"Fiasko" - читать интересную книгу автора (Lem Stanisław)

BETA HARPII

„Eurydyka“ wytracała szybkość redukowanym ciągiem przez kilkadziesiąt godzin lecąc po trajektorii zwanej ewolwentą w stronę Bety Harpii, niewidzialnej, ponieważ była kollapsarem. Przecinała już w znacznej odległości wyboczone izograwy, których pływy ciążeniowe były jeszcze znośne dla ludzi i dla statku. Kurs, wybrany optymalną rachubą, zapewniał bezpieczeństwo, trudno go było jednak uznać za bezproblemowy. Izograwy, linie przechodzące przez punkty przestrzeni o tej samej krzywiźnie, wiły się na izolokatorach jak żmije w czarnym ogniu. Dyżurni w sterowni zwanej postojową, bo zawiadującą statkiem tylko w polu wysoko zmiennych sił ciążenia, patrzyli na migocące przed nimi monitory, popijając piwo z puszek i rozmawiając dla dystrakcji o głupstwach. W gruncie rzeczy dyżury były tradycyjną pozostałością po klasycznej erze astrogacji. Nikt nie próbowałby nawet przejść na ręczne sterowanie — żaden człowiek nie miał po temu dość szybkich reakcji.

Kollapsar należał do wykrytych późno i ze sporymi kłopotami, jako że był samotnikiem. Najłatwiej wykrywać te, co należąc do układów podwójnych, mają w pobliżu gwiazdę zwaną „żywą“, bo świeci i ściągają z niej wierzchnie warstwy astrosfery, które mkną po zwężających się spiralach ku Czarnej Dziurze, aby zapaść się w nią przy akompaniamencie najtwardszych rentgenowskich rozbłysków. Ów lot kradzionych towarzyszce gazów otacza kollapsar dyskiem akrecji, olbrzymią płaszczyzną, wielce niezdrową dla wszelkich obiektów, więc i rakiet. Żaden statek nie zdoła żeglować w takiej okolicy, nim bowiem ulegnie wessaniu pod horyzont zdarzeń, radiacja zniszczy zarówno mózgi ludzkie, jak maszyny cyfrowe.

Samotny kollapsar w gwiazdozbiorze Harpii odkryto dzięki perturbacjom, w jakie wprawił jej Alfę, Gammę i Deltę. Trafnie nazwany Hadesem, o czterystusłonecznej masie, zdradzał swą narastającą obecność brakiem gwiazd zakrywanych i pozornym zbieganiem się gwiazd wokół jego horyzontu, gdyż był dla ich światła grawitacyjną soczewką. Jego anihilacyjna powłoka obracała się na równiku z dwiema trzecimi prędkości światła, a siły centryfugalne i Coriolisa wybrzuszały ją, przez co Hades nie tworzył idealnie krągłej kuli. Jeśli nawet horyzont zdarzeń był doskonale kulisty — latały nad nim grawitacyjne burze, ściskając i rozciągając izograwy. Przyczyny owych burz czy cyklonów tłumaczyło osiem teorii, każda inaczej, a najoryginalniejsza, choć niekoniecznie najbliższa prawdy utrzymywała, że w hyperprzestrzeni Hades styka się z innym Kosmosem i tamten daje o sobie znać, wywołując wstrząsy strasznej „pestki“ kollapsara, jego centrum, singularności, miejsca bez miejsc i czasu bez czasu, gdzie krzywizna spacjotemporalna osiąga nieskończenie wielką wartość. Teoria „drugiej strony“ Hadesowego jądra, w którym infmityzmowi zdruzgotanej czasoprzestrzeni dają jednak radę transfinalni inżynierowie obcego Universum, była właściwie matematyczną fantazją astronomów, pijanych teratopologią, najnowszym i szczególnie modnym prawnukiem starej teorii Cantora. Ten kollapsar zamierzano nawet nazwać Cantorem, lecz jego odkrywca wolał sięgnąć do mitologii. Ani ziemski sztab SETI, ani dowództwo „Eurydyki“ nie troszczyli się zbytnio tym, co zachodzi rzeczywiście POD horyzontem zdarzeń ze względów tyleż praktycznych co oczywistych: horyzont wyznaczał nieprzekraczalną rubież i bez względu na to, co zakrywał, na pewno stanowił wrota zagłady.

Lecąc w wysokiej próżni nad Hadesem, „Eurydyka“ odpowiadała właściwymi manewrami na każdą zmianę ciążenia, bijąc z wyrzutni potokami ciężkich pierwiastków, syntetyzowanych cyklem Olimosa z wodoru i deuteru. Brocząc miliardami ton, odzyskiwała chytrze stateczność, gdyż Hades, niewolny do takiej transakcji prawami zachowania, dostarczał okrętowi sporą część energii, wyzwalanej przez wszystko, co łykał, aby pochować na zawsze w swoim wnętrzu. Z grubsza przypominało to lot balonu, który nie traci wysokości za cenę balastowych worów, ciskanych z gondoli. Bardzo z grubsza jednak; żaden sternik nie zdążyłby zawiadywać taką grą.

Wieloczłonowy kadłub statku, ze złączonych przegubami dzwon, podobny z dali do milowej pierścienicy, wijącej się białym przecinkiem nad ogromem Czarnej Dziury, byłby pewno interesującym widowiskiem dla obserwatora, lecz nie było go i nie mogło być, gdyż dzielny towarzysz „Eurydyki“, „Orfeusz“, który miał otworzyć dla niej piekło, był bezludny. Pozostając z gigantyczną nimfą w ciągłej łączności laserowej, czekał sygnału, który miał go obrócić w rezonansową bombę, zwaną jednoimpulsowym gracerem. Podobny, choć tysiąc razy mniejszy, gracer wypróbowano w systemie słonecznym, pozbawiając nim Saturna jednego z największych po Tytanie księżyców. Ponieważ i laserowa łączność zaczęła się pogarszać, „Orfeusz“ otrzymał definitywny program działania i posłusznie zamilkłszy, rozpoczął w centrach maszynowni count-down. Zbliżył się do kollapsara bardziej od „Eurydyki“ i światło jak wszelkie pokrewne mu rodzaje fal elektromagnetycznych rozmazywało się i gięło, pchane przez podczerwień w strefy radiowe i pozaradiowe. Gdy Hades brał na męki dookolne czas i przestrzeń, zgniatając je nad swym niszczycielskim horyzontem w miazgę, „Eurydyka“ dokonywała ostatnich, krytycznych obserwacji Kwinty, piątej planety szóstego słońca Harpii, właściwego celu wyprawy. Wystrzelone uprzednio w przestrzeń z dala od kollapsara orbitujące astromaty utworzyły planetoskop o nie byle jakiej aperturze — dwu astronomicznych jednostek. Obraz, a raczej trójwymiarowy model Kwinty, skupił się w holowizorze jako zrazu mgława, niebieskołaciata chmurna kula, zawisła w hali obserwatorium między jej wielopiętrowymi galeriami. Co prawda nikt tam nie zaglądał. Podobny holoskop zmontowano w obserwatorium, bo ofiarował go ekspedycji japoński producent w celach reklamowych, żeby takie same oferować ziemskim planetariom. Widowiskowo przedstawiał się efektownie, lecz astrofizykom był właściwie na nic. Zgodzili się nań, bo cała aparatura zajmowała ściany dziobowej hali, a planetoskop, umieszczony pod przezroczystą kopułą, wypełnił jako ozdoba pusty środek. Pojawiające się wewnątrz obrazy mgławic czy planet przychodzili oglądać goście, by choć tak zobaczyć kosmiczny pejzaż, skryty za bezokiennym kadłubem „Eurydyki“.

Rozbitek z Tytana nosił już prócz imienia Marek nazwisko — Tempe. Tak nazywała się dolina, w której Orfeusz po raz pierwszy spotkał Eurydykę. Nazwisko to nadał mu Bar Horab podczas poufnego spotkania skompletowanej załogi zwiadu. Właściwie nie on go tak nazwał; otrzymał stanowisko drugiego zmianowego pilota „Hermesa“ przy owej okazji, a dowódca zachowywał się tak, jakby o niczym nie wiedział. Lauger wyparł się autorstwa, czy raczej uchylił się od odpowiedzi żartem, że wszyscy jednakowo ulegli duchom, wywołanym z mitologii greckiej. Dopóki pozwalało na to stałe przy wytracaniu chyżości ciążenie, bywał często u Laugera i przysłuchiwał się jego debatom z Goldem i Nakamurą, astrofizykami, obracającymi się najczęściej wokół zagadki „nadokiennych“ cywilizacji. Takich, które uchodziły z głównego ciągu na diagramie Hortegi-Neyssla. Ponieważ nic nie było wiadomo o ich losie, stały się nie lada wyzwaniem dla wyobraźni. Poglądy, żywione przez większość zafascynowanych tą zagadką, od siekiery dało się podzielić na dwoje, wedle przyczyn milczenia, tkwiących w socjologii lub w kosmologii. Gold, choć fizyk, stał przy interpretacji socjologicznej, i to skrajnej, zwanej socjolizą. Społeczność, wchodząc w epokę technologicznego przyspieszenia, najpierw narusza życiowe środowisko, potem może i chce je ratować, lecz konserwacyjne zabiegi okazują się niedostateczne i biosferę zastępują — tyleż z potrzeby, co z konieczności — artefakty. Powstaje środowisko w całości przekształcone, ale nie sztuczne w ludzkim ujęciu owego terminu. Dla ludzi sztuczne jest to, co sporządzili sami; naturalne pozostaje to, co nietknięte lub tylko opanowane, jak woda, obracająca turbiny lub uprawny grunt, poddany rolniczym zabiegom. Nad oknem różnica ta przestaje istnieć. Skoro wszystko staje się sztuczne, nic nie jest sztuczne. Produkcja, inteligencja, prace badawcze ulegają „przesadzeniu“ w całe otoczenie; elektronika lub jej nie znane odpowiedniki i wykwity zastępują instytucje, ciała ustawodawcze, administrację, szkolnictwo, służbę zdrowia, zanika etniczna tożsamość narodowych skupisk, znikają granice, policja, sądy, uniwersytety, tak samo jak więzienia. Może powstać wówczas „wtórny wiek jaskiniowy“ — powszechnego analfabetyzmu i nieróbstwa. Nie trzeba mieć żadnego fachu, aby wyżyć. Kto chce, może naturalnie go mieć, bo każdy może robić, co mu się żywnie spodoba. Nie oznacza to koniecznie stagnacji: środowisko jest posłusznym opiekunem i w tej mierze, na jaką je stać, podług życzeń czy żądań umie się przekształcać. Czy tak, że zachodzi postęp? Na to nie możemy odpowiedzieć, skoro konceptowi postępu sami przypisywaliśmy w dziejach nietożsame znaczenie, w zależności od chwili historycznej. Czy wolno nazwać postępem wiedzy sytuację, w której specjalizacja rozdrabnia działalność poznawczą, budowlaną, intelektualną, twórczą, tak że w każdym fachu każdy coraz głębiej nawierca swe coraz mniejsze poletko? Jeżeli maszyny obliczą wszystko prędzej i lepiej niż żywa istota, po co miałaby liczyć? Jeżeli fotosyntetyczne systemy wytwarzają żywność bardziej różnorodną i zdrowszą niż rolnicy, piekarze, kucharze, cukiernicy, po co uprawiać rolę i zajmować się młynarstwem lub wypiekiem chleba? Dlaczego cywilizacja w takiej socjolizie nie śle we wszystkie strony niebios recept na własną doskonałość i wygodę? A po co miałaby to właściwie robić, skoro jej w ogóle już nie ma jako wspólnoty o nienasyconym głodzie żołądków i mózgów?

Powstaje niejako ogromny zbiór jednostek i prawdziwie trudno wtedy o taką, która by wzięła sobie za życiowe zadanie sygnalizację w kosmicznym zakresie o tym, jak się jej powodzi. Sztuczne środowisko niechybnie zostaje sporządzone z takim inżynieryjnym rozmysłem, ażeby nie mogło osiągnąć cech planetarnej „Osoby“. Takie sztuczne środowisko to NIKT, nie inaczej niż łąka, las, step. Tyle że nie dla siebie rośnie, nie dla siebie zakwita, lecz dla kogoś. Dla jakichś istot. Czy głupieją od tego i zamieniają się w tępych pasibrzuchów, zbijających bąki na igraszkach, przyrządzanych im przez planetarną kuratelę? Niekoniecznie. To kwestia punktu widzenia. Co dla jednego człowieka jest ułudą lub próżniactwem, dla innego może być życiową pasją. Tym bardziej brak nam miar i ocen, gdy bierzemy pod uwagę inne istoty innego świata, innej ery dziejów, tak już odmiennych od naszej historii.

Nakamura i Lauger stali przy hipotezie kosmologicznej. Kto Kosmos poznaje, ten w Kosmosie ginie. Nie aby tracił w nim życie — aforyzm ma zupełnie inny sens. Astronomia, astrofizyka, kosmonautyka to tylko skromne i drobne początki. Jużeśmy sami zrobili następny krok, opanowawszy elementarz inżynierii sideralnej. Nie chodzi także o ekspansję, o tak dawniej zwaną „fale udarową Rozumu“, który owładnąwszy po swej planecie pobliskimi... rozprzestrzenia się gwiezdnym wychodźstwem na galaktyki. Po co? Żeby coraz gęściej zaludniać próżnię? Nie idzie o „crescite et multiplicamini“, lecz o działania, których nie potrafimy zrozumieć, więc tym bardziej określić w ich znaczeniu. Czy szympans może zrozumieć mordęgi kosmogonika? Czy Universum jest bardzo dużym plackiem, a cywilizacja dzieckiem, usiłującym jak najprędzej zjeść ten placek? Myśl o obcogwiezdnych inwazjach jest projekcją agresywnych cech drapieżnego, z grubsza okrzesanego małpoluda. Skoro sam chętnie zrobiłby bliźniemu, co mu niemiłe, wyobraża sobie Wysoką Cywilizację na ten swój sposób. Floty galaktycznych drednautów mają spaść na jakieś biedniutkie planetki, by dobrać się do miejscowych dolarów, brylantów, czekolady i oczywiście pięknych kobiet. Są im tak samo potrzebne, jak nam samice krokodyli. Więc czymże się zajmują ci nad oknem? Tym, czego nie możemy pojąć i jednocześnie nie dajemy zgody na to, że działalność Tamtych wykroczyła poza obręb naszego pojmowania. Proszę: mamy zrobić dziurę w Hadesie, w jego cebuli temporalnej, żeby się w niej schować. Nie bawimy się jednak w chowanego. Chcemy dopaść cywilizację, nim uleci z okna. Prawdopodobieństwo następnych wypraw o takim samym celu jest znikome. Nasi potomkowie będą nas traktować może i z uszanowaniem: takim, z jakim traktujemy Argonautów, którzy wyruszyli po Złote Runo.

Khargner, który też bywał u Laugera, określał tę wykładnię „cywilizacji poza przedziałem kontaktu“ jako „rozumienie przez nierozumienie“. Ostatnim czasem nie mógł już sobie pozwolić na udział w dyskusjach, gdyż bliskość celu wymagała jego prawie bezustannej obecności w dyspozytorniach mocy.

Marek Tempe, który wiedział, że nazywa się inaczej, lecz nie wolno mu się zdradzić z tą wiedzą — ze względu na lekarzy — przed snem studiował skład załogi „Hermesa“. Z dziesięciu jej członków znał dobrze tylko Gerberta, a ze spotkań u Laugera—małego, czarnookiego Nakamurę. O dowódcy, pod którym miał służyć, właściwie nie wiedział nic. Nazywał się Steergard, był pierwszym zastępcą Bar Horaba, a jego dodatkową specjalność stanowiła socjodynamiczna teoria gier. Każdy uczestnik zwiadu musiał mieć fach, pokrywający fach któregoś z innych, aby od wypadku czy choroby sprawność rekonesansu nie osłabła. Mocą zawiadywał na „Hermesie“ grawistyksiderator Polassar. Znał go tylko jako znakomitego pływaka z basenu „Eurydyki“, gdzie mógł podziwiać jego muskularne ciało przy skokach z potrójną śrubą do wody. Nie były to okazje do zaznajomienia się z sideralną inżynierią, więc sam starał się ją nagryźć, na próżno, bo już wstęp do niej wymagał otrzaskania z wyrafinowanym potomstwem teorii względności. Pierwszym pilotem został Harrach. Duży, ciężki, krewki, znał się też nieźle na informatyce i wraz z astromatykiem Halbanem miał w pieczy komputer „Hermesa“. Czy też, jak się wyraził raz ów komputer, on miał w tych dwóch ludziach swoich podopiecznych. Był to komputer generacji zwanej ostateczną, ponieważ żaden inny nie mógł mieć większej mocy obliczeniowej. Granicę ustanowiły własności materii, jak stała Plancka i szybkość światła. Większą moc obliczeniową rozwijały tak zwane komputery urojone, projektowane przez teoretyków zajmujących się czystą matematyką, niezawisłą od realnego świata. Dylemat konstruktorów wynikał z koniecznych, a zarazem przeciwstawnych warunków, aby najwięcej neuronów upakować w najmniejszej objętości. Czas biegu sygnałów nie może być dłuższy od czasu reakcji składników komputera. W przeciwnym razie czas biegu ogranicza szybkość obliczeniową. Najnowsze przekaźniki reagowały w jednej stumiliardowej cząstce sekundy. Były wielkości atomów. Dlatego właściwy komputer miał ledwie trzy centymetry średnicy. Każdy większy pracowałby wolniej. Komputer „Hermesa“ zajmował wprawdzie pół sterowni, lecz aparaturą pomocniczą, dekoderami, podzespołami tak zwanych medytatorów hipotezotwórczych, lingwistycznych i dlatego nie pracujących w czasie realnym. Natomiast decyzje w sytuacjach krytycznych, in extremis, podejmowało jego błyskawiczne jądro, nie większe od gołębiego jajka. Zwał się GOD, General Operational Device. Nie wszyscy uważali, że ów skrót powstał, przypadkowo. „Hermesa“ zaopatrzono w dwa GODy — „Eurydyka“ miała ich osiemnaście.

Prócz Steergarda, Nakamury, Gerberta, Polassara i Harracha, przeznaczonych dla zwiadu jeszcze przed odlotem, mieli w nim uczestniczyć: Arago jako rezerwowy lekarz, co wyglądało na niespodziany wynik tajnego głosowania, Tempe na stanowisku drugiego pilota, logistyk Rotmont oraz dwaj eksperci, wybrani spośród kilkunastu egzobiologów i innych biegłych ziemskiego prezydium SETI — Kirsting i El Salam. W ostatnich tygodniach podróży dziesiątka ta zamieszkała w piątym członie „Eurydyki“, zawierającym dokładną kopię „Hermesowego“ wnętrza, aby się dobrze zaznajomić ze sobą, jak z zadaniem, które ich czekało. Codziennie rozgrywali tam na symulatorach różne warianty podejścia do Kwinty oraz taktyki nawiązywania kontaktu z jej mieszkańcami. Inny delegat SETI, Thethes, zawiadując ową symulacją, dawał się przyszłej załodze „Hermesa“ nieźle we znaki, ciskając ją w najwymyślniejsze awarie, zachodzące równocześnie z innymi albo z ulewą niezrozumiałych sygnałów, imitujących głos obcej planety. Nie wiadomo jak ani czemu utarło się wówczas zwać apostolskiego wysłannika nie ojcem, lecz doktorem Arago. Marek odniósł wrażenie, że duchowny sam tego chciał. Symulacje przerwano przed zakończeniem programu, gdyż Bar Horab wezwał do siebie zwiadowców w związku z ostatnimi obserwacjami systemu Dżety. Z ośmiu planet tej spokojnej gwiazdy klasy K, cztery wewnętrzne, małe, o masach Merkurego i Marsa, przy sporej aktywności wulkanicznej miały nikłe atmosfery. W dali okrążały Dzetę trzy gazowe, wielkopierścienne giganty, rzędu Jowisza, o potężnie burzliwych atmosferach przechodzących w zgnieciony do fazy metalicznej wodór. Septa, dwakroć cięższa od Jupitera, wyrzucała w próżnię więcej energii, niż otrzymywała od swego Słońca: niewiele brakowało jej do zapłonu w gwiazdę. I tylko Kwinta, o półtorarocznym okresie biegu wokół Dżety, błękitniała jak Ziemia. Rozziewy białych obłoków ujawniały kontury oceaniczne i zarysy lądów. Obserwacja z odległości niemal pięciu lat świetlnych nastręczała znaczne trudności. Rozdzielczość narzędzi optycznych „Eurydyki“ nie mogła podołać należycie zadaniu. Obrazy, przekazywane z wysłanych w przestrzeń orbiterów, też były nie dość ostre. Kwinta znajdowała się względem „Eurydyki“ w drugiej kwadrze. Połowa jej tarczki jaśniała i nad nią właśnie wykryto spektralne linie wody i hydroksylu w znacznych skupieniach. Jak gdyby u samego równika, tuż nad nim, opasywał Kwintę wąż niezwykle zgęszczonej pary wodnej. Znajdował się wszakże ponad atmosferą. Nasuwał wniosek o lodowym pierścieniu, trącym wewnętrznymi brzegami o wierzchnie warstwy atmosfery. Tym samym w niedługim czasie miał ulec rozpadowi. Astrofizycy szacowali jego masę na jakieś trzy do czterech trylionów ton. Jeśli woda pochodziła z oceanu, stracił około 20000 kilometrów sześciennych: nie więcej niż jeden procent objętości. Skoro nie można było wynaleźć naturalnych przyczyn tego zjawiska, wysoce prawdopodobne stały się prace podjęte w celu obniżenia poziomu mórz i tym samym odsłonięcia szelfów jako miejsc do zasiedlenia. Z drugiej strony operacja wyglądała na kiepsko wydarzoną — skoro nie dźwignięty na dostatecznie wysoką orbitę zamarzły ułamek oceanu musiał po kilkuset latach spaść weń na powrót. Przy takim rozmachu robót było to do niezrozumiałości dziwaczne. Nadto dały się na Kwincie dostrzec szybko zachodzące jeszcze bardziej zagadkowe zjawiska. Elektromagnetyczny szum, emitowany nierównomiernie przez wiele miejsc planety, wzmógł się znacznie. Jakby naraz uruchomiono tam setki maxwellowskich nadajników. Zarazem wzmogło się promieniowanie w infraczerwieni z drobnymi rozbłyskami w centrach. Mogły to być wielkie lustra, skupiające światło słoneczne w siłowniach. Wnet jednak wyjaśniło się, że składowa termiczna emisji i tam jest niewielka. Widma rozbłysków nie stanowiły ani powtórzeń widma Dżety (co zaszłoby, gdyby to Słońce skupiano w jakichś zwierciadłach), ani nie przypominały spektrów eksplozji nuklearnej. Natomiast radiowy szum wciąż rósł. Był krótko i średniofalowy, w wielu zakresach. Emisja metrowa przypominała modulowaną.

Wiadomość wywołała sensację, zwłaszcza że ktoś ją przeinaczył: szło jakoby o promieniowanie kierowane jak radarowe, czyli planeta dostrzegła już „Eurydykę“. Astrofizycy odrzucili tę pogłoskę. Żaden rodzaj radaru nie wykryłby statku w pobliżu kollapsara. Niemniej w godzinie Zero panował triumfalny nastrój. Kwintę ponad wszelką wątpliwość zamieszkiwała cywilizacja tak zaawansowana technicznie, że wykroczyła w Kosmos nie tylko drobnymi pojazdami, lecz mocą zdolną dźwigać w próżnię oceany.

Przygotowania do startu zwiadowcy toczyły się na zmienionej orbicie, we względnie spokojnym afelium Hadesu. Ustał pisk piezoelektrycznych wskaźników, świadczący o ciągłej zmianie napięć we wręgach i podłużnicach kadłuba. Zarazem w ślepych dotąd ekranach ośrodka kontrolnego startu skosem rozjarzył się spiralny rękaw Galaktyki, a przy dobrej woli i wyobraźni można było wśród białawych skłębień gwiazd i ciemnych chmur pyłowych wyróżnić w nieruchomo świecącej kurzawie Dzetę Harpii. Jej planety nie były optycznie dostrzegalne. Technicy szykowali „Hermesa“ do odcumowania. W rufowych ładowniach obracały się dźwigi, kołnierze rurociągów, którymi „Eurydyka“ tłoczyła hypergole do zbiorników zwiadowcy, drżały pod naporem pomp, sztab sprawdzał systemy napędu, nawigacji, klimatyzacji, sprawność dynatronów, raz za pośrednictwem GODa, raz z jego pominięciem przez równoległe linie przesyłu. Po kolei meldowały gotowość bloki cyfrowe ze swymi programami, radiolokacyjne emitory, anteny wysuwały się i chowały jak rogi gigantycznego ślimaka, głęboki bas turbin tłoczących tlen do podpokładowych tuneli „Hermesa“ wprawiał jego łożysko, o kształcie otwartego doku, w delikatną wibrację i podczas tej mrówczej krzątaniny miliardotonowa „Eurydyka“ z wolna obracała się rufą w stronę Dżety Harpii niby działo mające dać ognia.

Załoga „Hermesa“ żegnała się z dowódcą i bliskimi. Zbyt wielu było ludzi na macierzystym okręcie, aby każdy mógł z każdym wymienić choć uścisk dłoni. Potem Bar Horab z tymi, którzy mogli opuścić stanowiska, odprowadził załogę „Hermesa“ i stał w tunelowym cylindrze międzyczłonowym, kiedy po zamknięciu wielkich wrót doku zasunęły się małe włazy osobowe z przysuniętymi podnośnikami wind i jak z łożyska wyrzutni „Hermes“ począł się wysuwać pomału, śnieżnie biały, pchany cal po calu hydraulicznymi wypornikami, gdyż sto osiemdziesiąt tysięcy ton jego masy zachowało mimo nieważkości nigdy nie znikającą bezwładność. Technicy „Eurydyki“ wraz z biologami, Terną i Hrusem, układali już załogę „Hermesa“ do wieloletniego snu. Nie lodowego ani hibernacyjnego: poddano ich embrionacji. Ludzie wracali w niej do życia sprzed narodzin — płodowego, a przynajmniej budzącego to podobieństwo, egzystencji bez tchnienia: podwodnej. Już pierwsze drobne, kroki człowieka w Kosmos ujawniły, jak bardzo ziemskim stworzeniem jest człowiek i jak nie przystosowanym do potężnych sił, których wymaga przebycie wielkich przestrzeni w najkrótszym czasie. Gwałtowna akceleracja zgniata ciało, zwłaszcza płuca, wypełnione powietrzem, stłacza klatkę piersiową i poraża krążenie krwi. Skoro prawa natury nie dawały się ugiąć, przyszło dostosować do nich astronautów. Tego dokonała embrionacja. Najpierw trzeba było zastąpić krew płynnym nośnikiem tlenu, posiadającym nadto inne własności krwi, od krzepliwości po funkcje odpornościowe. Płynem tym był biały jak mleko onaks. Po ochłodzeniu ciała do temperatury właściwej zwierzętom, które zimują snem, udrożniono operacyjnie zarosłe naczynia, jakimi ongiś płód wymieniał krew z łożyskiem w łonie matki. Serce pracowało nadal, lecz ustawała gazowa wymiana w płucach, które zapadały się i wypełniały onaksem. Kiedy ani w klatce piersiowej, ani we wnętrznościach nie było już powietrza, bezprzytomnego zanurzano w cieczy tak nieściśliwej jak woda. Astronautę przyjmował do wnętrza embrionator, pojemnik o kształcie dwumetrowej torpedy. Utrzymywał ciało w nadzerowej temperaturze, dostarczał mu substancji odżywczych i tlenu onaksem, wtłaczanym sztucznymi naczyniami przez pępek w głąb organizmu. Tak spreparowany człowiek mógł znieść bez szkody równie olbrzymie ciśnienia, jak ryby głębinowe, które nie podlegają zmiażdżeniu na głębokości mil w oceanie, ponieważ napór idący z zewnątrz jest taki sam jak w ich tkankach. Toteż płyn, zawarty w embrionatorze, stłaczano do setki atmosfer na centymetr kwadratowy powierzchni ciała. Każdy taki pojemnik brały na statku cęgi wahadłowego zawieszenia. Astronauci spoczywali w pancernych kokonach niby ogromne poczwarki tak, aby siły akceleracji i deceleracji trafiały ich zawsze od piersi ku grzbietowi. Ich ctała, zawierając ponad 85% wody i onaksu, już bezpowietrzne, nie ustępowały opornością na ściskanie wodzie. Dzięki temu można było bez o.bawy utrzymywać stałe przyspieszenie statku dwadzieścia razy większe od ziemskiego. Przy takim przyspieszeniu ciało waży dwie tony i wykonywanie oddechowych ruchów żebrami jest nieposilnym zadaniem nawet dla atlety.. Lecz embrionujący nie oddychali, a granicę ich wytrzymałości na gwiazdowy lot wyznaczała jedynie subtelna struktura molekularna tkanek. Kiedy dziesięć serc w pełnej embrionacyjnej kompresji biło już tylko kilka razy na minutę, opiekę nad bezprzytomnymi przejął GOD, a ludzie „Eurydyki“ wrócili na jej pokład. Operatorzy odłączyli wtedy komputery macierzystego okrętu od „Hermesa“ i prócz martwych, bo bezprądowych kabli nic nie łączyło obu statków.

„Eurydyka“ wypchnęła zwiadowcę z szeroko rozwartej rufy, okolonej gigantycznymi płatami rozsuniętego zwierciadła fotonowego. Jej stalowe łapy wydłużając się i rwąc jak nitki już zbędne kable, wysunęły kadłub „Hermesa“ w pustkę. Wówczas jego burtowe silniki zajaśniały bladym ogniem jonowym, lecz impuls był zbyt słaby, by go ruszyć z miejsca — tak olbrzymia masa nie może rychło nabrać szybkości. „Eurydyka“ wciągała już swe katapulty, zamykała rufę, a wszyscy obserwujący start w jej sterowni odetchnęli z ulgą — GOD z dokładnością ułamka sekundy wziął się do dzieła. Milczące dotąd hypergolowe boostery „Hermesa“ dały ognia. Dla dobrego rozbiegu odpalały ich kolejne baterie.Zarazemjonowe silniki dały z siebie wszystko. Ich siny, przejrzysty płomień zmieszał się z oślepiającym boosterów, kadłub okutany dygocącym żarem popłynął gładko i równo we wieczną noc, w przyciemnionej sterowni odblask ekranów padł na twarze ludzi przy dowódcy i stali się w tej poświacie śmiertelnie bladzi. „Hermes“ bił ku nim coraz dłuższym, ciągłym płomieniem, oddalając się ze wzmożoną szybkością. Gdy dalmierze wskazały należytą odległość, a na skraju pola widzenia koziołkował bezładnie pusty cylinder, który do ostatniej chwili łączył „Hermesa“ z „Eurydyką“ i odstrzelony salwami startowymi poleciał w mrok, rufowe zwierciadło miliardotonowca zwarło się, przez centralny otwór wysunął się powoli tępy stożek emitora, łysnął raz, drugi, trzeci, aż słup światła runął w otchłań i trafił „Hermesa'. W obu sterowniach „Eurydyki“ rozległ się chóralny okrzyk radości i — przyznać należy — miłego zaskoczenia, że poszło tak sprawnie. „Hermes“ znikł niebawem z wizualnych monitorów. Zjawiały się na nich tylko coraz mniejsze świecące pierścionki, jakby niewidzialny olbrzym palił wśród gwiazd papierosa i puszczał z ust kółka białego dymu. Na koniec obrączki te zlały się w drżący punkt — to lustro zwiadowcy odbijało blask rozpędzającego go lasera „Eurydyki“.

Bar Horab, nie doczekawszy się końca widowiska, wrócił do swojej kajuty. Miał przed sobą siedemdziesiąt dziewięć najtrudniejszych godzin sideralnych zabiegów gracerem „Orfeusza“, aby utworzyć w rezonansach grawitacyjnych temporalny port — i wpłynąć weń, czy raczej się zanurzyć, gdyż oznaczało to zupełne odcięcie od zewnętrznego świata.

Rozkaz zapłonowy, wysłany „Orfeuszowi“, mknął do niego przez dwie doby i właśnie wówczas zaszło na Kwincie kilka zastanawiających zjawisk. Aż do chwili definitywnego oślepienia ich przyrządów astrofizycy odbierali całą galaktyczną emisję z obszaru gwiazd Harpii. Spektra Alfy, Delty, aż po Dzetę w niczym się nie zmieniały, co było ważnym sprawdzianem dobrej obserwacyjnej jakości Kwinty. Radiacja, docierająca do „Eurydyki“ od planety, podlegała filtrowaniu, a filtraty porównywały, nakładały na siebie i precyzowały kaskadowe wzmacniacze komputerów. W najlepszym powiększeniu wizualnym układ Dżety był plamką, którą przesłoni główka zapałki trzymanej w wyciągniętej ręce.

Cała uwaga planetologów skupiła się oczywiście na Kwincie. Jej spektro i hologramy tworzyły nie tyle obraz planety, ile domysłów komputerowych na jej temat. Ponieważ źródłem informacji były pęki fotonów, nieregularnie rozsiane po widmie wszechmożliwych promieniowań, w obserwatorium „Eurydyki“, tak samo jak niegdyś w ziemskich, u pierwszych teleskopów, nie było zgody w kwestii krytycznej: co widać w samej rzeczy, a co tylko wydaje się widziane.

Umysł człowieka, tak samo jak każdy układ przetwarzający informację, nie może ostro odgraniczyć całkowitej pewności od domniemań. Obserwacje utrudniało Słońce Kwinty, Dzeta, gazowy ogon jej największego globu, Septimy, oraz silna emisja gwiazdowego tła. Dotąd ustalono, że Kwinta przypomina pod wieloma względami fizycznymi Ziemię. Jej atmosfera zawierała 29% tlenu, sporo pary wodnej i około 60% azotu. Białe polarne czapy biegunów dały się wysokim albedem dostrzec jeszcze z okolic ziemskiego Słońca. Lodowy pierścień powstał niechybnie już podczas lotu „Eurydyki“, a przynajmniej osiągnął rozmiary czyniące go dostrzegalnym. Teraz, z kosmicznego pobliża,.sztuczny charakter radiowej jasności Kwinty ustalono nieomylnie. Wyładowania atmosferycznych burz nie mogły wchodzić w rachubę. Radiową jasnością w zakresie krótkich fal Kwinta dorównała już analogicznej emisji swego Słońca. Podobnie stało się z Ziemią po światowym rozpowszechnieniu telewizji.

Rezultaty obserwacji dokonanych na krótko przed zanurzeniem w grawitacyjnej przystani stały się nagłym zaskoczepiem i Bar Horab wezwał natychmiast ekspertów na naradę, wiedząc, że jej wyników nie zdoła już przekazać załodze „Hermesa“. Obradom przyświecał jedyny możliwy cel: jak najszybciej postawić diagnozę temu, co zachodzi na planecie i wysłać wiadomość w ślad za zwiadowcą. Zakodowany pismem wysokoenergetycznych kwantów list doścignie „Hermesa“ z bezprzytomną załogą, odbierze go zatem GOD i przekaże ludziom po reanimacji na skraju systemu Dżety. Gwiazdowy list miano zaszyfrować tak, aby tylko GOD mógł go odczytać. Ostrożność zdawała się wskazana: zbiór zmian zaszłych na Kwincie wyglądał dość niepokojąco.

Zarejestrowano serie krótkotrwałych rozbłysków nad termosferą i jonosferą planety oraz między nią a jej Księżycem, około dwustu tysięcy kilometrów od Kwinty. Rozbłyski trwały kilkadziesiąt nanosekund. Spektralnie odpowiadały emisji słonecznej z promieniowaniem obciętym w podczerwieni i ultrafiolecie. Po każdej serii tych rozbłysków, obejmującej kilka godzin, pojawiały się na tarczy planety w strefie międzyzwrotnikowej ciemne smużki po obu stronach lodowego pierścienia. Równocześnie wzmogła się emisja fal metrowego rzędu, przekroczyła obserwowane dotąd maksimum, a zarazem słabła emisja półkuli południowej.

Tuż przed początkiem obrad bolometr celujący w centrum tarczki planetarnej wykazał nagły spadek temperatury rzędu stu osiemdziesięciu stopni Kelvina — z powolną relaksacją. Zimna plama objęła obszar równy Australii. Zrazu powłoka chmur znikła nad plamą, okalając ją ze wszech stron bardzo jasnym obwałowaniem obłoków, a nim chmury wróciły, bolometr umiejscowił „źródło zimna“ o punktowych rozmiarach w samym centrum plamy. Tak więc raptowne ochłodzenie rozbiegało się ze źródła o niewiadomej naturze kolistym frontem.

Na dużym Księżycu Kwinty pojawił się — na ciemnej półkuli odwróconej od Słońca — punktowy rozbłysk, który drgał, jakby się poruszał niezależnie od ruchu skorupy Księżyca. Jakby tuż nad jego powierzchnią chodziło w zakresie jednej dziesięciotysięcznej sekundy łuku ognisko, utworzone z plazmy jądrowej o temperaturze miliona stopni Kelvina.

Przy otwarciu obrad zimna plama znikła pod chmurami, a zachmurzenie Kwinty wzrósłszy ustaliło się na powierzchni większej niż kiedykolwiek przedtem: 92% pokrycia tarczy.

Nietrudno się domyślić, jak podzielone były zdania fachowców. Napraszającą się jako pierwsza hipotezę wybuchów nuklearnych, czy to próbnych, czy wojennych można było odrzucić bez dyskusji. Błyski nie miały nic wspólnego spektralnie ani z eksplozjami uranidów, ani z reakcjami termojądrowymi. Wyjątek stanowiła plazmatyczna iskra na Księżycu: jej termonuklearne widmo było jednak ciągłe. Nasuwało wyobrażenie otwartego reaktora wodorohelowego w uchwycie magnetycznym. Dla nukleoników przeznaczenie takiego reaktora było zagadką. Błyski w przestrzeni okołoplanetarnej mogły pochodzić albo ze specjalnie zestrojonych laserów, trafiających jakieś obiekty metaliczne — być może, niklomagnetytowe meteory — albo z kolizji ciał o dużej zawartości żelaza, niklu i tytanu, przy frontalnych zderzeniach i szybkościach rzędu 80—100 km/sek. Nie dały się jednak wykluczyć jako źródła przetwornikowe zwierciadła z pochłaniaczami części fal słonecznych, podlegające wybuchowym awariom.

Narada przeszedłszy w zaciekły spór poróżniła specjalistów. Mówiło się o regulacji klimatu za pomocą bardzo wielkich fotokonwertorów, o fotoelektrycznych ogniwach, co jednak nie wiązało się z ogniskiem mrozu u równika. Najbardziej zdumiewające okazały się jednak wyniki fourierowskiej analizy całego radiowego spektrum Kwinty. Ślady wszelkiej modulacji znikły, a zarazem moc nadajników wzrosła. Radiolokacyjna mapa planety ukazywała setki nadajników białego szumu, zlewającego się w bezpostaciowe plamki. Kwinta emitowała ów szum na wszystkich zakresach fal. Szum ów oznaczał albo nadawanie sygnałów typu „scrambling“,czyli rodzaj szyfrowej komunikacji osłanianej pozornym chaosem, albo wytwarzanie radiowego bezładu z rozmysłem.

Bar Horab zażądał niezwłocznej odpowiedzi na pytanie, CO należy przekazać „Hermesowi“ w ciągu najbliższych kilkunastu godzin, gdyż potem urwie się z nim wszelka łączność. A bardziej konkretnie: NA CO winni się przygotować zwiadowcy i tym samym JAK mają działać, znalazłszy się w systemie Dżety?

Program rekonesansu opracowano już dawno, lecz nie przewidywał zaobserwowanych fenomenów. Było to jawną niemożliwością.Zrazunikt nie kwapił się do zabrania głosu. Wreszcie astromatyk Tuyma jako rzecznik doradczej grupy SETI oświadczył z nie ukrywanym ociąganiem, że żadnych trafnych rad nie da się przesłać „Hermesowi“: należy przekazać opis faktów, ich hipotetyczną interpretację i zdać się na samodzielną rozwagę zwiadowców. Bar Horab chciał usłyszeć owe hipotezy bez względu na ich wzajemną sprzeczność.

— Czymkolwiek są zmiany Kwinty, nie są skierowanymi do nas sygnałami — powiedział Tuyma. — W tym wszyscy się zgadzamy. Niektórzy uważają, że Kwinta dostrzegła naszą obecność i szykuje się po swojemu na przyjęcie „Hermesa“. Nie jest to domniemanie oparte na racjonalnych danych. Jest to po prostu — moim zdaniem — wyraz niepokoju, albo mówiąc bez ogródek, strachu. Bardzo starego i pierwotnego strachu, który zrodził niegdyś pojęcie kosmicznej inwazji jako katastrofy. Uważam to wyjaśnienie zjawisk za nonsens.

Bar Horab życzył sobie konkretów. O tym, czy ludzie zwiadu mają się bać, czy nie, zadecydują sami. Chodzi o mechanizm nowych zjawisk.

— Koledzy astrofizycy dysponują konkretnymi hipotezami, więc mogą je przedstawić — odparł Tuyma, nie dotknięty ironią słów dowódcy, skoro nie była zaadresowana do niego.

— Mianowicie? — spytał Bar Horab. Tuyma wskazał Nistena i La Pirę.

— Skoki temperatury i albeda mogły spowodować wtargnięcie w układ Kwinty roju meteorów, które zderzały się ze sztucznymi satelitami. To mogło dać rozbłyski — powiedział Nisten.

— A jak tłumaczysz podobieństwo błysków powierzchniowych z widmem Dżety?

— Część satelitów Kwinty mogą stanowić bryły lodu, odprysłe od zewnętrznych krawędzi pierścienia. Odbijały światło słoneczne w naszą stronę tylko wówczas, kiedy kąt padania i odbicia był taki przypadkiem: mogą to być nieregularne bryły o różnych momentach obrotowych.

— A co powiecie o plamie mrozu? — spytał dowódca. — Kto zna dopuszczalne przyczyny jej powstania?

— To jest niejasne — chociaż i jakiś naturalny mechanizm dałoby się wymyślić...

— Jako hipotezęad hoc —wtrącił Tuyma.

— Rozważałem to z chemikami — odezwał się Lauger. — Mogła tam zajść reakcja endotermiczna. Mnie się co prawda takiecuriosumnie podoba, chociaż są związki pochłaniające ciepło, kiedy z sobą reagują. Towarzyszące okoliczności nadają temu bardziej drastyczną wymowę.

— Jaką? — pytał Bar Horab.

— Nienaturalną, chociaż i niekoniecznie świadczącą o rozmyśle. Dajmy na to — katastrofa jakichś ogromnych urządzeń chłodniczych, kriotronowych. Jak pożar zakładów przemysłowych z ujemnym znakiem. Ale mnie się to też nie wydaje prawdopodobne. Nie mam żadnych rzeczowych podstaw do takiego twierdzenia — nikt z nas ich nie ma.

Jednakowoż sama bliskość w czasie wszystkich tych zmian wskazuje na to, że są jakoś złączone.

— Wartość tej hipotezy też jest ujemna — zauważył któryś z fizyków.

— Nie sądzę. Sprowadzenie szeregu niewiadomych do wspólnego niewiadomego mianownika to zysk, a nie strata informacji... — uśmiechnął się Lauger.

— Proszę o więcej — zwrócił się do niego dowódca. Lauger wstał.

— Powiem, ile będę mógł. Niemowlę uśmiechając się, czyni to według założeń, które przyniosło na świat. Tych założeń, statystycznej natury, jest mnóstwo: że różowawe plamy, jakie widzą jego oczka, są ludzkimi twarzami, że ludzie pozytywnie reagują zazwyczaj na uśmiech małego dziecka, i tak dalej.

— Do czego zmierzasz?

— Do tego, że wszystko stoi zawsze na określonych założeniach, choć przeważnie są przyjęte milcząco. Dyskusja toczy się wokół zajść, wyglądających mało prawdopodobnie jako seria zdarzeń niezależnych. Błyski, chaotyzacja emisyjna, zmiany albeda Kwinty, plazma na Księżycu. Skąd się wzięły? Z działalności cywilizacyjnej. Czy to je wyjaśnia? Przeciwnie: zaciemnia, ponieważ założyliśmy milcząco, że potrafimy rozeznać się w działaniach Kwintan. Przypominam, że Mars był niegdyś uznawany za starca, a Wenus za młódkę w zestawieniu z Ziemią: pradziadkowie naszych astronomów założyli bezwiednie, że Ziemia jest taka sama jak Mars i Wenus, tyle że młodsza od pierwszego i starsza od drugiej. Stąd poszły kanały Marsa, dzikie dżungle Wenery i reszta, aż wszystko przyszło włożyć między bajki. Sądzę, że nic nie umie zachowywać się bardziej nierozumnie od rozumu. Na Kwincie może działać rozum — a raczej rozumy, nieposiężne dla nas przez różnorodność intencji...

— Wojna?

Głos padł z głębi sali. Lauger, wciąż stojąc, ciągnął: — Wojna nie jest pojęciem zamykającym raz na zawsze zbiór konfliktów z niszczycielską wypadkową. Dowódco, nie licz na oświecenie. Skoro nie znamy ani warunków wyjściowych, ani granicznych, nic nie obróci niewiadomych w wiadome. „Hermesa“ nie ustrzeżemy inaczej, jak radząc, żeby się miał na baczności. Chcesz dokładniejszej rady? Widzę ją tylko w alternatywie: albo działania rozumnych nierozumne, albo niezrozumiałe, bo nie mieszczące się w kategoriach naszej myśli. Ale to tylko mój pogląd — nic więcej.