"Cukiereczki" - читать интересную книгу автора (Mian Mian)

4

Zostałam w mieście. Znalazłam sobie pracę, która polegała na śpiewaniu w nocnym klubie. Nosiłam tanie, błyszczące, wydekoltowane, supermini „sukienki koktajlowe” i śpiewałam kantońskie piosenki o miłości.

Zaczęłam gotować dla siebie i sprzątać swoje mieszkanie. Codziennie skupiałam się, usilnie próbując porozumieć się z Saniningiem telepatycznie, wołałam go w myślach, przyzywałam go. Chciałam z nim być, bo wiedział, jak sprawić, bym go kochała.

Wreszcie pewnego nieciekawego wieczoru mój wiecznie zaskakujący Saining zjawił się w moim progu. Przyciągnął mnie szybko do siebie, mówiąc:

– Maleńka, ależ ty schudłaś.

To wszystko, co miał do powiedzenia. Poczułam się słabo.

Trzymając się za ręce, wyszliśmy na ulicę jak para melancholijnych przyjaciół.


W tym mieście mieszkało mnóstwo świeżo wzbogaconych milionerów oraz ludzi, którzy ze wszystkich sił starali się sobie poradzić. Wszyscy chyba zjechali się w to dziwne miejsce po to, żeby zarabiać pieniądze. Było gorąco i wilgotno; po ulicach włóczyły się tłumy oszalałych ludzi. Wszędzie kręciło się pełno prostytutek, bez wyjątku ubranych na czarno.

Poszliśmy do tego samego baru, w którym spotkaliśmy się pierwszy raz. Kiedy zamówiłam colę, Saining oznajmił, że powinnam przestać ciągle popijać colę. Kobiety powinny pić alkohol.

Oddech księżyca musnął jego twarz. On sam wyglądał tak spokojnie i łagodnie, niemal bezbronnie. Spojrzał na kieliszek w dłoni; wyglądał, jakby śnił.

– Tak bardzo za tobą tęskniłem – wyznał. – Ty masz tę szczególną moc. Byłem taki przygnębiony, zanim cię poznałem. Chcę dać sobie szansę; chcę się przekonać, czy potrafię zrobić coś pięknego.

Oniemiałam. Siedziałam, nie wierząc własnym uszom. Nigdy nie słyszałam z jego ust niczego podobnego. Wsłuchiwałam się w słowa mojej pierwszej miłości.

– Nie wiem, kim naprawdę jesteś – powiedziałam – ale i tak cię kocham. To musi być miłość.

Zadzwoniliśmy do kolegów Saininga z zespołu i zaprosiliśmy ich także. Saining oświadczył wszystkim, że nie przypuszczał, iż jest w ogóle zdolny do miłości, że do tej pory nie potrafił zaufać żadnej kobiecie i że uważał miłość za coś takiego, na co przychodzi czas w średnim wieku.

Po raz pierwszy mówił o sobie. W dzieciństwie doznał mnóstwa przykrości. Jego rodzice, uznani przez władze za „artystów – przestępców politycznych”, poznali się w rolniczym „obozie reedukacji przez pracę”, gdzieś na północnym zachodzie. Jego matka była zagorzałą wielbicielką rosyjskiego poety Siergieja Jesienina [4]. Saining urodził się w obozie pracy. Rodziców rehabilitowano, gdy miał dziewięć lat; wkrótce potem rozwiedli się. Saining mawiał, że chińskie małżeństwa potrafią przetrwać trudy i klęski, lecz dobre czasy stanowią dla nich zbyt trudne wyzwanie. Później jego matka wyszła ponownie za mąż i przeprowadziła się do Japonii. Kiedy Saining miał dwanaście lat, wyemigrował razem z ojcem do Anglii. Gdy go poznałam, mieszkał w Chinach dopiero od roku.

Jego ojciec wciąż miał nadzieję, że Saining zostanie wirtuozem skrzypiec. Pierwsze skrzypce zrobił mu osobiście, z bambusa. Wszystkie skrzypcowe melodie, które Saining pamiętał z dzieciństwa, nucił mu ojciec.

– Może właśnie dlatego nabrałem niedobrego zwyczaju uciekania przed wszystkim – powiedział.

Jego rodzice długo czekali na rehabilitację polityczną, ale uzyskanie rozwodu poszło im bardzo szybko.

– Moi rodzice to naprawdę porządni ludzie. Ale oboje są zwariowani. Mieszkaliśmy w obozie pracy, aż skończyłem dziewięć lat. Pomiatano nami tyle czasu, że gdy to wszystko się skończyło, po prostu nie mogliśmy już dłużej być razem.

Birmingham to okropne miejsce – ciągnął. – Jest naprawdę straszne i pełne zatroskanych ludzi. Nie czuję się z nim ani trochę związany. Ale angielska wieś naprawdę mi się podobała. Jeśli nie byłeś w Anglii, nigdy naprawdę nie zrozumiesz angielskiej literatury ani muzyki. Anglia jest wyjątkowa, a Anglicy nie lubią nikogo, kto nie jest Anglikiem. Kiedy zamieniłem skrzypce na gitarę, poczułem, że moje życie nareszcie robi się ciekawe. Muzyka już nigdy nie odwróci się ode mnie. Niestety, moje stosunki z ojcem psuły się coraz bardziej, bez przerwy się kłóciliśmy. To wszystko wymknęło się nam spod kontroli.


Zestawiliśmy kilka małych stolików w jeden duży i zaczęliśmy głośno wychwalać się nawzajem. Sanmao miał ze sobą płytę U2 i puścił ją na barowym sprzęcie grającym. Jedzenie było okropne, piwo ciepłe, a bezpośredniość kelnerek graniczyła z chamstwem. Kiedy Sanmao zauważył, że ktoś podgląda mojego faceta przez drzwi toalety, nasze „przyjęcie weselne” zamieniło się w bijatykę. Dwa wrogie gangi wywracały bar do góry nogami, a właściciel przyglądał się temu wszystkiemu bez słowa protestu. Wkrótce jakiemuś facetowi urwano już nie jeden, ale obydwa rękawy koszuli, Sanmao wyciągnął skądś łopatę i stanął jak słup soli na samym środku sali, a Saining miał na głowie maleńką czapeczkę, w której wyglądał na syna maszynisty. W końcu ktoś z tamtej grupy zawołał: „Przestańcie się bić! Żaden z nas nie jest stąd. Nie dawajmy miejscowym pretekstu, żeby się z nas nabijali!”

Burda skończyła się jak nożem uciął.

Saining zwrócił czapkę prawowitemu właścicielowi, każdy wysupłał parę groszy dla właściciela baru; na koniec wszyscy wymieniali uściski dłoni.


To się nazywa „szczęście”: pewność, że tamten bar w środku nocy, tuż przed świtem, stał się czymś nieskończenie odległym. Wciąż jednak spoglądam w tamtą stronę.