiąc się, jakim sposobem on nie rozpoznaje kantu, równocześnie miałam wrażenie, że to wcale nie jest to, czemu powinnam się dziwić, i w ogóle nie o to chodzi. O coś innego. Coś tu jest takiego, czego nie umiem rozszyfrować, a co sprawia, że wszystko razem wydaje się nienormalne i nie w porządku… Zmywałam po sobie w kuchni, starannie omijając naczynia użyte przez męża, kiedy nagle wetknął głowę w drzwi. – Gdzie żelazko? – spytał obojętnie. Nóż i widelec wyleciały mi z ręki. Znów to samo…! Nie miałam najbledszego pojęcia, gdzie może być żelazko, tak samo. jak do tej pory nie odkryłam miejsca ukrycia przyborów krawieckich. Poczułam, że na nowo ogarnia mnie popłoch. W żywe kamienie przeklęłam Basieńkę za idiotyczny pomysł pochowania wszystkiego i przed nim, i przede mną. – Tam, gdzie powinno być – powiedziałam z irytacją. – A jak nie, to gdzie indziej. Masz oczy i możesz sobie sam poszukać. Mąż spojrzał ponuro, zawahał się, chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Wzruszył ramionami i wycofał głowę. Dokończyłam zmywania i przystąpiłam do szukania żelazka. Co, u diabła, Basieńka mogła z nim zrobić? Może również wyrzuciła je za okno, tak jak talerze, i teraz leży gdzieś tam w ogródku, rdzewiejąc…? Cokolwiek z nim uczyniła, powinnam to wiedzieć, ponieważ Basieńka to ja. Mąż zaniechał zadawania mi głupich pytań i szukał również, usiłując te poszukiwania ukryć przede mną. Z równą starannością usiłowałam swoje ukryć przed nim. Obydwoje poświęciliśmy się jednakowym wysiłkom, aż pod wieczór żelazko przybrało monstrualne rozmiary i wypełniło świat. Badając po raz dwudziesty zakamarki kuchni usłyszałam, jak mąż wszedł do przedpokoju i zaczął grzebać w szafce pod klatką schodową. Postanowiłam go przeczekać. Rumor rozlegał się dosyć długo, wreszcie ucichł, odczekałam chwilę ciszy, po czym, przekonana, że mąż się oddalił, wyjrzałam do holu. Stał nad odkurzaczem, ścierkami i szczotkami wywleczonymi z szafki, niczym obraz nędzy i rozpaczy i drapał się po głowie, trzymając w ręku okulary. Na mój widok zmieszał się okropnie, w oczach mignęła mu panika, pospiesznie włożył okulary i zaczął wpychać wszystko na powrót do szafki. – Oczywiście! – powiedział zgryźliwie. – Nie ma także tego… No… W ogóle nic nie ma! Wiadomo było, że nie nic nie ma, tylko żelazka. Stałam jak słup soli, śmiertelnie zdumiona, ponieważ przyszło mi nagle na myśl, że on się mnie boi. Najwyraźniej w świecie boi się mnie równie panicznie, jak ja jego, boimy się siebie nawzajem, gdzie w tym sens, gdzie logika? Zrozumiałe, że ja, ale dlaczego on…?! Usiłowałam zastanowić się nad tym, ale żelazko zbijało mnie z tematu. Żeby oni pękli oboje, i Basieńka, i pan Palanowski! Niezdolna oderwać się od przeklętego przedmiotu, z rozpaczy postanowiłam je znaleźć drogą dedukcji, chociaż wątpiłam, czy tej idiotce dedukcja da radę. Mąż uciekł z holu. Stałam nadal i myślałam. Żelazko powinno znajdować się tam, gdzie się prasuje, razem z deską do prasowania. Deski do prasowania także nigdzie nie widziałam, a nie ma co mówić, od żelazka jest większa i nie wszędzie się zmieści. W tym domu na ogół jest gosposia, gosposia prasuje, jeśli nie w kuchni, to gdzie? Przecież nie w piwnicy i nie w łazience! Gdzie może prasować gosposia…? Oczywiście w służbówce! Odzyskałam zdolność ruchu. Deska do prasowania stała jak byk w służbówce za szafką, ustawiona pionowo, żelazko znajdowało się obok, na półeczce. Omal nie poleciałam do męża podzielić się z nim radosnym odkryciem, na szczęście przyhamowała mnie następna trzeźwa myśl. Żelazko istotnie znajdowało się tam, gdzie powinno się znajdować, a zatem dlaczego on nie mógł go znaleźć? Nie wie, że ma w domu gosposię czy co?… Załóżmy, że nigdy niczego sam nie prasował, nawet portek, załóżmy, że o poczynaniach gosposi nie ma pojęcia i w ogóle się nimi nie interesuje, załóżmy, że to żelazko było mu potrzebne pierwszy raz… W porządku, możliwe, że nie wiedział, gdzie stoi. Szukał, też w porządku, mógł szukać, ale dlaczego w takim strachu przede mną?! Umysł mi się zmącił, w żaden sposób nie udawało mi się tego zrozumieć. Przyszło mi do głowy, że może on robi coś nielegalnego, popełnia jakieś machlojki, kanty, nadużycia, diabli wiedzą, co jeszcze, i boi się, że Basieńka to wykryje. Ten telefon od Wiktorczaka, z którym nie chciał rozmawiać w mojej obecności… Albo może wie, że Basieńka to wcale nie ja, to znaczy ja to wcale nie Basieńka, tylko ja, nie boi się Basieńki prawdziwej, ale boi się fałszywej, a swoje domysły z niezbadanych pobudek ukrywa, udając, że bierze mnie za swoją prawdziwą żonę i boi się, żebym nie wykryła, że udaje… Poczułam, że od nadmiaru tego bania się i jego przyczyn sama lada chwila oszaleję. Zagmatwałam się w rozważaniach. Coś w tym wszystkim było przeraźliwie dziwnego… Wychodząc na spacer natknęłam się u stóp schodów na tego nieszczęsnego, wystraszonego, denerwującego półgłówka i drgnął we mnie cień litości. – Oczywiście, żelazka nie znalazłeś? – powiedziałam ze wzgardą. – Przecież mówiłam, że jest na swoim miejscu. W służbówce. Nie wiem, gdzie masz oczy i rozum. – Nie widziałem – mruknął półgłówek, spojrzał na mnie ponuro i ukrył się w kuchni. Ze spaceru wróciłam dość późno, bez żadnych złych przeczuć, całkowicie zaprzątnięta jednym tematem, mianowicie rozmyślaniami o żonie blondyna z autobusu. Spotkałam go na skwerku już trzeci raz i wylęgło się we mnie przekonanie, że włóczy się tam wieczorami, ponieważ jest z nią pokłócony. Innych powodów przechadzki nie umiałam znaleźć. Otworzyłam drzwi, weszłam do holu i w progu pokoju ujrzałam męża, ponuro nadętego i patrzącego na mnie okropnym wzrokiem. Założył ręce po napoleońsku i wydawał z siebie jakiś dziwny, bulgoczący pomruk. Mimo woli zatrzymałam się, cokolwiek zaniepokojona, nie wiedząc, co to ma znaczyć. Mąż wykonał gwałtowny wypad jedną nogą do holu. – Ladacznico!!! – ryknął znienacka grzmiącym basem. Zdrętwiałam. Rozmaitych rzeczy mogłam się spodziewać, ale przecież nie czegoś takiego! Cóż go napadło?! W bezgranicznym osłupieniu wytrzeszczyłam na niego oczy, w ogóle nie pojmując tej osobliwej inwokacji. Mąż cofnął nogę, wykonał wypad drugą, wyglądało to zupełnie jak ćwiczenia gimnastyczne, machnął rękami, przez moment robił takie wrażenie, jakby sobie usiłował coś przypomnieć, wreszcie pogroził mi pięścią. – Lafiryndo!!! – zawył, dla odmiany dyszkantem. – Ja wiem wszystko!!! Nie będziesz szargać mojego nazwiska po rynsztokach!!! Zbaraniałam do reszty. Jakich znowu rynsztokach, na litość boską?! O co mu chodzi, o tę wilgoć na skwerku? Błoto jest, istotnie, ale szargam w nim nie żadne nazwisko, tylko obuwie Basieńki… Urżnął się czy co…? Patrzyłam na niego niebotycznie zdumiona, nie mogąc tych cyrków do niczego dopasować, co gorsza, niepewna, co z tym fantem zrobić. Wziąć udział w awanturze, zawrócić i uciec, obrazić się…? Żadnych instrukcji w tej kwestii nie dostałam… – Mam dość twoich gachów, nie zniosę tego dłużej!!! – szalał mąż, nie ruszając się z progu pokoju. – Jesteś moją żoną!!! Zabiję bydlaka!!! Zabiję!!!… Bydlakiem w niebezpieczeństwie mógł być tylko pan Palanowski. Jako Basieńka powinnam chyba zaniepokoić się o całość amanta i ułagodzić męża… Prawowity władca ryczał nadal niczym ranny bawół, rozpraszając mnie i przeszkadzając zebrać myśli. – Zamknij się!!! – wrzasnęłam znienacka jeszcze przeraźliwiej niż on. – Ludzie usłyszą!!! Mąż urwał nagle w pół słowa i znieruchomiał z pięścią uniesioną do góry. Spadły mu okulary, złapał je i poprawił na nosie. Z niesmakiem popukałam się palcem w czoło i ruszyłam w kierunku schodów. – W ogóle nie zamierzam rozmawiać z tobą takim tonem – oświadczyłam godnie i z urazą. – Po żadnych rynsztokach nie chodzę, przestań się wygłupiać. Dziwne jakieś maniery… Zaczęłam wchodzić na górę, w połowie schodów odwróciłam się. – Jeżeli ci się coś nie podoba, możesz się ze mną rozwieść – dodałam zachęcająco. – A wulgarne awantury stanowczo sobie wypraszam. Mąż odzyskał zdolność ruchu i nawet jakby się ucieszył. – Rozwód sobie wybij z głowy – powiedział normalnym głosem z wyraźną satysfakcją. – A tych wielbicieli to ja ukrócę. Dobrze wiem, co robisz. Nie raczyłam mu odpowiedzieć, bo wszystko razem było bezdennie idiotyczne i pozbawione jakiejkolwiek logiki. Jeżeli wie, co robię, nie powinien się czepiać, bo nie ma o co. Być może nasyłane na mnie typy, których zresztą dotychczas nie widziałam na oczy, z nudów sobie coś uroiły, on zaś im uwierzył. Dojdzie do tego, że nie daj Boże blondyn na skwerku odezwie się do mnie i dostanie po pysku… Przez dwa dni nie odzywaliśmy się do siebie wcale. Trzeciego dnia mąż przerwał ciszę. – Jadę zaraz do Łodzi – oświadczył bez wstępów, zajrzawszy do mojej części warsztatu. – Bądź uprzejma zawieźć mnie na dworzec. Nie protestowałam, powiedział to bowiem takim tonem, jakby wożenie go na dworzec należało do równie niewzruszonych zwyczajów jak podróże z rysunkami do Ziemiańskiego. Dworzec, chwała Bogu, wiedziałam, gdzie jest. Poza tym kilka godzin świętego spokoju bez napięcia, bez pilnowania twarzy, bez peruki na głowie wydało mi się wytchnieniem zgoła niebiańskim. Jeśli go nie zawiozę, gotów nie pojechać. – Kiedy wracasz? – spytałam po drodze z nadzieją, że może dopiero za tydzień. Spojrzał na mnie podejrzliwie. – Jak zwykle, jutro. Bardzo rano, o świcie. To mnie nie ciekawiło, o świcie nie działam. Jechałam bardzo wolno, żeby go nie zdenerwować, żeby broń Boże nie zrezygnował z podróży. – Pospiesz się, jeszcze musze kupić bilet – powiedział ze zniecierpliwieniem i nagle jakby się zreflektował. – To znaczy, jedź powoli! Nie pędź tak, nikt cię nie goni! Nie zamierzałam akurat teraz przekonywać go, że niechybnie zwariował i sam nie wie, czego chce. Spełniłam pierwsze życzenie, co sprawiło, że aż do dworca Centralnego trzymał się z całej siły tablicy rozdzielczej na zmianę zamykał i wytrzeszczał oczy, pojękiwał i syczał. – Powinieneś jeździć na tylnym siedzeniu – zauważyłam z niechęcią, zatrzymując się przed dworcem. – Po co? – zdziwił się, nagle wyzbyty lęku, najwidoczniej zaprzątnięty już czymś innym. – A…! Nie, na tylnym jest gorzej. Do jutra. |
||
|