"Klub Ocalonych" - читать интересную книгу автора (Gardner Lisa)JERSEYBlondynka w celowniku Leupold Vari-X III 1.5-5 x 20 mm nie wyglądała na przerażoną perspektywą śmierci. Poprawiała właśnie fryzurę. Po chwili wyciągnęła kosmetyczkę i zaczęła sprawdzać szminkę na ustach – perłowy róż. Jersey poprawił ostrość w leupoldzie, gdy dziennikarka wydęła wargi do lusterka, ćwicząc jedną ze swoich uwodzicielskich min. Stojący obok niej operator opuścił ciężką, spoczywającą poprzednio na ramieniu kamerę i przewrócił oczami. Widocznie znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że cała operacja potrwa jeszcze bardzo długo. Kilka metrów od blondyny inny reporter, tym razem ze stacji WNAC-TV produkującej program nazwany Ósma zero jeden rano. Poniedziałek. Jeszcze co najmniej dwadzieścia dziewięć minut do momentu, gdy według przewidywań niebieska furgonetka z zakładu karnego podjedzie pod kompleks budynków sądowych w centrum Providence. Wszyscy byli znudzeni. Jersey też nudził się jak mops. Już od zeszłego wieczoru tkwił na dachu przysadzistego ceglanego gmachu. A w nocy zrobiło się zimno, mimo że był już początek maja. Trzy żołnierskie koce, czarny kombinezon i czarne rękawiczki Boba Allena dla strzelców, a i tak Jersey trząsł się jak galareta aż do wschodu słońca. Nie wybiła jeszcze szósta, kiedy zrobiło się jasno, co oznaczało, że miał do zabicia co najmniej dwie i pół godziny, a nie mógł wstać i rozprostować kości, by nie spalić swojej pozycji. Jersey spędził noc – i ranek – przyczajony za półmetrowym ozdobnym murkiem biegnącym wzdłuż krawędzi dachu. To czyniło go niewidzialnym dla ludzi na dziedzińcu poniżej, a także – co ważniejsze – dla dziennikarzy stłoczonych w parku po drugiej stronie ulicy. Poza tym murek będzie stanowił idealną podpórkę dla karabinu, kiedy nadejdzie czas. Gdzieś między ósmą trzydzieści a dziewiątą niebieska furgonetka zatrzyma się. Wysoka na dwa metry brama z kutego żelaza otworzy się. Furgonetka wjedzie na wewnętrzny dziedziniec sądu. Brama się zamknie. Rozsuną się drzwiczki samochodu. A wtedy… Palec Jerseya drgnął, zaciskając się na spuście ciężkiego karabinu AR15. Płatny zabójca zreflektował się i rozluźnił dłoń, lekko zaskoczony własną nerwowością. Zwykle nie tracił opanowania. Trzeba zachować spokój, powiedział sobie. Luz blues. W końcu nie czekało go nic, czego by już nie robił. Na pewno sobie poradzi. Jersey chodził na polowania od momentu, kiedy potrafił ustać na własnych nogach, zapach prochu działał na niego tak kojąco, jak na innych działa zapach talku. Podążając za przykładem ojca, w wieku osiemnastu lat zaciągnął się do wojska, gdzie spędził osiem lat na doskonaleniu umiejętności strzeleckich. Nie chwaląc się, Jersey potrafił trafić z odległości pięciuset metrów w cel, jakiego inni nie umieli ustrzelić ze stu. Był także członkiem elitarnego Klubu Pięciu Milimetrów – z dwustu metrów potrafił umieścić trzy kule w odległości pół centymetra od siebie. Jego ojciec walczył jako snajper w Wietnamie, Jersey uznał, że strzelanie ma we krwi. Pięć lat temu, próbując zapewnić sobie poziom życia, na jaki nie mógł liczyć na garnuszku armii Stanów Zjednoczonych, rozpoczął własną działalność. Wyznawał zasadę podwójnej niewiadomej. Klienci nie znali jego nazwiska, a on nie znał nazwisk klientów. Pierwszy pośrednik kontaktował się z drugim pośrednikiem, który kontaktował się z Jerseyem. Pieniądze szły na odpowiednie konto. Informacje na temat ofiar były przysyłane do skrytek pocztowych, które Jersey wynajmował na krótki okres na fałszywe nazwisko. Z zasady nie podejmował się zabójstw kobiet ani dzieci. Bywały dni, gdy wydawało mu się, że dzięki temu jest dobrym człowiekiem. Kiedy indziej uważał, że jest przez to jeszcze gorszy, bo stara się w ten sposób udowodnić, że ma sumienie, gdy tymczasem – no cóż, sami rozumiecie – zabija ludzi dla forsy. Gdyby ojciec się dowiedział, na pewno by tego nie pochwalił. Ta akurat robota została nagrana pięć miesięcy temu. Jersey od razu się nią zainteresował. Po pierwsze, ofiarą miał być prawdziwy gwałciciel, więc Jersey nie musiał się przejmować wyrzutami sumienia. Po drugie, zlecenie oznaczało podróż do Providence, a Jersey zawsze pragnął zwiedzić stan Rhode Island. Czterokrotnie przyjeżdżał do miasta na rekonesans i na razie podobało mu się to, co zobaczył. Providence było niedużym miastem, a po rzece Providence, nad którą leżało, w wybrane piątki i soboty pływały gondole. Czarne eleganckie łódki wyglądały jak świeżo sprowadzone z Wenecji, burmistrz zatrudnił nawet grupkę Włochów, którzy w koszulkach w biało-czarne pasy i słomianych kapelusikach z czerwonym otokiem obwozili klientów w tę i z powrotem. Było też coś, co nazywano „wodnymi ogniami”: pośrodku rzeki rozpalano ogniska. Można było sobie siedzieć na tarasie ulubionej restauracji i patrzeć na płonącą rzekę, gdy turyści pruli przez płomienie w gondolach. Jersey potajemnie żywił nadzieję, że któryś się zapali. Niech tam – każdy ma prawo do marzeń. Miasto przypadło mu do gustu. Wzniesiony z czerwonej cegły po wschodniej stronie rzeki gmach sądu, na którego dachu właśnie siedział, wieńczyła strzelista biała wieża z zegarem. W tym miejscu spotykały się stary kolonialny świat i przepych nowego kapitału. Fasada sądu przylegała do Benefit Street, która wyglądała jak ciągnąca się na półtora kilometra reklama starych fortun – wielkie dziewiętnastowieczne domy z wiktoriańskimi wieżyczkami i gotyckimi oknami poprzecinane zielonymi trawnikami i ceglanymi murkami. Tył budynku sądu, czyli tam, gdzie ukrywał się Jersey, sąsiadował z rozległym parkiem Bohaterów Wojny, na którego murawie stały szacowne brązowe rzeźby żołnierzy i znacznie mniej dystyngowane bryły wyciosane dłutem współczesnych artystów. Nowoczesna sztuka zadomowiła się tu dzięki Stanowej Szkole Wzornictwa, której kampus przylegał do jednego z boków sądowego gmachu. Mieszkańcy Rhode Island nie przywykli do brutalnych przestępstw. Co roku odnotowywano tutaj trzydzieści zabójstw, coś koło tego. Stan był lepiej znany z długiej historii machlojek finansowych i skorumpowanych polityków utrzymujących kontakty z mafią. Jak mawiała okoliczna ludność, ważne jest, kogo się zna, a nie, co się umie i wie. Rzeczywiście, zdawało się, że wszyscy się tu znają, co trochę wkurzało Jerseya. Ziewnął przeciągle, lecz od razu nad sobą zapanował i wytężył uwagę. Była już ósma dwadzieścia jeden. Zostało niewiele czasu. Na trawie po drugiej stronie ulicy reporterzy stacji telewizyjnych zaczęli się ożywiać. Wczoraj wieczorem przed pójściem do sądu Jersey w pokoju hotelowym skakał po kanałach, aby zaznajomić się z lokalnymi gwiazdami programów informacyjnych. Nie rozpoznał śliczniutkiej blondynki na dole, chociaż koszulka jej kamerzysty wskazywała, że oboje pracują dla WJAR, lokalnego oddziału NBC, i stanowią Zespół Reporterski Numer 10. Porządna sieć telewizyjna. Tylko pogratulować, pomyślał Jersey. Po chwili zaczął się zastanawiać, czy kobieta ma pojęcie, jaka sensacja wydarzy się tego ranka. Jego cel, Eddie Como nazywany przez media Gwałcicielem z Miasteczka Uniwersyteckiego, pojawiał się w Rhode Island na pierwszych stronach gazet. Każdy chciał cyknąć zdjęcie krępego, lekko przygarbionego Eddiego albo zarejestrować na taśmie jedną z jego trzech pięknych ofiar. Ale reporterzy jeszcze nie wiedzieli o Jerseyu. I o jego kliencie. O tym, co miało się wydarzyć tego słonecznego poniedziałkowego ranka na początku maja. Na myśl o tym Jersey poczuł niepohamowany przypływ sympatii do tych znudzonych, wystrojonych pajaców na trawniku. Miał coś dla nich. Dzięki niemu któryś z nich może się stać kimś bardzo, bardzo wyjątkowym. Choćby ta ładniutka blondyneczka z różowymi usteczkami. Zjawiła się tutaj z samego rana, trzymając w garści napisany zawczasu tekst i myśląc sobie, że najwyżej uda jej się sfilmować podjeżdżający niebieski van, który będzie można pokazać w porannym wydaniu wiadomości. Dwadzieścia innych ekip zarejestruje to samo. Nikt nie będzie ani lepszy, ani gorszy od reszty. Po prostu kolejny dzień pracy – trzeba pokazać to, co jest do pokazania, aby wszyscy dociekliwi telewidzowie mogli zaspokoić ciekawość. Tylko że komuś, kto siedzi w tym parku pośród pomników żołnierzy i dziwacznych kompozycji sztuki współczesnej, trafi się niezła gratka. Ktoś – może właśnie blondyneczka – kto zjawił się, aby nakręcić rutynowy materiał o niebieskiej więziennej furgonetce, odejdzie z obrazem płatnego zabójcy. Nie dało się tego w żaden sposób uniknąć. Jersey mógł mieć dostęp do Eddiego Como tylko w momencie, gdy ten będzie wysiadał z więziennego samochodu przed budynkiem sądu w dniu rozpoczęcia procesu. A że Eddie Como wysiądzie z wozu na ogrodzonym i oddzielonym od ulicy żelazną bramą wewnętrznym dziedzińcu wielkości mniej więcej podwójnego garażu, Jersey będzie musiał strzelić prawie pionowo w dół. Masywny gmach sądu ciągnął się wzdłuż prawie całej ulicy i piął piętnaście pięter wzwyż, górując nad okolicznymi budynkami i mężnie strzegąc dostępu do swego tylnego dziedzińca. W związku z tym od samego początku plan Jerseya był jasny. Najpierw musiał się dostać do sądu, co okazało się łatwe, gdy tylko rozpracował trasę i czas obchodu strażników. Następnie musiał zająć miejsce na dachu dokładnie nad wewnętrznym dziedzińcem, aby mieć dogodną pozycję do strzału. Trzeba było zakraść się tam pod osłoną nocy. A potem, gdy van w końcu nadjedzie gdzieś między ósmą trzydzieści a dziewiątą, będzie miał pięć sekund, żeby wstać, odstrzelić Eddiemu Como łepetynę i rzucić się do ucieczki. Funkcjonariusze eskortujący więźniów prawdopodobnie go nie zauważą – kąt będzie zbyt ostry – a sami aresztanci będą zbyt przerażeni hukiem i fragmentami mózgu na twarzach i we włosach, ale reporterzy – każdy chciwy, żądny sensacji dziennikarzyna – będą mieli doskonały widok na wstającego Jerseya. Strzelającego Jerseya. Jerseya biegnącego po płaskim dachu sześć pięter nad ziemią. Sam strzał będzie łatwy. Odległość wyniesie jakieś piętnaście metrów. Wystarczy wymierzyć lufę prosto w dół. Jersey mógł równie dobrze zostawić karabin i zamiast tego zrzucić Eddiemu na łeb kowadło. Tak, sam strzał będzie raczej nudny. Ale to, co nastąpi później… To, co nastąpi później, będzie naprawdę zabawne. Ruch po drugiej stronie ulicy. Jersey spojrzał na ładną blondynę w samą porę, by zobaczyć, jak upuszcza szminkę i biegnie truchtem do przodu. Czas na przedstawienie. Zerknął na zegarek. Pięć po wpół do dziewiątej. Zdaje się, że władze postanowiły nie trzymać dziennikarzy w niepewności. Przysunął karabin i nastawił celownik na 1.5. Tyle wystarczy na strzał z odległości piętnastu metrów w ludzką głowę. Sprawdził magazynek z dwudziestoma kulami. Używał 55-granowych pocisków Winchestera 223 Remington z miękką końcówką, które według informacji na pudełku nadawały się najlepiej do polowania na pieski preriowe, kojoty i świstaki. A teraz kolej na Gwałciciela z Miasteczka Uniwersyteckiego. Jersey przykląkł. Ułożył lufę na murku i przyłożył oko do celownika. Ledwo rozpoznawał kształty kamiennych arkad okalających zewnętrzną część dziedzińca. Usłyszał raczej, niż zobaczył otwieranie czarnej żelaznej bramy. Zachować spokój. Luz blues. W końcu nie czekało go nic, czego by już nie robił. Na pewno sobie poradzi. Aresztanci będą skuci wspólnym łańcuchem. Większość będzie miała na sobie więzienne uniformy w kolorze khaki lub błękitne. Lecz Eddie Como będzie wyglądał inaczej. Na pierwszy dzień procesu ubierze się w garnitur. Jersey odczekał do momentu, gdy usłyszał przypominający szczeknięcie głos szeryfa, który wydał rozkaz rozpoczęcia rozładunku. Poczuł pot na czole. Ale nie wyskoczył. Nie nacisnął jeszcze spustu. Dwudziestu dziennikarzy i kamerzystów po drugiej stronie ulicy. Dwudziestu reporterów czekających na wielki przełom w karierze… – Plac zabezpieczony! Otwierać! Jersey usłyszał metaliczny zgrzyt rozsuwanych drzwiczek, a potem tupnięcie pierwszej gumowej podeszwy o bruk… Raz, dwa, trzy, cztery, pięć… Zerwał się na równe nogi i wymierzył AR 15 pod kątem stu sześćdziesięciu stopni w dół. Rozejrzał się, rozejrzał… Ciemna czupryna Eddiego Como wyłoniła się z wnętrza samochodu. Gwałciciel patrzył prosto przed siebie na drzwi sądu. Miał przygarbione plecy. Zrobił trzy kroki do przodu… I Jersey odstrzelił mu czubek głowy. W jednej chwili Eddie Como stał skuty łańcuchem między dwoma więźniami, a w następnej zgiął się bezgłośnie wpół i runął ciężko na twardy wybrukowany plac. Jersey upuścił na dach kupiony na czarnym rynku karabin i zaczął szybko biec. Spostrzegał tyle różnych rzeczy naraz. Ciepło słońca na twarzy, zapach spalonego prochu. Hałas miasta budzącego się po weekendzie do życia, warkot silników, pisk opon. A potem, z pewnym opóźnieniem, krzyk ludzi. – Strzelają! Strzelają! – Kryć się, kryć się! – O, tam! Na dachu. Na dachu! Jersey się uśmiechał. Czuł się jak w siódmym niebie. Przebiegł na drugą stronę dachu, gumowe traktory jego butów do wspinaczki zapewniały znakomitą przyczepność. Okrążył wieżę z zegarem, która pięła się jeszcze kilka pięter wyżej. Teraz mnie widzicie. A teraz nie. Gruchnęły strzały. Jacyś zdesperowani policjanci zaczęli strzelać do celu, którego nie byli w stanie zobaczyć. Jersey uśmiechnął się jeszcze szerzej. Zaczął nucić pod nosem, zdejmując i odrzucając rękawiczki. Zręcznym ruchem lewej ręki rozpiął kombinezon, który trzy sekundy później dołączył do porzuconej broni i rękawiczek. Minęło pięć następnych sekund i Jersey zdążył zdjąć buty i założyć nienagannie wypastowane włoskie mokasyny. Teraz pozostało tylko wziąć czarną skórzaną aktówkę, którą położył przy wejściu na dach. Wczoraj wieczorem zawierała części karabinu, dzisiaj zostały w niej tylko biurowe papiery. Przemiana z wyborowego strzelca w zwykłego obywatela w garniturze trwała niespełna pięć minut. Jersey otworzył drzwi wiodące na dół. Wcześniej zaklinował zamek kawałkiem drutu. Kilka chwil później znalazł się na korytarzu piętro niżej i wmieszał się w tłum – jeszcze jeden prawnik zbyt zajęty pracą, aby spojrzeć komukolwiek w oczy. Obok przebiegła grupka szeryfów stanowych. Ludzie w sądzie zaczęli się rozglądać, świadomi, że coś się stało, lecz wciąż nie wiedząc, co. Za ich przykładem Jersey przykleił do twarzy wyraz lekkiego zdziwienia i zagubienia, przedzierając się przez korytarz. Następny szeryf przebiegł obok niego, z przytroczonej do jego pasa krótkofalówki krzyczały jakieś zdenerwowane głosy. Zdyszany stróż prawa potrącił Jerseya, omal go nie przewracając. Jersey rzucił obrażonym tonem „przepraszam”. Szeryf popędził dalej w stronę schodów prowadzących na dach. – Co się stało? – zapytała kobieta obok Jerseya. Nie wiem – odrzekł zabójca. – Ale chyba coś niedobrego. Wymienili energiczne skinienia głową. Trzydzieści dwie sekundy później Jersey wyszedł głównymi drzwiami z budynku i spacerowym krokiem ruszył w dół College Street w stronę parku Bohaterów Wojny. Teraz, znalazłszy się na ostatniej prostej, znowu zaczął nucić. Nawet gdyby zatrzymał go jakiś policjant, to co by znalazł? Jersey nie miał przy sobie żadnej broni, żadnych śladów prochu strzelniczego na dłoniach czy ubraniu. Był tylko biznesmenem i mógł to udowodnić, przedstawiając odpowiednie dokumenty. Jęk syren rozdarł powietrze. Providence nie było duże, a miejska policja miała główną siedzibę w centrum miasta. Gliniarze zaleją całą okolicę, blokady dróg były tylko kwestią czasu. Jersey przyśpieszył, lecz zachował spokój. Przewidujący klient, bez wątpienia obeznany z ruchem drogowym w śródmieściu, przysłał mu gościnną przepustkę na parking szkoły wzornictwa, który mieścił się po drugiej stronie ulicy. Policja będzie tu za dwie minuty. Jersey ulotni się w ciągu jednej. Syreny wyły coraz głośniej. Jersey dotarł do małego parkingu u zbiegu College Street i South Main. Wyjął kluczyki do wypożyczonego niebieskiego samochodu. Otworzył drzwiczki, wrzucił aktówkę do środka i wsunął się na siedzenie kierowcy. Zachować spokój. Luz blues. Nie czekało go nic, czego by już nie robił. Na pewno sobie poradzi. Przekręcił kluczyk w stacyjce. I wtedy usłyszał ciche „pstryk!” Jedna zamrożona chwila w kontinuum czasu. Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Ale przecież, przecież zasada podwójnej niewiadomej. Nikt nie znał jego nazwiska. On nie znał zleceniodawców. W jaki sposób, jak… Wtedy jego oczy powędrowały ku czerwonej przepustce wiszącej pod lusterkiem – jedynej gościnnej przepustce na małym parkingu dla dwudziestu samochodów. Przewidujący klient… Zachować spokój, pomyślał bezradnie. Luz blues. Nie czekało go nic, czego by już nie robił. Na pewno sobie poradzi… Iskra ze stacyjki uruchomiła elektryczny zapalnik w bombie domowej roboty. Wynajęty samochód wybuchł w czyste poranne powietrze. Dziesięć ulic dalej, na Hope Street, elegancko ubrani goście modnej restauracji rue de pespoir – cieszącej się jeszcze większą sławą dzięki pisanej małą literą nazwie – podnieśli wzrok znad talerzy z dekadenckim śniadaniem, na które składały się przede wszystkim grube francuskie tosty. Siedząc w wygodnych krzesłach przy okrągłych stolikach, rozejrzeli się po bogatym wnętrzu utrzymanym w tonacji patyny, ciemnej zieleni, brązów i brudnej czerwieni. Wstrząs, mimo że lekki, nie mógł być złudzeniem. Nawet kelnerki przystanęły. – Poczułaś to? – zapytała jedna z nich drugą. Ludzie w modnej restauracji popatrzyli po sobie. Właśnie mieli przejść do porządku nad lekkim zakłóceniem, gdy w powietrzu rozbrzmiał przenikliwy jęk syren. Za oknami śmignęły dwa rozpędzone radiowozy. Zaraz potem przejechała karetka. – Musiało się coś stać – odezwał się ktoś. – Coś ważnego – zawtórował inny klient. Trzy siedzące przy stoliku w rogu kobiety w końcu podniosły wzrok znad kubków aromatyzowanej herbaty. Dwie były starsze, jedna całkiem młoda. Wszystkie trzy wywołały małe zamieszanie, kiedy pojawiły się w drzwiach restauracji. Teraz popatrzyły na siebie, a potem równocześnie odwróciły wzrok. – Zastanawiam się… – powiedziała jedna. – To przestań – ucięła druga. Tylko tyle powiedziały. Do momentu, gdy zjawiły się gliny. |
||
|