"Wejść Między Lwy" - читать интересную книгу автора (Follett Ken)ROZDZIAŁ 5Ellis Thaler przyleciał z Waszyngtonu do Nowego Jorku samolotem rejsowym linii Eastern Airlines. Z lotniska La Guardia dojechał taksówką do hotelu Plaza w New York City. Taksówka podwiozła go pod wejście od strony Piątej Alei. Wszedł do środka. W holu skręcił w lewo i przeszedł do wind od strony 58 Ulicy. Wsiadł do kabiny z mężczyzną w garniturze biznesmena i z kobietą taszczącą torbę z zakupami od Saksa. Mężczyzna wysiadł na siódmym piętrze. Ellis na ósmym, a kobieta pojechała wyżej. Ellis ruszył długim hotelowym korytarzem i nie spotkawszy po drodze nikogo dotarł nim do wind od strony 59 Ulicy. Zjechał na parter i opuścił hotel wyjściem wychodzącym na 59 Ulicę. Upewniwszy się z zadowoleniem, że nikt za nim nie idzie, zatrzymał taksówkę na Central Park South, pojechał na dworzec kolejowy Penn Station i wsiadł do pociągu do Douglaston w Queens. W czasie jazdy prześladowało go natrętnie kilka linijek z „Kołysanki” Audena: Czas z chorobą wypalają Piękno z gładkich dziecka lic, Potem w grobie je składają, Pękła życia wątła nić. Minął już rok od czasu, kiedy udawał w Paryżu gniewnego amerykańskiego poetę, ale zamiłowanie do rymów jeszcze mu nie przeszło. Sprawdzał nieustannie, czy nie ma ogona. Jego wrogowie nie mają prawa dowiedzieć się o miejscu, do którego teraz jechał. Wysiadł z pociągu przy Flushing i zaczekał na peronie na następny. Nikt z nim nie czekał. Te wyrafinowane środki ostrożności sprawiły, że dotarł do Douglaston dopiero o piątej po południu. Od stacji szedł szybkim krokiem pół godziny, przepowiadając sobie w myślach postawę, jaką przyjmie, słowa, jakich użyje, i wszelkie możliwe reakcje, z jakimi może się spotkać. Doszedł do podmiejskiej uliczki z widokiem na cieśninę Long Island Sound i zatrzymał się przed małym, schludnym domkiem w pseudotudorowskim stylu, z oknem z barwionych szybek na całą ścianę. Na podjeździe stał mały japoński samochód. Gdy wkroczył na ścieżkę, frontowe drzwi otworzyła trzynastoletnia blondyneczka. – Cześć, Petal – przywitał ją Ellis. – Cześć, tato – odpowiedziała. Schylił się, żeby ją pocałować, jak zwykle rozpierany przez dumę, a jednocześnie przytłaczany poczuciem winy. Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Pod koszulką z podobizną Michaela Jacksona nosiła biustonosz. Był niemal pewien, że to coś nowego. Staje się kobietą, pomyślał. Niech mnie diabli. – Wejdziesz na chwilę? – spytała uprzejmie. – Jasne. Wszedł za nią do domu. Od tyłu wyglądała jeszcze bardziej kobieco. Przypomniała mu się jego pierwsza dziewczyna. Miał wtedy piętnaście lat, a ona była niewiele starsza od Petal… Nie, zaraz, pomyślał, była młodsza – miała dwanaście lat. A ja jej wsuwałem rękę pod sweterek. Panie, strzeż moją córkę przed piętnastoletnimi gówniarzami. Weszli do małego, czystego living-roomu. – Może usiądziesz – zaproponowała Petal. Ellis usiadł. – Podać ci coś? – spytała. – Przestań – powiedział Ellis. – Nie musisz być taka oficjalna. Jestem twoim tatą. Sprawiała wrażenie zaskoczonej i zbitej z tropu, jakby zganiono ją za coś, co w jej mniemaniu nie było niewłaściwe. – Muszę się tylko uczesać i możemy iść – odezwała się po chwili milczenia. – Przepraszam. – Nie ma za co – powiedział Ellis. Wyszła z pokoju. Jej uprzejmość sprawiała mu przykrość. Był to dowód, że wciąż jest dla niej kimś obcym. Jak dotąd nie udało mu się jeszcze zostać normalnym członkiem jej rodziny. Przez ostatni rok, od czasu gdy wrócił z Paryża, widywał się z nią przynajmniej raz w miesiącu. Czasami spędzali razem cały dzień, częściej jednak, tak jak dzisiaj, zabierał ją tylko na obiad. Żeby być z nią przez tę godzinę, odbył pięciogodzinną podróż z zachowaniem jak najdalej posuniętych środków ostrożności, ale ona, oczywiście, o tym nie wiedziała. Miał przed sobą skromny cel: pragnął bez żadnych zgrzytów i dramatów zająć niezbyt znaczące, lecz trwałe miejsce w życiu swej córki. Wiązało się to ze zmianą charakteru wykonywanej przez niego pracy. Zrezygnował z misji w terenie. Przełożeni byli wielce niezadowoleni; dysponowali zbyt małą liczbą dobrych tajnych agentów (złych mieli setki). On również niechętnie podejmował tę decyzję, czując, że jego obowiązkiem jest wykorzystywanie własnego talentu. Ale nie będzie w stanie zdobyć miłości córki, znikając mniej więcej raz na rok w jakimś odległym zakątku świata, bez możliwości poinformowania jej, dokąd, dlaczego ani nawet na jak długo wyjeżdża. A jednocześnie nie mógł ryzykować, że zabiją go właśnie wtedy, gdy ona nauczy się go kochać. Brakowało mu tego podniecenia, zagrożenia, dreszczyku emocji, kiedy jest się na tropie, oraz tego poczucia, że robi coś ważnego, z czego nikt inny tak dobrze jak on nie potrafi się wywiązać. Ale zbyt długo już karmił się jedynie przelotnymi związkami uczuciowymi, a po stracie Jane czuł, że potrzebuje chociaż jednej osoby, na której miłość mógłby liczyć. Z zadumy, w którą się pogrążył, czekając na Petal, wyrwało go wejście Gill. Ellis wstał. Żona ubrana w białą letnią sukienkę wydawała mu się zimna i stateczna. Pocałował ją w podstawiony policzek. – Co u ciebie? – spytała. – To co zawsze. A u ciebie? – Jestem strasznie zabiegana. – Zaczęła mu szczegółowo opowiadać, ile ma zajęć i, jak zawsze przy takich okazjach, Ellis wyłączył się. Lubił ją, chociaż śmiertelnie go nudziła. Nie mógł uwierzyć, że kiedyś stanowili małżeńską parę. Ona była najładniejszą dziewczyną na wydziale anglistyki, on najprzystojniejszym chłopakiem i był rok 1967, kiedy każdy był podminowany i wszystko mogło się wydarzyć, zwłaszcza w Kalifornii. Pod koniec pierwszego roku studiów brali ślub w białych szatach i ktoś grał „Marsza weselnego” na sitarze. Potem Ellis oblał egzaminy i wyleciał z uczelni. Wkrótce dostał powołanie do wojska i, zamiast wyjechać do Kanady czy do Szwecji, stawił się, niczym jagnię na rzeź, przed komisją poborową, wprawiając tym w osłupienie wszystkich z wyjątkiem Gill, która już wtedy wiedziała, że z ich małżeństwa nic nie będzie i czekała tylko, co Ellis wymyśli, żeby się od niej uwolnić. Kiedy trafił w Sajgonie do szpitala z kulą w łydce – najczęściej spotykaną u pilota helikoptera raną, bo chociaż jego fotel jest osłonięty pancerzem, podłoga kabiny pozostaje nie zabezpieczona – rozwód był sprawą przesądzoną. Ktoś rzucił mu zawiadomienie na łóżko, kiedy wyszedł na chwilę do kibla, i znalazł je po powrocie razem z jeszcze jedną, jego dwudziestą piątą, kiścią dębowych liści (stanowiły wtedy namiastkę medali za odwagę). „Właśnie się rozwiodłem” – oznajmił, a żołnierz z sąsiedniego łóżka powiedział: – „Nie pieprz. Może by tak partyjkę pokera?” Nie powiedziała mu nic o dziecku. Dowiedział się o nim kilka lat później, kiedy pracował już w wywiadzie i dla wprawy zaczął śledzić Gill. Wykrył wtedy, że ma dziecko o imieniu Petal, nadawanym bezsprzecznie w końcu lat sześćdziesiątych, i męża Bernarda leczącego się u specjalisty do spraw płodności. Uważał, że zatajenie przed nim istnienia Petal było jedyną naprawdę podłą rzeczą, jaką Gill zrobiła mu kiedykolwiek, chociaż ona konsekwentnie utrzymywała, że postąpiła tak dla dobra dziewczynki. Wywalczył sobie prawo widywania się co jakiś czas z Petal i wyperswadował jej nazywanie Bernarda „tatą”. Aż do ubiegłego roku nie próbował jednak stać się częścią jej rodzinnego życia. – Chcesz wziąć mój samochód? – spytała Gill. – Jeśli jest na chodzie, to owszem. – Oczywiście, że jest. – Dzięki. – Pożyczanie wozu od Gill wprawiało go w zakłopotanie, ale jazda z Waszyngtonu trwała zbyt długo, a częstego wynajmowania samochodu w okolicy Ellis unikał, bo pewnego dnia wrogowie mogli na podstawie zapisów w księgach, kart kredytowych lub poprzez wypożyczalnie samochodów wpaść na jego trop, a wówczas bardzo łatwo dowiedzieliby się o Petal. Alternatywnym wyjściem byłoby okazywanie przy wynajmowaniu samochodu za każdym razem innego dowodu tożsamości, ale dowody tożsamości były kosztowne i Agencja nie wydawała ich pracownikom, którzy odwalali papierkową robotę za biurkiem. Korzystał więc z hondy Gill albo wynajmował miejscową taksówkę. Wróciła Petal z blond włosami powiewającymi wokół ramion. Ellis wstał. – Kluczyki są w stacyjce – powiedziała Gill. – Wskakuj do wozu – zwrócił się Ellis do Petal. – Zaraz przyjdę. – Petal wyszła. – Chciałbym ją zaprosić na weekend do Waszyngtonu – powiedział do Gill. Gill była uprzejma, ale stanowcza. – Jeśli zechce pojechać, nic nie stoi na przeszkodzie, ale jeśli nie zechce, to jej nie zmuszę. Ellis skinął głową. – W porządku. No to do zobaczenia. Pojechali z Petal do chińskiej restauracyjki w Little Neck. Lubiła chińską kuchnię. Gdy znalazła się poza domem, rozluźniła się trochę. Podziękowała Ellisowi za wiersz, jaki jej przysłał na urodziny. – Nie znam nikogo, kto dostałby kiedyś na urodziny wiersz – powiedziała. Nie bardzo wiedział, czy to pochwała, czy wręcz przeciwnie. – Wydaje mi się, że to lepsze niż kartka urodzinowa z podobizną wdzięcznego kotka na okładce. – O, tak – roześmiała się. – Wszystkie moje przyjaciółki uważają cię za bardzo romantycznego. Nauczycielka angielskiego spytała nawet, czy wydałeś coś kiedyś drukiem. – Nigdy nie udało mi się napisać czegoś na tyle dobrego – powiedział. – Wciąż jeszcze lubisz angielski? – O wiele bardziej niż matmę. Z matmy jestem dno. – Co przerabiacie? Jakieś sztuki dramatyczne? – Nie, ale czasami wiersze. – Masz swój ulubiony? Zastanawiała się przez chwilę. – Lubię ten o żonkilach. Ellis pokiwał głową. – Ja też go lubię. – Zapomniałam, kto jest autorem. – William Wordsworth. – Ach, rzeczywiście. – Masz jeszcze jakieś? – Raczej nie. Bardziej interesuje mnie muzyka. Lubisz Michaela Jacksona? – Nie wiem. Nie jestem pewien, czy słyszałem jego nagrania. – On jest naprawdę super. – Zachichotała. – Wszystkie moje przyjaciółki szaleją na jego punkcie. Już po raz drugi wspominała „wszystkie swoje przyjaciółki”. W tym właśnie okresie grupa rówieśników, w której się obraca, jest najważniejszą rzeczą w jej życiu. – Chciałbym kiedyś poznać parę twoich koleżanek – powiedział. – Och, tato – zgasiła go. – Na pewno byś się zawiódł – to jeszcze dziewczynki. Po tym łagodnym odtrąceniu Ellis koncentrował się przez chwilę na swoim daniu. Popijał je kieliszkiem białego wina, pozostały mu francuskie zwyczaje. – Posłuchaj – powiedział skończywszy – pomyślałem sobie, że mogłabyś przyjechać do Waszyngtonu i pobyć u mnie przez weekend. To tylko godzina drogi samolotem, a miło spędzilibyśmy czas. Była zupełnie zaskoczona. – A co jest ciekawego w Waszyngtonie? – No cóż, moglibyśmy zwiedzić Biały Dom, gdzie mieszka prezydent. Poza tym w Waszyngtonie są najlepsze muzea na świecie. No i nigdy nie widziałaś, jak mieszkam. Mam gościnną sypialnię… – Zawiesił głos. Widział, że nie jest zainteresowana. – Och, tato, sama nie wiem – powiedziała. – Tyle mam zajęć w weekendy – szkolne prace domowe, przyjęcia, zakupy, lekcje tańca i w ogóle… Ellis ukrył rozczarowanie. – Nie ma sprawy – powiedział. – Może kiedy indziej, jak będziesz mniej zajęta. – Tak, oczywiście – powiedziała z wyraźną ulgą. – Przygotuję tę gościnną sypialnię, tak żebyś mogła przyjechać, kiedy tylko będziesz chciała. – Dobrze. – Na jaki kolor ją pomalować? – Nie wiem. – A jaki jest twój ulubiony? – Chyba różowy. – No to na różowo – Ellis uśmiechnął się z przymusem. – Chodźmy. W samochodzie, w drodze powrotnej, spytała go, czy miałby coś przeciwko temu, żeby przekłuła sobie uszy. – Nie mam zdania – powiedział asekurancko. – A co na to mama? – Powiedziała, że jak ty się zgodzisz, to ona też. Czy Gill taktownie włączyła go do tej decyzji, czy po prostu zwaliła na niego całą odpowiedzialność? – Wydaje mi się, że to nie jest dobry pomysł – powiedział. – Jesteś chyba trochę za młoda, żeby dziurawić się dla ozdoby. – Uważasz, że jestem za młoda, żeby mieć chłopca? Ellisowi cisnęło się na usta „tak”. Dla niego była o wiele za młoda. Ale nie mógł powstrzymać jej rozwoju. – Jesteś wystarczająco dorosła, żeby umawiać się na randki, ale za wcześnie jeszcze na kogoś na stałe – zaopiniował. Spojrzał na nią, żeby sprawdzić, jak zareaguje. Sprawiała wrażenie rozbawionej. Może oni już nie rozmawiają o wiązaniu się ze sobą na stałe, pomyślał. Podjeżdżając pod dom spostrzegli zaparkowanego przed wejściem forda Bernarda. Ellis zatrzymał hondę za nim i wszedł z Petal do środka. Bernard siedział w living-roomie. Był to prostoduszny niski mężczyzna o bardzo krótko przystrzyżonych włosach i całkowitym braku wyobraźni. Petal przywitała się z nim entuzjastycznie, obejmując go i całując. Wprawiło go to chyba w pewne zakłopotanie. – Jak tam rząd w Waszyngtonie, wciąż na pełnych obrotach? – spytał potrząsając silnie ręką Ellisa. – Jak zawsze – odparł Ellis. Sądzili, że pracuje w Departamencie Stanu, a do jego obowiązków należy czytanie francuskich gazet i czasopism oraz przygotowywanie z nich codziennego serwisu dla wydziału francuskiego. – Może piwa? Ellis nie miał właściwie na nie ochoty, ale przez grzeczność skinął głową. Bernard wyszedł po piwo do kuchni. Był kierownikiem działu kredytów w jednym z nowojorskich domów towarowych. Petal chyba go lubiła i darzyła szacunkiem, a on odnosił się do niej z subtelną czułością. Nie mieli z Gill dzieci: ów specjalista od płodności nic sensownego mu nie doradził. Wrócił z dwiema szklankami piwa i podał jedna Ellisowi. – No, a teraz do lekcji – powiedział do Petal. – Tata przyjdzie się z tobą pożegnać, kiedy będzie wychodził. Pocałowała go znowu i wybiegła z pokoju. – Zwykle nie jest taka afektowana – powiedział, gdy nie mogła go już słyszeć. – Mam wrażenie, że specjalnie się tak popisuje w twojej obecności. Nie rozumiem w jakim celu. Ellis rozumiał aż za dobrze, ale nie chciał jeszcze o tym myśleć. – Nie przejmuj się tym – powiedział. – Jak tam interesy? – Nieźle. Wysokie oprocentowanie kredytów nie uderzyło nas po kieszeni tak bardzo, jak się tego obawialiśmy. Wygląda na to, że ludzie nadal są skłonni pożyczać pieniądze na zakupy – przynajmniej w Nowym Jorku. – Usiadł i zaczął sączyć swoje piwo. Ellis wyczuwał zawsze, że Bernard boi się go fizycznie. Objawiało się to w jego sposobie chodzenia, przypominającym zachowanie pokojowego pieska, który wślizgnął się do mieszkania bez pozwolenia domowników i teraz za wszelką cenę stara się trzymać o cal lub dwa poza zasięgiem mogącej wymierzyć mu kopniaka nogi. Rozmawiali przez kilka minut o ekonomii, a Ellis pił swoje piwo tak szybko, jak potrafił. Gdy się z nim uporał, wstał i wyszedł. Przechodząc koło schodów zatrzymał się. – Cześć, Petal – zawołał. Podeszła do szczytu schodów. – I co z tym przekłuciem uszu? – Dasz mi czas do namysłu? – spytał. – Jasne. Cześć. Gill zeszła schodami na dół. – Odwiozę cię na lotnisko – oznajmiła. Ellis był zaskoczony. – Wspaniale. Dziękuję. – Powiedziała mi, że nie chce spędzać z tobą weekendu – odezwała się pierwsza, gdy byli już w drodze. – Trudno. – Jest ci przykro, prawda? – A widać? – Ja widzę. Było się kiedyś twoją żoną. – Urwała. – Przepraszam, John. – Sam jestem sobie winien. Nie przemyślałem tego. Nim się pojawiłem, miała mamę, tatę i dom – to czego pragną wszystkie dzieci. Kręcąc się tutaj zagrażam jej szczęściu. Jestem intruzem, czynnikiem destabilizującym. To dlatego tuli się do Bernarda w mojej obecności. Nie chce mnie zranić. Robi to dlatego, że boi się go utracić. I to ja wzbudzam w niej ten lęk. – Przyzwyczai się – powiedziała Gill. – Ameryka roi się od dzieciaków, które mają po dwóch tatusiów. – To nie jest usprawiedliwienie. Pokpiłem sprawę i muszę ponieść konsekwencje. Zaskoczyła go ponownie, poklepując po kolanie. – Nie bądź dla siebie taki surowy – powiedziała. – Po prostu nie zostałeś do tego stworzony. Przejrzałam cię już w miesiąc po naszym ślubie. Nie chcesz mieć domu, stałej pracy, dzieci. Jesteś trochę tajemniczy. Dlatego się w tobie zakochałam i dlatego tak łatwo pozwoliłam ci odejść. Kochałam cię, bo byłeś inny – zwariowany, oryginalny, podniecający. Stać cię było na wszystko. Ale nie jesteś człowiekiem rodzinnym. Siedział w milczeniu, rozważając w myślach to, co powiedziała, a ona skupiła się na prowadzeniu wozu. Ta życzliwość nie była udawana i był jej za to niezmiernie wdzięczny. Ale czy miała rację? Wydawało mu się, że nie. Nie chcę domku na przedmieściu, pomyślał, ale dom chciałbym mieć – może willę w Maroku albo poddasze w Greenwich Village, albo apartament na dachu wieżowca w Rzymie. Nie chcę, żeby moja żona była kurą domową, gotowała, sprzątała, robiła zakupy; ale chciałbym mieć przyjaciółkę – kogoś, z kim mógłbym porozmawiać o książkach, filmach, o poezji; z kim mógłbym pogawędzić w nocy. Chciałbym również mieć dzieci i wychowywać je tak, żeby ich zainteresowania nie ograniczały się do Michaela Jacksona. Nie podzielił się z Gill tymi refleksjami. Zatrzymała samochód i dopiero teraz zorientował się, że stoją przed terminalem Eastern Airlines. Spojrzał na zegarek: dwudziesta piętnaście. Jeśli się pośpieszy, złapie jeszcze samolot odlatujący o dwudziestej pierwszej. – Dzięki za podwiezienie – powiedział. – Tobie jest potrzebna kobieta taka jak ty sam, ktoś ulepiony z tej samej gliny – powiedziała Gill. Ellis od razu pomyślał o Jane. – Spotkałem raz kogoś takiego. – I co? – Wyszła za przystojnego lekarza. – A ten lekarz jest tak samo zwariowany jak ty? – Raczej nie. – A więc to nie potrwa długo. Kiedy się pobrali? – Jakiś rok temu. – Aha. – Gill skojarzyła sobie prawdopodobnie, że to właśnie wtedy Ellis w wielkim stylu wkroczył w życie Petal, ale miała na tyle taktu, żeby nie powiedzieć tego głośno. – Dam ci radę – mruknęła. – Sprawdź, co u niej. Ellis wysiadł z wozu. – Wkrótce się do ciebie odezwę. – Cześć. Zatrzasnął drzwiczki i odjechała. Wszedł pośpiesznie do budynku. Na pokładzie znalazł się na dwie czy trzy minuty przed startem. Gdy samolot wzbił się w powietrze, w kieszeni fotela przed sobą znalazł gazetę i poszukał w niej korespondencji z Afganistanu. Od chwili gdy dowiedział się w Paryżu od Billa, że Jane wprowadziła w czyn swój zamiar wyjazdu do Afganistanu z Jean-Pierre’em, uważnie śledził przebieg tej wojny. Nie pisano już o niej na pierwszych stronach. Często mijał tydzień, a nawet dwa bez jakiejkolwiek wzmianki na jej temat. Ale teraz sen zimowy się skończył i przynajmniej raz w tygodniu można już było w prasie znaleźć coś niecoś. Gazeta podawała analizę sytuacji Rosjan w Afganistanie. Ellis rozpoczął lekturę nieufnie, wiedział bowiem, że wiele takich drukowanych w czasopismach artykułów wychodzi z CIA – reporter dostawał na zasadach wyłączności zwięzła ocenę danej sytuacji od wywiadu CIA, stając się w rzeczywistości nieświadomym przekaźnikiem pakietu dezinformacji, przeznaczonego dla służb wywiadowczych innego kraju i w rezultacie pisany przez niego reportaż miał tyle wspólnego z prawdą co artykuł w „Prawdzie”. Ten jednak wyglądał na rzetelny. Podawał, że trwa koncentracja sowieckich żołnierzy i sprzętu wojskowego, co sugeruje przygotowania do wielkiej ofensywy letniej. Z punktu widzenia Moskwy miało to być lato przełomu: albo skruszą w tym roku opór partyzantów, albo będą zmuszeni pójść z nimi na jakiś kompromis. Ellisowi przemawiało to nawet do przekonania – sprawdzi, co mówią na ten temat ludzie CIA rezydujący w Moskwie, ale odnosił wrażenie, że opinie się pokryją. Wśród krytycznych rejonów, w jakie miała być wymierzona ta ofensywa, artykuł wymieniał Dolinę Panisher. Ellisowi przypomniało się, że Jean-Pierre mówił coś o Dolinie Pięciu Lwów. Ellis liznął trochę języka farsi w Iranie i wydawało mu się, że „panisher” znaczy „pięć lwów”, ale Jean-Pierre twierdził zawsze, że to „pięć tygrysów”, być może dlatego, że w Afganistanie nie było lwów. Artykuł mówił również o Masudzie, przywódcy rebeliantów. Ellis przypomniał sobie, że Jean-Pierre o nim także wspominał. Wyjrzał przez okno i zapatrzył się na zachód słońca. Nie ma żadnych wątpliwości, pomyślał z uczuciem lęku, że tego lata Jane znajdzie się w wielkim niebezpieczeństwie. Ale to nie jego sprawa. Jane jest teraz żoną kogoś innego. A zresztą Ellis nie mógł na to nic poradzić. Spuścił wzrok na trzymaną w ręku gazetę, przewrócił stronicę i zagłębił się w lekturze korespondencji z Salwadoru. Samolot pędził z rykiem silników w kierunku Waszyngtonu. Słońce znikło za zachodnim horyzontem i zapadł zmrok. Allen Winderman zaprosił Ellisa na lunch do restauracji nad Potomakiem, serwującej dania z owoców morza. Winderman spóźnił się pół godziny. Był typowym waszyngtońskim urzędnikiem na kierowniczym stanowisku: ciemnoszary garnitur, biała koszula, krawat w paski; śliski jak rekin. Ponieważ rachunek regulował Biały Dom, Ellis zamówił kraba i kieliszek białego wina. Winderman poprosił o ostrygi i sałatkę. Wszystko, co wiązało się z osoba Windermana, było za ciasne: jego krawat, jego buty, jego program rozmowy i jego samokontrola. Ellis był czujny. Nie mógł odrzucić zaproszenia wystosowanego przez doradcę prezydenta, ale nie przepadał za dyskretnymi, nieoficjalnymi lunchami i nie lubił Allena Windermana. Winderman przeszedł od razu do sedna sprawy. – Chcę się ciebie poradzić – rozpoczął. – Po pierwsze – powstrzymał go Ellis – muszę wiedzieć, czy powiadomiłeś o naszym spotkaniu Agencję. – Jeśli Biały Dom planował jakąś tajną akcję za plecami CIA, to on nie chciał mieć z tym nic wspólnego. – Oczywiście, że powiadomiłem – zapewnił go Winderman. – Co wiesz o Afganistanie? Ellisa przeszedł nagle zimny dreszcz. Wcześniej czy później Jane musiała zostać w to wplątana, pomyślał. Oczywiście wiedzą o niej: nie robiłem z tego tajemnicy. W Paryżu powiedziałem Billowi, że zamierzam poprosić ją o rękę. Później prosiłem Billa telefonicznie, by dowiedział się, czy naprawdę wyjechała do Afganistanu. Wszystko to poszło do moich akt. Teraz ten sukinsyn wie o niej i zamierza to wykorzystać. – Niewiele – powiedział ostrożnie i zacytował strofy Kiplinga, które mu właśnie przyszły na myśl: Gdy cię na afgańskich równinach porzucą rannego I wyjdą kobiety, by szczątki ciała rozwlec twego, Ty po karabin sięgnij, palnij sobie w łeb z niego I do Boga swego odejdź jak żołnierz. Winderman po raz pierwszy wydał się Ellisowi zażenowany. – Po dwóch latach odstawiania poety masz pewnie w zanadrzu mnóstwo takich kawałków. – Afgańczycy również – powiedział Ellis. – Francuzi są smakoszami, Walijczycy śpiewakami, a oni poetami. – Co ty powiesz? – To dlatego, że nie potrafią czytać ani pisać. Poezja to mówiona forma sztuki. – Winderman zaczynał się wyraźnie niecierpliwić: program rozmowy nie przewidywał dyskusji o poezji. Ellis ciągnął: – Afgańczycy to dziki, nieokrzesany, gwałtowny góralski lud, tkwiący jeszcze właściwie w średniowieczu. Mają opinię ludzi bardzo uprzejmych, odważnych jak lwy i bezlitośnie okrutnych. Żyją w kraju surowym, jałowym i pustynnym. A co ty o nich wiesz? – Nie ma czegoś takiego jak Afgańczyk – powiedział Winderman. – Afganistan zamieszkuje sześć milionów żyjących na południu Pusztunów, trzy miliony Tadżyków na zachodzie, milion Uzbeków na północy i do tego niecały milion, na który składa się z tuzin innych narodowości. Współczesne granice niewiele dla nich znaczą: Tadżykowie mieszkają również w Związku Radzieckim, a Pusztuni w Pakistanie. Niektóre z tych narodowości dzielą się na plemiona. Przypominają trochę czerwonoskórych Indian, którzy do tej pory nie identyfikują się z Amerykanami tylko z Apaczami, Krukami albo Siuksami. I będą równie ochoczo walczyć między sobą, jak stawiać opór Rosjanom. Nasz problem polega na doprowadzeniu do zjednoczenia Apaczów z Siuksami przeciwko bladym twarzom. – Rozumiem – powiedział Ellis, zastanawiając się jednocześnie, kiedy wreszcie w tym wszystkim pojawi się Jane. – A więc podstawowe pytanie brzmi: kto zostanie Wielkim Wodzem? – To proste. Jak dotąd najbardziej obiecującym przywódcą rebeliantów jest Ahmed Shah Masud z Doliny Panisher. Dolina Pięciu Lwów. Do czego zmierzasz, ty podstępny sukinsynu? Ellis studiował gładko wygoloną twarz Windermana. Była nieprzenikniona. – Czym takim specjalnym wyróżnił się Masud? – spytał. – Większość rebelianckich przywódców zadowala się kontrolą nad własnym plemieniem, pobieraniem podatków i blokowaniem rządowi wstępu na swoje terytorium. Masud robi więcej. Wychodzi ze swej górskiej warowni i atakuje. W zasięgu jego działań zaczepnych znajdują się trzy strategiczne cele: stołeczne miasto Kabul, tunel Salang na jedynej autostradzie łączącej Kabul ze Związkiem Radzieckim oraz Bagram, główna baza lotnictwa wojskowego. Jest w stanie zadawać dotkliwe ciosy i robi to. Studiował sztukę prowadzenia wojny partyzanckiej. Czytał Mao. Jest bezsprzecznie najlepszym wojskowym umysłem w kraju. I ma pieniądze. W jego dolinie wydobywane są diamenty, które sprzedaje się następnie w Pakistanie. Masud pobiera dziesięcioprocentowy podatek od każdej transakcji i przeznacza te pieniądze na utrzymanie swojej armii. Ma dwadzieścia osiem lat i odznacza się charyzmą – ludzie go uwielbiają. Jest wreszcie Tadżykiem. Najliczniejsi są Pusztuni i wszyscy pozostali nienawidzą ich, a więc przywódcą nie może być Pusztun, Następnym pod względem liczebności ludem są Tadżykowie. Istnieje szansa doprowadzenia do zjednoczenia pod przywództwem Tadżyka. – A my chcemy stworzyć po temu warunki? – Właśnie. Im silniejsi będą rebelianci, tym więcej szkód wyrządzą Rosjanom. Poza tym środowisku wywiadowczemu Stanów Zjednoczonych przydałby się w tym roku jakiś sukces. Dla Windermana i ludzi jego pokroju nie ma żadnego znaczenia, że Afgańczycy walczą z brutalnym najeźdźcą o swoją wolność, pomyślał Ellis. W Waszyngtonie moralność nie jest w modzie, liczy się tylko walka o władzę. Gdyby Winderman urodził się nie w Los Angeles tylko w Leningradzie, byłby tak samo szczęśliwy, tak samo wpływowy, z takim samym powodzeniem piąłby się po szczeblach kariery i stosował tę samą taktykę walki, tyle że po przeciwnej stronie barykady. – Czego ode mnie oczekujesz? – spytał. – Chcę zasięgnąć twojej opinii – powiedział Winderman. – Czy tajny agent ma szansę skłonić kilka patrzących na siebie wilkiem afgańskich plemion do zawarcia przymierza? – Przypuszczam, że ma – powiedział Ellis. Przerwał mu kelner z zamówionymi daniami. Wykorzystał te kilka chwil na zastanowienie. Kiedy znów zostali sami, podjął: – Będzie to mieć szansę powodzenia pod warunkiem, że istnieje coś, co w zamian chcieliby od nas uzyskać – a według mnie tym czymś byłaby broń. – Racja. – Winderman z namaszczeniem, jak człowiek cierpiący na chorobę wrzodową, zabrał się do jedzenia. – W tej chwili kupują bron przez granicę, w Pakistanie – powiedział pomiędzy dwoma mikroskopijnymi kęsami. – Wszystko, co mogą tam dostać, to kopie brytyjskich strzelb z czasów królowej Wiktorii – a jeśli nie kopie, to autentyczne muzealne eksponaty, liczące sobie sto lat, ale wciąż jeszcze sprawne. Zdobywają też na poległych rosyjskich żołnierzach kałasznikowy. Cierpią jednak na rozpaczliwy brak małokalibrowej artylerii – działek przeciwlotniczych i ręcznych wyrzutni pocisków ziemia-powietrze które umożliwiłyby im zestrzeliwanie samolotów i helikopterów. – Czy jesteśmy skłonni dostarczyć im tego rodzaju wyposażenia? – Tak. Ale nie bezpośrednio – pragnęlibyśmy ukryć nasze zaangażowanie, przekazując dostawy broni poprzez pośredników. Ale to żaden problem. Można tu wykorzystać Saudyjczyków. – W porządku. – Ellis przełknął kawałek kraba. Był smaczny. – Powiem ci, jak według mnie powinien wyglądać pierwszy krok. W każdym partyzanckim oddziale trzeba wyłonić grupę ludzi znających Masuda, rozumiejących go i darzących zaufaniem. Do zadań tych grup należeć będzie utrzymywanie łączności z Masudem. Swoją działalność rozwijać będą stopniowo: najpierw zwykła wymiana informacji, potem dwustronna współpraca, a w końcu skoordynowane przygotowywanie akcji. – To brzmi nieźle – pochwalił go Winderman. – Jak można by to wprowadzić w życie? – Poddałbym Masudowi myśl zorganizowania czegoś w rodzaju obozu szkoleniowego w Dolinie Pięciu Lwów. Każdy oddział partyzancki oddelegowałby kilku młodych ludzi, by przez pewien czas walczyli u boku Masuda i podpatrywali metody, dzięki którym osiąga tak znaczne sukcesy. Jeśli naprawdę jest tak dobrym przywódcą, jak twierdzisz, nauczyliby się przy okazji szacunku i zaufania do niego. Winderman pokiwał w zamyśleniu głową. – Propozycja tego rodzaju może spotkać się z pozytywnym przyjęciem ze strony przywódców plemiennych. Jak do tej pory odrzucają każdy plan, zobowiązujący ich do oddania się pod rozkazy Masuda. – Czy istnieje jakiś konkretny, rywalizujący z Masudem przywódca, którego współpraca jest niezbędna dla zawiązania takiego sojuszu? – Tak. Właściwie nawet dwóch: Jahan Kamil i Amal Azizi, obaj Pusztuni. – Wysłałbym więc tam tajnego agenta z zadaniem nakłonienia tych dwóch, by zasiedli do rozmów przy jednym stole z Masudem. Gdyby agent wrócił z trzema podpisami na jednej kartce papieru, wysłalibyśmy im pierwszy transport wyrzutni rakiet. Dalsze dostawy zależałyby od rezultatów programu szkoleniowego. Winderman odłożył widelec i zapalił papierosa. Zdecydowanie ma wrzody, pomyślał Ellis. – Właśnie tak sobie to wyobrażałem – powiedział Winderman. Ellis był pewien, że Winderman kombinuje już, jak by tu przypisać ten pomysł sobie. Najpóźniej jutro będzie mówił: „Wysmażyliśmy przy lunchu jeden taki planik”, a w jego pisemnym raporcie znajdzie się wzmianka: „Specjaliści od tajnych operacji zaopiniowali mój plan jako nadający się do realizacji”. – Czym ewentualnie ryzykujemy? Ellis zastanowił się chwilę. – Gdyby Rosjanie przechwycili naszego agenta, mogliby rozpętać wokół całej sprawy wielką kampanię propagandową. W tej chwili borykają się w Afganistanie z czymś, co Biały Dom nazwałby „problemem image”. Sojusznicy Związku Radzieckiego z Trzeciego Świata nie są zachwyceni faktem najazdu tego wielkiego mocarstwa na mały, zacofany kraj. Skłonni do sympatyzowania z rebeliantami są zwłaszcza ich muzułmańscy przyjaciele. Obecnie polityka Rosjan polega na utrzymywaniu, że rebelianci to bandyci, finansowani i uzbrajani przez CIA. Byliby zachwyceni możliwością udowodnienia tego poprzez schwytanie na gorącym uczynku prawdziwego, żywego ducha CIA właśnie w tym kraju i postawienia go przed sądem. Sądzę, że w kategoriach polityki globalnej przyniosłoby to nam wiele szkody. – A jakie jest ryzyko, że Rosjanie dostaną naszego człowieka? – Znikome. Skoro nie potrafią pojmać Masuda, to jak mieliby schwytać tajnego agenta, wysłanego na spotkanie z Masudem? – Dobrze – powiedział Winderman, rozgniatając w popielniczce niedopałek papierosa. – Chcę, żebyś to ty był tym agentem. Ellis zaniemówił z wrażenia. Uświadomił sobie, że właściwie powinien był przewidzieć, do czego to wszystko zmierza, ale problem zbytnio go zaabsorbował. – Ja już się tym nie zajmuję – wybąkał, ale w jego głosie brak było zdecydowania i nie potrafił opędzić się od myśli, że zobaczyłby się z Jane. Zobaczyłby się z Jane! – Rozmawiałem telefonicznie z twoim szefem – oznajmił Winderman. – Jego zdaniem skierowanie do Afganistanu mogłoby rozbudzić w tobie na nowo zamiłowanie do pracy w terenie. A więc było to z góry ukartowane. Biały Dom pragnie osiągnąć w Afganistanie jakiś dramatyczny cel, zwrócił się więc do CIA o wypożyczenie agenta. CIA pragnie skłonić Ellisa do powrotu do pracy w terenie, poradziła więc Białemu Domowi, żeby jemu zaproponował podjecie się tej misji, wiedząc albo podejrzewając, że nie oprze się raczej perspektywie ponownego spotkania z Jane. Ellis nie znosił, kiedy nim manipulowano. Ale chciał pojechać do Doliny Pięciu Lwów. Milczenie przeciągało się. Przerwał je w końcu zniecierpliwiony Winderman: – No jak, zgadzasz się? – Zastanowię się – odparł Ellis. Ojciec Ellisa czknął cicho, przeprosił i powiedział: – Dobre było. Ellis odsunął od siebie talerz z wiśniowym plackiem i otarł krem z ust. W swoim wieku musiał już dbać o wagę. – Naprawdę wyśmienite, mamo, ale już nie mogę – westchnął przepraszająco. – Nikt już nie je jak dawniej – powiedziała. Wstała i zaczęła sprzątać ze stołu. – Wszystko przez to, że wszędzie jeździ się samochodami. Ojciec odsunął się z krzesłem od stołu. – Mam trochę papierkowej roboty – powiedział. – Nadal nie zatrudniasz księgowego? – spytał Ellis. – Nikt się tak nie zatroszczy o twoje pieniądze, jak ty sam – oświadczył ojciec. – Przekonasz się o tym, jeśli kiedykolwiek się ich dorobisz. – Wyszedł z pokoju, by zaszyć się w swojej kryjówce. Ellis pomógł matce w wynoszeniu talerzy. Rodzina wprowadziła się do tego czterosypialniowego domu w Teaneck w stanie New Jersey, kiedy Ellis miał trzynaście lat, ale pamiętał tę przeprowadzkę, jakby to było wczoraj. Szykowali się do niej dosłownie latami. Ojciec stawiał ten dom z początku sam, potem zatrudnił przy budowie pracowników swego rozkręcającego się przedsiębiorstwa budowlanego, ale tylko w okresach zastoju w interesach. Kiedy interes zaczynał iść dobrze, zawieszał prace na budowie. Wprowadzali się do domu w surowym właściwie stanie: nie działało ogrzewanie, w kuchni nie było szafek i pozostawały jeszcze do wykonania prace malarskie. Co prawda następnego dnia z kranów pociekła ciepła woda, ale stało się tak tylko dlatego, że mama zagroziła rozwodem. Dom został jednak wreszcie wykończony i Ellis oraz jego bracia i siostry mogli dorastać każde we własnym pokoju. Jak na potrzeby rodziców dom był teraz za duży. Ellis miał jednak nadzieję, że się go nie pozbędą. Dobrze się tu czuł. – Mamo, pamiętasz tę walizkę, którą zostawiłem tutaj po powrocie z Azji? – spytał, kiedy zapełnili maszynę do zmywania naczyń. – Naturalnie. Jest w szafie w małej sypialni. – Dzięki. Chciałbym przejrzeć zawartość. – No to idź. Ja już tu sama skończę. Ellis wspiął się po schodach do małej sypialni na poddaszu. Rzadko z niej korzystano i wokół pojedynczego tapczanika stały dwa połamane krzesła, stara kanapa i cztery czy pięć kartonowych pudeł, pełnych dziecięcych książek i zabawek. Ellis otworzył szafę i wyjął z niej małą czarną plastykową walizeczkę. Położył ją na tapczanie, ustawił odpowiednią kombinacje cyfr szyfrowego zatrzasku i uniósł wieko. Z wnętrza buchnął odór stęchlizny – walizki nie otwierano od dobrych dziesięciu lat. Było w niej wszystko: medale, oba pociski wyjęte z jego ciała, wojskowy poradnik FM 5-31 zatytułowany „Pułapki minowe”, fotografia Ellisa na tle helikoptera – jego pierwszego Hueya – uśmiechniętego, młodo wyglądającego i (kurczę blade!) szczupłego, karteczka od Frankie Amafiego z dedykacją „ Kartkował stronice. Wystarczyło, by przeczytał na chybił trafił kilka słów, a od razu przypominał sobie cały dzień, tydzień, bitwę. Zapiski zaczynały się beztrosko, wyzierała z nich żądza przygód i wielka pewność siebie; stopniowo jednak wkradało się do nich rozczarowanie, przychodziło otrzeźwienie, zniechęcenie, rozpacz, a w końcu myśli o samobójstwie. Pełne przygnębienia zdania wywoływały z pamięci żywe sceny: „ – skoro tak bardzo chcą, żeby ich bronić przed komunizmem, to czemu sami nie walczą?” i jeszcze: „Kapitan Johnson chyba zawsze był dupą wolową, ale żeby zginąć taką śmiercią, od granatu ciśniętego przez jednego ze swoich ludzi?”, i dalej: „Kobiety noszą karabiny pod sukienkami, a dzieciaki granaty za pazuchą, więc co, do kurwy nędzy, mamy robić, poddać im się?”. Ostatnie zdanie brzmiało: „To, co mi się w tej wojnie nie podoba, to to, że jesteśmy po niewłaściwej stronie. Źli z nas faceci. Dlatego właśnie chłopaki wykręcają się jak mogą od poboru; dlatego właśnie Wietnamczycy nie będą walczyć; dlatego właśnie generałowie okłamują polityków, politycy łżą dziennikarzom, a gazety wprowadzają w błąd opinię publiczną”. Myśli, jakie zaczęły go potem nachodzić, były zbyt wywrotowe, by nadawały się do przelania na papier, poczucie winy zbyt wielkie, by wyrazić je słowami. Wydawało się mu, że resztę życia będzie musiał spędzić na naprawianiu zła, jakie wyrządził podczas tej wojny. Chociaż minęło już tyle lat, odczucie to nie opuszczało go. Kiedy policzył wszystkich morderców, jakich od tamtego czasu wpakował za kratki, wszystkich kidnaperów, porywaczy i zamachowców, jakich aresztował, liczba, którą otrzymywał, była niczym w porównaniu z tonami materiałów wybuchowych, jakie zrzucił, i tysiącami sztuk amunicji, jaką wystrzelił w Wietnamie, Laosie i Kambodży. Wiedział, że to irracjonalne. Zdał sobie z tego sprawę po powrocie z Paryża i przez jakiś czas rozmyślał nad tym, jak praca, którą wykonywał, zrujnowała mu życie. Postanowił zaprzestać wysiłków na rzecz odkupienia grzechów Ameryki. Ale obecna propozycja… obecna propozycja była jakaś inna. Stwarzała okazję do walki we własnym imieniu, do walki przeciwko załganym generałom, handlarzom broni i zaślepionym dziennikarzom; zresztą nie tylko okazję do walki, nie tylko do dania czegoś z siebie, ale do przeważenia szali, do zmiany przebiegu tej wojny, do odmiany losu całego kraju i uczynienia czegoś naprawdę wielkiego, do zadania ciosu w imię wolności. A poza tym była tam Jane. Sama możliwość ponownego jej ujrzenia rozpaliła w nim na nowo starą namiętność. Nie dalej jak kilka dni temu potrafił pomyśleć o niej i o grożącym jej niebezpieczeństwie, po czym odsunąć od siebie te myśli i przewrócić stronę czasopisma. Teraz wspomnienie Jane nie odstępowało go ani na chwilę. Zastanawiał się, czy włosy ma długie czy krótkie, przytyła czy zeszczuplała, czy jest zadowolona z życia, jakie sobie wybrała, czy Afgańczycy odnoszą się do niej z sympatią i – to najczęściej – czy nadal kocha Jean-Pierre’a? „ Pomyślał na koniec o Petal. Próbowałem, powiedział sobie, naprawdę próbowałem i nie sądzę, żebym specjalnie źle to przeprowadził – wydaje mi się, że to był zamiar z góry skazany na niepowodzenie. Gill i Bernard dają jej wszystko, czego potrzebuje. W jej życiu nie ma miejsca dla mnie. Jest szczęśliwa beze mnie. Zamknął dziennik i włożył go z powrotem do walizki. Wyjął teraz stamtąd niewielką tanią szkatułkę. Wewnątrz spoczywała para małych złotych kolczyków z perłami w środku. Kobieta, dla której były przeznaczone, skośnooka dziewczyna o drobnych piersiach, która nauczyła go, że nie ma żadnych tabu, zginęła – zanim zdążył jej je wręczyć, zabił ją pijany żołnierz w sajgońskim barze. Nie kochał tamtej dziewczyny – po prostu lubił ją i odczuwał wobec niej wdzięczność. Te kolczyki miały być podarunkiem pożegnalnym. Wziął czystą kartkę papieru i wyjął pióro z kieszonki koszuli. Zastanowił się chwilę, po czym napisał: Do Petal: Tak, możesz je przekłuć. Twój kochający tata. |
||
|