"Więzy krwi" - читать интересную книгу автора (Kossakowska Maja Lidia)

Spokój Szarej Wody

To było wyzwanie. Kawałek do antologii o katach. Ponura sprawa. Kat, rzecz jasna, musi katować. Więc krew, pot i łzy, ciemne lochy, okropne machiny i wrzaski torturowanych. Chciałam tego za wszelką cenę uniknąć, po trosze z powodu ponurości tematu, po trosze z przekory.

W ten sposób powstał mistrz Ambrosius, dandys, bękart, mistrz fechtunku, utalentowany rysownik i kat-psychopompos.


Spokój Szarej Wody

Miecz uniesiony wysoko w górę lśnił jak ostry, cienki sopel na tle bezchmurnego nieba. Mistrz Arseniusz trwał w bezruchu, doskonale skoncentrowany. Na suchej, ascetycznej twarzy zastygł wyraz skupienia. Zamknięte powieki nawet nie drgnęły. Wyglądał jak posąg z białego marmuru.

Tłum na dziedzińcu zamarł w oczekiwaniu, nieruchomy i cichy, jakby czas nagle się zatrzymał zamarznięty na końcu wzniesionego ostrza. Trybuny, szare kamienne mury dworu, ciemne plamy drzew w ogrodzie wydawały się nienaturalnie płaskie i bezbarwne, jak sztych wyryty sprawną ręką na błękitnej tafli nieba.

Nawet skazana na ścięcie kobieta klęczała bez ruchu, zupełnie spokojna, jakby bała się niestosownym zachowaniem zakłócić misterium.

– Niech powróci spokój. Niech zapanuje prawda.

Poważny głos Arseniusza zabrzmiał w ciszy dziedzińca przejmująco i mocno. Srebrny sopel opadł ze świstem na obnażony kark klęczącej. Pomocnik mistrza natychmiast schylił się po głowę, błyskawicznie uniósł ją za włosy i umieścił w srebrnym stojaku ustawionym naprzeciw pnia w taki sposób, by twarz była zwrócona w stronę zdekapitowanego ciała. Przez tłum przebiegło westchnienie. Struga czerwonej, gorącej krwi buchała prosto do srebrnej wanny, nie rozpryskując się na deskach szafotu.

Mistrz Arseniusz oparł czubek miecza o podłogę podestu, wsparł na rękojeści lewą dłoń. Pomocnik szybko usunął się za plecy swego chlebodawcy. Arseniusz czekał skupiony i spokojny.

Krew tryskająca z przeciętej szyi trupa zaczęła czernieć. W srebrnej wannie zakipiały bąble szkarłatnej cieczy, która spieniła się i momentalnie zmieniła barwę na atramentową czerń. Przez tłum przebiegło kolejne westchnienie.

Siedzący pośrodku trybuny Gwalbert, pan Szarej Wody i okolicznych włości, odwrócił wzrok od szafotu. W milczeniu przyglądał się własnym palcom. Twarz miał kamienną, jakby wyciosaną z bryły granitu, na pozór pozbawioną wyrazu, lecz drobne skrzywienie ust i cienie wokół oczu znamionowały z trudem skrywany smutek.

Młoda kobieta siedząca po jego lewej ręce, ubrana w kosztowną, sztywną suknię, wydawała się pozbawioną życia lalką. Wyprostowane plecy przylegały do oparcia fotela, dłonie białe i nieruchome jak martwe gołębie spoczywały na kolanach. Złote włosy zaplecione w kunsztowny kok wyglądały niczym osobliwa korona. Piękna, owalna twarz o regularnych rysach odznaczała się chorobliwą bladością za sprawą grubo nałożonego makijażu. Rzęsy i powieki starannie pomalowano na czarno, a maleńkie usta lśniły jaskrawą czerwienią niczym kropla świeżej krwi. Tylko żółte oczy pani Sulpicji, małżonki Gwalberta, płonęły życiem, wpatrzone w scenę na szafocie.

Krew w srebrnej wanience wrzała. Ponad naczyniem unosił się i gęstniał szarawy opar, powoli przybierając kształt ludzkiej postaci. Kobiety o rozwianych włosach i ślepiach białych jak gotowane kurze jaja.

Mistrz Arseniusz wyciągnął przed siebie prawą rękę. Upiór wyszczerzył kły i zawył. Potrząsał ramionami, zaciskając pięści, ale nie ośmielił się rzucić na kata.

– Nelo! – zawołał Arseniusz. – Ukój swój gniew. Stała się sprawiedliwość. Teraz niech zapanuje spokój.

Widmo wydało z siebie przejmujący wizg. Otwarło pysk pełen ostrych zębów, ale wciąż nie miało odwagi zaatakować.

– Krew za krew, a śmierć za śmierć – powiedział Arseniusz.

Upiór zadrżał, skulił się w sobie. Czarna ciecz w naczyniu zabulgotała, podniosła się i wystąpiła z brzegów. Gęste strugi popłynęły na deski szafotu, z głośnym sykiem stykały się z drewnem. Ponad wanną znów zawisł opar szary jak dym. Zawirował i począł przemieniać się w dwa kolejne widma. Zwalistego mężczyzny o twarzy wykrzywionej wściekłością i młodzieńca z ponuro zaciśniętymi ustami.

Zgromadzeni przy egzekucji gapie cofnęli się odruchowo. Przez tłum przebiegały strwożone szepty i okrzyki strachu. Pan Gwalbert ucisnął palcami kąciki oczu. Usta wykrzywił mu grymas cierpienia. Nie patrzył na szafot.

Upiór straconej kobiety wydał głuchy jęk, zamachał rozpaczliwie ramionami. Dwie nowe zjawy wyciągnęły ku niemu szpony, rozdziawiły zębate pyski, wydając nieludzki wrzask pełen gniewu i nienawiści. Dwie pary czerwonych ślepiów płonęły żądzą zemsty. Zdawało się, że za moment rzucą się na widmo kobiety, zniszczą je potęgą swego gniewu, a potem spłyną na zgromadzonych wokół ludzi i nikomu nie pozwolą ujść z życiem.

– Spokój i prawda! – krzyknął Arseniusz dobitnie.

Upiory zamarły w bezruchu. Kat wyciągnął ku nim wskazujący palec.

– Zapomnienie – rzekł. – Cisza i spokój.

Wokół zjaw zawirowała srebrna mgiełka. Upiorne pyski z wolna zmieniały się w zwykłe ludzkie twarze. Szpony znikały, kły kurczyły się do rozmiarów ludzkich zębów, w oczach gasł gniew, pojawiała się za to głęboka melancholia śmierci. Trzy srebrzyste teraz, drżące w powietrzu postaci spoglądały na siebie ze zdumieniem i ciekawością. Widma już nie interesowały się zgromadzonymi wokół ludźmi, całą uwagę koncentrując na sobie nawzajem. Ujęły się za ręce, tworząc krąg, zawirowały i rozpłynęły się w srebrną, niknącą szybko poświatę. Mężczyzna, kobieta i chłopiec zniknęli na zawsze.

Ciecz w wannie przestała bulgotać, zmieniła kolor z czarnego na srebrny, aby po chwili stać się zwykłą ludzką krwią. Misterium dobiegło końca.

Wśród widzów egzekucji dało się odczuć zwyczajowe poruszenie. Odezwały się pierwsze głosy, nieśmiałe śmiechy. Wszyscy czuli się oczyszczeni, spokojni i bezpieczni. W zwykłych okolicznościach zgromadzenie przerodziłoby się szybko w zabawę z tańcami, śpiewem i ogniskami na błoniach, ale z powodu panującej na dworze żałoby uczestnicy wydarzenia zaczęli rozchodzić się niechętnie do domów.

Pan Gwalbert pospiesznie opuścił trybunę, za nim podążyła milcząca, chłodna Sulpicja.

Mistrz Arseniusz stał wsparty na mieczu. Czuł zmęczenie i pustkę. Perfekcyjnie przeprowadzona egzekucja jemu nie przyniosła ukojenia.

Pomocnicy sprawnie zajęli się ciałem, a potem opróżnili i zaczęli szorować wannę. Arseniusz miał wielką ochotę oddać któremuś z nich miecz z prośbą o oczyszczenie, ale nigdy jeszcze nie postąpił wbrew zwyczajom bractwa. Teraz też nie zamierzał tego uczynić. Nawet jeśli zawiódł o stokroć gorzej, nie mogąc sprostać zadaniu. A może szczególnie wtedy.

Westchnął i zszedł ze stopni szafotu, dźwigając na ramieniu miecz.


***

Przez okna sączyła się do pokoju ciemność, rozpraszana mdłym blaskiem stojącej na stole lampy. Na dźwięk pukania Arseniusz odłożył rysik i odsunął brulion.

– Proszę – zawołał, a w jego głosie wyraźnie dawało się słyszeć znużenie.

W szparze drzwi pokazała się twarz pomocnika.

– Mistrzyni Lucylla do ciebie, mistrzu.

Arseniusz zrobił nieokreślony ruch ręką.

– Wprowadź – nakazał.

Drzwi otwarły się i smukła postać w białej szacie wkroczyła do pokoju.

– Witaj, Arseniuszu. Widziałam dzisiejszą egzekucję. Perfekcyjna.

Kat uśmiechnął się gorzko.

– Nie rań mojej dumy, Lucyllo. Nie chwal, proszę, prostych, rutynowych zabiegów, które mógłby wykonać byle czeladnik. – Wydął pogardliwie usta. – Egzekucja wiejskiej trucicielki, która dla zdobycia spadku zamordowała męża i pasierba. Jakiego trzeba kunsztu, żeby uspokoić ich dusze!

Ciemnowłosa kobieta usiadła za stołem, serdecznym ruchem ujęła dłoń Arseniusza.

– Nie zapominaj, że ja także jestem bezradna. Tak samo jak Rufus.

Spojrzał w czarne, pełne współczucia oczy Lucylli.

– Schodziłaś do lochów? – spytał.

Drgnęła.

– Nie. Nie mogę się na to zdobyć. Ogarnia mnie lęk. To dopiero można nazwać brakiem profesjonalizmu, co?

– Nie mów tak – szepnął Arseniusz. – Po prostu zadanie przerasta nas wszystkich. Potrzebny jest ktoś wyjątkowy, ktoś obdarzony wielkim talentem.

Lucylla westchnęła.

– Myślałam o tym – przyznała. – Zwróciłeś dziś uwagę na pana Gwalberta? Z trudem ukrywał cierpienie. Przedłużanie tego musi być dla niego torturą.

Arseniusz przesunął ręką po twarzy.

– Wiem – powiedział z bólem. – Gwalbert jest człowiekiem wielkiej dobroci i szlachetności. Doprawdy nie zasłużył na taki los.

Lucylla podparła dłonią brodę.

– Stracił ukochaną żonę, a gdy ożenił się po raz wtóry, zamordowano mu pierworodnego syna, a potem córkę z drugiego małżeństwa. A zbrodniarz wciąż pozostaje nieukarany.

– Nie zapominaj, że próbował też zabić panią Sulpicję – wtrącił Arseniusz.

Lucylla skrzywiła się lekko.

– No ale mu się nie udało.

– Na szczęście – westchnął Arseniusz, który nie usłyszał sarkazmu w głosie mistrzyni.

– Niebawem przyjdzie Rufus – odezwała się po chwili Lucylla. – Jak myślisz, co powinniśmy zrobić?

Arseniusz masował palcami skronie.

– Poprosić bractwo o pomoc. Sama wiesz, że nie poradzimy sobie nawet we trójkę.

Mistrzyni skinęła głową.

Znów rozległo się stukanie do drzwi. Pojawił się pomocnik z wieścią o przybyciu mistrza Rufusa. Chwilę po nim do pokoju wkroczył sam Rufus, postawny, czarnowłosy i jak zwykle ponury. Przywitał się z przyjaciółmi i ciężko opadł na krzesło.

– Odwiedziłem lochy – mruknął. – To beznadziejne.

– No coś takiego! – burknął Arseniusz.

Rufus niezrażony ciągnął dalej.

– Wiem, że chcecie poprosić o pomoc bractwo. To prawdopodobnie jedyne wyjście. Ale nie zapominajcie, że należymy do grona najlepszych. Skoro we trójkę nie jesteśmy w stanie podołać zadaniu, kolejny mistrz przysłany przez bractwo niewiele nam pomoże. Nie wierzę, że czterech czy nawet pięciu da sobie radę tam, gdzie my zawiedliśmy.

Lucylla uniosła głowę.

– Więc co radzisz? Zbrodniarz musi ponieść karę!

– Oczywiście – zgodził się Rufus. – Ale w tym celu bractwo powinno nam przysłać najlepszego kata.

– Nie myślisz chyba…? – zaczął i urwał Arseniusz.

Rufus z ponurą miną pokiwał głową.

– Jest tylko jeden taki. Mistrz Ambrosius.

W pokoju zaległa cisza. Trójka katów w milczeniu patrzyła na siebie.

– Rufus ma rację – powiedziała wreszcie Lucylla. – Musimy poprosić o pomoc mistrza Ambrosiusa.


***

Zapadł zmrok. W pokojach, klatkach schodowych i korytarzach dworu Szarej Wody kładła się ciemność. Wszędzie panowała nienaturalna cisza. Służba przemykała pod ścianami, starając się jak najszybciej przemierzać puste pomieszczenia. Choć do domu wkradła się śmierć, pan Gwalbert nie zezwolił na zwyczajowe ceremonialne obchodzenie żałoby, które pozwoliłoby zamienić nieszczęście w szumne, doskonale oswojone teatrum. Nie odprawiono żalów, nie zapłonęły świece, nie odwrócono luster, nie zakryto portretów czarnymi draperiami. Tylko przygnębienie i lęk wisiały gęstym kirem nad domostwem Gwalberta.

Matea, stara gospodyni, posapując z wysiłku, truchtała korytarzem drugiego piętra. Ściskała kurczowo lampę, lękliwie rozglądając się na boki. Wiele by dała, żeby znajdować się teraz w bezpiecznej, jasno oświetlonej, pełnej gwaru kuchni. Każdy cień, każdy załom muru sprawiał, że serce kobiety wpadało w histeryczny galop. Pod schludnie upiętym czepkiem włosy lepiły się od zimnego potu.

Chłodny powiew zerwał się nie wiadomo skąd, zatrzepotał szeroką spódnicą staruszki. Lampa w dłoniach Matei zadrżała. Gospodyni zatrzymała się, rzuciła trwożne spojrzenie w głąb korytarza.

Chłopiec po prostu wyszedł ze ściany. Był blady. W migotliwym świetle lampy wydawał się niemal przezroczysty, choć wszystkie szczegóły postaci pozostawały doskonale widoczne. Plamy krwi na brązowym aksamitnym ubranku lśniły oleistą, gęstą czernią. Ciemne włosy poruszały się leniwie wokół głowy, jakby chłopiec znajdował się głęboko pod wodą. Bladą twarz znaczyły sine plamy. Zaciśnięte usta tworzyły ledwo widoczną kreskę, ale tuż pod podbródkiem otwierała się szeroka krwawa wyrwa podobna do rozwartego pyska bestii. Jednak najgorsze były oczy. Nieruchome, nakrapiane złotymi cętkami, całkowicie nieludzkie oczy o źrenicach czerwonych niczym płomień.

Zjawa wyciągnęła ręce.

Lęk chwycił Mateę za gardło, nie pozwalał oddychać.

– Panicz! – wychrypiała ledwo dosłyszalnym szeptem.

Widmo przybliżyło się niezgrabnie, lecz jednocześnie nadspodziewanie szybko. Oszołomionej Matei wydało się, że wcale nie porusza nogami. Nie potrafiła oderwać wzroku od złotopłomiennych oczu. Zamarła, zesztywniała z lęku gdzieś na granicy szaleństwa i zdrowych zmysłów.

Martwy chłopiec stał, wyciągając ramiona, jakby dopominał się pieszczot i pocałunków. Kiedy uniósł głowę, wpatrując się szkarłatnymi źrenicami w twarz starej kobiety, poderżnięte gardło rozdziawiło się obrzydliwie, jakoś niemal lubieżnie. Na krawędzi rany wykwitł i pękł krwawy bąbel.

Matea zachwiała się jak pod ciosem. Lampa wysunęła się z bezwładnych palców. Histeryczny, wysoki krzyk urwał się na najwyższej nucie i gospodyni upadła zemdlona na podłogę.


***

Zamknięty w swojej sypialni, pogrążony w rozmyślaniach Gwalbert na echo krzyku lekko uniósł głowę. Po chwili usłyszał tupot nóg, stłumione, pełne przestrachu głosy i rozpaczliwy szloch Matei. Jednak nie otworzył drzwi, nie wyszedł na korytarz. Wiedział, że powinien, ale nie czuł się na siłach. Również nikt ze służby nie ośmielił się go niepokoić.

Pan Szarej Wody skulił się i ukrył twarz w dłoniach. Nawet gdyby próbował zapłakać, nie potrafiłby znaleźć łez. Sam sobie wydawał się martwy i uschły, niczym ciała własnych przodków spoczywające w dworskiej krypcie.


***

Arseniusz obracał list w długich, smukłych palcach. Trzeba przyznać, że bractwo zareagowało szybko, pomyślał. A mistrz Ambrosius jeszcze prędzej. Odłożył ozdobione pieczęciami i emblematem stowarzyszenia pismo, sięgnął po niewielką kartkę i ponownie odczytał skreśloną pospiesznym pismem wiadomość.

Do wielce szanownego Arseniusza, mistrza Bractwa Sprawiedliwości i Prawdy.

Przybyłem niezwłocznie, ledwie otrzymałem nakaz bractwa. Żywię nadzieję, że nie musieliście długo czekać. Zatrzymałem się w gospodzie „Pod Tłustym Cyckiem". W każdej chwili jestem gotów służyć swa skromne osoba.

Ambrosius.

Arseniusz zmarszczył czoło. „Pod Tłustym Cyckiem", pomyślał zdziwiony. Kto słyszał, żeby mistrz, i to mistrz tej klasy, zatrzymywał się w podobnie podłej spelunce. Czyżby Ambrosius był do tego stopnia uduchowiony, że nie zdawał sobie sprawy z niestosowności swego zachowania? Czemu od razu nie zajechał do dworu?

Wtem Arseniusz doznał tak nagłego olśnienia, aż kartka wypadła mu z dłoni. To oczywiste, wykrzyknął w myślach. Szlachetny mistrz Ambrosius śpieszył się tak bardzo, żeby wypełnić polecenie bractwa, że opadł z sił skutkiem morderczej podróży i musiał zatrzymać się w pierwszym z brzegu zajeździe. A pech postawił na jego drodze ten nieszczęsny „Tłusty Cycek". Wycieńczenie tłumaczy też ów dziwny list, pozbawiony zwyczajowych formuł i tytułów.

Biedny starzec, pomyślał Arseniusz ze współczuciem. Co za podziwu godna gorliwość. Co za wspaniała postawa!

Postanowił niezwłocznie wyruszyć do gospody i wybawić Ambrosiusa z przykrego położenia. Gościnna sypialnia i gabinet we dworze czekają przecież przygotowane już od czterech dni.

Jak bardzo muszą mu zazdrościć Lucylla i Rufus, przebiegło jeszcze przez myśl Arseniusza. Oboje musieli, niestety, powrócić do swoich okręgów, aby wypełniać obowiązki. W końcu tylko Arseniusz pełnił funkcję kata w majątku Szarej Wody. Wiedział jednak dobrze, że przyjaciele nie zmarnują okazji i staną na głowie, żeby przybyć na egzekucję odprawianą przez samego mistrza Ambrosiusa. Ale tylko jemu przypadnie zaszczyt opiekowania się słynnym gościem.

Uśmiechnął się do siebie i pospiesznie opuścił pokój.


***

Gospoda „Pod Tłustym Cyckiem" była obszerną chałupą, nakrytą nisko spadającym dachem. Ze środka dochodził gwar, śmiechy i pijackie śpiewy. Przez niewielkie okna bił wesoły blask licznych lamp i świec. Przed samym wejściem rozciągała się rozległa kałuża, na której skraju spał snem sprawiedliwego jakiś pijak. Mistrz Arseniusz z obrzydzeniem stąpał po błocie, starając się nie ubrudzić białej szaty znamionującej przynależność do bractwa.

Śpieszył się tak bardzo, by uwolnić szacownego Ambrosiusa od konieczności przebywania w okropnej spelunce, że potrącił nogą śpiącego opoja, ale ten wydał tylko nieartykułowany pomruk. Twarz Arseniusza wykrzywił grymas wstrętu. Zdecydowanym ruchem popchnął drzwi.

Gospoda była przepełniona. Za długimi stołami siedzieli na ławach goście zajęci podszczypywaniem karczmarek, grą w kości i opróżnianiem kielichów, a w niektórych przypadkach także żołądków. Śmierdziało potem, skwaśniałym winem i wymiocinami. Arseniuszowi zrobiło się mdło, ale klienci gospody wyraźnie bawili się w najlepsze, nie bacząc na atmosferę czy okoliczności. Przybycie kata pozostało właściwie niezauważone, jeśli nie liczyć kilku bardziej trzeźwych gości siedzących blisko drzwi, którzy obrzucili mistrza ponurymi spojrzeniami.

Arseniusz rozejrzał się uważnie, ale nigdzie nie zauważył samotnej postaci w białej szacie. Nic dziwnego, pomyślał. Mistrz zapewne odpoczywa na górze, w wynajętym pokoju. Nie spodziewał się ujrzeć Ambrosiusa pośród tego motłochu. Przepchnął się do szynkwasu. Ludzie ustępowali mu z drogi gorliwie, choć w oczach mieli niechęć i strach. Strój i postawa kata budziły szacunek, lecz podszyty nieufnością. Gospoda „Pod Tłustym Cyckiem" rzadko gościła takie persony. Arseniusz stanął wreszcie twarzą w twarz z karczmarzem.

– Gdzie znajdę mistrza Ambrosiusa z Bractwa Sprawiedliwości i Prawdy? – spytał.

Gospodarz wytrzeszczył oczy.

– Nie wiem, panie – wymamrotał zmieszany. – Nie znam takiego.

– Pytam o dostojnego starca, który zatrzymał się dzisiaj w gospodzie. – Arseniusz pomyślał, że mistrz widocznie nie chciał zdradzać swej tożsamości w tak podejrzanym miejscu.

– Żaden starzec się u nas nie zatrzymał. – Karczmarz podrapał się w łysinę. – Chyba że tamten cieśla, pijanica, jakich mało, ale tylko dlatego, że zwalił się jak kłoda i nie mógł wrócić do domu.

Ruchem podbródka wskazał na chrapiącego w kącie brudnego starucha.

Arseniusz się zirytował.

– Czemu kłamiesz, głupcze? – warknął. – Wiem dobrze, że się tu zatrzymał. Jeśli go okradliście lub skrzywdziliście, jeśli choć włos spadł mu z głowy, zgnijesz w lochu!

Szynkarz pobladł gwałtownie.

– Nic nie wiem, panie! – wyjąkał. – Zlitujcie się! U nas nikt taki się nie zatrzymał. Tylko ten młody kawaler, który kończy teraz pieczoną kaczkę przy stole w rogu. Przysięgam, tylko on!

– Co mnie obchodzi twój kawaler! – krzyknął Arseniusz, teraz już na dobre przestraszony, że szacownego gościa spotkało coś złego. – Pytam, gdzie jest mistrz Ambrosius?! Gdzie mistrz, psi synu?

Spocony, biały jak ściana karczmarz zdawał się bliski płaczu.

– Nie wiem, panie! Przysięgam! Zlitowania, panie!

Chuda, brudna rączka pociągnęła Arseniusza za rękaw. Spojrzał w dół i zobaczył umorusaną buzię małego pomocnika z kuchni.

– Mistrz Ambrosius zaprasza do swego stołu, panie – powiedział chłopiec. – Na pasztet, pieczoną kaczkę i wino.

– Dokąd? – zdziwił się Arseniusz.

Mała rączka pociągnęła go za sobą.

– Tam w rogu, panie. Poprowadzę.

Po chwili Arseniusz znalazł się przy niewielkim stole zastawionym resztkami kolacji. Na ławach wokół siedziały trzy osoby, z których żadna nie mogła być mistrzem Ambrosiusem. Za to jedna, stosunkowo młoda i niebrzydka, z pewnością trudniła się nierządem. Siedziała na kolanach ubranego w błękitny kaftan kawalera, obejmowała go czule za szyję i chichotała, próbując schwycić zębami kacze udko, które mężczyzna podsuwał jej do ust, aby w ostatniej chwili zręcznie cofnąć dłoń z przysmakiem. Trzecim uczestnikiem kolacji był odziany na czarno żołnierz w średnim wieku, sądząc po ubiorze i broni, najemnik.

– Co to za żarty? – spytał Arseniusz ostro. Kawaler w błękitach uniósł głowę i uśmiechnął się.

Ladacznica wykorzystała chwilę jego nieuwagi, żeby wbić zęby w udko. Gryzła je teraz pospiesznie, zaśmiewając się jednocześnie, bliska zakrztuszenia. Młody człowiek zepchnął ją bezceremonialnie z kolan i wstał.

– Mistrz Ambrosius z Bractwa Sprawiedliwości i Prawdy – rzekł i ukłonił się dwornie. – Do usług. A ty, szanowny panie, musisz być nadwornym katem Szarej Wody, prawda? Mistrz Arseniusz, czy tak?

Nadworny kat Szarej Wody nigdy jeszcze nie był tak zbity z tropu. Z rozdziawionymi ustami przyglądał się mówiącemu. Wciąż nie mógł uwierzyć, że nie padł ofiarą jakiegoś żartu. Domniemany Ambrosius nie odznaczał się szczególnie wysokim wzrostem, był szczupły i drobny. Miał pociągłą twarz o bardzo jasnych, przenikliwych oczach i niezbyt urodziwych rysach. Rudawe włosy nosił związane w zgrabny warkoczyk. Widocznie nie zwykł używać peruki. Błękitny kaftan i biała koszula z koronkowymi mankietami były niegdyś niezwykle wytworne, ale czasy ich świetności dawno minęły. Materiał, choć szlachetny, miejscami był nieźle wytarty. U boku mężczyzny wisiała szpada.

Arseniusz nie mógł wykrztusić słowa, ale niezrażony kawaler w błękitach ani na chwilę nie stracił rezonu.

– Wybaczcie, drodzy przyjaciele – zwrócił się do ladacznicy i żołnierza. – Pani, szanowny oficerze! Musimy się na chwilę pożegnać. Dziękuję za miłe towarzystwo, ale sami rozumiecie, obowiązki.

Skłonił się uprzejmie i zdecydowanym ruchem pokazał towarzyszom, że mają opuścić ławy. Arseniusz spodziewał się protestów, zwłaszcza ze strony najemnika, lecz ten wstał bez szemrania, wypiwszy na odchodnym resztę wina ze swego kielicha. Dziwka robiła przez chwilę nadąsaną minę, ale Ambrosius klepnął ją mocno w tyłek, nadając jej pożądany kierunek.

– Uciekaj – powiedział z uśmiechem. – Dość tego dobrego! Może potem po ciebie poślę. Tylko nie strugaj obrażonej damy, bo tego nie lubię.

Ladacznica momentalnie się rozpogodziła, mrugnęła zalotnie do Arseniusza i kręcąc biodrami, ruszyła przez salę.

– A więc, szanowny mistrzu – zagadnął Ambrosius. – Zechcesz zjeść ze mną kolację? Obawiam się, że z kaczki zostały same kości, ale już zamówiłem drugą. Może masz ochotę skosztować pasztetu?

– Dziękuję – wykrztusił Arseniusz przez zaciśnięte gardło. – Nie jestem głodny.

Młody mężczyzna usiadł.

– Więc napijesz się wina. Nie jest specjalnie wyborne, ale ujdzie. Nie stój, mistrzu. Siadaj, proszę – powiedział uprzejmie, lecz jakoś tak twardo, że Arseniusz mimowolnie usłuchał.

Ambrosius zaklaskał i mały pomocnik kucharza wyrósł jak spod ziemi przy stole.

– Rusz się, chłopcze – popędził go niezwykły mistrz katowski. – Zabieraj te resztki. Nie będę konwersować z tak szanownym gościem w towarzystwie ogryzionej kaczki! Pasztet też możesz zabrać. Aha, przynieś wina i tamtej czosnkowej kiełbasy, co wisi nad szynkwasem.

Mrugnął porozumiewawczo do małego.

Buzia dzieciaka rozpromieniła się. Sprawnie zwinął półmiski i jeszcze w drodze do kuchni rzucił się na resztki, zaczynając od wpakowania do ust nadgryzionego plastra pasztetu.

Zmieszany Arseniusz wpatrywał się w blat stołu, czując na sobie przenikliwe spojrzenie towarzysza.

Kiedy wreszcie odważył się podnieść wzrok, napotkał dwoje jasnych, przejrzystych jak woda, nieugiętych oczu.

Ambrosius uśmiechnął się.

– Cóż, mistrzu – rzekł – spodziewałeś się pewnie kogoś innego.

– Och – bąknął Arseniusz. – Wypatrywałem kogoś w szatach bractwa i eee… nieco starszym wieku.

Ambrosius pokręcił głową, wyraźnie rozbawiony.

– Nie wiedziałem, że w tych wszystkich bujdach, które rozpowiadają, zrobiono ze mnie starca.

– No nie. Niezupełnie – plątał się Arseniusz. – Myślałem tylko, że… mistrz z waszym doświadczeniem… musi być, eee… doświadczony… Wiele o was słyszałem. Czy mógłbym, eee… obejrzeć wasz miecz?

Ambrosius rozparł się wygodnie. Na wąskich ustach pojawił się ironiczny uśmieszek.

– Oczywiście, że nie, drogi mistrzu Arseniuszu. To wbrew obyczajom bractwa. Ale jeśli nadal uważasz, że ograbiłem i zamordowałem prawdziwego Ambrosiusa, chodźmy na górę, gdzie pokażę ci listy, patenty, nakaz egzekucyjny i wyjawię kilka nieznanych laikom tajemnic naszego stowarzyszenia, wymienię skład Wielkiej Rady i chętnie podyskutuję o technicznych szczegółach naszego zawodu. Kiełbasę i wino zaniosą nam na górę.

Arseniusz poczuł, że oblewa się rumieńcem.

– To niekonieczne – bąknął.

Ambrosius wstał.

– Ależ tak. Będzie nam znacznie wygodniej. I tak chciałem spytać cię, mistrzu, o kilka ważnych spraw. A o ważnych sprawach łatwiej mówić bez świadków.

Wspięli się na poddasze po wąskich jak drabina schodach. Izdebka, którą wynajmował Ambrosius, była maleńka i nędzna. Za całe urządzenie służyło wąskie łóżko i stół z dwoma zydlami. W powietrzu panował zaduch i wszechobecny zapach pleśni.

Porządny, choć nieco sfatygowany kufer podróżny mistrza katowskiego zajmował prawie jedną czwartą pomieszczenia. Papiery i glejty bractwa leżały niedbale ciśnięte na łóżku, ale Arseniusz natychmiast zauważył, że miecz ukryty w pięknej czarnej pochwie został starannie powieszony na kołku.

Przyniesiono wino i drugą kaczkę, a Ambrosius wbrew protestom swego gościa wyrecytował skład Rady, podał tajne hasła i opowiedział kilka historyjek, które nigdy nie dotarły do uszu laików. Potem, oparłszy łokcie na stole, pochylił się ku Arseniuszowi.

– Teraz, gdy już cię przekonałem o swojej tożsamości, drogi mistrzu, zechciej opowiedzieć mi nieco więcej na temat sprawy, dla której mnie wezwano. Nakaz egzekucyjny oferuje bardzo skąpą ilość szczegółów. Wiem tylko, że troje doświadczonych mistrzów katowskich nie podjęło się zadania. Dlaczego?

Arseniusz westchnął.

– To skomplikowany przypadek, zakrawający na tajemnicze fatum. Spróbuję zacząć od początku. Gwalbert, pan Szarej Wody, miał cnotliwą i kochającą małżonkę, która powiła mu pierworodnego syna. Nieszczęście chciało, że gdy chłopiec dobiegał trzeciego roku życia, pani Blanka umarła. Gwalbert, choć bardzo nad tym bolał, wkrótce ożenił się powtórnie, aby dziecko nie wychowywało się bez kobiecej opieki. Wkrótce nowa małżonka, pani Sulpicja, urodziła dziewczynkę, a kilka miesięcy temu chłopca. Niestety, radość z narodzin drugiego syna nie trwała na dworze długo. Ledwie pani Sulpicja wstała z połogu, wydarzyła się tragedia. Kawaler Sydoniusz, daleki kuzyn pani, oszalał. Zamordował podstępnie najstarszego chłopca, syna Gwalberta i Blanki, a następnie jego przyrodnią siostrę. Próbował też zabić panią Sulpicję i prawdopodobnie knuł również mordercze plany w stosunku do noworodka.

– W jaki sposób schwytano mordercę? – spytał Ambrosius.

Starszy kat rozłożył ręce.

– Na gorącym uczynku, w sypialni pani Sulpicji.

Ambrosius w zamyśleniu pocierał podbródek.

– W sypialni – powtórzył. – Ale w jaki sposób? Czy pani krzyczała, uderzyła czymś napastnika, próbowała go obezwładnić?

– Och, nie! – Mistrz Arseniusz pokręcił głową. – Pani Sulpicja jest niesłychanie delikatna. Cierpiała wielce po stracie córki i pasierba, więc na widok napastnika padła zemdlona. Na szczęście pan Gwalbert, zatroskany o zdrowie żony, akurat w krytycznym momencie postanowił ją odwiedzić. Zastał w sypialni leżącą bez zmysłów Sulpicję i uzbrojonego w nóż Sydoniusza. Mało brakowało, a zatłukłby mordercę na miejscu jak psa, ale zdołał się opanować. Pan Gwalbert to człowiek żelaznych zasad i wielkiego serca. Nie zabiłby człowieka bez sądu i sprawiedliwego wyroku.

Ambrosius splótł palce.

– Więc Sydoniusz nie skrzywdził ani Sulpicji, ani noworodka, czy tak?

– Dziecka nie było w sypialni matki – wyjaśnił Arseniusz. – Sulpicja przeżyła tak ciężkie załamanie, że nie była w stanie opiekować się niemowlęciem. Małym paniczem zajmowała się mamka i ochmistrzyni.

Ambrosius uniósł brwi.

– Hmm – mruknął. – Wciąż nie wiem, dlaczego zbrodniarz jeszcze nie został ścięty.

Arseniusz spuścił wzrok.

– Mówiłem, jest szalony. Bije od niego tak potężna nienawiść, tak straszliwa siła, że żadne z nas, ani Lucylla, ani Rufus, ani ja, nie podjęłoby się ukoić jego ducha. Nawet we trójkę ryzykowalibyśmy za dużo. Przypuśćmy, że zdecydowałbym się odprawić egzekucję, ale dusza zbrodniarza okazałaby się dla mnie za potężna. Byłbym całkowicie odpowiedzialny za sprowadzenie na niewinnych ludzi upiora, który zabijałby mieszkańców Szarej Wody wedle woli i kaprysu. Kto potrafiłby potem schwytać i zniszczyć takiego potwora, gdyby raz wyrwał się na wolność? Dla czczej pychy któryś z nas miałby ryzykować życiem i zdrowiem niewinnych? Dlatego, szanowny mistrzu Ambrosiusie, kawaler Sydoniusz wciąż czeka w lochach na egzekucję.

– Znam obowiązki i prawa naszego rzemiosła, Arseniuszu – powiedział Ambrosius spokojnie. – Do głowy by mi nie przyszło winić ciebie lub twoich przyjaciół za ten stan rzeczy. Po prostu chciałbym znać jak najwięcej szczegółów. Mogą się przydać, gdy stanę do walki z tak groźnym przeciwnikiem.

Arseniusz nabrał głęboko powietrza.

– Wybacz, mistrzu. Niepotrzebnie się uniosłem. Ta sprawa bardzo mnie przygnębia. Nieszczęsny pan Gwalbert jest u kresu sił, nie mówiąc już o Sulpicji.

– Widma ofiar dopominają się sprawiedliwości, prawda?

Arseniusz przesunął ręką po twarzy.

– Oczywiście. Widział je chyba cały dwór.

– Pan Gwalbert też?

Arseniusz skinął głową.

– To potworne oglądać widma swoich zamordowanych dzieci. Gwalbert nie zasłużył na taki los. To dobry człowiek. Sprawiedliwy, hojny, miłosierny. Mieszkańcy Szarej Wody kochają go jak ojca. Taki pan jest na wagę złota.

Ambrosius zamyślił się.

– Czy pojawia się też upiór pierwszej żony?

– Nie. Pani Blanka umarła w sposób naturalny, skutkiem choroby.

– A Sulpicja, czy jest podobna do Blanki?

– Zupełnie inna. Pani Blanka była pełna życia, wesoła i śmiała. Sulpicja zaś to wzór skromności i nieśmiałości. Omal nie umarła, gdy zobaczyła, jak widma dzieci wyciągają do niej ręce.

Ambrosius ściągnął brwi.

– Wyciągają ręce?- powtórzył. Arseniusz skinął głową.

– Wtedy pojawiły się po raz pierwszy. Na krużganku. Gwalbert i dworzanie wracali z pogrzebu małej. Ale dzieci patrzyły tylko na matkę. Wyciągały ramiona, jakby chciały, żeby je objęła. To było takie smutne.

Dziwny grymas wykrzywił na moment usta Ambrosiusa.

– Dziękuję, mistrzu – powiedział. – Bardzo mi pomogłeś. Muszę cię jeszcze prosić o drobną przysługę. Nie informuj na razie pana Gwalberta o moim przybyciu.

Widząc zdumioną minę Arseniusza, zrobił uspokajający ruch ręką.

– Tylko do jutra. Chcę najpierw odwiedzić więźnia w lochu i sprawdzić, czy zadanie nie przerasta także moich sił. Nie chciałbym robić panu Gwalbertowi fałszywych nadziei.

– We dworze czekają na ciebie gościnne pokoje, mistrzu – powiedział Arseniusz trochę sztywno.

Ambrosius uśmiechnął się lekko.

– Dziękuję. Chętnie z nich skorzystam, ale dopiero jutro. Dzisiejszy wieczór obiecałem damie, czyżbyś zapomniał?

Mistrz Arseniusz poczuł, że pąsowieją mu policzki.

– Oczywiście – bąknął. – Przyślę po ciebie jutro rano. Dobrej nocy, mistrzu.

– Dobrej nocy – odpowiedział Ambrosius.

Gdy tylko za Arseniuszem zamknęły się drzwi, Ambrosius zdjął ze ściany miecz, wysunął go z pochwy i wodząc palcami po głowni, zamyślił się głęboko.


***

Mistrz Arseniusz nie zdziwił się, gdy rankiem ujrzał Ambrosiusa odzianego w zielony kaftan. W końcu kat chciał zachować anonimowość.

– Jesteś gotów, mistrzu? – zagadnął. – Czy może chciałbyś najpierw zjeść śniadanie?

Ambrosius skłonił się lekko.

– Dziękuję – powiedział. – Jadłem w gospodzie.

– A jak spędziłeś noc? – Arseniusz nie mógł się powstrzymać od lekkiej złośliwości.

Ambrosius uśmiechnął się uprzejmie.

– Doskonale, mistrzu.

Schodzili po krętych kamiennych schodach do podziemi. W lochach panował półmrok, czuć było lekki piwniczny zapach, ale nie ten zwykle spotykany w więzieniach smród zgnilizny, potu i łajna. Cele były schludne, w każdej stała prycza, czasem jeszcze niewielki stół. Wszystkie były puste. Ambrosius rozglądał się ze zdziwieniem.

– Niezwykłe – powiedział. – Żeby wszędzie tak dbano o czystość jak tutaj.

Arseniusz zdobył się na lekki uśmiech.

– Pan Gwalbert nie pozwala trzymać ludzi w złych warunkach. Twierdzi, że z brudu i smrodu lęgną się tylko choroby i ciemnota. Dwór jest miejscem sądu i sprawiedliwości, ale też oświaty. Zresztą tu nigdy nie ma wielu więźniów.

– A zatem nie masz zbyt wiele roboty, mistrzu?

– Różnie. Ludzie nie są święci. Skazańców nigdy nie trzymamy długo w lochach, żeby nie przedłużać ich męki.

– Z wyjątkiem Sydoniusza – mruknął młody mistrz cicho, a Arseniusz udawał, że nie słyszy.

Doszli do ciężkich, okutych drzwi na końcu korytarza. Arseniusz pobladł wyraźnie i stracił rezon.

– Tu są klucze. – Wręczył towarzyszowi cały pęk. – Ten największy otwiera drzwi. Za nimi znajduje się cela mordercy. Wybacz, mistrzu, ale nie czuję się na siłach wchodzić tam z tobą.

– Nie śmiałbym cię prosić – odpowiedział uprzejmie Ambrosius. – Zaczekaj tutaj, jeśli łaska. Nie chcę, żeby uznano mnie za intruza kręcącego się po lochu z kluczami do cel w garści.

– Zaczekam – zgodził się Arseniusz.

Młody człowiek przekręcił klucz w zamku i pchnął drzwi. Znalazł się w wąskim korytarzyku zamkniętym grubą, potężną kratą. Za nim mieściła się niewielka cela.

Zmrużył oczy. Przez wąskie okienko u samego sufitu do mrocznego pomieszczenia wpadało nieco światła. W kącie celi na wąskiej pryczy kuliła się jakaś postać.

Ambrosius zbliżył twarz do kraty, zacisnął palce na prętach.

– Sydoniuszu? – zagadnął cicho.

Skazaniec wydał zduszony warkot.

– Podejdź do mnie – powiedział kat.

Więzień poruszył się nerwowo i znów warknął. Dźwięk nie brzmiał, jakby wydobywał się z ludzkiego gardła. Przypominał głos psa.

Ambrosius zmarszczył brwi. W zadumie przygryzł wargę.

– Sydoniuszu – odezwał się po chwili rozkazującym tonem – chodź do mnie!

Postać na pryczy znów drgnęła nerwowo i zaskomlała.

– Chodź, Sydoniuszu! – powtórzył Ambrosius ostro.

Skazaniec zlazł z pryczy i na czworakach zaczął się czołgać w kierunku kraty. Ambrosius zwilżył wyschnięte wargi. Starszy mistrz miał rację, od więźnia biła potężna wroga moc. Zupełnie nieludzka, pomyślał kat.

Istota, która niegdyś była młodym szlachcicem, wykrzywiła pysk, odsłaniając zęby w ostrzegawczym grymasie. Cuchnęła strachem i agresją, a jednocześnie nie potrafiła oprzeć się rozkazującemu głosowi człowieka. Ambrosius patrzył przez chwilę w zasnute bielmem oczy niegdysiejszego kawalera Sydoniusza.

– No i jak ja mam cię zabić – mruknął do siebie. – Skoro ty już od dawna nie żyjesz, nieszczęśniku.

Obrócił się i wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Na zewnątrz oczekiwał go blady, zdenerwowany Arseniusz.

– Podejmiesz się zadania, mistrzu? – spytał na widok Ambrosiusa.

– Jakim człowiekiem był kiedyś Sydoniusz? – zagadnął Ambrosius, jakby nie usłyszał pytania.

Arseniusz wzruszył ramionami.

– Bardzo ambitnym. Nieco ponurym. Otaczała go sława doskonałego żołnierza.

– Czy pani Sulpicja darzyła go szczególnymi względami? Był ponoć jej kuzynem.

– Dalekim. Nic mi nie wiadomo o ich zażyłości. Raczej nie widywali się zbyt często. Podobno Sulpicja wyjednała mu posadę na dworze Gwalberta na prośbę jego matki.

– Czy pośredniczyła w tym także matka Sulpicji?

– Rodzice naszej pani nie żyją. – Arseniusz nie potrafił ukryć irytacji. – W rodzinnym majątku pozostał jej brat z małżonką. Wybacz, mistrzu, ale co mają do rzeczy rodzinne koligacje pani Sulpicji?

Ambrosius rozłożył ręce.

– Prawdopodobnie nic – stwierdził z rozbrajającym uśmiechem. – Zaspokajają moją ciekawość.

– Przeprowadzisz egzekucję, Ambrosiusie? – Nadworny kat Szarej Wody miał ściągniętą, pełną napięcia twarz. – Potrafisz uspokoić ducha Sydoniusza?

– Tak – powiedział z namysłem Ambrosius. – Sądzę, że tak. Ale potrzebuję trochę czasu. Egzekucja może się odbyć za siedem dni. Zechciej zawiadomić pana Gwalberta, że jestem do jego usług.


***

Arseniusz pofatygował się osobiście „Pod Tłusty Cycek", żeby zanieść Ambrosiusowi oficjalne zaproszenie ze dworu. Do tego stopnia nie ufał dziwacznemu mistrzowi, którego przysłało bractwo, że obawiał się, czy słynny kat nie uciekł po kryjomu, przytłoczony czekającym go zadaniem. Nie zastał Ambrosiusa w gospodzie, ale z ulgą stwierdził, że miecz i kufer nadal pozostają na swoim miejscu w wynajętej izbie.

Przed południem w karczmie nie było zbyt wielu gości. Arseniusz usiadł przy najczystszym stole, jaki znalazł, zamówił wino i owoce i postanowił zaczekać na młodszego kata. Tym razem nie miał zamiaru mu odpuścić. Sprowadzi szanownego mistrza do dworu i będzie miał na niego oko.

Ambrosius wkroczył do karczmy parę chwil później.

– Witaj ponownie, mistrzu – powiedział.

Arseniusz wręczył mu zaproszenie. Ledwie Ambrosius zdążył złamać pieczęcie, od stołu przy drzwiach zerwał się jakiś młody człowiek odziany w ognisty szkarłat.

– Panie – zawołał z gniewem – przechodząc, podeptałeś mój płaszcz!

– Wybacz – odpowiedział Ambrosius spokojnie. – Widocznie go nie zauważyłem.

Na policzki młodzieńca wystąpiły ceglaste plamy.

– Nie zauważyłeś mojego płaszcza?!

– Prawdopodobnie, bo celowo bym go nie nadepnął – wyjaśnił Ambrosius.

– Co za bezczelność! – wrzasnął czerwonolicy młodzian. – Z pewnością zrobiłeś to celowo!

– Nie zwykłem przechadzać się po cudzym przyodziewku, panie – tłumaczył Ambrosius cierpliwie. – Lecz jeśli odniosłeś takie wrażenie, stukrotnie przepraszam.

– Kpisz, łotrze! – ryknął szkarłatny i wyciągnął szpadę.

– Uważaj, panie – szepnął karczmarz, przysuwając się do Ambrosiusa. – To doskonały szermierz i wielki narwaniec.

Goście gospody zaciekawieni wyciągali szyje. Umilkły rozmowy. Krzyki zwabiły grupkę przechodniów z ulicy. Wszyscy wyraźnie liczyli na darmowe widowisko.

– Stawaj! – krzyczał tymczasem właściciel nadepniętego płaszcza. – Walcz, tchórzu!

Zaniepokojony Arseniusz wstał z miejsca.

– Ten człowiek jest pod opieką pana Gwalberta! – zawołał.

Młodzian zaśmiał się szyderczo.

– Każdy tchórz może tak powiedzieć. Walcz, psie nasienie, albo nadzieję cię na moją szpadę jak prosię na rożen!

Przyskoczył do Ambrosiusa i machał mu szpadą przed nosem.

– Odpuść – powiedział kat. – Przecież przeprosiłem.

– Przeprosiłem! – wykrzywił się szkarłatny. – I co z tego? Mnie to nie wystarczy. Zaszlachtuję cię jak świnię, nawet jeśli będziesz skamlał i lizał mi buty. Wiesz dlaczego? Bo nie podoba mi się twoja wredna gęba!

W oczach Ambrosiusa zapłonęły dziwne błyski.

– Jak chcesz – rzucił, wysunąwszy szpadę z pochwy. – Ale pamiętaj, że ostrzegałem.

– Ha! – ryknął kawaler w czerwieni. – Grozisz, psi synu! Zaraz będziesz inaczej śpiewał! Rozsunąć stoły! Żywo!

Gapie, żądni rozrywki, szybko zabrali się do dzieła.

– Nie narażaj się, mistrzu. – Arseniusz szarpnął Ambrosiusa za rękaw. – Nie możesz się teraz pojedynkować.

– Nie martw się – powiedział spokojnie Ambrosius. – To nie potrwa długo.

Przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie. Rosły młodzian górował nad Ambrosiusem o głowę. Zaraz też natarł z furią, ale kat usunął się zręcznie. Szkarłatny ponowił atak. Ambrosius znów odsunął się z wdziękiem. Wkrótce pojedynek zaczął przypominać osobliwy dworski taniec. Chłopak atakował, Ambrosius się wywijał. Szkarłatny, dysząc, skakał wokół spokojnie czekającego przeciwnika. Ale każdy sztych napotykał pustkę, po każdym ataku szpada kawalera w czerwieni ześlizgiwała się po ostrzu zręcznie podstawionej szpady kata. Młodzik dyszał ze złości i wysiłku, a Ambrosius sprawiał wrażenie, jakby się nudził. W końcu stracił cierpliwość i wykonał na pozór niedbały ruch ręką. Młody człowiek wrzasnął, upuścił szpadę i złapał się za skaleczoną dłoń.

Kat skłonił się uprzejmie.

– Sądzę, panie, że jesteśmy kwita.

Twarz młodzika wykrzywił gniew.

– Nigdy w życiu! Stawaj, tchórzu!

Ambrosius westchnął.

– Nie narzucaj się, chłopcze. Udowodniłeś swoją odwagę i determinację, ale bądź łaskaw nie przesadzać.

– Walcz! – zapiał młodzieniec. – Walcz, bękarcie!

– Odpuść, głupcze, bo będę musiał cię zabić – w głosie Ambrosiusa zabrzmiała twarda nuta.

– Tchórz! Bękart! Nasienie dziwki! – zapluł się młodzian. – Stawaj albo obiję kijem jak psa!

Rzucił się gwałtownie do przodu, mierząc tam, gdzie spodziewał się dosięgnąć Ambrosiusa. Ale szpada dźgnęła powietrze. Młodzieniec potknął się, lecz błyskawicznie wykonał zwrot, próbując ruszyć do ponownego ataku. Wtedy świsnęła szpada Ambrosiusa i pobladła z wysiłku twarz chłopaka stała się nagle tak samo czerwona jak jego kaftan. Młodzik upuścił broń, przycisnął dłoń do rozharatanego policzka. Oczy miał okrągłe, pełne niedowierzania.

– No i co? – spytał kat. – Dosyć teraz? Zadowolony?

Chłopak wolno skinął głową. Ambrosius wykonał salut szpadą i ukłonił się dwornie.

– I po wszystkim. – Odwrócił się do Arseniusza. – O której pan Gwalbert raczy mnie przyjąć?

– Koło południa – rzekł kat z Szarej Wody i nim zdążył krzyknąć: „Uważaj!", naprawdę było po wszystkim.

Chłopak sięgnął po szpadę i podstępnie spróbował przebić odwróconego doń plecami kata. Ale Ambrosius, jakby dysponował dodatkowym zmysłem, nie obracając się i nie celując, wyprowadził spod pachy błyskawiczne pchnięcie. Młodzik zatoczył się, dłonie czerwone od krwi ześlizgnęły się po rękawie i połach kaftana kata. Bezwładne ciało ciężko upadło na podłogę. Rozszerzone ze zdumienia oczy gapiły się w przestrzeń, a na ustach pękały bąble świeżej czerwieni.

Gapie przyskoczyli bliżej. Ktoś podtrzymywał opadającą głowę, ktoś próbował tamować krew ściągniętą z szynkwasu ścierką. Ktoś inny wołał o medyka. Ale Arseniusz, który znał się na śmierci, wiedział, że medyk nic tu nie pomoże.

– No i ducha tego głupka też przyszło mi uspokoić – powiedział Ambrosius z goryczą. – Choć starałem się tego uniknąć.

Wydawał się przygnębiony.

– Niebywałe! – zawołał Arseniusz. – Gdzie nauczyłeś się tak fechtować, mistrzu?

Ambrosius wzruszył ramionami.

– W dzisiejszych niebezpiecznych czasach to umiejętność wręcz niezbędna.

– Ale ten kunszt! Coś podobnego! Co za sztych!

– Naprawdę nic wielkiego – mruknął Ambrosius, próbując obejrzeć poły kaftana.

– Nie bądź zbyt skromny, mistrzu – Arseniusz nie dał się łatwo zbyć. – Takie umiejętności wymagają lat ćwiczeń!

– No nie! – prychnął zirytowany Ambrosius. – Mój najlepszy kaftan zupełnie zniszczony. Tych plam nie oczyszczę tak łatwo. Do diabła, w czym się pokażę na dworze! Wybacz, mistrzu. Muszę opuścić cię na chwilę, żeby się przebrać. Założę mój codzienny kaftan.

– Nie zrozum mnie źle, mistrzu Ambrosiusie – powiedział zgorszony Arseniusz. – Ale czy nie byłoby lepiej, gdybyś na oficjalne spotkanie z panem Gwalbertem przyoblekł się w szatę naszego bractwa?

W twarzy Ambrosiusa nie drgnął żaden mięsień.

– Zapewne, drogi przyjacielu – odrzekł. – Gdybym tylko do tego bractwa należał.

– Jak to?! – stęknął Arseniusz. – Więc jednak nie jesteś katem?

– Oczywiście, że jestem. W uznaniu dla mojej skromnej osoby, a raczej pewnego daru, którym dysponuję, uczyniono wyjątek. Pozwolono mi zostać pełnoprawnym mistrzem, choć nie należę do wspólnoty. Jak wiesz, drogi Arseniuszu, do bractwa mogą należeć tylko urodzeni z prawego łoża.

Nadworny kat Szarej Wody zmieszał się straszliwie i po raz kolejny w obecności Ambrosiusa oblał się purpurą.

– Wybacz, panie… to jest mistrzu, nie chciałem cię urazić.

– Ależ skąd – rzekł niezrażony Ambrosius, starając się usunąć chusteczką plamy krwi z ubrania. – Nie uraziłeś mnie. Cóż, wypadki się zdarzają. Moja szanowna matka, znudzona długą nieobecnością małżonka, gościła u siebie pewnego zacnego kawalera. Niestety, pozostawił on po sobie kłopotliwy prezent. Oczywiście, w tej sytuacji nie sposób żywić do niej urazy, że starała się usilnie, żebym nie rzucał się w oczy ani jej, ani szanownemu małżonkowi, prawda?

– Cóż, oczywiście – bąknął Arseniusz i spuścił wzrok pod ostrym spojrzeniem jasnych, nieugiętych oczu.

Na ustach Ambrosiusa pojawił się krzywy uśmieszek.

– Zechciej poczekać moment, przyjacielu. Jednak zmienię ubranie.


***

Pan Gwalbert przyjął katów w swoim gabinecie. Wydawał się blady i znużony. Chyba się nie zdziwił na widok cywilnego ubrania Ambrosiusa.

– Twoje przybycie, mistrzu, przyjmuję z wdzięcznością i prawdziwą ulgą – powiedział szczerze. – Wielce mi już ciążyła ta tragedia. Pragnę, aby nieszczęsne dusze mych dzieci jak najszybciej znalazły ukojenie. Kiedy możesz przeprowadzić egzekucję?

– Za siedem dni – odpowiedział Ambrosius.

– No cóż – westchnął Gwalbert. – Liczyłem, że niezwłocznie.

– To trudna sprawa, panie. Uwierz, że nie zmarnuję tego czasu.

– Dobrze, niech i tak będzie. – Gwalbert zrobił nieokreślony ruch dłonią. – Czekałem tak długo, że zniosę i te siedem dni. Powiedz, mistrzu, czego oczekujesz? Czy jesteś zadowolony z pokojów? Czy potrzebujesz czegoś?

– Chcę cię prosić o pewną łaskę, panie – rzekł Ambrosius. – Zezwól, abym mógł swobodnie przemieszczać się po dworze, ogrodach i zabudowaniach gospodarskich, oddając się czynnościom, które pomagają mi osiągnąć koncentrację niezbędną podczas egzekucji.

– Zależy, jakie czynności masz na myśli, mistrzu – rzekł Gwalbert obojętnie.

– Będę rysował.

– Doprawdy? – po raz pierwszy w głosie pana Szarej Wody pojawił się ton zainteresowania.

– Kartony i niezbędne narzędzia mam ze sobą. Zrobię kilka rysunków architektury i krajobrazu. Liczę, że nie będziesz miał nic przeciw, panie? Zawsze tak postępuję w trudnych sprawach. To element mojej osobistej metody.

– Sławnej, skądinąd – dorzucił Gwalbert. – Oczywiście, że możesz rysować do woli, mistrzu. Byleby egzekucja odbyła się za tydzień.

Ambrosius ukłonił się głęboko.

– Gwarantuję to słowem, panie.


***

Na ziemie, wsie i dwór Szarej Wody spłynęła głęboka ciemność nocy. Domostwo pana Gwalberta zdawało się pogrążone w uśpieniu. Wszędzie panowała cisza i spokój. Złudny spokój, pomyślał Ambrosius.

Dzięki swemu dziwnemu talentowi, który uczynił z niego najlepszego kata wszechczasów, czuł niespokojną obecność dwojga zamordowanych dzieci. Wiedział, że widma, przerażone, skrzywdzone i zawiedzione, krążą po komnatach i korytarzach dworu, szukając ukojenia. Wyczuwał też zwierzęcą, podszytą strachem agresję Sydoniusza. Instynkt podpowiadał mu, że gdzieś w domu znajduje się źródło mrocznej, złej potęgi, przy której szaleństwo Sydoniusza jest niewinną igraszką, ale nie potrafił go zlokalizować.

Westchnął i pogładził nieskazitelną, chłodną w dotyku pościel. Gościnna sypialnia, choć urządzona skromnie jak na dworskie warunki, oferowała o niebo więcej luksusu niż wyrko w izbie „Pod Tłustym Cyckiem".

Mimo późnej pory Ambrosius był całkowicie ubrany i na razie nie zamierzał kłaść się spać. Czekał go nocny obchód po dworze. Wstał, przeciągnął się jak kot.

Ciekawe przypadki spotykają mieszkańców i gości Szarej Wody, pomyślał. Od rana zastanawiała go dziwaczna zaczepka młodziana w szkarłacie i jego uparte dążenie do pojedynku. W uszach wciąż brzmiał mu szept karczmarza: „To doskonały szermierz i wielki narwaniec". Więc pewnie nie miałby nic przeciw temu, żeby pod głupim pretekstem wyzwać na pojedynek i zabić jakiegoś przyjezdnego, gdyby ktoś dobrze mu zapłacił za przysługę. Prawdopodobnie ktoś znaczny, kto obiecał, że konsekwencji nie będzie. Czasu miał dość. Już poprzedniego wieczoru cała gospoda wiedziała, że do Szarej Wody przybył nowy mistrz katowski. Ambrosius w zamyśleniu potarł policzek.

– Przekonamy się później – mruknął do siebie. – Teraz pora odwiedzić świadków.

Otworzył cicho drzwi pokoju i wyszedł na spowity mrokiem korytarz.

Przemierzał puste, ciemne komnaty, oświetlone mdłym światłem księżyca. W niektórych pokojach zatrzymywał się na chwilę, inne mijał obojętnie. Szeroką, kręconą klatką schodową dostał się na krużganek. Z dziedzińca wiało chłodem. Przy każdym oddechu z ust wydobywał się blady obłoczek pary.

Jest stanowczo za zimno, jak na tę porę roku, pomyślał Ambrosius. Uśmiechnął się leciutko. Był skłonny się założyć, że niżej, na dziedzińcu, jest o wiele cieplej. Oparł się o balustradę i czekał.

Nagły, ostry powiew załopotał połami kaftana kata. Ambrosius zmrużonymi oczami wpatrywał się w mrok. Od ściany odkleiły się dwie drobne dziecięce postaci. Stały w oddali, trzymając się za ręce. Chłopiec mógł mieć jakieś siedem lat, dziewczynka pewnie ze trzy. W ciemności lśniły tylko ich złote jak płomień oczy.

Ambrosius przełknął ślinę.

– Przyszedłem wam pomóc – zaszemrał niemal bezgłośnie. – Przyszedłem was wysłuchać.

Widma zadrgały, jakby miały rozpłynąć się w powietrzu, i w ułamku sekundy znalazły się obok kata. Ambrosiusa przeszedł mimowolny dreszcz.

Chłopiec stał nieruchomo, ale dziewczynka z nienaturalnie przekręconą głową i ustami, z których nieustannie sączyła się krew, obróciła się i wskazała coś w ciemności krużganka.

– Dobrze – szepnął kat. – Pójdę za wami. Zobaczę to, co pragniecie mi pokazać.

Widma zawirowały i błyskawicznie zaczęły się oddalać. Żeby za nimi nadążyć, Ambrosius musiał biec. Kilka razy potknął się w ciemności, raz o mało nie spadł ze schodów, ale uparcie trzymał się swoich upiornych przewodników. Zjawy lśniły bladą poświatą niby dogasające lampiony. Serce kata waliło w przyspieszonym rytmie, nie tylko z wysiłku. Szybko stracił orientację w przestrzeni. Miał niejasne wrażenie, że znajdują się w części domu zajętej przez prywatne apartamenty państwa.

Dwoje nieżywych dzieci zatrzymało się raptownie w eleganckim, pięknie urządzonym korytarzu przed wysokimi białymi drzwiami. Zdyszany Ambrosius z trudem łapał oddech.

Widma wykazywały ogromne zdenerwowanie. Zamykały i otwierały usta, wyciągały ręce, kołysały się lub wirowały wokół własnej osi. Zdawało się, że chcą sforsować jakąś niewidzialną barierę.

Wtem obróciły wykrzywione rozpaczą twarze w stronę Ambrosiusa. Dwie pary czerwonych źrenic wpatrywały się w oczy kata z głębokim napięciem.

Ambrosius poczuł na skórze lodowaty pot. Serce ścisnął mu lęk, oddech ze świstem wydobywał się zza zaciśniętych zębów.

Upiory rozchyliły wargi i wydały wysoki, straszny krzyk słyszalny tylko w głowie kata. Ambrosius zachwiał się, oparł plecami o ścianę. Duchy zamknęły oczy, z jękiem potrząsnęły wyciągniętymi ramionami i rozpłynęły się w powietrzu, jakby nie były dłużej w stanie pozostać w tym miejscu.

Ambrosius przesunął drżącymi dłońmi po twarzy.

– A więc to tak! – szepnął bezgłośnie.


***

Późnym popołudniem Arseniusz zastał Ambrosiusa w ogrodzie. Kat siedział przed rozłożonymi sztalugami, obok leżała skrzyneczka z przyborami do rysowania i teczka pełna grubych czystych kartonów. W skrzyneczce oprócz rysików, prasowanego węgla i flaszeczek z tuszem spoczywała niewielka luneta.

– Witaj, mistrzu – powiedział Arseniusz. – Czy mogę zerknąć?

– Oczywiście – zgodził się tamten z uśmiechem.

Na kartce widniał piękny, nieomal skończony rysunek zachodniej fasady dworu. Uderzała lekkość i perfekcja nakreślonych linii, pewność ręki i staranność wykonania. Starszy


kat wpatrywał się w karton dłuższą chwilę. Chmury, drzewa, nawet cegły w murze wydawały się niesłychanie rzeczywiste. Jednak całość sprawiała dziwnie niepokojące wrażenie. Arseniusz nie umiał wytłumaczyć dlaczego. Zastanawiał się usilnie, aż wreszcie wydało mu się, że zrozumiał czemu. Na obrazku nie było żadnego żywego stworzenia, nie tylko człowieka, ale choćby zwierzęcia czy ptaka.

– Doskonałe dzieło – pochwalił. – Widzę, mistrzu, że opatrzność obdarzyła cię wieloma talentami.

– Och, to tylko amatorskie próby. – Młody człowiek machnął lekceważąco ręką.

– Nigdy nie rysujesz ludzi? Twoje portrety byłyby zapewne niesłychanie wierne.

– Rzadko czuję taką potrzebę.

– Naprawdę rysunki pomagają ci uprawiać rzemiosło? – zagadnął Arseniusz.

Ambrosius skinął głową.

– Tak. Uczą mnie patrzeć.

– Patrzeć? – zdziwił się kat Szarej Wody.

– Dostrzegać szczegóły i łączyć je w całość. Wydobywać prawdziwy obraz z plątaniny linii i plam.

– Wybacz – żachnął się Arseniusz. – Ale osąd zbrodniarzy nie należy do nas. Tym zajmuje się sąd. Członkowie naszego bractwa tylko dokonują aktu sprawiedliwości i doprowadzają do tego, by z gruntu zła dusza nikczemnego mordercy i żądne zemsty duchy ofiar odeszły z tego świata w spokoju i nie dręczyły żyjących.

– Oczywiście, mistrzu – przytaknął Ambrosius. – Ale w jaki sposób to osiągnąć?

– Uspokajając dusze wedle prawideł naszego rzemiosła. Tobie, mistrzu, z pewnością nie trzeba tego tłumaczyć.

Ambrosius patrzył na Arseniusza spod zmrużonych powiek.

– Ależ chętnie posłucham, na czym polega twoja metoda. Moja, jak zapewne słyszałeś, odrobinę się różni od zwykle stosowanych.

Arseniusz westchnął.

– W chwili gdy głowa spada z karku skazańca, jego dusza wyrywa się na wolność. Jest wtedy przerażona, wściekła i opętana żądzą czynienia zła. W chwilę później wyczuwają jej obecność dusze zamordowanych i przybywają. One także pełne są nienawiści i przepełnione potrzebą zemsty. Kat musi sprawić, żeby wyzbyły się gniewu, zapomniały o drastycznych przeżyciach. Trzeba zmienić ich wspomnienia, sprawić, że znów staną się kochającymi małżonkami, serdecznymi przyjaciółmi lub obcymi sobie ludźmi, którzy nie znają się nawet, więc nie żywią ku sobie żadnych negatywnych uczuć.

– Ale to oszustwo – mruknął Ambrosius.

– Szlachetne oszustwo – poprawił go Arseniusz z naciskiem. – Które pozwala tym nieszczęśnikom opuścić ziemski padół, znaleźć drogę do zaświatów, a ludzi uwolnić od swej dręczącej obecności.

– Tylko że twoja metoda nie zawsze jest skuteczna, mistrzu. Na szczęście doświadczony kat zwykle z góry potrafi ocenić, która dusza nie da się omamić fałszywymi wspomnieniami – rzekł Ambrosius z uprzejmym uśmiechem. – Tak jak w przypadku Sydoniusza, prawda?

– No cóż – odparł Arseniusz sztywno. – Widać moje umiejętności nie są tu wystarczające. Czy zechcesz zatem oświecić mnie i opowiedzieć o swojej metodzie?

– W sumie jest bardzo prosta i logiczna. – Ambrosius wciąż uśmiechał się pogodnie. – Nie skłaniam dusz, aby przyjęły fałszywe wspomnienia. Pozwalam im zobaczyć prawdę i pogodzić się z nią.

Arseniusz wzruszył ramionami.

– Co za dziwactwo! Cóż to znaczy prawdę?

– Rzeczywisty przebieg wydarzeń – wyjaśnił Ambrosius. – Skazańcy muszą zrozumieć, że zadano im sprawiedliwą śmierć, ponieważ uczynili zło. Muszą pogodzić się z tym i przekonać, że ziemskie sprawy nie są już dla nich ważne, że zostawiają je za sobą, strząsają jak pył, aby podążyć do innego świata. Podobnie z ofiarami. Zależy im głównie na tym, żeby ich wysłuchać, dowiedzieć się, co przeszły, jak wielka dotknęła je niesprawiedliwość. Gdy przekonają się, że wszyscy zgromadzeni rozumieją to i współczują, a winowajca poniósł zasłużoną karę, mogą odejść spokojnie.

– Więc co ma tu do roboty kat! – parsknął Arseniusz. – Po prostu ściąć łeb i tyle? To potrafi pierwszy z brzegu rzeźnik!

– Nie słuchałeś mnie, mistrzu. – Ambrosius potrząsnął głową. – Kat jest niezbędny. Musi przekonać dusze, że umarły i powinny porzucić ziemskie sprawy, bo te, jak wszystko, co wiąże się z tym światem, są błahe i nieważne w obliczu wieczności, ku której podążają. Że odbędą teraz podróż ku gwiazdom, odwiedzą krainy, wobec których ziemia jest jak pył na wietrze. Nie warto więc zajmować się takimi drobiazgami jak zemsta czy nienawiść.

– Ciekawe – burknął Arseniusz cierpko. – I wszystko to znajdujesz w wizerunkach domów i ogrodów?

Ambrosius potrząsnął głową.

– Nie. Tam znajduję historię. Prawdziwą historię.

– Zadziwiające – skrzywił się Arseniusz. – Zatem nie przeszkadzam ci, mistrzu. Szukaj swojej historii. Mam tylko nadzieję, że uda ci się ją odnaleźć w przeciągu najbliższych sześciu dni.

– Wiele na to wskazuje – zawołał Ambrosius za odchodzącym katem Szarej Wody.

Ujął w dłoń rysik i wrócił do rysowania. Lecz ledwo nakreślił kilka linii, przerwał. W zamyśleniu dotknął czubkiem palca maleńkiej, ledwo dostrzegalnej postaci stojącej w jednym z okien na piętrze. Mikroskopijna twarzyczka dziewczynki tchnęła smutkiem.

Kat uśmiechnął się kącikami ust. Rzecz jasna, Arseniusz jej nie zauważył.

– Wcale nie nauczyłeś się patrzeć, mistrzu – powiedział Ambrosius cicho.


***

Mijały dni. Pięć pięknych, perfekcyjnych rysunków spoczywało w teczce Ambrosiusa. Z pozoru wyglądały jak zwykłe widoki domostwa i ogrodu, lecz uważny obserwator potrafiłby dopatrzyć się dziwnych, niepokojących detali. Małej dziewczynki spoglądającej smutno z okna zachodniej fasady. Cieni dwóch postaci, męskiej i kobiecej, na podłodze krużganka, sugerujących postawą i gestami, że stojący za węgłem pogrążeni są w gwałtownej wymianie zdań. Leciutko uchylonych drzwi, zza których widać błysk świecących w ciemności oczu. Chusteczki poznaczonej ciemnymi plamami, upuszczonej na ogrodowej ścieżce. Maleńkiego flakonika na parapecie okna i sztyletu wbitego we framugę. Ale żaden uważny obserwator nie oglądał dzieł Ambrosiusa.

Przedostatniego ranka poprzedzającego egzekucję mistrz znów rozstawił sztalugi w ogrodzie. Tym razem interesowała go fontanna i fragment południowego skrzydła. Pogrążony w pracy, usłyszał odgłos kroków na żwirowej ścieżce, dopiero gdy rozbrzmiał tuż za nim. Odgłosom stąpania towarzyszył cichy szelest sukien.

Ambrosius uniósł głowę. Tuż przed nim stała pani Sulpicja.

– Wybacz, jeśli niepokoję cię, panie – odezwała się dźwięcznym, starannie modulowanym głosem.

– Wyświadczasz mi wielki zaszczyt, pani. – Ambrosius wstał od sztalug i ukłonił się głęboko.

Sulpicja miała na twarzy wyraz wystudiowanego smutku, ale wprawne oko kata z miejsca wychwyciło kilka drobnych szczegółów, które niezbyt przystały bolejącej nad stratą dzieci matce. Staranny makijaż. Króciutkie zalotne zerknięcia spod rzęs. Lekko rozchylone usta pomalowane szminką o barwie świeżej krwi. Zbyt głęboki dekolt. Rozsznurowane, niby przypadkiem, tasiemki gorsetu.

– Usiądź, mistrzu – poprosiła Sulpicja słodko. – I wyświadcz mi, proszę, drobną przysługę. Pozwól popatrzeć, jak rysujesz. W niczym ostatnio nie znajduję ukojenia, a twoje dzieło jest takie piękne. Przyglądanie się twoim sprawnym dłoniom przy pracy z pewnością przyniesie ulgę w mojej boleści.

Istotnie, moje dłonie przy pracy są w stanie przynosić ulgę, szacowna damo, pomyślał Ambrosius. Ale tylko na szafocie. Jednak usiadł posłusznie i ujął rysik w palce.

Sulpicja stanęła za plecami kata i pochyliła się, niby naturalnym gestem, żeby lepiej przyjrzeć się rysunkowi, a w rzeczywistości po to, by otrzeć się o ramię rysownika i musnąć włosami jego policzek. Ambrosius nawet nie drgnął. Przez chwilę owiewał go ciężki korzenny zapach perfum, a potem ucisk na barkach i plecach zelżał. Sulpicja odsunęła się.

– Czy pozwolisz mi przejrzeć gotowe rysunki? – spytała, wyciągnąwszy rękę po teczkę.

Ambrosius szybko przycisnął kartony dłonią.

– Och, nie! Nigdy nie pozwolę, abyś oglądała te okropne bohomazy! Nie są godne oczu tak szlachetnej damy! Wybacz, ale chyba spaliłbym się ze wstydu.

Niechętnie cofnęła dłoń. Przygryzła lekko wargę, wyraźnie niezadowolona.

– Jesteś zbyt skromny, mistrzu – rzuciła kwaśno.

– Zapewniam cię, pani, że wiem, co mówię.

Na chwilę zapadła krępująca cisza. Ambrosius rysował, czując na plecach ciężki wzrok Sulpicji. W pewnej chwili poczuł, że pani Szarej Wody kładzie mu dłoń na ramieniu. Znów owionął go zapach perfum. Sulpicja pochyliła się nisko.

– Mistrzu – szepnęła – jesteś człowiekiem bez serca!

Ambrosius odwrócił się od sztalug, unosząc brwi w grymasie zdziwienia. Choć zwykle doskonale panował nad emocjami malującymi się na własnej twarzy, przez chwilę miał wątpliwości, czy mina wypadła naturalnie. Uważaj, ostrzegł się w myślach. Sulpicja jest groźnym przeciwnikiem.

– Czyżbym uraził cię czymś, pani? – spytał z troską w głosie. – Racz wybaczyć biednemu, nieokrzesanemu prostakowi. Nigdy nie żywiłem podobnego zamiaru! Uchybić kobiecie tak wysokiego rodu i licznych cnót to byłaby zbrodnia.

Sulpicja patrzyła badawczo spod ciężkich, pomalowanych czernią powiek.

– Przybyłeś i zażądałeś aż siedmiu dni, całego tygodnia zwłoki! Jakbyś nie wiedział, czym jest dla mnie i mego małżonka świadomość, że dusze naszych dzieci błąkają się, samotne i nieszczęśliwe, nocami po zakątkach domu. Niepomszczone nie mogą zaznać spokoju. Nie potrafią odejść w zaświaty i zapomnieć o strasznej krzywdzie, jaka je spotkała.

W kącikach żółtych oczu zaszkliły się łzy.

– A ty spokojnie oddajesz się studiom nad krajobrazem – szepnęła małżonka Gwalberta z rozpaczą.

Ambrosius wstał.

– Wybacz, pani – powiedział z naciskiem. – To konieczny element mego rzemiosła. Muszę zebrać siły, aby stawić czoła Sydoniuszowi. Ten zbrodniarz i szaleniec to istny potwór. Jutro na szafocie stoczę z nim prawdziwą walkę. Potrzebuję całkowitej kontroli nad umysłem i głębokiej koncentracji, żeby zwyciężyć. Rysowanie pomaga mi osiągnąć równowagę ducha.

Sulpicja zakryła dłonią oczy, zachwiała się, jakby miała paść zemdlona, ale Ambrosius jej nie podtrzymał.

– Jestem słaba i chora ze smutku, mistrzu – wyszemrała tchnieniem słabym jak zefir. – Straszne wspomnienia stają mi zbyt żywo przed oczami. Imię… zbrodniarza… które wymieniłeś… Nie, nie mogę mówić dalej. Dziękuję za rozmowę, mistrzu. Muszę… muszę oddalić się… położyć.

– Czy odprowadzić cię, pani? – zapytał kat.

Wykonała omdlewający gest dłonią.

– Och, nie. Chcę być sama. Wybacz.

Odeszła spiesznie, ze spuszczoną głową i zgarbionymi ramionami. Nieco zbyt spiesznie, jak na kogoś bliskiego utraty zmysłów, pomyślał Ambrosius. W zamyśleniu postukał końcem rysika o zęby.

– Nie będzie łatwo – powiedział cicho.


***

Nie miał wątpliwości, że sypialnia i gabinet zostały przeszukane, chociaż intruz nie zostawił prawie żadnych śladów. Kilka drobiazgów nie znajdowało się na swoich miejscach. Koszula, pozornie niedbale rzucona na wierzch podróżnej skrzyni, leżała inaczej, niż ją zostawił. Podszedł do kufra, otworzył wieko i z ulgą stwierdził, że sekretny schowek pozostał nienaruszony. Wydobył niewielką teczkę zawierającą rysunki, nad którymi trudził się nocami. Przejrzał szybko portrety. Arseniusz, Gwalbert, Sulpicja, Sydoniusz, zamordowane dzieci. Żadnego nie brakowało.

Nadworny kat Szarej Wody nie pomylił się. Wizerunki były uderzająco podobne.

Ambrosius wybrał rysunek przedstawiający małżonkę Gwalberta, położył na stole i długą chwilę wpatrywał się w niego, marszcząc czoło. Potem sięgnął po rysik i zaczął ostrożnie poprawiać portret.


***

Noc ukryła gwiazdy pod szalem chmur. Ulice opustoszały. Ambrosius kulił się w podmuchach chłodnego wiatru. Nadchodzi jesień, pomyślał. Wcześnie w tym roku. Wracał właśnie spod „Cycka", gdzie pił wino, pogadywał z ludźmi i słuchał. O panu Gwalbercie, pani Blance i Sulpicji. O morderstwach, Sydoniuszu i mistrzu Arseniuszu. O życiu w majątku Szarej Wody. Było już dobrze po północy, gdy trunek zamroczył umysły ostatnim rozmówcom. Ambrosius uznał, że nie dowie się już niczego ciekawego, i postanowił wracać do dworu.

Szedł właśnie wzdłuż muru okalającego ogrody, gdy z cienia wysunęła się jakaś postać. A za nią dwie następne. I jeszcze jedna. Głupcy, pomyślał Ambrosius. Powinni poczekać w ciemności, aż przejdę, żeby ustawić kogoś za moimi plecami. Wydobył szpadę z pochwy. O tej porze na pustej drodze nie spodziewał się ani żebraków, ani chętnych do wypitki kompanów.

Czterech zbirów podeszło bliżej. Wielki, zwalisty bandzior bez przednich zębów wykrzywiał pysk w paskudnym uśmiechu. W dłoniach dzierżył pałkę. Drobny chudzielec kryjący się za jego plecami miał nóż. Dwaj pozostali byli uzbrojeni w zwykłe kije.

Ambrosius mocno ujął rękojeść szpady i oparł się plecami o mur. Zbóje zaszemrali, zwolnili kroku. Wyraźnie nie spodziewali się, że napadnięty będzie stawiał opór. Chudzielec z nożem schylił się prędko i w powietrzu świsnął kamień. Gdyby Ambrosius uskoczył o ułamek sekundy później, pocisk zamiast w mur trafiłby go w głowę. Jak na umówiony sygnał napastnicy rzucili się na kata. Wszyscy naraz, niezbornie, blokując się nawzajem. Ambrosius smyrgnął w bok, wyprowadzając zręczny sztych, który utkwił głęboko w brzuchu najbardziej nieporadnego zbira. Bandzior upuścił kij, zakwilił cienko. Zwalisty z pałką warknął krótko jak pies i zamachnął się potężnie. Kat wywinął się, przemknął pod pachą napastnika, wbijając mu ostrze między żebra. W tej samej chwili poczuł, jak nóż chudzielca rozdziera mu rękaw i ramię. Uderzył nisko w tył, z półobrotu. Miał dużo szczęścia, że dosięgnął celu, bo chudy nożownik był bardzo zwinny. Jednak potknął się o ciało swego bezzębnego towarzysza, który charczał na bruku, dławiąc się krwią z przedziurawionych płuc, i chyba tylko to uratowało Ambrosiusa przed nożem wbitym w splot słoneczny. Kat nie pozwolił chudzielcowi odzyskać równowagi, przebił go błyskawicznym, pewnym sztychem. Dysząc lekko, rozejrzał się za ostatnim bandziorem, ale ten dawno już uciekł, pozostawiając martwych lub dogorywających towarzyszy własnemu losowi.

Ambrosius opuścił szpadę, pomagając sobie zębami, oddarł kawał koronkowego mankietu i zacisnął powyżej rany prowizoryczny opatrunek. Krew zdążyła już przesączyć się przez rękaw, czerwone sznureczki ciekły po dłoni. Ambrosius wsunął ramię za pazuchę kaftana i odszedł, nie oglądając się za siebie.

Waląc rękojeścią szpady w bramę, szybko przekonał zaspanego odźwiernego, żeby go wpuścił do środka.

– Mówiłem, że nie będzie łatwo – mruknął do siebie, gdy już znalazł się bezpiecznie w sypialni. – Mało brakowało.

Krzywiąc się z bólu, ściągnął kaftan i koszulę. Rana wciąż krwawiła, ale nie była tak głęboka, jak się obawiał. Główny impet ciosu wziął na siebie gruby rękaw kaftana. Zimna woda i bandaż wydobyty z kufra wkrótce pozwoliły opanować sytuację. Ambrosius machnął na próbę ręką, żeby sprawdzić, czy sprosta jutrzejszej egzekucji. Ramię bolało, ale było zupełnie sprawne.

Kat, zdjąwszy resztę odzienia, zdmuchnął lampę i wsunął się do łóżka.


***

Dzień wstał pochmurny. Niebo było szare jak dno cynowej miski. Na dziedzińcu od wczorajszego wieczora stał już szafot i trybuny dla co znaczniejszych widzów. Tłum żądny widowiska kłębił się na podwórcu od wczesnego ranka. Najlepsze miejsca były dawno zajęte. Kilku wyrostków próbowało wspiąć się na mury, ale gwardziści Gwalberta natychmiast ich przepędzili.

Panowała atmosfera wyczekiwania. Zgromadzeni przestępowali z nogi na nogę, szemrali. Ci, którzy przybyli jeszcze o świcie, pozasiadali na ziemi. Najmniej znaczni mieszkańcy Szarej Wody, zepchnięci do ostatnich rzędów, wyciągali szyje, żeby zobaczyć choć skrawek szafotu i trybun.

Kiedy wreszcie na dziedzińcu pojawił się pan Gwalbert z orszakiem, w tłumie podniosły się okrzyki podniecenia i radości. Widowisko się rozpoczynało. Gapie naparli na szpaler gwardzistów ochraniających szafot i trybuny. Każdy chciał zobaczyć pana Gwalberta, podtrzymującego bladą, słaniającą się na nogach małżonkę, i trójkę dostojnych katów odzianych w szaty bractwa.

Kolejny szmer i okrzyki podniosły się, gdy Arseniusz, Lucylla i Rufus zajęli miejsca na trybunach po lewicy pana Szarej Wody. Podniecenie tłumu rosło z każdą chwilą. Wszyscy oczekiwali przybycia słynnego mistrza.

Na razie pojawili się pomocnicy niosący srebrną wannę na krew, stojak i rynnę, po której powinna stoczyć się głowa, oraz dwa drewniane kozły i długą deskę zakrytą ciemną materią.

Lucylla dotknęła ramienia Arseniusza.

– Co to jest? – szepnęła zdziwiona.

Arseniusz poczuł nagłe ukłucie niepokoju.

– Nie wiem – odpowiedział. – Sądzę, że to jest związane z osobliwą metodą mistrza Ambrosiusa.

Pomocnicy oparli deskę na kozłach, a potem odsunęli się z szacunkiem, żeby przepuścić kogoś na szafot. Gapie przez chwilę nie mogli zrozumieć, co tam robi ten drobny mężczyzna w zwyczajnym ubraniu, ale gdy Ambrosius wysunął z pochwy miecz i uniósł go wysoko w górę, w tłumie zawrzało.

Okrzyki: „To on! To on!" i „Niemożliwe!" mieszały się ze sobą. Ambrosius opuścił miecz i spokojnie zajął miejsce przy pniu. Wtem drzwi do lochów rozwarły się z łoskotem i wszelkie okrzyki umilkły natychmiast. Gawiedź struchlała. Ucichły nawet szepty. Gwardziści Gwalberta prowadzili na szafot kawalera Sydoniusza.

Skazaniec szedł sztywno, niezgrabnie, nawet jak na człowieka skutego łańcuchami. Ale nie miał w sobie śladu nieporadności ślepca czy kaleki. Stawiał kroki mechanicznie, równo, ale jakoś zupełnie bez udziału świadomości. Na jego twarzy malował się wyraz całkowitej obojętności. Nie apatii czy rezygnacji, ale wręcz bezmyślności.

Sydoniusz wkroczył na stopnie szafotu i ukląkł przed pniem tak samo posłusznie i beznamiętnie. Ambrosius spojrzał mu w oczy i dostrzegł, że są rozszerzone, nieruchome i mętne. Pomocnicy ułożyli odpowiednio głowę, aby mogła sprawnie zsunąć się do naczynia. Przypięli ciało pasami, żeby się nie obsunęło, a krew trysnęła prosto do wanny. Potem odsunęli się za plecy mistrza.

Ambrosius uniósł miecz. Zranione ramię odezwało się ostrym bólem, ale kat był pewien, że potrafi uderzyć mocno i celnie.

– Niech powróci spokój. Niech zapanuje prawda – wygłosił zwyczajową formułę.

Szybkim ruchem spuścił miecz na kark skazańca. Głowa Sydoniusza stoczyła się prosto do wanny. Pomocnik pochwycił ją natychmiast, umieścił w stojaku. Tułów tkwił przypięty pasami do pnia. Ale z odsłoniętej szyi nie popłynęła krew. Wysączyła się tylko odrobina ciemnej, gęstej cieczy.

Świadkowie egzekucji zamarli w zdumieniu. Odezwały się nieliczne okrzyki przestrachu i grozy. Pan Gwalbert zerwał się z miejsca, ale szok odebrał mu mowę. Lucylla ścisnęła Arseniusza za rękę.

– Co się dzieje? – szepnęła trwożnie.

– Nie wiem! – wymamrotał Arseniusz.

Spośród wszystkich zgromadzonych na dziedzińcu ludzi tylko Ambrosius zachował spokój. Uniósł dłoń uspokajającym gestem.

– Narzędzie zbrodni zostało unicestwione – powiedział donośnie. – Ale prawdziwy morderca wciąż pozostaje na wolności.

W tłumie zawrzało.

– Co to ma znaczyć?! – wychrypiał Gwalbert.

Ambrosius szybkim ruchem zerwał zasłonę z deski stojącej na kozłach. Oczom zgromadzonych ukazał się rząd portretów.

Serce Ambrosiusa waliło w piersi jak młot, kiedy pełnym głosem zawołał:

– Paniczu Euzebiuszu! Panienko Idalio! Przybądźcie zaświadczyć o prawdzie!

Podmuch zimnego wichru uderzył w dziedziniec. Powietrze zawirowało. Osłupiali ludzie stali jak zahipnotyzowani, nie mogąc poruszyć się z miejsc. Pan Gwalbert opadł z powrotem na ławę.

Nienaturalny szary opar wzniósł się nad szafotem. Portret pani Sulpicji zerwał się nagle z deski, pofrunął w górę. Wtem niewidzialna ręka zmięła go w kulę, cisnęła do srebrnej wanny. Naczynie natychmiast wypełniło się krwią. Posoka zawrzała, wykipiała, pienistymi strugami lała się na deski szafotu.

Wicher świstał jak szalony, targał ubrania ludzi, oślepiał poderwanym z ziemi kurzem. Ponad pełną krwi wanną unosiły się w powietrzu dwa widma. Ich złote, ogniste ślepia nieruchomo wpatrywały się w trybuny.

– Pokażcie wszystkim, co się wydarzyło! – zawołał Ambrosius. – Niech się dowiedzą! Niech dowie się wasz ojciec!

Na moment zapadła ciemność. I nagle w jednym jasnym rozbłysku we mgle stojącej nad szafotem poczęły z błyskawiczną szybkością przesuwać się obrazy. Zgromadzeni ludzie chłonęli je oczami, umysłem i sercem. Czuli, rozumieli, odkrywali tajemnice. Sulpicja i Sydoniusz. Razem w łożu. Szarpanina na krużganku, gniewne, pełne rozpaczy słowa odtrąconego kochanka. Znów w łożu. Śpiący Sydoniusz i Sulpicja odmierzająca z flakonu krople, nasączająca białą koronkową chustkę cuchnącą ciemną cieczą. Sydoniusz leżący z chustką na twarzy, potem rzucający się w drgawkach na posłaniu w swojej kwaterze. Kielich, do którego padają gęste brunatne krople. Sydoniusz wstrząsany torsjami, nieruchomiejący na podłodze. Martwe oczy wpatrzone w sufit. Sulpicja wciskająca mu w rękę nóż. Przepełniona żądzą władzy, bezwzględna, zimna jak stal. Sydoniusz z wielkimi nieruchomymi źrenicami w dziecięcym pokoju. Strach. Łzy. Ból. Mnóstwo krwi. Sulpicja nad swym bezwolnym martwym kochankiem. Trzask drzwi. Blada, przerażona twarz Gwalberta. Sulpicja osuwająca się na łoże. Lochy. Zwierzęcy strach, agresja. Pustka. Pustka. Gasnące światło.

Opar rozwiał się. Ludzie budzili się z koszmaru pełni grozy i przerażenia. Wszystkie twarze zwracały się w stronę trybun, wszystkie oczy obracały na nieruchomą, białą jak papier Sulpicję.

Gwalbert powstał. Rysy miał ściągnięte, straszne.

– Sulpicjo! – powiedział. – Żono! Jak mogłaś zamordować własną córkę? Po co?

– To kłamstwo! – krzyknęła, wskazując wyciągniętą dłonią Ambrosiusa. – On kłamie! To czarownik!

– Nie wierzę – powiedział Gwalbert cicho. – Wszyscy widzieliśmy. Wszyscy czuliśmy. To ty jesteś czarownicą. Zawładnęłaś duszą Sydoniusza, żeby pozbyć się mego prawowitego następcy, mego pierworodnego syna. A nieszczęsna Idalia, twoje własne dziecko, zginęła tylko po to, żeby odwrócić od ciebie podejrzenia. Bo która matka zabiłaby swą córkę. Ja miałem być następny, czy tak?

Sulpicja powstała z ławy. Już wiedziała, że nie zdoła uciec. Jej usta wykrzywił paskudny uśmiech.

– Tak, głupcze! – syknęła. – Ale na nieszczęście musiałeś przyleźć, właśnie w chwili gdy poiłam Sydoniusza kolejną porcją driakwi.

– Dlaczego? – wyszeptał Gwalbert. – Dla czczej żądzy władzy?

– Ty miałeś wszystko! – krzyknęła. – A ja nic! Musiałam odgrywać cnotliwą małżonkę, słodką panią Szarej Wody. Bez ciebie, bez twego małego bękarta byłabym naprawdę kimś. Panią. Władczynią. Królową samej siebie. Rządziłabym w zastępstwie małego Fabiana, a gdyby dorósł i zaczął sprawiać kłopoty, znalazłabym sposób, żeby i jego się pozbyć!

– Jesteś potworem. – Wstrząśnięty Gwalbert odsunął się od żony ze wstrętem. – Zasługujesz na śmierć!

– Jeśli mam odejść, ciebie zabiorę ze sobą – wrzasnęła, wyciągając sztylet z fałdów sukni.

Ambrosius nie czekał. Wyrwał nóż zza pasa stojącego obok osłupiałego pomocnika i cisnął w stronę trybun.

– Niech zapanuje spokój! – krzyknął. – Niech się dokona sprawiedliwość!

Sulpicja nie wydała najcichszego nawet dźwięku. Osunęła się na ławę, z niedowierzaniem zaciskając palce na rękojeści wbitego w piersi noża. Na usta wypłynęła jej odrobina krwi, barwiąc wargi szkarłatem. Żółte oczy, rozwarte szeroko, jakby w zdumieniu, znieruchomiały wpatrzone w blade jak płótno oblicze Gwalberta.

Plama krwi na piersi wyglądała jak przypięty do sukni kwiat. Płynął z niej jasny, perłowy blask.

– Odejdź, Sulpicjo! – powiedział Ambrosius. – Odejdź! Wszystko się skończyło. Tu nie masz już czego szukać. Odejdź i znajdź wreszcie spokój.

Poświata przybrała kształt wrzeciona, rozbłysła i wzniosła się w górę. Po chwili dołączyły do niej trzy jasne, drżące światełka. Zawirowały w powietrzu i znikły.

– Żegnajcie – szepnął Ambrosius.

Dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmęczony.


***

Pakował właśnie kufer, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.

– Proszę – powiedział, choć nie miał ochoty przyjmować żadnych gości.

Do pokoju wsunął się Arseniusz.

– Pewnie ci przeszkadzam, mistrzu, prawda? Wolałbyś być teraz sam.

Ambrosius uśmiechnął się ze znużeniem.

– Nie. Obawiałem się tylko, że to posłaniec od pana Gwalberta.

Arseniusz odpowiedział uśmiechem.

– On z pewnością też chce być teraz sam.

– Trudno się dziwić – mruknął Ambrosius. Arseniusz wzruszył ramionami.

– Wszyscy jego bliscy odeszli.

– Ma jeszcze syna – przypomniał Ambrosius.

– Skażonego krwią Sulpicji.

Ambrosius włożył do kufra starannie złożoną koszulę.

– To się tak nie przekłada. – Potrząsnął głową. – Z pewnością nie odziedziczy szaleństwa Sulpicji. Pan Gwalbert to mądry i szlachetny człowiek. Wkrótce to zrozumie. Nie wątpię, że będzie wiedział, jak wychować syna, aby stał się taki sam.

– Ambrosiusie – zaczął cicho Arseniusz – chciałbym cię przeprosić. Nie zachowywałem się w stosunku do ciebie właściwie. Wiele mnie nauczyłeś. Bardzo wiele.

Ambrosius uśmiechnął się.

– Patrzeć też?

– Mam nadzieję, że tak. Czy mógłbym… – zawahał się. – Czy mógłbym zachować twoje rysunki? Na pamiątkę.

Ambrosius podał mu teczkę.

– Proszę, mistrzu.

Arseniusz spojrzał w jasne, przejrzyste jak woda oczy młodego mistrza.

– Żegnaj, przyjacielu – powiedział. – Jesteś niezwykłym człowiekiem.

– Ty także, Arseniuszu. Żegnaj. Kto wie, może się jeszcze spotkamy?

Kat z Szarej Wody w milczeniu skłonił się i wyszedł.

Ambrosius sięgnął po leżący na krześle podarty i poplamiony krwią kaftan. Zwinął go starannie, włożył do kufra i zatrzasnął wieko.


2004