"Wejść Między Lwy" - читать интересную книгу автора (Follett Ken)CZĘŚĆ 2: 1982ROZDZIAŁ 4Rzeka spływała spod linii wiecznych lodów zimna, przejrzysta, ciągle w pośpiechu i wypełniała dolinę szumem, rwąc kipielą przez jary, przemykając błyskawicą między łanami pszenicy w swym pędzie na oślep ku odległym równinom. Ten odgłos od ponad roku już rozbrzmiewał w uszach Jane: głośny, kiedy szła się kąpać albo wędrowała z wioski do wioski krętymi górskimi ścieżkami; czasem znów cichy, jak teraz, gdy znajdowała się wysoko na zboczu wzgórza, a Rzeka Pięciu Lwów była tylko odblaskiem i pomrukiem w oddali. Kiedy opuści wreszcie Dolinę, cisza będzie działała jej na nerwy, pomyślała, tak jak mieszczuchom, którzy nie mogą zasnąć na łonie natury, bo jest za spokojnie. Nasłuchując usłyszała coś jeszcze i zauważyła, że nowy dźwięk pozwala jej uświadomić sobie lepiej tamten stary. Ponad monotonny chór rzeki wybijał się coraz wyraźniej baryton śmigłowego samolotu. Otworzyła oczy. To był antonow, zbójecki, powolny samolot zwiadowczy, którego niezmordowany warkot był typowym zwiastunem rychłego pojawienia się szybszego, hałaśliwszego odrzutowca, odbywającego rajd bombowy. Usiadła i spojrzała niespokojnie w Dolinę. Znajdowała się w swej sekretnej samotni, na szerokiej, płaskiej półce w połowie drogi na szczyt urwiska. Skalny nawis nad głową chronił ją przed zauważeniem z góry, nie zasłaniając przy tym słońca. Poza tym zniechęciłby każdego, prócz wytrawnego alpinisty, do schodzenia tędy w dół. Od dołu wiodło do jej samotni strome, kamieniste, pozbawione wszelkiej roślinności podejście: nikt nie mógłby wspiąć się tą drogą nie zauważony i nie usłyszany przez Jane. Tak czy inaczej nikt nie miał powodu, żeby tu przychodzić. Jane odkryła to miejsce tylko dzięki temu, że zeszła kiedyś ze szlaku i zabłądziła. Ustronność tego zakątka miała duże znaczenie, bo Jane przychodziła tutaj, aby zrzuciwszy z siebie całe ubranie wylegiwać się w słońcu, a Afgańczycy byli pruderyjni niczym zakonnice; gdyby ujrzano ją nagą, nie uniknęłaby linczu. Z prawej strony stromo w górę uciekało zbocze. U jej stóp, tam gdzie w pobliżu rzeki stok wzgórza przechodził łagodnie w płaski teren, przycupnęła wioska Banda – pięćdziesiąt do sześćdziesięciu chat uczepionych spłachetka nierównej, kamienistej ziemi, której nikt nie mógłby uprawiać. Prymitywne chaty z szarych głazów oraz wypalanych ze szlamu cegieł pokrywały płaskie dachy ze sprasowanej, ułożonej na matach ziemi. Obok małego drewnianego meczetu widniało skupisko zrujnowanych domostw: dwa miesiące temu jeden z rosyjskich bombowców zaliczył tu bezpośrednie trafienie. Jane widziała wioskę wyraźnie, chociaż dzieliło ją od niej dwadzieścia minut forsownego marszu. Przesunęła wzrokiem po dachach, otoczonych murkami podwórkach i błotnistych ścieżkach, sprawdzając, czy nie plączą się tam pozostawione bez opieki dzieciaki, ale na szczęście nie zauważyła żadnego – wyludniona Banda drzemała pod rozgrzanym błękitnym niebem. Po lewej Dolina rozszerzała się. Rozciągały się tam małe, kamieniste poletka podziobane lejami po bombach, a w dolnych partiach górskich zboczy sterczały resztki kilku rozwalonych ścian starożytnej tarasowatej osady. Pszenica już dojrzała, ale nikt jej nie zbierał. Za polami, u stóp urwiska, które uformowało się po drugiej stronie Doliny, rwała Rzeka Pięciu Lwów: w jednym miejscu głęboka, w innych znów płytka; to rozlewając się szeroko, to znów zwężając; na całej długości wartka i usiana wystającymi ponad powierzchnię głazami. Jane przesunęła wzrokiem wzdłuż jej biegu. Nie spostrzegła ani jednej kąpiącej się czy piorącej kobiety, ani jednego dziecka pluskającego się na płyciznach, ani jednego mężczyzny przeprowadzającego brodem konie lub osły. Pomyślała, że czas już chyba narzucić na siebie ubranie, opuścić ustronie i wspiąć się zboczem do położonego wyżej obozowiska przy jaskiniach. Tam przebywali teraz mieszkańcy wioski – mężczyźni odsypiali nocną pracę na poletkach, kobiety gotowały posiłek i próbowały okiełznać szalejące dzieci, ryczały krowy, beczały spętane owce, a psy walczyły ze sobą o ochłapy. Tutaj była prawdopodobnie zupełnie bezpieczna, bo Rosjanie nie bombardowali nagich wzgórz tylko wioski; ale zawsze istniało niebezpieczeństwo znalezienia się w zasięgu rażenia zabłąkanej bomby, a jaskinie uchronią ją przed wszystkim, z wyjątkiem bezpośredniego trafienia. Nie zdążyła jeszcze podjąć decyzji, kiedy usłyszała huk nadlatujących odrzutowców. Mrużąc oczy spojrzała pod słońce w niebo. Przeleciały nad nią kierując się na północny wschód i ich ryk wypełnił Dolinę, zagłuszając szum rwącej rzeki. Były wysoko, ale zaczynały już zniżać lot – jeden, dwa, trzy… Czterech srebrzystych zabójców, szczyt ludzkiego geniuszu wysłany z zadaniem okaleczania niepiśmiennych wieśniaków, rozwalania ich glinianych lepianek i powrotu z szybkością siedmiuset mil na godzinę do bazy. Po minucie już ich nie było. Dzisiaj Banda została oszczędzona. Jane odprężała się powoli. Odrzutowce przerażały ją. Ostatniego lata Banda nie była bombardowana ani razu, a na okres zimy odroczenie dostała cała Dolina, ale z nadejściem wiosny zaczęło się znowu i na Bandę spadło już kilka bomb, w tym jedna w samym środku wioski. Od tamtego czasu Jane nienawidziła odrzutowców. Zadziwiająca była odwaga wieśniaków. Każda rodzina urządziła sobie w jaskiniach drugi dom. Co rano wspinali się na wzgórze, by spędzić tam cały dzień i powrócić o zmierzchu, bo w nocy naloty się nie zdarzały. Ponieważ praca w polu za dnia była niebezpieczna, mężczyźni wychodzili na nie w nocy. Ściślej mówiąc, w pole wychodzili starsi mężczyźni, bo młodzi przebywali przeważnie poza wioską, strzelając do Rosjan w południowym końcu Doliny albo poza jej granicami. Jean-Pierre dowiedział się od jednego z partyzantów, że tego lata bombardowania na wszystkich terenach kontrolowanych przez rebeliantów były intensywniejsze niż kiedykolwiek. Jeśli Afgańczycy z innych części kraju są tacy jak ci z Doliny, to potrafią się przystosować i przetrwać – ratując, część cennego dobytku z ruin trafionego bombą domostwa, niestrudzenie odtwarzając zniszczone ogródki warzywne, pielęgnując rannych i grzebiąc zabitych i wysyłając coraz młodszych, kilkunastoletnich chłopców pod rozkazy partyzanckich przywódców. Jane wyczuwała, że Rosjanie nigdy nie zdołają pokonać tych ludzi, chyba że obrócą cały kraj w radioaktywną pustynię. Inna sprawa – czy rebelianci zdołają kiedykolwiek pokonać Rosjan. Byli ludźmi odważnymi i nieugiętymi, kontrolowali dużą część kraju, ale rywalizujące ze sobą plemiona nienawidziły się nawzajem niemal tak samo, jak nienawidziły najeźdźców, a wobec odrzutowych bombowców i bojowych helikopterów ich karabiny były bezużyteczne. Odsunęła od siebie myśli o wojnie. Była to najgorętsza pora dnia, czas sjesty, który lubiła spędzać w samotności, zrelaksowana. Wsunęła rękę do torby z koźlej skóry, by nabrać na dłoń porcję oczyszczonego masła, i zaczęła nacierać tłuszczem napiętą skórę swego ogromnego brzucha, dziwiąc się przy tym sobie, jak mogła być tak głupia i zajść w ciążę w Afganistanie. Przywiozła tu ze sobą dwuletni zapas pigułek antykoncepcyjnych i diafragm oraz cały karton spermochłonnej galaretki; a mimo to zaledwie w kilka tygodni po przyjeździe zapomniała o wznowieniu zażywania pigułek po okresie, a na domiar złego zapomniała kilka razy założyć sobie diafragmę. – Jak mogłaś dopuścić do takiego niedopatrzenia? – wrzasnął Jean-Pierre. Nic mu wtedy nie odpowiedziała. Ale teraz, leżąc w słońcu, uroczo ciężarna, z rozkosznie nabrzmiałymi piersiami i nieustającym bólem krzyża, dochodziła do wniosku, że było to niedopatrzenie zamierzone, rodzaj błędu w sztuce popełnionego przez jej podświadomość. Chciała mieć dziecko, ale wiedziała, że Jean-Pierre go sobie nie życzy, doprowadziła więc do poczęcia przez przypadek. Dlaczego tak bardzo chciałam mieć dziecko, zadała sobie pytanie, i znikąd przyszła do niej odpowiedź: bo byłam samotna. – Czy to prawda? – powiedziała na głos. Byłaby to ironia losu. W Paryżu, mieszkając samotnie, robiąc zakupy dla jednej osoby, rozmawiając ze sobą w lustrze, nigdy nie czuła się samotna; a kiedy została mężatką i spędzała z mężem każdy wieczór i każdą noc, kiedy pracowała u jego boku przez większą część dnia, zaczęła odczuwać izolację, lęk i samotność. Pobrali się w Paryżu tuż przed wyjazdem. Ich ślub wydawał się w jakiś sposób naturalną częścią przygody: jeszcze jedno wyzwanie, jeszcze jedno ryzyko, jeszcze jeden dreszczyk emocji. Słyszeli zewsząd, jacy to oni szczęśliwi, jacy odważni i jak w sobie zakochani – i wszystko to była prawda. Bez wątpienia zbyt wiele oczekiwała. Spodziewała się wiecznie kwitnącej miłości i zażyłości w swym pożyciu z Jean-Pierre’em. Sądziła, że dowie się od niego o chłopięcych sympatiach, o tym, czego najbardziej się obawia i czy to prawda, że mężczyźni strząsają kropelki po wysiusianiu się; ona z kolei opowiedziałaby mu, że jej ojciec był alkoholikiem i że miewała fantazje, w których gwałcił ją czarny mężczyzna, i że czasami, kiedy jest zdenerwowana, ssie kciuk. Ale Jean-Pierre uważał najwyraźniej, że ich związek powinien wyglądać dokładnie tak samo jak przed ślubem. Traktował ją z kurtuazją, rozśmieszał w swych przypływach małpiego rozumu, padał bezradnie w jej ramiona, kiedy nachodziła go depresja, dyskutował o polityce i wojnie, kochał się z nią raz na tydzień, po mistrzowsku wykorzystując wtedy swe młode, smukłe ciało i silne, wrażliwe dłonie chirurga. Pod każdym względem zachowywał się raczej jak chłopak, z którym się chodzi, a nie jak mąż. Wciąż nie czuła się na siłach, by porozmawiać z nim o głupich, kłopotliwych sprawach, na przykład o tym, czy turban wydłuża jej nos i jak jest zawsze zła, kiedy przypomni sobie bicie, jakie dostała za rozlanie czerwonego atramentu na dywan w salonie, kiedy w rzeczywistości zrobiła to jej siostra Paulina. Pragnęła zapytać kogoś, czy tak właśnie miało być, czy może się z czasem poprawi, ale przyjaciele i rodzina byli daleko, a afgańskie kobiety uznałyby jej oczekiwania za niegodziwe. Pokusie wyjawienia Jean-Pierre’owi swojego rozczarowania opierała się częściowo dlatego, że jej żal do niego był mało sprecyzowany, częściowo zaś dlatego, iż obawiała się jego reakcji. Spoglądając teraz wstecz uświadamiała sobie, że pragnienie posiadania dziecka zrodziło się w niej już wówczas, gdy spotykała się z Ellisem Thalerem. Tamtego roku poleciała z Paryża do Londynu na chrzest trzeciego dziecka swojej siostry Pauliny, czego normalnie by nie zrobiła, bo nie lubiła formalnych uroczystości rodzinnych. Zaczęła też pilnować dziecka pewnemu małżeństwu mieszkającemu w tym samym domu, histerycznemu antykwariuszowi i jego arystokratycznej żonie, i najwięcej przyjemności czerpała z tego wtedy, kiedy dziecko płakało i musiała wyjmować je z łóżeczka i kołysać na rękach. A potem tu, w Dolinie, gdzie do jej obowiązków należało propagowanie wśród miejscowych kobiet stosowania większego odstępu między kolejnymi porodami w imię wydawania na świat zdrowszego potomstwa, stwierdziła, że dzieli radość, z którą w najuboższych i najliczniejszych rodzinach witana jest każda nowa ciąża, i tak samotność i instynkt macierzyński sprzymierzyły się przeciwko zdrowemu rozsądkowi. Czy był taki czas – choćby ulotna chwila – kiedy zdawała sobie sprawę, że podświadomość pcha ją do zajścia w ciąże? Czy pomyślała „mogę mieć dziecko” w chwili, kiedy Jean-Pierre wchodził w nią powolnym i lekkim ślizgiem, niczym statek do doku, a ona zaciskała ramiona wokół jego ciała; albo w sekundzie zawahania tuż po wytrysku, kiedy zaciskał mocno powieki i zdawał się wycofywać z niej głęboko w siebie, jak statek kosmiczny spadający w serce słońca: albo potem, kiedy z jego gorącym nasieniem w sobie odpływała błogo w sen? – Czy zdawałam sobie z tego sprawę? – powiedziała głośno; wspomnienie o uprawianiu miłości podziałało na nią podniecająco i zaczęła się onanizować zmysłowo śliskimi od masła dłońmi, zapominając o pytaniu, które sobie zadała i otwierając umysł na mgliste, wirujące, erotyczne fantazje. Ryk odrzutowców przywołał ją gwałtownie do rzeczywistości. Przerażona patrzyła, jak nad Doliną przemykają i znikają w oddali kolejne cztery bombowce. Gdy grzmot ucichł, znowu zaczęła się pieścić, ale nastrój podniecenia już prysł. Legła nieruchomo w słońcu i rozmyślała o swoim dziecku. Jean-Pierre zareagował na jej ciążę w taki sposób, jakby to sobie wcześniej zaplanował. Był tak rozjuszony, że chciał już, natychmiast, własnoręcznie dokonać skrobanki. Jane odebrała ten jego zamiar jako nieprawdopodobną makabrę i nagle Jean-Pierre wydał jej się obcy. Ale najtrudniejsze do zniesienia było poczucie odtrącenia. Świadomość, że własny mąż nie chce jej dziecka, podziałała na nią nadzwyczaj przygnębiająco. Pogorszył jeszcze sprawę wzdragając się przed dotykaniem jej. Nigdy w życiu nie czuła się tak upokorzona. Po raz pierwszy zrozumiała, dlaczego ludzie próbują czasem odebrać sobie życie. Najgorszą ze wszystkiego torturą było wycofanie się ze współżycia fizycznego – tak bardzo pragnęła być dotykaną, że naprawdę wolałaby, żeby Jean-Pierre bił ją raczej, niż unikał. Ilekroć o tym myślała, wzbierała w niej złość, chociaż wiedziała, że sama jest sobie winna. Potem, pewnego ranka, objął ją ramieniem i przeprosił za swe zachowanie; i chociaż cisnęło jej się na usta: „Mam gdzieś twoje przeprosiny, sukinsynu”, to jednak przebaczyła mu natychmiast, tak rozpaczliwie tęskniła za jego miłością. Powiedział, że obawiał się już, iż ją traci; i że był bezgranicznie przerażony, bo jeśli miała zostać matką jego syna, to utraciłby jednocześnie ich oboje. To wyznanie rozczuliło ją do łez. Zdała sobie sprawę, że tą ciążą związała się z Jean-Pierre’em na dobre i na złe, i postanowiła, że da z siebie wszystko, aby być dobrą żoną. Od tamtej pory był dla niej czulszy. Wykazywał zainteresowanie rozwojem dziecka i, jak na przyszłego ojca rodziny przystało, zaczął się niepokoić o zdrowie i bezpieczeństwo Jane. Jane oceniała ich małżeństwo jako związek niedoskonały, ale szczęśliwy i wróżyła mu idealną przyszłość, widząc już Jean-Pierre’a na stanowisku ministra zdrowia w socjalistycznym rządzie, a z trojga wybitnie uzdolnionych dzieci jedno miało być na Sorbonie, jedno w londyńskiej Wyższej Szkole Ekonomicznej i jedno w nowojorskiej Wyższej Szkole Aktorskiej. W jej marzeniach najstarszym i najbardziej udanym dzieckiem była dziewczynka. Jane dotykała brzucha naciskając go lekko palcami i wyczuwając kształt płodu: Rabia Gul, stara wioskowa akuszerka, twierdziła, że to będzie dziewczynka, bo płód jest wyczuwalny po lewej stronie, podczas gdy chłopcy rozwijają się po prawej. Rabia przepisała jej odpowiednią do tego dietę warzywną, ze szczególnym uwzględnieniem zielonego pieprzu. Dla chłopca zaleciłaby dużo mięsa i ryb. W Afganistanie mężczyźni byli lepiej odżywiani jeszcze przed narodzeniem. Wyrwał ją z zadumy huk eksplozji. Przez chwilę nie wiedziała, co się stało i powiązała ten dźwięk z samolotami, które przelatywały nad nią kilka minut temu, by spuścić bomby na jakaś inną wioskę; potem gdzieś blisko usłyszała piskliwy, wyrażający ból i przerażenie przeciągły wrzask dziecka. Domyśliła się od razu, co się stało. Rosjanie, wykorzystując metody walki, których nauczyli się od Amerykanów w Wietnamie, zarzucili okolicę minami przeciwpiechotnymi. Ich oficjalnym celem było odcięcie partyzantom dróg zaopatrzenia. Ponieważ jednak drogami zaopatrzenia partyzantów były górskie ścieżki uczęszczane codziennie przez starców, kobiety, dzieci i zwierzęta, rzeczywisty cel stanowiło sianie zwykłego terroru. Ten krzyk oznaczał, że dziecko weszło na minę. Jane zerwała się na równe nogi. Krzyk dochodził chyba gdzieś z pobliża domu mułły, który stał pół mili od wioski, przy biegnącej zboczem wzgórza ścieżce. Jane widziała go stąd w dole, po swojej lewej ręce. Wzuła buty, porwała z ziemi ubranie i puściła się tam biegiem. Pierwszy długi krzyk ścichł i przeszedł w serię krótkich, zszokowanych wrzasków: dla Jane brzmiało to tak, jakby dzieciak zobaczył rany zadane jego ciału przez minę i krzyczał teraz ze strachu. W głosie przerażonego dziecka było tyle rozpaczy, że przedzierając się przez gęste zarośla uświadomiła sobie, iż ją samą ogarnia panika. – Uspokój się – nakazała sobie zdyszanym głosem. Gdyby tu nieszczęśliwie upadła, byłoby dwoje ludzi w potrzebie i nikogo do pomocy; poza tym najgorszą rzeczą dla przerażonego dziecka jest przerażony dorosły. Była już blisko. Znajdzie dziecko nie na samej ścieżce, lecz gdzieś w zaroślach obok niej, bo chociaż miejscowi mężczyźni oczyszczali wszystkie ścieżki po każdym zaminowaniu, nie byli jednak w stanie przeczesać całej górzystej okolicy. Przystanęła nasłuchując. Zmęczona dyszała tak głośno, że musiała wstrzymać oddech. Krzyki dochodziły z kępy wielbłądziej trawy i krzaków jałowca. Zaczęła się przedzierać przez zarośla; w gęstwinie mignął jej strzęp jasnoniebieskiej kurtki. Musiał to być Mousa, dziewięcioletni syn Mohammeda Khana, jednego z powstańczych przywódców. W chwilę potem była już przy chłopcu. Klęczał na zakurzonej ziemi. Najwyraźniej próbował minę podnieść, bo urwała mu dłoń i teraz wrzeszcząc z przerażenia wpatrywał się dzikim wzrokiem w krwawy kikut. Przez ostatni rok Jane widziała wiele ran, ale ta wstrząsnęła nią do głębi. – Boże drogi – powiedziała. – Biedny dzieciaku. – Uklękła przed chłopcem i przygarnęła go do siebie mrucząc uspokajająco. Po chwili przestał krzyczeć. Bała się, żeby nie zaczął teraz płakać, ale był zbyt zszokowany i zaraz ucichł. Tuląc go do siebie wymacała mu pod pachą odpowiednie miejsce i uciskając je zatamowała tryskającą z rany krew. Będzie potrzebowała jego pomocy. Musi skłonić go do odezwania się. – Co to było, Mousa? – spytała w narzeczu dari. Nie odpowiedział. Spytała jeszcze raz. – Myślałem… – oczy rozwarły mu się szeroko na to wspomnienie, a jego głos podniósł się do krzyku. – Myślałem, że to PIŁKA! – No już dobrze, już dobrze – zamruczała. – Powiedz mi, co zrobiłeś. – PODNIOSŁEM TO! PODNIOSŁEM! Przycisnęła go mocno do piersi uspokajając. – I co się stało? – T… to wybuchło – wymamrotał. Głos miał drżący, ale nie było już w nim histerii. Uspokajał się szybko. Wzięła jego prawą rękę i wsunęła mu ją pod lewe ramię. – Naciskaj w tym miejscu co ja – powiedziała. Naprowadziła czubki jego palców na właściwy punkt, po czym wycofała swoje. Z rany znowu zaczęła płynąć krew. – Uciskaj mocno – poinstruowała go. Posłuchał. Krwotok ustał. Pocałowała go w czoło. Było wilgotne i zimne. Swoje ubranie rzuciła na ziemię obok Mousy. Nosiła tutaj to samo co kobiety afgańskie: workowatą suknię, a pod nią bawełniane szarawary. Wzięła teraz suknię, podarła cienki materiał na kilka pasów i przystąpiła do sporządzania opaski uciskowej. Mousa szeroko otwartymi oczyma obserwował jej ruchy i nie odzywał się. Wyłamała sucha gałązkę z krzaku jałowca i zakończyła nią opaskę. Teraz należało jeszcze założyć mu opatrunek, podać środek znieczulający, antybiotyk dla zapobieżenia infekcji i oddać w ręce matki, by go uspokoiła. Jane naciągnęła szarawary i związała je sznurkiem. Żałowała, że tak się pośpieszyła z darciem sukni, bo mogła zachować jej tyle, żeby starczyło na okrycie górnej części ciała. Teraz wypadało jej tylko liczyć na to, że w drodze do jaskiń nie natknie się na żadnego mężczyznę. Ale jak dojdzie tam z Mousą? Wolała, żeby nie szedł o własnych siłach. Nie mogła go nieść na barana, boby się nie utrzymał. Westchnęła: będzie musiała nieść go po prostu na rękach. Przykucnęła, otoczyła jego szyję ramieniem, druga rękę wsunęła mu pod uda i dźwignęła chłopca z ziemi; prostując się, próbowała przerzucić cały wysiłek na mięśnie kolan, nie karku, tak jak uczyła się na kursach dla przyszłych matek. Przyciskając chłopca do piersi i podpierając go pod plecy wzgórkiem swego brzucha, ruszyła wolno pod górę. Radziła sobie tylko dlatego, że był na wpół zagłodzony – dziewięcioletni Europejczyk byłby dla niej zbyt ciężki. Po chwili wyszła z krzaków i odnalazła ścieżkę. Ale po przebyciu czterdziestu, może pięćdziesięciu jardów opadła z sil. Od kilku tygodni bardzo szybko się męczyła, co doprowadzało ją do szewskiej pasji, ale wiedziała już, że nie ma sensu z tym walczyć. Zatrzymała się, postawiła Mousę na ziemi i odpoczywała, tuląc go łagodnie do siebie i opierając się o ścianę urwiska ciągnącą się skrajem ścieżki. Chłopiec milczał jak zaklęty, co wydało jej się bardziej niepokojące od jego krzyków. Gdy poczuła się lepiej, wzięła go znowu na ręce i ruszyła w dalszą drogę. W piętnaście minut później, kiedy znów odpoczywała, a do szczytu wzgórza było już niedaleko, na ścieżce przed nimi pojawił się mężczyzna. Poznała go. – Och, nie – jęknęła po angielsku. – Tylko nie Abdullah. Był to niski i, pomimo lokalnego niedostatku żywności, dosyć korpulentny mężczyzna, liczący sobie jakieś pięćdziesiąt pięć lat. Nosił brązowy turban, bufiaste czarne szarawary, a do tego akrylowy sweter i niebieską dwurzędową marynarkę w drobne prążki, jakby żywcem zdjętą z londyńskiego maklera giełdowego. Bujną brodę farbował sobie na czerwono – był mułłą wioski Banda. Abdullah nie ufał obcym, pogardzał kobietami i nienawidził każdego, kto praktykował zagraniczną medycynę. Łącząca w sobie wszystkie te trzy cechy Jane nie miała najmniejszej szansy na zyskanie sobie jego sympatii. Na domiar złego wielu mieszkańców Doliny przekonało się, że zażywanie antybiotyków Jane jest przy wszelkiego rodzaju infekcjach kuracją o wiele skuteczniejszą, niż wdychanie dymu z płonącego strzępka papieru, zabazgranego przez Abdullaha szafranowym atramentem, no i dochody mułły drastycznie spadły. Zareagował na to nazwaniem Jane „zachodnią ladacznicą”, ale trudno mu było uczynić coś więcej, bo i Jean- Pierre, i ona znajdowali się pod ochroną Ahmeda Shaha Masuda, przywódcy partyzantów, i nawet mułła nie był skłonny do zadzierania z takim bohaterem. Ujrzawszy ją, zatrzymał się jak wryty, a jego poważną zazwyczaj twarz wykrzywił w komiczną maskę wyraz zupełnego zaskoczenia. Było to dla niej spotkanie najgorsze z możliwych. Każdy inny wieśniak widząc ją półnagą popadłby w zakłopotanie, może zgorszyłby się, ale Abdullaha wprawiło to we wściekłość. Jane postanowiła pokryć wpadkę bezczelnością. – Pokój z tobą – powiedziała w narzeczu dari. Był to wstęp do formalnej wymiany pozdrowień, która czasem mogła się ciągnąć przez pięć, a nawet dziesięć minut. Ale Abdullah nie odpowiedział zwyczajowym „i z tobą”. Zamiast tego z jego ust wydobył się stek wykrzykiwanych piskliwym wrzaskiem obelg w narzeczu dari pod jej adresem, zawierający odpowiedniki prostytutki, renegatki i uwodzicielki nieletnich. Zbliżył się do niej ze spurpurowiałą z wściekłości twarzą i uniósł nad głową swój kostur. Sytuacja przybierała niebezpieczny obrót. Jane wskazała na Mousę, który stał obok niej nie odzywając się, otępiały z bólu i osłabiony z upływu krwi. – Popatrz tylko! – wydarła się na Abdullaha. – Czy nie widzisz… Ale Abdullah zaślepiony był wściekłością. Nim zdążyła skończyć to, co próbowała mu powiedzieć, kostur spadł z trzaskiem na jej głowę. Jane krzyknęła z bólu i złości: była zaskoczona, że tak zabolało i rozwścieczona, że się do tego posunął. Abdullah nie zauważył jeszcze rany Mousy. Roziskrzone oczy mułły wpijały się w piersi Jane i nagle zdała sobie sprawę, że oglądany w biały dzień nagi biust ciężarnej białej kobiety z Zachodu jest dla niego widokiem tak przeładowanym nie znanym mu dotąd rodzajem seksualnego wyuzdania, że zaraz wyskoczy z siebie. Nie zamierzał okładać jej kijem, jak skarciłby za niepokorność własną żonę. Jego serce pałało żądzą mordu. Jane ogarnął raptem wielki strach – o siebie, o Mousę i o swoje nie narodzone dziecko. Odsunęła się niezgrabnie do tyłu poza zasięg jego ciosu, ale ruszył za nią, ponownie unosząc w górę kostur. Pod wpływem nagłego impulsu rzuciła się na niego i wpakowała mu palce w oczy. Ryknął jak zraniony byk. Nie tyle z bólu, co z oburzenia, że kobieta, którą bije, ma czelność mu się odgryzać. Korzystając z jego chwilowego oślepienia, chwyciła go obiema rękami za brodę i szarpnęła. Zatoczył się do przodu, potknął i upadł, po czym sturlał się kilka metrów po zboczu i zatrzymał na kępie karłowatych krzaków. O Boże, co ja zrobiłam, pomyślała Jane. Patrząc na upokorzenie nadętego, wrogo do niej nastawionego kapłana, zdała sobie sprawę, że on nigdy nie zapomni jej tego, co uczyniła. Może poskarży się „białobrodym” – wioskowej starszyźnie. Może pójdzie do Masuda i zażąda odesłania zagranicznych doktorów do domu. Może nawet podjudzi wieśniaków z Bandy do ukamienowania Jane. Ale gdy o tym myślała, niemal natychmiast uświadomiła sobie, że składając jakąkolwiek skargę, musiałby opowiedzieć swoją przygodę z wszystkimi jej kompromitującymi szczegółami, a po czymś takim na zawsze już stałby się pośmiewiskiem całej wioski – Afgańczycy potrafili być okrutni. Może więc jakoś jej się upiecze. Odwróciła się. Miała teraz większe zmartwienie. Mousa stał tam, gdzie go postawiła, milczący i obojętny, zbyt zszokowany, by rozumieć, co się wokół niego dzieje. Jane zaczerpnęła w płuca głęboki haust powietrza, wzięła chłopca na ręce i ruszyła w dalszą drogę. Po kilku krokach osiągnęła szczyt wzgórza i mogła przyśpieszyć, bo dalej teren był już płaski. Przecięła kamienisty płaskowyż. Była zmęczona i bolały ją plecy, ale zbliżała się do celu: jaskinie znajdowały się tuż pod szczytem góry. Minęła grań i kiedy zaczynała schodzić w dół, usłyszała dziecięce głosy. W chwilę później ujrzała grupę sześciolatków bawiących się w piekło i niebo. W tej grze jedno dziecko trzymało się za duże palce u nóg, podczas gdy dwoje innych niosło je do nieba – jeśli udało mu się nie puścić palców – albo do piekła, którym był zwykle dół na odpadki albo latryna, jeśli je puścił. Pomyślała, że Mousa nigdy już nie weźmie udziału w tej zabawie i przytłoczyło ją nagle poczucie tragedii. Dzieci zauważyły ją i przerwawszy zabawę gapiły się, kiedy je mijała. – To Mousa – szepnęło jedno z nich. Drugie powtórzyło imię chłopca i bariery skrępowania pękły. Dzieciarnia puściła się pędem przed Jane, krzykiem ogłaszając nowinę. Dzienna kryjówka wieśniaków Bandy wyglądała jak pustynne obozowisko plemienia nomadów: zakurzona ziemia, rozpalone południowe słońce, resztki ognisk, zakwefione kobiety, brudne dzieciaki. Jane przeszła przez mały, płaski placyk przed jaskiniami. Kobiety gromadziły się już przy wejściu do największej z pieczar, w której Jane i Jean-Pierre’em urządzili lazaret. Jean-Pierre usłyszał zamieszanie i wyszedł na zewnątrz. Jane podała mu ostrożnie Mousę. – To była mina – powiedziała po francusku. – Stracił dłoń. Daj mi swoją koszulę. Jean-Pierre wniósł Mousę do jaskini i położył go na kobiercu, który spełniał rolę stołu zabiegowego. Zanim zajął się chłopcem, ściągnął z siebie wypłowiała koszulę w kolorze khaki i podał Jane. Założyła ją. Czuła lekki zawrót głowy. Przyszło jej na myśl, że najlepiej będzie, jeśli usiądzie i odpocznie w chłodzie w głębi pieczary, ale postąpiwszy kilka kroków zmieniła zamiar i usiadła tam, gdzie stała. – Podaj mi trochę tamponów – poprosił Jean-Pierre. Nie zareagowała. Do jaskini wbiegła matka Mousy, Halima. Zobaczyła synka i zaczęła rozpaczać. Powinnam ją uspokoić, żeby mogła pocieszyć dziecko, pomyślała Jane; dlaczego nie mogę wstać? Chyba zamknę oczy. Tylko na chwilkę. O zmierzchu Jane wiedziała już, że jej dziecko szykuje się do przyjścia na świat. Kiedy odzyskała przytomność po omdleniu w jaskini, poczuła coś, co wzięła za ból krzyża – spowodowany, jak przypuszczała, dźwiganiem Mousy. Jean-Pierre potwierdził tę diagnozę, dał jej aspirynę i kazał leżeć spokojnie. Akuszerka Rabia, która przyszła do jaskini, żeby zobaczyć Mousę, obrzuciła ją uważnym spojrzeniem, ale Jane nie zrozumiała wtedy jego znaczenia. Jean-Pierre obmył i opatrzył kikut Mousy, zaaplikował mu penicylinę i zrobił zastrzyk przeciw tężcowi. Dziecko nie umrze z powodu zakażenia, co nastąpiłoby niechybnie, gdyby nie zachodnia medycyna; ale Jane mimo wszystko zastanawiała się, co warte będzie dla niego takie życie – przetrwać tutaj było trudno nawet najzdrowszym, a kalekie dzieci młodo zwykle umierały. Późnym popołudniem Jean-Pierre przygotował się do drogi. Na jutro miał zaplanowany dyżur w lazarecie w wiosce odległej o kilka mil i – z przyczyn, których Jane nigdy w pełni nie pojmowała – zawsze skrupulatnie przestrzegał terminów tych wypraw w teren, chociaż dobrze wiedział, że żaden Afgańczyk nie byłby zdziwiony, gdyby spóźnił się o dzień, a nawet o tydzień. Kiedy całował Jane na pożegnanie, zaczynała się właśnie zastanawiać, czy ten ból w krzyżu nie zwiastuje czasem początku porodu, przyśpieszonego przeprawą z Mousą, ale ponieważ nigdy jeszcze nie rodziła, nie mogła stwierdzić tego z całą pewnością i wydawało się jej to mało prawdopodobne. Spytała Jean-Pierre’a. – Nie przejmuj się – powiedział beztrosko. – Masz jeszcze przed sobą sześć tygodni oczekiwania. – Spytała, czy nie zostałby z nią, tak na wszelki wypadek, ale jego zdaniem było to całkowicie zbyteczne i zrobiło się jej głupio. Pozwoliła mu więc odejść z objuczoną medykamentami kościstą kobyłą, by zdążył dotrzeć do miejsca przeznaczenia przed zmrokiem i mógł przystąpić do pracy następnego ranka. Gdy słońce zachodziło za ścianę urwiska, a dolinę zaczął wypełniać z wolna cień, Jane zeszła z kobietami i dziećmi na dół, do pogrążającej się w mroku wioski, mężczyźni zaś podążyli na pola, by zbierać plony, póki śpią bombowce. Dom Jane i Jean-Pierre’a należał przedtem do wioskowego sklepikarza, który stracił nadzieję na robienie pieniędzy podczas wojny – nie było właściwie czym handlować – i wraz z rodziną przeniósł się do Pakistanu. Dopóki nasilone letnie bombardowania nie zmusiły wieśniaków do chronienia się na dzień w jaskiniach, w izbie od frontu, przerobionej ze sklepu, mieściła się przychodnia Jean-Pierre’a. Na tyłach domu znajdowały się jeszcze dwie izby: jedna przeznaczona dla mężczyzn i ich gości, druga dla kobiet i dzieci. Jane i Jean-Pierre wykorzystywali je jako sypialnię i pokój dzienny. Przy domu, na otoczonym glinianym murem podwórku, znajdowało się palenisko do gotowania na wolnym powietrzu oraz mała sadzawka do prania ubrań oraz mycia naczyń i dzieci. Sklepikarz zostawił trochę drewnianych mebli własnego wyrobu, a wieśniacy wypożyczyli Jane parę pięknych kobierców do przykrycia podłóg. Jane i Jean-Pierre spali na materacach tak jak Afgańczycy, ale zamiast przykrywać się kocami, wślizgiwali się na noc do śpiworów. Podobnie jak Afgańczycy rolowali na dzień swoje materace, a przy sprzyjającej pogodzie rozkładali je na płaskim dachu, aby się wietrzyły. Latem wszyscy sypiali na dachach. Droga z jaskiń do domu podziałała na Jane w szczególny sposób. Ból w krzyżu nasilił się i ten ból oraz wyczerpanie omal nie zwaliły jej z nóg, zanim dowlokła się pod swoje drzwi. Bardzo chciało się jej siusiu, ale była zbyt zmęczona, żeby wyjść na zewnątrz do latryny, usiadła więc na trzymanym na wszelki wypadek nocniku, kryjąc się za rozstawionym w sypialni parawanem. Wtedy właśnie zauważyła małą krwawą plamkę w kroczu swoich bawełnianych szarawarów. Nie starczyło jej już energii, żeby wyjść na podwórko, wspiąć się po drabinie na dach i ściągnąć stamtąd materac, położyła się więc w sypialni na kobiercu. Ból w krzyżach powracał falami. Przy kolejnej takiej fali położyła ręce na brzuchu i wyczuła, jak się rozdyma, pęcznieje boleśnie, a potem opada i ból łagodnieje. Teraz nie miała już żadnych wątpliwości, że to skurcze porodowe. Zdjął ją strach. Przypomniała sobie, co opowiadała o porodzie jej siostra Paulina. Po przyjściu na świat jej pierwszego dziecka Jane odwiedziła Paulinę z butelką szampana i szczyptą marihuany. Kiedy obie rozluźniły się już maksymalnie, Jane spytała, jak to właściwie jest. – Zupełnie, jakbyś wyduszała z siebie melona – odpowiedziała Paulina. Chichotały potem chyba przez godzinę. Ale Paulina rodziła w University College Hospital w samym sercu Londynu, a nie w lepiance w Dolinie Pięciu Lwów. Co ja mam robić, pomyślała Jane. Nie wolno mi wpadać w panikę. Muszę się obmyć mydłem w ciepłej wodzie. Trzeba znaleźć ostry nóż i wrzucić go na piętnaście minut do wrzącej wody. Trzeba też wyjąć czyste prześcieradła i położyć się na nich. Muszę popijać dużo płynów i odprężyć się. Ale zanim zdążyła cokolwiek zrobić, rozpoczął się kolejny skurcz i ten był naprawdę bolesny. Zamknęła oczy i usiłowała oddychać powoli, głęboko, regularnie, jak uczył ją Jean-Pierre, ale zachowanie nad sobą takiej kontroli, kiedy pragnie się tylko krzyczeć ze strachu i z bólu, nie było sprawą prostą. Spazm minął, ale wyczerpał ją. Leżała nieruchomo, powoli dochodząc do siebie. Uświadomiła sobie, że nie jest w stanie wykonać żadnej z czynności, które sobie zaplanowała – sama nie da sobie rady. Gdy tylko poczuje się dostatecznie silna, wstanie, powlecze się do najbliższej chaty i poprosi kobiety, żeby wezwały akuszerkę. Następny skurcz przyszedł wcześniej, niż się spodziewała, chyba po minucie, może dwóch. – Dlaczego nie mówią, jak się przy tym cierpi? – powiedziała głośno Jane, gdy napór sięgnął szczytu. Gdy tylko minęła kulminacja, zmusiła się do wstania. Strach przed rodzeniem w zupełnym osamotnieniu dodał jej sił. Powlokła się z sypialni do izby wypoczynkowej. Z każdym krokiem czuła się silniejsza. Była już na podwórzu, kiedy nagle spomiędzy jej ud trysnął ciepły płyn, przeciekając natychmiast przez szarawary: odeszły wody płodowe. – Och, nie – jęknęła. Oparła się o framugę. Nie miała pewności, czy z tymi opadającymi spodniami zdoła przejść choćby kilka metrów. Czuła się upokorzona. – Muszę – powiedziała sobie, ale w tym momencie rozpoczął się nowy skurcz i osunęła się na ziemię z myślą, że chyba będzie musiała poradzić sobie sama. Kiedy ponownie otworzyła oczy, ujrzała nad sobą twarz pochylonego nisko mężczyzny. Wyglądał jak arabski szejk: miał ciemnobrązową skórę, czarne włosy, czarne wąsy, arystokratyczne rysy twarzy – wysokie kości policzkowe, rzymski nos, białe zęby i wydatną szczękę. Był to Mohammed Khan, ojciec Mousy. – Dzięki Bogu – wymamrotała ochryple Jane. – Przyszedłem podziękować ci za ocalenie życia memu jedynemu synowi – powiedział w narzeczu dari. – Jesteś chora? – Rodzę dziecko. – Już? – przestraszył się. – Wkrótce. Pomóż mi wejść do chaty. Zawahał się – poród, podobnie jak wszystko właściwe tylko kobietom, uważany był tu za coś nieczystego – oddając mu sprawiedliwość musiała przyznać, że wahanie to trwało zaledwie chwilę. Podniósł ją z ziemi i podtrzymując zaprowadził przez izbę wypoczynkową do sypialni. Położyła się znowu na kobiercu. – Sprowadź pomoc – poprosiła. Zmarszczył czoło niepewny, co począć, i z tym wyrazem twarzy wyglądał bardzo chłopięco i interesująco. – A gdzie jest Jean-Pierre? – Poszedł do Khawak. Wezwij do mnie Rabię. – Dobrze – obiecał. – Poślę żonę. – Zanim wyjdziesz… – Tak? – Podaj mi, proszę, trochę wody. Sprawiał wrażenie zaszokowanego. Nie do pomyślenia było, aby mężczyzna usługiwał kobiecie, nawet podając jej zwykła wodę do picia. – Z tego specjalnego dzbana – dorzuciła Jane. Miała zawsze pod ręką dzban przegotowanej i przefiltrowanej wody: był to jedyny sposób na uchronienie się przed licznymi pasożytami przewodu pokarmowego, sprawcami chorób dręczących prawie wszystkich miejscowych od kołyski do grobowej deski. Mohammed zdecydował się złamać tabu. – Oczywiście – powiedział. Wyszedł do sąsiedniej izby i po chwili wrócił z kubkiem wody. Jane podziękowała mu i napiła się z rozkoszą. – Poślę Halimę po akuszerkę – zaoferował się. Halima była jego żoną. – Dziękuję ci – powiedziała Jane. – Powiedz jej, żeby się pośpieszyła. Mohammed wyszedł. Jane była szczęśliwa, że znalazł ją on, a nie jakiś inny mężczyzna. Inni wzdragaliby się przed dotknięciem chorej kobiety, ale Mohammed był inny. Był jednym z najważniejszych partyzantów i praktycznie tutejszym przedstawicielem przywódcy powstania, Masuda. Miał zaledwie dwadzieścia cztery lata, ale w tym kraju nie był za młody ani na dowódcę partyzanckiego oddziału, ani na ojca dziewięcioletniego chłopca. Studiował w Kabulu, mówił trochę po francusku i wiedział, że zwyczaje panujące w Dolinie nie są jedynymi na świecie formami przyzwoitego zachowania. Do jego podstawowych obowiązków należało organizowanie konwojów do Pakistanu i z powrotem z dostawami broni i amunicji dla rebeliantów. Z jednym z takich konwojów przybyli do Doliny Jane i Jean-Pierre. Czekając na następny skurcz, Jane wspomniała tę okropną podróż. Uważała się za osobę zdrową, aktywną i silną, zdolną do całodziennego marszu; nie przewidziała jednak niedostatecznego odżywiania, wspinaczki pod strome zbocza, dzikich, kamienistych ścieżek i odbierającej siły biegunki. W obawie przed sowieckimi helikopterami niektóre odcinki trasy pokonywali tylko pod osłoną nocy. W kilku miejscowościach zmuszeni byli walczyć z wrogo do nich nastawionymi wieśniakami – obawiając się, że przejście konwoju sprowokuje atak Rosjan, miejscowi odmawiali partyzantom sprzedaży żywności, kryli się za zabarykadowanymi drzwiami lub kierowali karawanę na odległą o kilka mil łąkę bądź do nadającego się rzekomo idealnie na rozbicie obozowiska sadu, a potem okazywało się, że takie miejsce w ogóle nie istnieje. Ze względu na ataki Rosjan Mohammed zmieniał bez przerwy trasy. Jeszcze w Paryżu Jean-Pierre zdobył skądś amerykańskie mapy Afganistanu, o wiele dokładniejsze od tych, którymi dysponowali rebelianci. Mohammed wpadał więc często do ich chaty i studiował je przed wyprawieniem kolejnego konwoju. Prawdę mówiąc, Mohammed odwiedzał ich częściej, niż to było konieczne. Częściej niż to leży w zwyczaju Afgańczyków odzywał się też do Jane, trochę za często nawiązywał z nią kontakt wzrokowy i obrzucał zbyt wieloma ukradkowymi spojrzeniami na jej ciało. Podejrzewała, że jest w niej zakochany, a przynajmniej był, dopóki ciąża nie stała się widoczna. Ją z kolei ciągnęło do niego w chwilach, kiedy doznawała przykrości od Jean- Pierre’a. Mohammed był mężczyzną smukłym, śniadym, silnym i potężnym, i po raz pierwszy w życiu Jane odczuwała pociąg do ciemnoskórego szowinistycznego drania. Mogłaby mieć z nim romans. Jak wszyscy partyzanci był zatwardziałym muzułmaninem, ale wątpiła, by miało to jakieś znaczenie. Wierzyła w to, co zwykł mawiać jej ojciec: „Nakazy religijne mogą przeszkodzić w zaspokojeniu skrywanego pożądania, ale nie są w stanie powstrzymać prawdziwej żądzy”. Ta właśnie złota myśl ojca doprowadzała do wściekłości mamę. Nie, w tej purytańskiej chłopskiej społeczności cudzołóstwo istniało tak samo jak gdzie indziej. Jane doszła do takiego przekonania, słuchając nad rzeką plotek krążących wśród przychodzących po wodę lub kąpiących się kobiet. Wiedziała również, jak to było możliwe. Mohammed jej powiedział: – O zmierzchu przy wodospadzie za ostatnim młynem wodnym można zobaczyć wyskakujące z wody ryby – powiedział któregoś dnia. – Chodzę tam czasem wieczorem, żeby je łapać. – O zmierzchu wszystkie kobiety zajęte były gotowaniem, mężczyźni zaś siedzieli na dziedzińcu meczetu gawędząc i paląc: kochankowie mogli się czuć bezpieczni w takiej odległości od wioski. Nikt nie zauważyłby ani nieobecności Jane, ani Mohammeda. Myśl o kochaniu się przy wodospadzie z tym przystojnym, prymitywnym wieśniakiem nie odstępowała Jane. Ale zaszła w ciążę i Jean-Pierre wyznał, jak bardzo się bał, że ją straci, i postanowiła poświęcić całą swą energię sprawie doprowadzenia ich małżeństwa do ładu; nie poszła więc nigdy nad wodospad, a kiedy ciąża zaczęła rzucać się w oczy, Mohammed przestał spoglądać pożądliwie na jej ciało. Być może to właśnie ten ich skrywany pociąg skłonił go do przyjścia tutaj i do udzielenia jej pomocy, której inni mężczyźni odmówiliby, może nawet zawrócili w progu i odeszli. A może zrobił to z wdzięczności za zaopiekowanie się Mousą. Mohammed miał jednego syna i trzy córki, toteż prawdopodobnie czuł się teraz mocno zobowiązany wobec Jane. Zyskałam sobie dzisiaj i przyjaciela, i wroga, pomyślała – Mohammeda i Abdullaha. Ból powracał znowu i uświadomiła sobie, że ostatnia cudowna chwila wytchnienia trwała dłużej od poprzednich. Czyżby skurcze traciły na regularności? Dlaczego? Jean-Pierre nic o tym nie wspominał. Ale zapomniał przecież wiele z ginekologii, którą studiował przed trzema czy czterema laty. Ten ostatni skurcz był, jak dotąd, najgorszy i kiedy wreszcie ustąpił, dygotała na całym ciele i było jej niedobrze. Gdzie się podziewa akuszerka? Mohammed na pewno wysłał już po nią żonę – przecież nie zapomniał ani się nie rozmyślił. Ale czy posłuchała męża? Oczywiście – Afganki zawsze słuchały swoich mężów. Ale może idzie powoli, zatrzymuje się po drodze, żeby poplotkować, może nawet wstąpiła do jakiejś chaty na herbatę. Jeśli w Dolinie Pięciu Lwów istnieje cudzołóstwo, to istnieje w niej też zazdrość, a Halima na pewno wie o uczuciach, jakimi mąż darzy Jane, a przynajmniej się ich domyśla – to nigdy nie ujdzie uwagi żony. Może z niechęcią wykonuje polecenie sprowadzenia pomocy rywalce – egzotycznej, białoskórej, wykształconej przybyszce, która tak zafascynowała jej męża. Nagle w Jane wezbrała złość na Mohammeda i na Halimę. Nic złego nie zrobiłam, pomyślała. Dlaczego wszyscy mnie opuścili? Dlaczego nie ma tu mojego męża? Gdy rozpoczął się kolejny skurcz, wybuchnęła płaczem. Tego było już za wiele. – Nie wytrzymam dłużej – powiedziała głośno. Nie potrafiła opanować drżenia. Pragnęła umrzeć, zanim ból się nasili. – Mamo, pomóż mi, mamusiu – zaszlochała. Nagle silne ręce otoczyły jej ramiona i kobiecy głos zamruczał w narzeczu dari do jej ucha coś niezrozumiałego, ale kojącego. Nie otwierając oczu przywarła do tej kobiety, szlochając i krzycząc z narastającego bólu; dopiero po pewnym czasie skurcz, zbyt wolno wprawdzie, ale dając jednak wrażenie czegoś ostatecznego, jak gdyby był ostatnim, a przynajmniej ostatnim tak bolesnym, zaczął ustępować. Spojrzała w górę i zobaczyła nad sobą jasnobrązowe oczy i orzechowe policzki starej Rabii, akuszerki. – Niech Bóg będzie z tobą, Jane Debout. Jane poczuła taką ulgę, jakby uwolniono ją od miażdżącego ciężaru. – I z tobą, Rabio Gul – wyszeptała z wdzięcznością. – Czy bóle przychodzą często? – Co minutę lub dwie. – Dziecko rodzi się za wcześnie – rozległ się głos innej kobiety. Jane odwróciła głowę i ujrzała Zaharę Gul, synową Rabii, zmysłową dziewczynę w wieku Jane, o falujących, niemal doskonale czarnych włosach i szerokich, roześmianych ustach. Ze wszystkich kobiet z wioski Jane do niej czuła największą sympatię. – Cieszę się, że przyszłaś – powiedziała. – Poród przyśpieszyło dźwiganie pod górę Mousy – zawyrokowała Rabia. – Tylko to? – spytała Jane. – I tego było aż nadto. A więc nie wiedzą o szamotaninie z Abdullahem, pomyślała Jane. Postanowiła zachować to dla siebie. – Mam przygotować wszystko na przyjęcie dziecka? – zapytała Rabia. – Tak, proszę. – Bóg jeden wie, na jak prymitywną ginekologię się zdaję, pomyślała Jane, ale przecież nie poradzę sobie sama, po prostu nie dam rady. Kobiety zakrzątnęły się. Samo to, że były przy niej, podnosiło Jane na duchu. To miło ze strony Rabii, pomyślała Jane, że poprosiła o pozwolenie na udzielenie pomocy – zachodni lekarz wszedłby i przejął inicjatywę, tak jakby on tu był gospodarzem. Rabia zgodnie z rytuałem obmyła ręce, wzywając proroków, by wywołali rumieniec na jej twarzy – co miało zapewnić pomyślność – po czym obmyła je dokładnie jeszcze raz, nie żałując mydła ani wody. Zahara wniosła słój dzikiej ruty i Rabia podpaliła zioła. Jane przypomniała sobie, że woń palonej ruty odstrasza podobno złe duchy. Pocieszyła się myślą, że gryzący dym wypłoszy przynajmniej muchy z izby. Rabia była kimś więcej niż zwyczajną akuszerką. Jej główne zajęcie polegało na odbieraniu rodzących się dzieci, ale przeprowadzała również ziołowe i magiczne kuracje, wpływające pobudzająco na płodność u kobiet, które miały trudności z zajściem w ciążę. Znała też sposoby na zapobieganie niepożądanemu zapłodnieniu i na wywoływanie sztucznych poronień, ale zapotrzebowanie na te usługi było o wiele mniejsze: afgańskie kobiety pragnęły zazwyczaj mieć jak najwięcej dzieci. Do Rabii przychodziło się również po poradę w sprawie rozmaitych kobiecych przypadłości. Proszono ją też zwykle o umycie zmarłego – które to zajęcie, podobnie jak odbieranie porodów, uważano za nieczyste. Jane obserwowała ją, jak krząta się po izbie. Mając gdzieś około sześćdziesięciu lat, była chyba najstarszą kobietą we wsi. Była niska – nie miała więcej jak pięć stóp wzrostu – i bardzo chuda, jak większość tutejszych ludzi. Pomarszczoną, brązową twarz okalały siwe włosy. Poruszała się cicho, a ruchy jej kościstych rąk były precyzyjne i efektywne. Początkowo w stosunkach Jane z Rabia dominowały nieufność i wrogość. Kiedy Jane zapytała Rabii, kogo wzywa w przypadku komplikacji przy porodach, ta odburknęła: – Niech szatan ogłuchnie, nigdy nie słyszałam o skomplikowanych porodach i nigdy nie zmarnowałam żadnej matki ani dziecka. – Ale później, kiedy kobiety z wioski zaczęły przychodzić do Jane ze swymi mało istotnymi problemami z miesiączkowaniem lub przebiegiem ciąży, Jane, zamiast przepisywać takim pacjentkom obojętne leki, odsyłała je do Rabii. Tak zaczęła się ich zawodowa współpraca. Rabia zwróciła się raz do Jane o poradę w sprawie położnicy, u której nastąpiła infekcja pochwowa. Jane przekazała Rabii zapas penicyliny i objaśniła zasady jej dawkowania. Prestiż Rabii wzrósł gwałtownie, gdy tylko po wsi rozeszła się wieść, że dała się przekonać do zachodniej medycyny. Jane mogła jej delikatnie napomknąć – nie obawiając się już wywołania urazy – że prawdopodobnie sama wywołała tę infekcję, przeprowadzając podczas porodu ręczne namaszczanie kanału rodnego. Od tego czasu Rabia raz albo dwa razy w tygodniu pokazywała się w lazarecie, żeby porozmawiać z Jane i popatrzeć, jak pracuje. Jane wykorzystywała te okazje do pobieżnego objaśniania takich spraw, jak powód, dla którego tak często myje ręce oraz wkłada wszystkie przyrządy po użyciu do wrzącej wody, a także, dlaczego podaje mnóstwo płynów niemowlętom cierpiącym na biegunkę. Rabia z kolei również zdradziła Jane kilka sekretów. Jane ciekawił skład sporządzanych przez Rąbię wywarów, bo działania niektórych tylko się domyślała: leki pomagające zajść w ciążę zawierały królicze móżdżki albo kocią śledzionę, a te mogły dostarczać pacjentce brakujących hormonów, niezbędnych dla prawidłowej przemiany materii; mięta zaś i kocimiętka w wielu preparatach pomagały prawdopodobnie w zwalczaniu przeszkadzającej w zapłodnieniu infekcji. Rabia miała również środek przeciw impotencji, który żony podawały swoim nie wywiązującym się z małżeńskich obowiązków mężom, i w tym wypadku nie było żadnych wątpliwości, w jaki sposób on działa: zawierał opium. Nieufność ustąpiła wzajemnemu szacunkowi, ale Jane nie radziła się Rabii w sprawie własnej ciąży. Co innego pogodzić się z tym, że ludowe mikstury i czary Rabii działają być może na afgańskie kobiety, a zupełnie co innego samej się na nie zdać. Poza tym Jane spodziewała się, że poród odbierze Jean-Pierre. Kiedy więc Rabia spytała o pozycję dziecka i, twierdząc, że będzie to dziewczynka, zaleciła warzywną dietę, Jane dała jej wyraźnie do zrozumienia, że ta ciąża prowadzona będzie na sposób zachodni. Rabia sprawiała wrażenie dotkniętej, ale z godnością przyjęła tę decyzję. A teraz Jean-Pierre był w Khawak, tutaj była Rabia, i Jane cieszyła się, że może liczyć na pomoc starej, która przyjęła na świat setki dzieci i sama dała życie jedenaściorgu. Od jakiegoś czasu nie odczuwała w ogóle bólu, ale przez ostatnie kilka minut, kiedy obserwowała Rabię krzątającą się cicho po izbie, w jej brzuchu zaczęła się pojawiać zupełnie nowa sensacja: wyraźne wrażenie ucisku, któremu towarzyszyła przemożna potrzeba parcia. Ta potrzeba stała się wreszcie tak przemożna, że spełniając ją jęknęła, nie z bólu, ale z samego wysiłku, jaki musiała w to włożyć. – Zaczyna się – usłyszała jakby z oddali głos Rabii. – To dobrze. Po chwili potrzeba parcia ustąpiła. Zahara przyniosła kubek zielonej herbaty. Jane usiadła prosto i napiła się z wdzięcznością. Napój był ciepły i bardzo słodki. Zahara jest w tym samym wieku co ja, pomyślała Jane, a ma już czwórkę dzieci, nie licząc ciąż nie donoszonych i dzieci, które urodziły się martwe. Należała do tych kobiet, które wydawały się pełne sił witalnych, niczym zdrowe młocie tygrysice. Prawdopodobnie urodzi jeszcze kilkoro dzieci. Kiedy w pierwszych dniach większość kobiet odnosiła się do Jane z podejrzliwością i wrogością, ona powitała ją z nie skrywanym zaciekawieniem. Jane odkryła, że Zaharę irytują co głupsze zwyczaje i tradycje panujące w Dolinie i że wychodzi ona wprost z siebie, by dowiedzieć się jak najwięcej o zagranicznych metodach leczenia, opieki nad dzieckiem i odżywiania. W konsekwencji Zahara stała się nie tylko przyjaciółką Jane, ale i czołową propagatorką jej programu oświaty zdrowotnej. Dzisiaj jednak Jane uczyła się afgańskich metod. Obserwowała, jak Rabia rozpościera na podłodze plastykową płachtę (a czego używali dawniej, kiedy nie poniewierało się wszędzie tyle plastyku?) i pokrywa ją warstewką piaszczystej ziemi, którą Zahara przyniosła w wiadrze z podwórka. Rabia wyłożyła na niski stolik kilka przedmiotów i Jane z ulgą zauważyła między nimi czyste bawełniane szmaty i nową, nie odpakowaną jeszcze z papierka żyletkę. Powróciła potrzeba parcia i Jane zamknęła oczy, żeby się skoncentrować. Właściwie to nawet nie bolało; bardziej przypominało niewiarygodne, niemożliwe do przezwyciężenia zaparcie. Stwierdziła, że jęczenie przy wysiłku przynosi ulgę i pragnęła wyjaśnić Rabii, że nie jest to jęk cierpienia, była jednak zbyt zaabsorbowana parciem, by się odezwać. Podczas następnej przerwy miedzy kolejnymi skurczami Rabia uklękła, rozwiązała troczki przy szarawarach Jane i rozluźniła je. – Chcesz oddać mocz, zanim cię umyję? – spytała. – Tak. Pomogła Jane wstać i przejść za parawan, i gdy Jane usiadła na nocniku, podtrzymała jej szarawary. Zahara przyniosła miskę ciepłej wody i zabrała nocnik. Rabia obmyła Jane brzuch, uda i krocze, po raz pierwszy robiąc to bez dąsów. Jane położyła się znowu. Rabia umyła sobie ręce i wytarła je do sucha. – Ten kolor odstrasza złe duchy – powiedziała pokazując Jane słoiczek z niebieskim proszkiem. Siarczan miedziowy, domyśliła się Jane. – Co chcesz zrobić? – Natrzeć tym twoje czoło. – Dobrze – zgodziła się Jane. – Dziękuję – dodała po chwili. Rabia roztarta szczyptę proszku po czole Jane. Nie mam nic przeciwko czarom, dopóki są nieszkodliwe, pomyślała Jane, ale co ona zrobi, jeśli wystąpią prawdziwe komplikacje medyczne? No i właściwie o ile tygodni za wcześnie odbywa się poród? Kiedy rozpoczął się nowy skurcz, wciąż jeszcze prześladowały ją pełne niepokoju myśli, nie zdążyła się więc skoncentrować i załapać na falę ucisku, i ten skurcz był bolesny. Nie wolno mi się bać, pomyślała, muszę się odprężyć. Poczuła się teraz wyczerpana, nawet śpiąca. Zamknęła oczy. Czuła, jak Rabia rozpina jej koszulę – tę, którą pożyczyła po południu, przed stu laty, od Jean- Pierre’a – i przystępuje do namaszczania jej brzucha jakąś substancją, prawdopodobnie oczyszczonym masłem. Wbiła w jej brzuch palce. Jane otworzyła oczy. – Nie próbuj ruszać mojego dziecka – wymamrotała. Rabia skinęła głową, ale macała dalej, jedną ręką od wierzchu pękatego brzucha Jane, a drugą od dołu. – Główka jest skierowana do dołu – stwierdziła w końcu. – Wszystko w porządku. Dziecko niedługo wyjdzie. Powinnaś teraz wstać. Zahara z Rabia pomogły Jane podnieść się z ziemi i przejść dwa kroki do przodu na posypaną piaskiem plastykową płachtę. Rabia weszła tam za nią. – Stań na moich stopach – powiedziała. Jane wykonała polecenie, chociaż nie pojmowała, czemu to ma służyć. Rabia opuściła ją do pozycji kucznej, po czym przykucnęła sama. A więc tak wygląda miejscowa pozycja porodowa. – Przysiądź na mnie – powiedziała Rabia. – Utrzymam cię. – Jane opuściła cały swój ciężar na uda starej. Pozycja ta okazała się zadziwiająco wygodna i dodała jej otuchy. Poczuła, jak znowu napinają się jej mięśnie. Zacisnęła zęby i parła jęcząc. Zahara przykucnęła przed nią. Przez chwilę Jane nie myślała o niczym innym tylko o parciu. Zelżało wreszcie, a ona oklapła wyczerpana i na wpół śpiąca, powierzając Rabii cały ciężar swojego ciała. Kiedy zaczęło się znowu, doszedł nowy rodzaj bólu – ostre, promieniujące z krocza pieczenie. – Wychodzi – zawołała nagle Zahara. – Nie przyj teraz – powiedziała Rabia. – Niech dziecko samo wypłynie. Napór w brzuchu zelżał. Rabia i Zahara zamieniły się miejscami i teraz Rabia siedziała w kucki między nogami Jane wpatrując się z napięciem w jej krocze. Napór znowu zaczynał przybierać na sile. Jane zacisnęła zęby. – Nie przyj – powiedziała Rabia. – Spokojnie. – Jane próbowała się rozluźnić. Rabia spojrzała na nią i dotykając jej twarzy powiedziała: – Nie zaciskaj zębów. Rozluźnij szczęki. – Jane rozchyliła usta i przekonała się, że przynosi to ulgę. Powróciło silniejsze niż poprzednio uczucie pieczenia i Jane wiedziała już, że dziecko jest niemal na świecie: czuła, jak jego główka przepycha się przez otwór, rozciągając go do granic możliwości. Wrzasnęła z bólu – i ten nagle zelżał. Po chwili nie czuła już nic. Spojrzała w dół. Rabia wsunęła ręce między jej uda, wywołując imiona proroków. Poprzez mgiełkę łez przesłaniającą wzrok Jane ujrzała w dłoniach akuszerki coś krągłego i ciemnego. – Nie ciągnij – stęknęła. – Nie ciągnij za główkę. – Wiem – mruknęła Rabia. Jane znów poczuła napór. – Naprzyj lekko, żeby wyszło ramię – powiedziała w tym momencie Rabia. Jane zamknęła oczy i napięła ostrożnie mięśnie brzucha. – Teraz drugie ramię – powiedziała Rabia chwilę później. Jane znowu naparła i w tym momencie napięcie zelżało zdecydowanie. Wiedziała, że dziecko się urodziło. Spojrzała w dół i zobaczyła maleńkie ciałko, spoczywające bezpiecznie w zgięciu ramienia Rabii. Skórę miało pomarszczoną i wilgotną, a główkę pokrytą zmoczonymi ciemnymi włoskami. Niesamowite wrażenie sprawiał widok pępowiny – grubego, błękitnego, pulsującego jak żyła węża. – Zdrowe? – zapytała Jane. Rabia nie odpowiedziała. Ułożyła usta jak do gwizdu i dmuchnęła w zmiętą, nieruchomą twarzyczkę dziecka. O Boże, nie żyje, pomyślała Jane. – Zdrowe? – zapytała jeszcze raz. Rabia ponownie dmuchnęła i dziecko otworzyło maleńką buzię i zapłakało. – Och, dzięki ci, Boże, żyje – westchnęła Jane. Rabia wzięła ze stoliczka czystą bawełniana szmatkę i otarła dziecku twarz. – Jest normalne? – zapytała Jane. Rabia spojrzała Jane w oczy, uśmiechnęła się i odezwała się nareszcie. – Tak. Jest normalna – powiedziała. Jest normalna, pomyślała Jane. Ona. Urodziłam dziewczynkę. Dziewczynkę. Poczuła się nagle skrajnie wyczerpana. Nie była w stanie utrzymać się dłużej prosto. – Chcę się położyć – powiedziała. Zahara pomogła jej przejść z powrotem na materac i podłożyła jej pod plecy poduszki, żeby mogła usiąść, podczas gdy Rabia trzymała na rękach dziecko wciąż połączone pępowiną z Jane. Gdy Jane ułożyła się na materacu. Rabia zaczęła osuszać dziecko bawełnianymi szmatkami. Jane zauważyła, że pępowina przestała pulsować, skurczyła się i pobielała. – Możesz ją już przeciąć – powiedziała do Rabii. – Czekamy z tym zawsze do odejścia łożyska – powiedziała Rabia. – Zrób to teraz, proszę cię. Rabia, choć z powątpiewaniem, posłuchała. Wzięła ze stolika kawałek białej nitki i obwiązała nią pępowinę w odległości kilku cali od pępka noworodka. Powinna to zrobić bliżej, pomyślała Jane; ale mniejsza o to. Rabia odwinęła z papierka żyletkę. – W imię Allaha – powiedziała i przecięła pępowinę. – Daj mi ją – poprosiła Jane. Rabia podała jej dziecko ze słowami: – Nie przystawiaj jej do piersi. Jane wiedziała, że tu Rabia nie ma racji. – To przyśpiesza odejście łożyska – powiedziała. Rabia wzruszyła ramionami. Jane przysunęła twarzyczkę dziecka do piersi. Sutki miała nabrzmiałe i rozkosznie wrażliwe, tak jak wtedy, kiedy całował je Jean-Pierre. Gdy brodawka dotknęła policzka dziecka, odwróciło instynktownie główkę i otworzyło malutką buźkę. Gdy tylko sutek znalazł się w niej, zaczęło ssać. Jane zaskoczyło wywołane tym uczucie seksualnego podniecenia. Przez chwilę była zszokowana i zakłopotana, potem pomyślała: a co tam? Znowu wyczuła jakieś poruszenie w brzuchu. Poddała się potrzebie parcia i po chwili poczuła, jak wypływa z niej łożysko; śliski, lekki poród. Rabia owinęła je pieczołowicie w szmatkę. Dziecko przestało ssać i chyba zasnęło. Zahara podała Jane kubek wody. Wychyliła go jednym haustem. Smakowało cudownie. Poprosiła o jeszcze. Cała była obolała, wyczerpana i błogo szczęśliwa. Spojrzała na małą, śpiąca spokojnie u jej piersi. Jej leż zachciało się spać. – Trzeba owinąć maleństwo – przypomniała jej Rabia. Jane podniosła dziecko – było lekkie jak lalka – i podała je starej. – Chantal – powiedziała, gdy Rabia odbierała od niej małą. – Ma na imię Chantal. – Potem zamknęła oczy. |
||
|