"Byłem Księdzem II. Owce Ofiarami Pasterzy" - читать интересную книгу автора (Jonasz Roman)CZĘŚĆ PIERWSZA ROZDZIAŁ I CZARNA MADONNA Ludzkie drogi bywają bardzo pokrętne. Czasem aż trudno uwierzyć! Nasza szara codzienność i beznamiętna wegetacja, przeplatana nielicznymi uśmiechami losu, tylko dla nas samych wydaje się być oczywista i z góry ustalona. Żyjemy jakby skazani na to, co nas spotyka, a jednocześnie i do końca pragniemy żyć lepiej, ciekawiej – „więcej mieć, bardziej być” – zostawić po sobie na tej ziemi głębszy ślad. Wbrew pozorom udaje się to na swój sposób każdemu z nas. Najbardziej – wydawać by się mogło – beznadziejne i szare życie, pisze tak fascynujące scenariusze, iż nawet najwięksi reżyserzy Hollywoodu nie powstydziliby się ich w swoich kasowych produkcjach. Problemem byłoby jedynie umiejscowienie fabuły w odpowiedniej kategorii: sensacja, dramat, ponury dreszczowiec, zabawna komedia, a może po prostu zwykły film obyczajowy z aktorem popełniającym ciągle pomyłki, który odchodzi w końcu na nie zasłużoną emeryturę i umiera…umęczywszy przedtem całą ekipę z Głównym Producentem włącznie. Jeśli już mowa o gatunkach filmowych, to bezsprzecznie w życiu każdego z nas są one dokładnie i dowolnie pomieszane – zazwyczaj tyle w nim komedii oraz farsy, co dramatu i sensacji. Jakby jednak nie patrzyć na to ludzkie istnienie i trwanie, często wbrew nadziei – walka z przeciwnościami losu, zmaganie z przeznaczeniem, a nade wszystko każde małe i duże zwycięstwo ludzkiego ducha z ziemską, brudną materią – jest nad wyraz ciekawe. Tak, ciekawe! Może nie zawsze dla tych co sami walczą, ale na pewno dla postronnych, darmowych widzów. Lubimy patrzeć na takie zmagania innych; pomaga to nam strawić nasze własne – jedynie ważne i naprawdę zajmujące. Przypomina mi się spowiedź pewnego namiętnego kierowcy, który podczas spowiedzi zwierzył mi się: „… Proszę księdza, dużo jeżdżę i miałem już jeden wypadek i kilka stłuczek. Nie wiem czy to jest grzech, ale…kiedy jadę samochodem i widzę po drodze jakąś kraksę odczuwam dziwną satysfakcję…”. Drogi Bracie, Droga Siostro – Wierz mi, iż żyją wokół Ciebie ludzie, którzy „rozbijają” się o wiele częściej aniżeli Ty. Zapewne ich nie znasz, ale oni są – trawią w jednym sercu i czterech ścianach swoje rozterki, bóle, cierpienia, a czasem całe „skopane” życie. Bezlitosny, ślepy los doświadczył ich wyjątkowo dotkliwie; na trwałe zranił ich dusze i osłabił ciała. Odebrane zostało im to, co potrafi podeprzeć i podtrzymać w największym zwątpieniu – wszelka nadzieja! Cóż winni są tacy ludzie!? W czym albo komu zawinili!? Czyżby Wszechmogący Bóg nie miał żadnej miary w doświadczaniu swoich dzieci!? To nie Bóg, to tylko zwykłe ludzkie krzyże, o tyle inne od pozostałych, że nie na ludzkie barki. Niektórzy „wybrańcy” losu dźwigają takie ciężary i upadają pod nimi przez całe życie, niczym nie zasługując sobie na fatum, które ich spotyka. Im wszystkim dedykuję tę prawdziwą historię – opowieść o kobiecie i dwójce jej dzieci. W życiu tych trojga ludzi niewiele było wartkiej akcji i sensacji, a jeszcze mniej przygody czy beztroskiej komedii. Było za to i jest nadal wiele, zbyt wiele – czarnego dramatu. Myślę, że nie znajdzie się nikt, kto po przeczytaniu tego rozdziału odczuje jakąkolwiek satysfakcję. Zanim zacznę relacjonować fakty, nadmienię tylko, iż wszystkie zdarzenia oraz osoby opisywane przeze mnie w tym dramacie są prawdziwe i autentyczne pod każdym względem. Nie zmienione pozostają również nazwy miejscowości, ulice, nazwiska oraz tytuły hierarchów kościelnych i wszelkie dane osób postronnych. Jednym słowem cała opowieść posiada wszelkie znamiona dokumentu i jest nim w istocie, gdyż powstała po moich długich, wielogodzinnych rozmowach oraz nagraniach z Panią Grażyną i jej dziećmi. Widziałem także na własne oczy, a w niektórych wypadkach sprawdzałem autentyczność: listów, zdjęć, wyciągów bankowych oraz innych dokumentów, świadczących niezbicie o autentyczności całej historii. Dzięki temu mogę operować najdrobniejszymi faktami i cytatami. Najbardziej przekonali mnie jednak sami ludzie. Pragnę wyrazić w tym miejscu głębokie uznanie i podziw dla głównych bohaterów i zarazem autorów opowieści – Pani Grażyny Karamara oraz jej córki Ewy i syna Rafała z Nysy w woj. opolskim. Dziękuję im za odwagę, ofiarność, a także niespotykane poświęcenie dla wielkiej sprawy odnowy Kościoła Katolickiego. Dla tego szczytnego celu tych troje (na własną prośbę!) poświęciło swoją prywatność, a być może dla wielu także dobre imię. Przenieśmy się ponad 30 lat wstecz do małego, pięciotysięcznego miasteczka na Opolszczyźnie. Mieszkało tam z czwórką małych dzieci małżeństwo Karamara. Ojciec rodziny pracował w miejscowej fabryczce; matka opiekowała się dziećmi. Żyli wyjątkowo skromnie z niewielkiej pensji ojca; mieszkając w maleńkim, wynajętym mieszkaniu. Najstarszą z rodzeństwa była 9 – letnia Grażynka. Zanim zajmiemy się losami dziewczynki, należałoby wspomnieć o pewnej przypadłości rodziny Karamara. Być może, wielu z Was rozpozna w postawie tych ludzi swoje własne poglądy i będzie identyfikowało się z ich zasadami, ale ja nie zawaham nazwać tego przypadłością, a nawet więcej – swoistym garbem naiwności. Myślę tu o bezkrytycznym i bezgranicznym uwielbieniu dla instytucji Kościoła Katolickiego; w szczególności zaś dla wszystkich bez wyjątku księży. Z pewnością wielu z Was, mając podobne obciążenie genetyczne (sam takowe posiadałem), nie doświadcza z tego tytułu żadnych zniewag czy też przykrości. Co więcej – gro Katolików ceni sobie bardzo takie, a nie inne podejście do Kościoła i kapłanów; po prostu dobrze im z tym. Tak było również z tatą i mamą Karamara. Dla nich, a z czasem również dla ich dzieci, nie istniało życie poza Kościołem albo na jego peryferiach. Świątynię nawiedzali niemal codziennie; zwłaszcza matka, która dosłownie w niej „przesiadywała”. Dzieci już od lat niemowlęcych były „wciągane” w ten bałwochwalczy kult: Mszy, nabożeństw, świętych obrazów, adoracji, procesji, śpiewów, modlitw itp. Wszelkie spotkania z kapłanami miały posmak osobliwych misteriów; były niejako przedłużeniem tych tajemniczych obrzędów, jakie nadludzie ci sprawowali wokół ołtarzy. Księża byli dla Karamarów święci, nieomylni, doskonali pod każdym względem. Księży w ich domu traktowano jak aniołów; ubóstwiano i całowano po ręcach jak samego Chrystusa. Rodzice zapraszali duchownych w swoje skromne progi przy każdej okazji, a ci skwapliwie (przy najwyższym zachwycie domowników) „niszczyli” domowe zapasy wielodzietnej rodziny. Można śmiało powiedzieć, iż te kontakty z parafią i kapłanami nadawały całej rodzinie sens życia, nobilitowały do „wyższych sfer” i były chyba jedynym ukojeniem w ich niełatwej egzystencji. Jak już wspomniałem, wszystko byłoby w porządku, jak w przypadku tysięcy podobnych rodzin, a jawne przegięcia kultowe Karamarów wyszłyby im tylko na zdrowie – gdyby nie fatum. Podobno jednak nic nie dzieje się bez przyczyny, zaś w tym przypadku powodów fatum trzeba doszukiwać się w zupełnym zaślepieniu oraz irracjonalnym, bezkrytycznym podejściu do systemu, w którym zakamuflowane były dla takich jak Karamarowie – fałsz, próżność, hipokryzja i obłuda; uwydatnione zaś – wyimaginowany monopol na prawdę, świętość, niewinność oraz nieskalany ład i porządek. Oszukani ludzie żyli więc w nieświadomości i hołdowali błędnym przekonaniom; aż w końcu cały ich „romans” z pruderią Kościoła wydał nader cierpkie owoce. Już wkrótce za to wszystko odpokutować miała najstarsza z trzech sióstr – 9 – letnia Grażynka. Dziewczynka była grzeczna i niezwykle posłuszna; zresztą to posłuszeństwo dość często było egzekwowane przez rodziców solidnym laniem, jak przystało na prawowierną rodzinę katolicką. Grażynki na prawdę nie trzeba było bić. Pokorę i uległość „wyssała” już chyba wraz z mlekiem matki. Była poważna i bardzo odpowiedzialna jak na swój wiek, co często można zaobserwować u najstarszych dzieci, zwłaszcza w większych gromadkach, gdzie starsze opiekują się młodszymi – „matkują” im i „ojcują”. U Grażynki wyjątkowo wczesna dojrzałość duchowa i emocjonalna szła w parze z niezwykle wczesnym dojrzewaniem fizycznym. Była po prostu nad wiek wybujałe rozwinięta – miała jędrne, wyrośnięte ciałko; śliczną buzię i czarne jak u cyganeczki włoski. Grażynka uwielbiała wizyty w kościele. Był on dla niej oazą ciszy, spokoju i wytchnienia po utarczkach z młodszym rodzeństwem, a zwłaszcza bardzo wybuchowym i apodyktycznym ojcem. Sama świątynia napawała lekiem, a jednocześnie oczarowywała przepychem i tajemniczością. Jej ogrom – wysokość, przestrzeń – oszałamiał małe dziecko, wychowywane w jednym pokoiku z trojgiem rodzeństwa. Chodzenie na Msze, nabożeństwa i wszelkie możliwe uroczystości, mimo iż narzucone przez rodziców (a może właśnie dlatego) było czymś tak oczywistym, jak jedzenie chleba albo odrabianie lekcji. Była to jednocześnie jedna z niewielu radości dorastającej dziewczynki, której w dodatku nigdy nie odmawiali rodzice. Grażynka od najmłodszych lat należała do przyparafialnej grupki „berbeciów” pod nazwą „Dzieci Maryi” – sypała kwiatki na procesjach, śpiewała w chórku, mówiła wierszyki na imieniny i rocznice święceń proboszcza itp. Małe aniołki były faworyzowane przez dwóch duchownych pracujących w parafii, a zwłaszcza przez młodszego – wikariusza, księdza Zenona, który patronował gromadce „Dzieci”; poza tym przygotowywał 9 – cio łatki do I Komunii Świętej. Grażynka wyróżniała się w tej grupie nie tylko wzrostem (była najbardziej wyrośnięta), ale także pilnością w nauce katechizmu oraz pięknym głosikiem. W tym właśnie miejscu zaczyna się pierwszy akt dramatu dziewczynki, dziś ponad czterdziestoletniej kobiety. Ksiądz wikariusz bardzo upodobał sobie grzeczne i śliczne dziecko, które na dodatek robiło wrażenie wyjątkowo pokornego, wręcz bezwolnego – zwłaszcza w obecności księdza. Brało się to stąd, iż Grażynka patrzyła w każdego kapłana niczym w święty obrazek na ścianie; tak wychowali ją rodzice. Wikary nie mógł się oprzeć pokusie – podczas katechezy brał ją często na kolana, głaskał po główce i gołych nóżkach. Prawdopodobnie wybrał ją, gdyż była najlepiej zbudowana jak na swój wiek i chciał sprawdzić jak rozwija się młoda dziewczynka. Już wówczas, w salce katechetycznej, ręka wikarego gładziła okolice jej intymnych miejsc tak, aby nie zauważyły tego inne dzieci. Tak było do I Komunii Świętej, którą Grażynka przeżyła niezwykle głęboko; jednak spotkania przy kościele i zajęcia na katechezie trwały nadal. Młody duchowny nie był najwyraźniej z gatunku tych, którzy poprzestają na pobudzaniu własnej wyobraźni i czczym rozbudzaniu zmysłów. Pod każdym możliwym pretekstem zaczął po lekcjach religii zabierać Grażynkę do swojego pokoju na plebanię. Z premedytacją wykorzystał uległość i zaufanie dziecka. Czerwony z podniecenia obmacywał ją i pieścił w coraz bardziej wyrafinowany sposób. Ona – oszołomiona, zastraszona – czuła się bardzo dziwnie i niezręcznie, ale nie śmiała protestować, gdyż uważała, iż…tak musi być – skoro robi to ksiądz. Tłumaczył jej gorączkowo i w pośpiechu, że „tak się postępuje, jak się kogoś bardzo lubi i szanuje”. Dziewczynka była bezwolna. Mężczyzna rozebrał się do naga; pokazywał dokładnie swoje intymne części ciała, kazał się dotykać i całować. Następnie to samo robił z Grażynka. Wówczas to po raz pierwszy odważyła się na nieśmiały opór, ale on już na to nie zważał. Kiedy podniecenie zaczęło przyprawiać go niemal o drgawki, rozłożył szeroko jej nóżki i zaczął się na siłę w nią wdzierać. Wchodził w nią raz po raz, a kiedy kończył „był bardzo czerwony i bardzo szczęśliwy” – tak wspomina tę sytuację po latach jego ofiara – ofiara gwałtu katolickiego kapłana. Jak nietrudno się domyśleć, 9 – cio letnia Grażynka czuła się podle po „uprawianiu miłości” z napalonym pedofilem. Była cała obolała i do głębi wstrząśnięta; biła się z myślami, nie wiedziała jak potraktować zachowanie księdza. Brzmiały jej w główce często powtarzane słowa rodziców: „Wszystko co robi ksiądz jest dobre!” Z drugiej jednak strony ci sami rodzice bardzo ostro reagowali kiedy widzieli u niej jakiekolwiek zainteresowanie własną płcią; wystarczyło, aby spojrzała z ciekawością pod pieluchę młodszego braciszka albo podrapała się bezmyślnie po majteczkach. Dziewczynka, choć bardzo chciała, wstydziła się opowiedzieć o wszystkim swojej mamie. O ojcu nawet nie pomyślała, gdyż ten traktował ją wyjątkowo zimno, np. w porównaniu z innymi dziećmi; gotów był od razu spuścić jej lanie, jak to często czynił przy byle okazji. Dopiero po czasie zrozumiała, iż prawdopodobnie nigdy nie czuł do niej nic więcej prócz niechęci – jej poczęcie przed laty zmusiło go do ślubu z mamą. Grażynka poszła tam, gdzie w ciężkich chwilach kazano jej zawsze chodzić – poszła do swojej drugiej w życiu spowiedzi. Akurat spowiadał ksiądz z innego miasteczka. Bardzo oburzył się na…nią; powiedział, że „…Nic się nie dzieje. Z takimi rzeczami nie przychodzi się do konfesjonału…!” Kapłan wypytał się jednak dokładnie, który ksiądz jej to zrobił. Molestowanie i wymuszone stosunki z księdzem Zenonem powtarzały się. Dziewczynka stała się znerwicowana i zamknięta w sobie. Jej „partner” na początku ostrzegał, a później straszył ją, że jeśli powie komukolwiek o ich „tajemnicy” to rodzice i nikt inny nie będzie ją kochał. Wiedział jak podejść zagubione dziecko; była spragniona miłości – poniewierana przez ojca, jako najstarsza z rodzeństwa zawsze była trochę na uboczu. Ponad wszystko zależało jej na miłości mamy, a teraz usłyszała, że i ją może stracić. Ksiądz Zenon robił z nią co tylko chciał. Nie przestawała jednak rozpaczliwie myśleć, jak się z tego wyplątać. Pewnego dnia powiedziała odważnie rodzicom, iż „…nie będzie więcej chodziła do kościoła”. Zaczęły się krzyki i perswazje, a ojciec pod groźbą bicia zmusił ją do wyjawienia powodu takiego „bezczelnego bluźnierstwa”. Szlochając, opowiedziała jednak tylko o tym, co miało miejsce na samym początku – o sadzaniu na kolanach i głaskaniu po udach. Bała się wyznać czego naprawdę doznała od (dobrze znanego rodzicom) duchownego. Powiedziała też, że z tego powodu czuje się bardzo źle w kościele i prosiła na wszystko, żeby jej tam nie posyłali. Rodzice nawet nie chcieli o tym słyszeć. „Ksiądz cię nigdy nie skrzywdzi. Nie ma w tym nic złego, że cię czasami przytuli i pogłaska; powinnaś się z tego cieszyć…!” – wykrzykiwali jej nad głową. Na drugi dzień miała iść do spowiedzi i wyspowiadać się z „…grzechu nieczystych myśli”. Cudem uniknęła bicia. Cóż miała robić? Chodziła dalej na religię i spotkania „Dzieci Maryi”; unikała tylko jak mogła księdza Zenona – chowała się nawet w zakamarkach świątyni, kiedy dzieci rozchodziły się do domów, a ona miała pójść do jego pokoju. Wikary jednak prawie zawsze ją odnajdywał. W całym tym upokorzeniu i dramacie dziewczynka nie była do końca przekonana, czy ksiądz robi dobrze, czy źle – tak bardzo przesiąkła mentalnością i agitacją najbliższych, Zenon obsypywał ją cukierkami, a raz nawet dał jej całą szklankę słodkiego wina, po którym dostała zawrotu głowy. Był dla niej miły, choć miał zawsze tylko jeden cel. Dziecko, oprócz nieustannych bólów krocza, dręczyły jednak ciągłe skrupuły i wyrzuty sumienia. Po mniej więcej półtora roku dramat został na jakiś czas przerwany, ponieważ rodzina Karamarów przeniosła się do Nysy w woj. opolskim, gdzie ojciec dostał nową, nieco lepszą pracę. Cała szóstka zamieszkała również w większym mieszkaniu. Grażynka wyrastała szybko na podlotka i powoli zapominała o największym koszmarze dzieciństwa, kiedy jej prześladowca pojawił się nagle pewnego dnia w domu rodziców. Okazało się, iż został przeniesiony na parafię nie opodal Nysy i (ku uciesze rodziców) będzie u nich stałym gościem. Jeszcze kilka razy udało mu się usidlić i wykorzystać dziewczynkę; kiedyś zrobił to pod nieobecność mamy (tato w tym czasie pracował) w ich własnym domu. Dwukrotnie nakłonił rodziców Grażynki, aby ta pojechała do niego, pomóc mu w robieniu dekoracji w kościele. Wszystko skończyło się definitywnie, kiedy dziewczynka oznajmiła kategorycznie księdzu Zenonowi, że jeśli nie da jej spokoju powie o wszystkim rodzicom, a jeżeli i to nie poskutkuje, to także innym ludziom. Kapłan w końcu z niej zrezygnował. Grażynka nie miała wówczas jeszcze czternastu lat. Druga odsłona „czarnego” dramatu w życiu, już wówczas młodej nastolatki, rozegrała się niespełna dwa lata później. Wpadła w oko jednemu z miejscowych księży, który prowadził parafialny chór. Była piękną, niemal w pełni rozwiniętą dziewczyną, a przy tym przejawiała niespotykane zdolności muzyczne – doskonały słuch i piękny głos. Wkrótce okazało się także, iż potrafi bardzo szybko uczyć się gry na różnych instrumentach, ale do tego zainspirował ją już nowy wielbiciel. Namówił rodziców, aby mogła przychodzić najpierw na zajęcia chóru, a potem do niego na plebanię, gdzie on sam będzie ją uczył gry na fortepianie i organach. Grażynka rwała się do muzyki i muzykowania, odnalazła w tym wielką radość i cel swojego młodego życia. Ten zapał przyćmił skutecznie jej czujność, choć miała już wówczas powody, aby być niezwykle ostrożną w osobistych kontaktach z księżmi. Nie wzbudziło jej podejrzeń nawet to, że podczas kilku pierwszych lekcji towarzyszyła im nieznana kobieta, którą jej nauczyciel traktował bardzo swobodnie i przyjacielsko. Kolejne nauki miały już jednoznaczną wymowę. Ksiądz, będący już w sile wieku, zaczął „oswajać” swoją piętnastoletnią uczennicę z seksem i zachowaniami seksualnymi. Podczas gdy ona ćwiczyła zadany utwór, on tymczasem dwa metry od niej, na łóżku również „ćwiczył” ze swoją kochanką. Robili to zawsze przy zamkniętych drzwiach, żeby dziewczyna nie mogła uciec. Tak, jak w pierwszym przypadku, duchowny znał doskonale rodzinę Grażynki oraz wychowanie jakie otrzymała. Wiedział dobrze, iż wpojono jej bezgraniczną ufność, pokorę i szacunek wobec księży. Co prawda zgorszona dziewczyna mogła opowiedzieć wszystko gdyby tylko chciała, ale komu by wówczas uwierzono – smarkuli z VIII klasy czy jemu, statecznemu kapłanowi? Gra była więc warta zachodu. Mógł „wychować” sobie nastoletnią nałożnicę, a może chodziło mu o wciągnięcie jej z czasem do wspólnych zabaw z kochanką? Trudno powiedzieć, w każdym razie edukacja Grażynki przebiegała dwutorowo. Ona sama na początku starała się ignorować namiętną parę i skupiać całą uwagę na grze. Czyniła w niej autentycznie zdumiewające postępy. Zaczęła nawet powoli przyzwyczajać się do okoliczności i atmosfery, w jakiej odbywały się lekcje. Z niemałym zdziwieniem spostrzegła więc pewnego dnia, że jest sama ze swoim nauczycielem. Ten, ni mniej, ni więcej, tylko oznajmił na samym początku: „…Dzisiaj będziesz się uczyła gry na flecie” i…obnażył przed nią swoje genitalia. Chciał ją nakłonić do miłości francuskiej, a gdy się nie godziła zagroził, że powie jej rodzicom o…zaniedbywaniu przez nią lekcji. W tym czasie rodzice Grażynki byli wniebowzięci jej postępami w grze na instrumentach i „dozgonnie” wdzięczni kapłanowi, który „zaofiarował” się ją edukować. Z tym jej niekwestionowanym talentem wiązali nawet jakieś plany na lepszą przyszłość, również dla siebie. Po wielu prośbach, groźbach i perswazjach ze strony starego sutannowego świntucha, dziewczynka uległa. Kiedy było po wszystkim on, ośmielony stosunkowo łatwym łupem, zaczął pospiesznie zdzierać z niej ubranie i tym razem – już zupełnie wbrew jej woli – bestialsko ją zgwałcił. Na szczęście, a może raczej niestety, na ciele Grażynki – poza intymnymi miejscami – nie było śladów przemocy. Jej wykręcone ręce, masa dorosłego mężczyzny, a przede wszystkim jego status pół – boga wystarczyły, aby zniewolić zastraszone dziecko. Pobiegła z płaczem do domu. Było jej już wszystko jedno. Wykrzyczała zdezorientowanym rodzicom, że już więcej nie będzie chodziła ani na żadne lekcje, ani nawet do kościoła. „Zgwałcił mnie ksiądz! Słyszycie! KSIĄĄĄĄĄĄDZ!!!” – krzyczała na całe gardło. Odpowiedzią były najsilniejsze policzki jakie kiedykolwiek otrzymała – i to w dodatku od matki. Ani ona, ani ojciec nie uwierzyli córce. Uważali, że: albo obrzydł jej kościół, co byłoby jawnym dowodem opętania przez szatana, albo też „z nygustwa nie chce jej się grać”. Obydwa powody były najzupełniej wystarczające, by dziewczyna – po raz drugi tego dnia; tym razem przez własnych rodziców – została sponiewierana, a przy okazji pobita i obsypana najgorszymi wyzwiskami – „…Co ci się pierdoli w tym głupim łbie, co ci się pierdoli!?” – wykrzykiwał ojciec. „…Masz dziwko talent to się ucz! Możesz być chlubą całej rodziny! Co ci zrobił ten wspaniały ksiądz, że tak go szkalujesz! Masz chodzić na lekcje, bo jak nie – to naprawdę skończysz na ulicy, ty mała diablico!!!” Dziewczyna jednak zacięła się w sobie. Postanowiła nigdy więcej nie ulec księdzu, który tak „namiętnie” uczył ją grać na „różnych instrumentach”. Nie poszła na kolejną lekcję, a kiedy przypadkiem spotkała stęsknionego kapłana – na jego zaproszenie odpowiedziała zdecydowanie: „Ja ze spermą na nutach grała nie będę!” Duszpasterz prawdopodobnie przestraszył się hardej owieczki i dał za wygraną. Grażyna kontynuowała później naukę gry na prawdziwych instrumentach w szkole muzycznej, choć paradoksalnie uważa do dziś, że najwięcej nauczyły ją lekcje u księdza… Wydawać by się mogło, że to już koniec dramatu dziecka, dziewczyny, wreszcie młodej kobiety, która przeszła już tak wiele upokorzeń i krzywd ze strony, z której się tego najmniej spodziewała. Przecież Kościół miał być dla niej ostoją szczęścia i radości; ukojeniem w najgorszych chwilach życia. A tymczasem kapłani tego Kościoła, w których wierzyła chyba nawet bardziej niż w samego Jezusa (bo oni byli Jego widzialnymi znakami), ci kapłani w najohydniejszy sposób zdeptali jej najświętsze ideały. Jej psychika, sfera uczuć i wiara w drugiego człowieka zostały na trwałe zwichnięte i podkopane. Minęło kilka lat. Grażyna zaczynała się powoli usamodzielniać. Po dwóch głębokich ranach, których doznała, postanowiła sobie solennie, że będzie żyła życiem „normalnej dziewczyny” – z dala od obłudnego Kościoła i niewyżytych kapłanów, nawet wbrew rodzicom. Nie było to jednak takie proste. Jeśli chciała mieszkać z nimi pod jednym dachem musiała przynajmniej chodzić na lekcje religii, Msze Święte w niedziele i święta, a czasem nawet pomagać matce w sprzątaniu i dekorowaniu świątyni kwiatami. Czas szybko mijał dziewczynie na wytężonej, pilnej nauce i jej życiowej pasji – muzykowaniu. Kilku chłopców, którzy „wystartowali” do pięknej „laski”, dostało już na wstępie bezapelacyjne „kosze”. Grażyna nie potrafiła nawet wyobrazić sobie, że może kogoś pokochać, obdarzyć zaufaniem; a już na pewno nie widziała siebie dotykającą czy dotykaną przez jakiegokolwiek mężczyznę. Bała się nawet myśleć o tym. Czasami jednak, widząc swoje zakochane koleżanki, mimo woli brała to pod uwagę, ale takie myśli były jej wstrętne. Przyszła matura i nadzieja na realizację kolejnego wielkiego pragnienia, które kiełkowało w niej od paru lat. Ambitna i zdolna dziewczyna postanowiła zostać lekarką. Co więcej, zdała celująco wszystkie egzaminy na wyższą uczelnię medyczną i otrzymała indeks. Kiedy wydawało się, że wreszcie spełni się jedno z jej marzeń i zacznie żyć tak, jak chce – na jej drodze po raz kolejny stanęli zacofani, apodyktyczni rodzice. Kategorycznie zażądali, aby poszła na którąś z uczelni katolickich. Uważali, iż skoro dostała się na medycynę, to jest na tyle zdolna, aby „wystartować” na KUL lub ATK w Warszawie i ukończyć katolicki uniwersytet, co było szczytem ich marzeń. Nawiasem mówiąc dobrze, że nie wypchnęli ją na siłę do zakonu. Dziewczyna nie miała wyboru – szantażem było wstrzymanie wszelkiej pomocy finansowej, gdyby – „przyśniło jej się iść na lekarkę…”. Wbrew sobie, z wielkim bólem zmuszona była oddać indeks, chociaż nie wyobrażała sobie i do dzisiaj nie wyobraża innej pracy dla siebie, jak tylko praca lekarza. Zdała pomyślnie na katolicką uczelnię i wkrótce, realizując marzenia rodziców, została katolicką studentką. Jej losy ponownie zostały związane z kręgiem ludzi Kościoła, choć na pewno ona sama nie sądziła wówczas, iż będzie to związanie tak silne i nieodwołalne – determinujące całe jej dalsze życie. Jako studentka nawiązała szereg znajomości z rówieśnikami, wśród których był także jeden chłopiec. Byli przyjaciółmi i nic poza tym. Ważne było to, że Grażyna dzięki Tomkowi zaczynała bardzo powoli odzyskiwać zaufanie do płci przeciwnej, a dzięki temu również odnajdywać się w nowym środowisku. Tomek bywał dość częstym gościem u niej w domu, jako że mieszkał niedaleko. Pewnego dnia chłopak przyprowadził ze sobą kolegę, który przedstawił się jako Antek. Był to bardzo wysoki i dość przystojny młody mężczyzna, na wygląd o kilka lat starszy od Grażyny. Dziewczynie nowy znajomy właściwie od razu przypadł do gustu. W czasie pierwszego spotkania zachowywał się bardzo taktownie; był ujmująco grzeczny i miły. Patrzył tylko może zbyt pożądliwym wzrokiem w jej duże, brązowe oczy. Po jakimś czasie Antek przyjechał sam z Opola, gdzie – jak mówił – pracował. Jego wizyty stawały się coraz częstsze. Zaczęli ze sobą oficjalnie chodzić, a Grażyna poczuła, że chyba po raz pierwszy w życiu kogoś pokochała. Antek, wyraźnie powściągliwy – gdy dziewczyna sprowadzała rozmowy na jego temat – zapewniał gorąco o swojej miłości i bezgranicznym oddaniu. Był bardzo zazdrosny i podejrzliwy – „…to z miłości…” – mawiał. Z jakiegoś powodu nie mógł spotykać się z nią w niedziele, ale zaklinał za to w licznych listach: „Do Ciebie Kochanie mógłbym biec z Opola po torach, żeby Cię móc znów uwielbiać!” Uwielbiał bawić się jej długimi, gęstymi włosami i szeptać namiętnie do ucha: „…Moja czarna madonno…” Chodzili ze sobą przez parę miesięcy i – jak to zwykle bywa – kiedy „zmęczyło” ich chodzenie, to się w końcu położyli. Pani Grażyna dziś, z perspektywy dwudziestu lat, w ciekawy sposób motywuje swoją pierwszą, dobrowolną decyzję, o swoim pierwszym, dobrowolnym razie: „Antek bardzo dążył do współżycia. Ja chyba chciałam spróbować, jak to jest z człowiekiem świeckim. To była zwykła ciekawość, chociaż go kochałam. Chciałam zobaczyć, jak on będzie mnie traktował. Miałam wielką nadzieję, że inaczej niż ci ludzie w sutannach…” No i stało się – po około roku znajomości zorientowała się, iż zaszła w ciążę. Taka „wpadka” – jak to zwykle bywa – jest dużym ciosem dla młodej dziewczyny, która w tym przypadku: zaczęła studia (była na początku drugiego roku); nie wiedziała co to stabilizacja życiowa i własne pieniądze, była „wychowanką” koła różańcowego (dosłownie i w przenośni); miała nawiedzoną matkę i ojca, który mógłby zrobić wielką karierę, gdyby np. wróciły nagle czasy Świętej Inkwizycji. Nie wspomnę już o jej dotychczasowych doświadczeniach z mężczyznami, sprowadzających się do przedmiotowego traktowania, upodlenia i zbrukania jej niewinności, zanim jeszcze zdążyła zakwitnąć. Na szczęście Antek był normalnym chłopakiem, a do tego przystojnym, inteligentnym i – co najważniejsze – kochał ją do szaleństwa. W takiej sytuacji dziewczyna mogła liczyć tylko na niego, że okaże się odpowiedzialny i zatroszczy się o ich wspólną przyszłość, nie mówiąc już o dziecku, które spłodził. Nie miała najmniejszych wątpliwości – jej Antoś stanie na wysokości zadania – założą cudowną, kochającą się rodzinę; będą „żyli długo i szczęśliwie!” Czyż nie o tym marzy każda dziewczyna? W przypadku Grażyny to marzenie miało się właśnie spełnić. Tylko przez dłuższą chwilę poddała się refleksji – że to już teraz (nie miała jeszcze 21 lat), kiedy tak bardzo chciała się uczyć i grać…grać…grać! Szybko jednak nabrała otuchy, obiecując sobie solennie, iż za wszelką cenę musi pogodzić naukę z obowiązkami przyszłej żony i matki. Czekała z niecierpliwością na przyjazd ukochanego Antosia. „Kochanie, jestem w ciąży!” – oznajmiła mu tryumfalnie, zaraz po czułym przywitaniu. Antka w jednej chwili zamurowało; opadły mu ręce, a ona przez moment zawisła mu bezwładnie na szyi. „A ja się nie mogę z tobą ożenić” – padły zimne i zdecydowane słowa – „…to niemożliwe, słyszysz: NIEMOŻLIWE, NIGDY!” Jego głos był inny, stanowczy i nieznoszący sprzeciwu. Pierwszy raz mówił do niej w taki sposób; nigdy na nią nie krzyczał. Schował twarz w ręcach i usiadł na krześle. „…Ale dlaczego Antoś, przecież się kochamy. Powiedz spokojnie – dlaczego? Masz żonę, dzieci, rodzinę? Wytłumacz mi to, a w ogóle dlaczego mi wcześniej nic nie powiedziałeś?” Chłopak, nie wstając się z krzesła, wycedził przez zaciśnięte zęby: „…Nie mogę się z tobą ożenić, bo jestem… księdzem…” Grażynę dosłownie ścięło z nóg. Osunęła się na tapczan i wybuchnęła salwą śmiechu, która przerodziła się w histeryczny chichot. Antek przez cały czas siedział pochylony, z twarzą w ręcach; ani razu nie podnosząc na nią wzroku. Dziewczyna nagle spoważniała i zaraz potem zaczęła płakać. Ogarnęła ją czarna rozpacz. „…I co ja teraz zrobię… i co ja teraz zrobię…?” – powtarzała nieprzytomnie. Ksiądz Antoni okazał się jednak „dżentelmenem” w każdym calu. Wstał z krzesła, sięgnął do kieszeni, ostentacyjnie odliczył większy plik pieniędzy i rzucił je na stół. „…Ty wiesz, co masz z tym zrobić…” – powiedział cierpko. Rzucona kwota stanowiła dokładnie równowartość stawki za prywatny zabieg usunięcia ciąży. Wyglądało to dość dziwnie; tak, jakby Antoni dokładnie wiedział ile „to” kosztuje i nosił przy sobie większą sumę na podobną okoliczność. Dziewczyna nagle oprzytomniała; jak w szoku zaczęła wyrzucać z siebie: „…Coś ty Antek… proszę księdz… no nie…, ja nie mogę tego zrobić! To jest niezgodne z moją wiarą, z moim wychowaniem. Jest już prawdopodobnie za późno, ale nawet gdyby nie było, to i tak nigdy nie zabiję dziecka. Ja je urodzę, a ty masz się zastanowić – co z tym zrobić! Jak ty, będąc księdzem, możesz coś takiego mówić!? Przecież żadne z nas nigdy się nie zabezpieczało. Musiałeś brać pod uwagę, że coś takiego się stanie. To jest twoje dziecko! Noszę je pod sercem! Jak można w taki sposób postąpić z własnym dzieckiem!!!???” Antoni popatrzył na nią zimno i powtórzył z naciskiem: „…TY WIESZ, CO MASZ Z TYM ZROBIĆ…!” Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Grażynka po raz kolejny w swoim życiu została sama ze swoim bólem. „Czy to dzieje się naprawdę?” – pytała samą siebie – „…przecież to jakaś klątwa, przekleństwo, fatum; a…może po prostu nie mam szczęścia do świeckich mężczyzn… może to moje przeznaczenie…” Była kompletnie zrezygnowana. Wzięła pieniądze ze stołu i poszła na zakupy. Nie często miała taką okazję; to, co dawali jej rodzice starczało ledwie na pociąg i chleb. Nakupowała sobie mnóstwo owoców i słodyczy. „Powinnam się teraz dobrze odżywiać” – pomyślała. Płakała i… jadła, jadła, jadła i… płakała. Dla młodej dziewczyny, której dwóch księży zabrało dzieciństwo, zaczęło się dorosłe życie, z „księżowskim bękartem”. Cóż jednak z tego, że była dorosła, skoro pozostawała na łasce i utrzymaniu apodyktycznych rodziców. Nie chciała nawet myśleć o tym, jak zareagują na jej kolejną „rewelację”. Wątpiła nawet czy uwierzą kto jest ojcem jej dziecka. Bardzo bała się tej konfrontacji, ale do kogo miała pójść? Ksiądz Antoni, gdy dowiedział się, że „nie usunęła” – wpadł we wściekłość i furię, o jaką go nigdy nie podejrzewała. „…Nie chcę nigdy widzieć tego dziecka! Rozumiesz! NIGDY!!!” Grażynie nie pozostało nic innego, jak pójść ze swoim bólem do matki. Nie muszę chyba wspominać, jak w rodzinie aż „do bólu” katolickiej traktuje się takie „rewelacje”. Matka wysłuchała ją jednak względnie spokojnie. Tylko z oczu płynęły jej łzy. Uwierzyła córce. Okazało się, iż największy dla niej problem stanowiła „zszargana opinia” katolickiej rodziny. „…Co my teraz wszyscy zrobimy; gdzie pójdziemy. Jak mam się ludziom na oczy pokazać? Taki wstyd! Jak ty wyjdziesz na ulicę? My się musimy chyba wszyscy wyprowadzić…!?” – mówiła, łkając. Drugim problemem był ojciec. „…On cię chyba dziecko zabije…!” – rozpaczała już mama. Dziewczyna cały czas milczała. Nie szukała współczucia, a tym bardziej usprawiedliwienia; chciała tylko konkretnej pomocy. Pragnęła usłyszeć tylko jedno: że może na kogoś liczyć, że ktoś jej pomoże, że nie jest sama. Rozmawiały tak aż do przyjścia ojca z pracy. Już wcześniej zdecydowały, że mu powiedzą, skoro i tak miał się prędzej czy później dowiedzieć. Mama Grażyny nie mogła jej sama pomóc, gdyż nie zarabiała i nie miała swoich pieniędzy. Głową rodziny był ojciec; tylko on mógł cokolwiek zrobić dla upadłej córki, a przede wszystkim mógł pogodzić się z jej upadkiem. Było to bardzo wątpliwe, ale przecież cuda się zdarzały. Człowiek ten mienił się być katolikiem z krwi i kości, a więc nie obce powinny być mu takie postawy, jak: współczucie, miłosierdzie, przebaczenie. Podtrzymywał księdza idącego z monstrancją, nosił nad nim baldachim; był Chrześcijaninem – naśladowcą Chrystusa, Tego Który przygarniał i przebaczał takim jak Grażyna, a ona… była przecież jego córką. Mężczyzna wysłuchał nowiny z napiętą twarzą, która stopniowo stawała się coraz bardziej czerwoną. Żyły wystąpiły mu na czoło. Wstał wolno z krzesła, popatrzył na córkę i powiedział krótko: „Spierdalaj ty suko i nigdy więcej nie waż się przychodzić do tego domu. Nie chcę cię nigdy więcej widzieć!” Tak zakończyła się dla Grażyny przeprawa z rodzicami, a przede wszystkim z ojcem, którego – była o tym przekonana – straciła na zawsze. Pozbyła się przynajmniej reszty złudzeń i wiedziała, że jest na całym świecie zupełnie sama, nie licząc dziecka, które rosło pod jej sercem. Trudno opisać stan, w jakim się wówczas znajdowała. Ona sama tak to wspomina po latach: „…Wyszłam z domu na ulicę, jak ten pies. Wokół mnie kundle latały; takie piękne, wypasione! Mój tatuś mnie z domu wyrzucił, a nikogo więcej nie miałam. Nie było przy mnie tego „kochanego”, który mnie podziwiał, uwielbiał, na kolana klękał; po torach chciał skurwysyn do mnie iść. I tak lazłam, a wokół mnie przepiękne pieski i kotki… Szczęśliwe, uśmiechnięte mamusie łażą z tymi wózkami… i pomyślałam sobie – a ty, dziewczyno – ty gnoju, ty parszywy gnoju, przecież ciebie nawet zdeptać nikt nie będzie chciał. Nie wiedziałam sama gdzie mam iść z tym brzuchem…i tak lazłam…” Dogoniła ją matka. Wbrew mężowi wybiegła za nią z torbą, do której na prędce wrzuciła piętkę chleba i kawałek kiełbasy. Rzuciły się sobie na szyje i płakały obydwie na środku chodnika. Od tamtej pory, aż do samej śmierci, mama była najlepszą przyjaciółką swojej najstarszej córki. Dalej poszły już razem. Grażyna była bezdomna. O powrocie do domu nie było mowy; ojciec nie puszczał słów na wiatr. Do dnia dzisiejszego nie chce widzieć Grażyny, choć minęły już ponad dwadzieścia trzy lata. Nie było innego wyjścia, jak tylko szukać dla dziewczyny jakiegoś kąta. Ona sama wspomina, że chodziły obydwie od domu do domu, aby wynająć pokój – „…zupełnie jak Święty Józef z brzemienną Maryją”. Pod wieczór znalazły w końcu mały pokoik u jakiegoś lekarza. Okazał się on później bardzo dobrym człowiekiem. Dał im wówczas jakiś koc, którym Grażyna mogła się przykryć w nocy, gdyż z mieszkania nie zdążyła zabrać dosłownie nic. W pokoiku nie było jednak żadnych mebli, tylko stary dywan na podłodze, służący od tej pory dziewczynie jako łóżko. Po kilku dniach matka przyniosła jej jakiś garnek, szklankę i „parę groszy” na przeżycie. Przychodziła tak najwyżej co drugi dzień (miała jeszcze troje dzieci), dzieląc się z córką swoim niedostatkiem i tym, co mogła zaoszczędzić lub niepostrzeżenie wynieść z domu. Można wyobrazić sobie jak czuła się dziewczyna, leżąc całymi dniami na podłodze i rozważając w samotności swoje położenie. „…Byłam jak zhańbiona, wykopana z domu suka. Nie chciałam wychodzić na dwór, do ludzi. Zazdrościłam im uśmiechów, jedzenia, mieszkań, łóżek w których spali. Czułam się jak trędowata, jak ostatnia ulicznica” – wspomina po latach. Miesiąc przed porodem Grażyna zaczęła nagle odczuwać bóle podbrzusza. Matka zaprowadziła ją do lekarza, gdzie okazało się, że istnieje obawa zatrucia ciążowego i konieczna jest hospitalizacja. Pierwsze tygodnie w szpitalu były dla dziewczyny pobytem w raju – miękkie łóżko, regularne posiłki, opieka życzliwych ludzi. Wszystko zaczęło się psuć, kiedy trzeba było podać dane ojca dziecka. Grażyna milczała jak grób tak, jak kazano jej milczeć na temat upadłych księży, od dziewiątego roku życia. Personel – lekarze, pielęgniarki, położne; wszyscy, łącznie z kobietami na sali, traktowali ją od tej pory pobłażliwie i z politowaniem. Poza matką nikt jej nigdy, przez cały miesiąc nie odwiedził – było to aż nazbyt wymowne. Grażyna widziała w oczach tych wszystkich ludzi wypisane wiele określeń jednego słowa «kurwa». Nadszedł wreszcie dzień porodu z wielkimi komplikacjami, które zakończyły się cięciem cesarskim i narodzinami ślicznego chłopczyka – Rafała. Nieprzytomną matkę z trudem odratowano po narkozie. Przez długi czas czuła się bardzo źle i była bardzo słaba. Nie podnosił jej – ani na ciele, ani na duchu – nawet widok dziecka, które „nie wiadomo po co przyszło na świat”; tak wtedy o nim myślała w chwilach szczególnie głębokiej depresji. To dziecko było skalane, znienawidzone i przeklęte od chwili samego poczęcia. Księżowskie dziecko – jedyne, którego nikt nie przyszedł oglądać, podziwiać. Wszystkie matki miały odwiedziny mężów, narzeczonych, rodziców, bliskich i dalszych znajomych; do Grażyny nie przyszedł nikt. Przeżywała to bardzo boleśnie. Jej rodzice wyjechali w tym czasie na wczasy, gdyż ojciec zadecydował, że to za wielkie upokorzenie – przebywać w jednym mieście, kiedy ta „ulicznica” rodzi. A „ulicznica” z pociętym brzuchem leżała, modliła się i myślała czy znajdzie się ktoś, kto pomoże jej nieść małego Rafałka, ważącego (bagatela!) 5 kg. Zlitowała się nad nią siostra, która wbrew zakazowi ojca przyszła do szpitala akurat wtedy, kiedy można już było odebrać dziecko. Zaniosła je do pokoiku Grażyny, bo ona sama nie miała na to dość sił. Matka została sama ze swoim dzieckiem w upokorzeniu i ubóstwie, które można było tylko porównać z ubóstwem betlejemskiej stajenki. Po przyjeździe z przymusowych wczasów, zaczęła odwiedzać ją mama. Jak mogła i na ile mogła pomagała córce, a przede wszystkim podtrzymywała ją na duchu, bo pieniędzy nie przynosiła prawie wcale. Dziewczyna była notorycznie niedożywiona, a często nawet głodna. Karmiła się nadzieją, że jakoś się z tego wszystkiego podźwignie – wróci na uczelnię i zacznie normalnie i godnie żyć. Ta złudna nadzieja, co do której nie było żadnych przesłanek, trzymała ją jakoś przy zdrowych zmysłach i dawała względną równowagę psychiczną. Grażyna wiedziała, iż popełniła życiowy błąd, za który musi odpokutować. Tak, jak wcześniej nie brała pod uwagę zabicia dziecka, tak i teraz nie myślała nawet o oddaniu go do przytułku czy rodziny zastępczej. Kochała to odrzucone i wzgardzone przez własnego ojca maleństwo tym bardziej, gdyż wiedziała, że ono ma tylko ją. Bardzo dużo i często modliła się żarliwie w swoim pokoiku do Boga o przebaczenie i poprawę losu. Brakowało jej jednak jednego – spowiedzi. Dla niej, wyrosłej na zasadach katolickich, nie było innego miejsca na pojednanie z Bogiem, jak tylko konfesjonał. Pragnęła wyrzucić z siebie grzech nieczystości, który popełniła; gotowa też była przyjąć każdą, nawet najtrudniejszą pokutę – byleby tylko Bóg nie karał jej i to wyklęte, nieślubne, księżowskie dziecko. Poprosiła matkę, żeby ta została z małym na godzinę, a sama po raz pierwszy wybrała się na miasto. Chyłkiem przemykała się bocznymi chodnikami, unikając na wszelki wypadek znajomych twarzy i niezręcznych pytań w stylu: „co słychać”. Szybko znalazła się na plebanii przy kościele i zadzwoniła do pierwszego z brzegu księdza. Z wielkimi oporami zgodził się zejść i wyspowiadać dziewczynę; czekała za nim dobre kilkanaście minut. Zrzędząc coś o codziennej Mszy i związanej z nią okazji do spowiedzi, wszedł w końcu do konfesjonału. Grażyna opowiedziała szczerze i do końca o wszystkim, nie wybielając i nie potępiając nikogo; zrelacjonowała po prostu fakty. Kapłan nie uwierzył jej albo grał tylko wielce zgorszonego jej postawą. Całą winę zrzucił na nią. Potraktował ją jak dziwkę, która…usidliła słabego człowieka i wlazła mu na siłę do łóżka. „…Uwiodłaś świętego kapłana; zniszczyłaś mu życie; zbrukałaś jego święte powołanie i próbowałaś go od niego odwieść!” – grzmiał duchowny. „Jawnogrzesznica” płakała, a alter Christus dalej walił w nią „kamieniami…” Mówił o karze ognia piekielnego dla gorszycieli i czarnych owiec w owczarni Jezusa. Dał jej w końcu rozgrzeszenie, uzależniając je od zachowania przez nią absolutnej tajemnicy co do zaistniałych faktów i przedmiotu spowiedzi. Po raz kolejny w życiu dziewczyna została zmuszona do milczenia. Zresztą i tak by nikomu o niczym nie powiedziała. Ciągle – niczym małe dziecko – wierzyła w nieomylność i bezkarność księży. Co więcej, zahukana i poniżona, niemal uwierzyła we własną winę, chociaż fakty były zupełnie inne – to ona i jej nie chciane dziecko byli ofiarami, a nie sprawcami. Teraz patrzy już na tę sprawę nieco inaczej: „…Winą obarczano tylko i wyłącznie mnie; wszyscy – może z wyjątkiem mojej matki. Dlaczego ja byłam winna!? Czy dlatego, że nie zabiłam dziecka!? Dlatego jestem winna po dziś dzień!? No to może zmieńmy naukę Kościoła!? Powiedzmy, że dzieci trzeba zabijać! Nie walczmy z aborcją! Nie róbmy nic wbrew sobie! Tak ma być…!??” Po spowiedzi była zdruzgotana, ale na swój sposób szczęśliwa z rozgrzeszenia, które otrzymała. Przyrzekła sobie solennie, iż nigdy nikomu nie zdradzi z kim ma dziecko i liczyła, że wówczas Pan Bóg jej wybaczy. Tego przyrzeczenia dochowała przez ponad 20 lat, aż do spotkania ze mną. Wiedziała, że matka będzie również milczała jak grób, a rodzeństwo nie powie nic ze wstydu. Ojca już nie miała. Tymczasem jednak do niej samej zaczęły docierać pogłoski – co i z kim zrobiła. Nikt nie znał personaliów „duchownego ojca”, ale w miasteczku aż huczało od plotek. Stało się to niedługo po tym, jak zaczęła wychodzić „na świat” pewna, że nikt nie zna jej tajemnicy. Wybiegała na krótko do sklepu z dzieckiem na ręku (nie miała za co kupić wózka), ale to wystarczyło, aby poczuć przenikliwy wzrok na swoich plecach, zobaczyć wymowne uśmieszki i poruszenie wokół siebie, a czasem usłyszeć nawet strzępy szeptów. Wiedziała, że wiedzą; potwierdziły to w końcu dwie napotkane koleżanki, siostra i matka. Najgorsze było źródło tej rewelacji – przekazywanej w 50 – cio tysięcznym mieście z ust do ust. Tym źródłem byli… księża. Grażyna dowiedziała się z czasem od wielu osób, w tym od jednego z samych kapłanów, że to właśnie wśród nich „wybuchła” fama o „…księżowskiej dziwce”. I tak już zdruzgotana do granic możliwości dziewczyna poczuła się jak zaszczute zwierze. Bała się już w ogóle wychodzić z pokoju, a niezbędne zakupy robiła jej matka. Tak wówczas, jak i dziś pani Grażyna jest święcie przekonana, że to upokorzenie i wszelkie dalsze szykany jakie ją spotykały – „zawdzięcza” księdzu, który najpierw grubiańsko potraktował ją w konfesjonale, a później ZDRADZIŁ NAJŚWIĘTSZĄ TAJEMNICĘ SPOWIEDZI. Prawdopodobnie podzielił się treścią Sakramentu ze swoimi kolegami – ostrzegając ich zapewne przed „…ladacznicą napaloną na księżowskie huje…” (takie m.in. określenie słyszała kiedyś Grażyna pod swoim adresem). Dalej wieść mogła wyjść poza plebanie np. przez gospodynię któregoś z księży, a one przejawiają często naturalną zdolność echolokacji i równie często korzystają później z tzw. poczty pantoflowej. Wydawało się, iż wszystkie moce – ziemskie i niebieskie – sprzysięgły się przeciw Grażynie i jej dziecku. Znikąd nie mogła spodziewać się żadnej pomocy ani ukojenia dla upodlonej duszy. Żyła z tego, co wyniosła z domu jej matka. Gdyby nie wyrozumiałość gospodarza, u którego wynajmowała pokój, już dawno wylądowałaby pod mostem. Należność za wynajem (1.300 zł – w 1976 r.) często litościwie odkładał „na potem”. Wtedy zjawił się ON – pan i władca – kapłan katolicki, ksiądz Antoni Joniec, rodem z Opolszczyzny. Jakimś sposobem dowiedział się gdzie przebywa Grażyna z synkiem. Ona, gdy go ujrzała… ucieszyła się. Tak, widok tego drania, który zrobił jej dziecko i zostawił na pastwę losu i ludzkich języków; jego widok wywołał na jej twarzy – uśmiech. Przez ułamek sekundy trwała ta radość. Tyle wystarczyło, żeby w serce dziewczyny wstąpił promyczek nadziei – że może do niej wróci; że będą razem, że dziecko będzie miało ojca, a ona… męża. Antek – stuprocentowy samiec – bardzo szybko sprowadził ją na ziemię. Uśmiechnął się kpiąco i powiedział na przywitanie: „…No i co, klepiesz biedę, cierpisz…to dobrze, bardzo dobrze. Jak nie usunęłaś to cierpisz…” Grażyna nic się nie odezwała; zacięła się w sobie i milczała. Zdążyła się już uodpornić na słowa, które ranią i bolą gorzej niż wbijane w serce szpile. Ksiądz Antoni tymczasem zaczął się rozbierać i nachalnie do niej przystawiać. Odepchnęła go ze wstrętem. „…Gdzie byłeś kiedy prawie umierałam przed porodem; kiedy ojciec wyrzucił mnie z domu i nie miałam dokąd pójść i za co żyć!? Po co w ogóle przyjechałeś!?!” Mężczyzna pomyślał przez chwilę, sięgnął do kieszeni i odliczył 1.700 złotych. „…Muszę cię w końcu zacząć utrzymywać…” – powiedział tonem plantatora do dopiero co kupionej niewolnicy. Kiedy kładł się na Grażynie, ona kombinowała tylko na co przeznaczy to 1.700 złotych… opłacenie zaległego czynszu, śpioszki dla dziecka, mleko, jedzenie… powtarzała w myślach, w rytm jego ruchów. „…Może starczy…” – zakończyła podsumowanie równo z jego orgazmem. Scenariusz ich spotkań powtarzał się niemal dokładnie co jakiś czas – wymówki i kpiące spojrzenia na nią (na dziecko nigdy nie spojrzał); rzucane z pogardą pieniądze i seks. Antoni pozostał przy pierwotnej kwocie, którą dawał jej co miesiąc. Nigdy nie zwiększył sumy; nigdy też – nawet z okazji imienin czy 8 – go Marca – nie dostała od niego kwiatka, czekolady ani nawet…dobrego słowa. Traktował ją jak dziwkę; ciągle wypominał jej, że urodziła dziecko i zagmatwała mu życie. Kiedy odebrał już to, co jego zdaniem słusznie mu się należało (w końcu dawał jakieś pieniądze), wciągał spodnie, ubierał się bez słowa i żegnał ją „…tym samym – zimnym spojrzeniem…” A te jego 1.700 złotych starczało na czynsz za mieszkanie i skromne wyżywienie. Gdyby nie okazjonalna pomoc matki i tak by jej brakło na pieluchy, ciuszki dla dziecka i opał na zimę. Grażyna, choć czuła się pogardzana i upokarzana przez Antoniego, nie miała wyrzutów sumienia, że oddaje się za pieniądze. Wiedziała przecież doskonale dlaczego ją finansuje; stało się to jasne już za pierwszym razem. Dziewczyna zrobiła się na swój sposób zimna i wyrachowana – „…skoro i tak wszyscy mają mnie za księżowską kurwę, to dlaczego mam nią nie być; tym bardziej, że od tego chama naprawdę coś mi się należy…” – myślała sobie dziewczyna. W rzeczywistości (są to już tylko moje odczucia) ta postawa miała jednak swoje odniesienie w miłości do dziecka. Grażyna miała już za sobą piekło – niczym pogryziona, głodna, wygnana przez swoje stado wilczyca ze swoim młodym. Wszystkie jej myśli i działania skupiły się na jednym: jak zapewnić sobie i małemu przetrwanie! Nie chodziło jej już o aprobatę ojca, o powrót do domu; nie marzyła nawet o miłości i małżeństwie, bo kto wziąłby „księżowską kurwę” na dodatek z dzieckiem. Nie dziwiła się, iż ludzie tak właśnie ją postrzegają. Po raz pierwszy doświadczyła tego w szpitalu, kiedy nie przyznała się kto jest ojcem dziecka; wiadomo – tylko kurwa nie wie z kim ma dziecko! Na domiar złego – pewnego razu, kiedy szybkim krokiem szła z dzieckiem z zakupów, potrącił ją samochód. Chciała, jak zwykle, uciec prędko przed ludzkimi spojrzeniami i schronić się w swojej – jakże skromnej – oazie ciszy i spokoju. Na szczęście dziecku nic się nie stało, ale ona była nieźle poturbowana. I tak, zamiast anonimowych, błyskawicznych zakupów – zrobiło się zbiegowisko ludzi patrzących z niedowierzaniem, jak wstaje pokrwawiona z ulicy, podnosi dziecko, które jej wypadło z rąk i ucieka w popłochu do parku. Jej syn jest dziś niemal pewien, że to jego ojciec wynajął kogoś, żeby „załatwił” za jednym zamachem jego i matkę. Wskazywał by na to fakt, iż kierowca oddalił się z miejsca wypadku, ale przecież…”wypadki chodzą po ludziach”. Minęła przecudna wiosna, którą Grażyna mogła podziwiać przez małe okienko, wychodzące na podwórko budynku. Odetchnęła trochę po długiej chorobie Rafałka i planowała swoje nędzne życie. Lubiła opierać się łokciami o parapet okna i wystawiać twarz na ciepłe promienie słońca. W wolnych chwilach uczyła się z książek, które przyniosła jej z domu mama; wieczory spędzała przeważnie na modlitwie. Czasami miała święto – gospodarze zapraszali ją do siebie na jakiś lepszy film. Postanowiła, że kiedy minie lato, musi koniecznie wrócić na uczelnię. Nie wiedziała jeszcze jak to zrobi, ale jednego była pewna – nie podda się beznadziei i upodleniu, w jakim się znalazła. Odbije się od dna i zacznie normalnie żyć, bez niczyjej łaski i jałmużny! Mogła przecież założyć swojemu „dobroczyńcy” sprawę o przyznanie alimentów na dziecko; musiałby wówczas płacić co najmniej dwa razy tyle co płacił. Mogła też posłużyć się taką ewentualnością jak szantażem i wymusić na nim dużo większe kwoty. Wówczas miałaby szansę wyjechać z miasta i zacząć nowe życie, a nawet skończyć studia zaoczne. Niestety w środku była ciągle małą, dziewięcioletnią dziewczynką, której już wtedy wpojono, że księdzu wolno wszystko; księdza nie wolno skrzywdzić ani się mu sprzeciwić; a to, co robi, myśli lub powie ksiądz – jest zawsze dobre. Jej marzenia o lepszym życiu nie miały więc żadnych szans na powodzenie. Jeśli jeszcze tego wówczas nie rozumiała, karmiąc się nadziejami bez żadnych podstaw, to wkrótce miała się o tym przekonać. Latem «PAN», jak go nazywa dziś pani Grażyna, pojechał „wielce zmęczony” na wczasy do swojej siostry, która mieszkała w NRD. Wrócił do kraju 25 sierpnia 1977 roku i tego samego dnia zjawił się u Grażyny. Oto, jak ona sama wspomina ten dzień i to, co się wtedy wydarzyło: „…On wtedy przyjechał z tego NRD napalony jak idiota. Pamiętam jak zrzucił zaraz po wejściu marynarkę, zdarł spodnie i po prostu, gdy byłam nachylona nad tym dzieckiem, on mnie złapał i wziął tak, jak mężczyzna bierze kobietę… ja nie miałam czasu na żadną reakcję. A nawet gdybym miała, to nie wiem czy bym powiedziała – słuchaj, nie rób mi tego. Na pewno bym powiedziała – słuchaj, mam dni płodne, nie rób mi tego, bo faktycznie miałam. Ale czy mogłam mu się zupełnie przeciwstawić, skoro byłam od niego zależna finansowo i nie miałam nic kompletnie? No… chyba nie. Kiedy mu później powiedziałam – słuchaj, ja mam dni płodne, a on do mnie – i co z tego! I się okazało – co z tego, po miesiącu – znowu byłam w ciąży! Jak mu to powiedziałam, gdy przyjechał z tymi pieniążkami zasranymi, położył mi na stół należność za Rafała, przysunął swoją twarz do mojej i krzyknął – I CO! Jak to co, znowu jestem w ciąży – odparłam. Wyciągnął wtedy, jak za pierwszym razem autentyczne 3.000 złotych, rzucił na stół i powiedział:…I ty wiesz co masz z tym zrobić! Ja tego nie będę chował! Rozpłakałam się wtedy jak małe dziecko i powtarzałam przez łzy – nie zrobię tego…, nie zrobię…!” Po wyjeździe Pana, Grażyna skontaktowała się jak mogła najszybciej z matką, a ta zadzwoniła do księdza Antoniego, żeby natychmiast przyjechał. Tak, jak obiecał, tak przyjechał dość szybko swoim samochodem. Matka długo z nim rozmawiała, najpierw przy córce, a później w cztery oczy. O dziwo! Antoni obiecał, że się… ożeni. Miał tylko sprzedać swój telewizor, meble, samochód i „zacząć nowe życie…” Jak się później okazało – grał tylko na zwłokę; zaskoczony nieoczekiwanym skomplikowaniem się sytuacji. Kiedy pani Grażyna opowiadała mi o tym „przełomie” w postawie księdza Antoniego Jońca, zadałem jej pytanie – czy go jeszcze wówczas kochała? czy gotowa była dzielić z nim dalsze życie? Oto co mi odpowiedziała: „…Ja, kochać… ja nie wiem. Być może bardzo chciałam, na pewno próbowałam. Być może zależało mi na tym, żebyśmy byli razem. Być może zależało mi na tym, żeby te dzieci miały ojca; żebym była normalnym członkiem społeczności. Nie chciałam chodzić ciągle przygarbiona i nasłuchiwać – z której strony, kto, co i gdzie mi zrobi czy powie, czy w jakiś sposób inny upokorzy…” Drugi poród przebiegał z jeszcze większymi problemami niż pierwszy. Powodem było wrodzone zwężenie szyjki macicy. Miała okropne bóle. Termin porodu minął kilkanaście dni wcześniej, jednak lekarz ciągle czekał na normalne objawy porodowe, których nie było. Dosłownie minuty brakowały do pęknięcia macicy i jajników; „cesarkę” zrobiono dosłownie w ostatniej chwili. Po wyciągnięciu zdrowej dziewczynki, kiedy Grażyna obudziła się z narkozy, usłyszała słowa doktora: „To prawdziwy cud,…nie mieliśmy nawet czasu spytać panią: kogo ratować, więc ratowaliśmy obie i… udało się!” Urodziła się Ewa – podobna jak dwie krople wody do swojego ojca. Obecnie jest jego lustrzanym odbiciem; nawet porusza się w taki sam sposób jak on. Tak więc Pan Bóg „pobłogosławił” nieformalny związek (jeśli to w ogóle można było nazwać związkiem) kolejnym dzieckiem. Tymczasem ojciec „rodziny” trafił na „dywanik” do swojego biskupa ordynariusza, samego wielkiego Alfonsa Nossola. Ten powszechnie znany i szanowany przez Polaków i Niemców „arcykapłan” Opolszczyzny, słynął ze swej surowości, ale był też uznawany za człowieka wielkodusznego i sprawiedliwego. Wszyscy jego poddani – kapłani i zakonnice – wiedzieli, że na Nossola jest tylko jeden, wypróbowany sposób: przyznać się samemu do winy, zanim „rozpali się gniew szefa”. Ksiądz Antoni, choć był świeżo upieczonym kapłanem, o takich sprawach wiedział doskonale, jak wszyscy inni. Z tego, co relacjonował później niedoszłej teściowej i swojej nieślubnej – został wezwany w związku z przeniesieniem na inną parafię. Ponieważ takie drobiazgi załatwia się zazwyczaj jednym „świstkiem”, a nie osobistą audiencją u samego „Dona”, więc nasz „bohater – dzieciorób”, w jak najbardziej uzasadniony sposób, po prostu „spękał”. Zaraz po otrzymaniu dekretu wyjąkał więc lojalnie i pokornie, że „…jest ojcem jednego dziecka, a drugie jest w drodze” (miało to miejsce na krótko przed narodzeniem Ewy). Ksiądz biskup, jak łatwo się domyśleć, cośkolwiek o tym wiedział i chciał potraktować całą sprawę szablonowo tj. przenieść delikwenta na inną parafię, a przy okazji udzielić mu stosownej reprymendy. Nos biskupa Nossola nie sięgał jednak zbyt daleko. „Siatka wywiadowcza” nie doniosła mu jeszcze, iż „bociek po raz drugi pikował nad pokoikiem Grażyny”. Dowiedziawszy się zatem o drugim dziecku, kazał zawezwać przed swoje oblicze „pokalaną” przez jego poddanego dziewicę. Dziewczyna niezmiernie się zdziwiła tym wezwaniem; była bardzo przestraszona – bała się kolejnych szykan i upokorzenia. O dziwo, hierarcha zachował się bardzo na poziomie: był delikatny, kulturalny, wręcz przyjacielski. Już na wstępie zaznaczył, że zobowiązuje Grażynę do zachowania bezwzględnej tajemnicy, która miała obejmować nie tylko ich rozmowę, ale „całą sprawę”. Cóż to było za zobowiązanie – już sama wcześniej o tym zadecydowała. Nie myślała nigdy, że przyjdzie się jej tłumaczyć przed biskupem. Ten, nie wdając się w szczegóły romansu, dał jej do wyboru trzy warianty: – „zesłanie” księdza Antoniego za granicę, na parafię do Niemiec; – przeniesienie go do Diecezji Białostockiej – dokładnie na drugi koniec Polski – tam, „gdzie wrony zawracają całymi stadami”; – suspendowanie = pozbawienie prawa „bycia” księdzem, np. na rok. Samo złożenie losów kapłana w ręce jego konkubiny, gdyż tak to faktycznie wyglądało, było wielkim precedensem. Nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszałem. Zazwyczaj w podobnych wypadkach ojca (nie tylko duchowego) przenoszono na inną parafię, najczęściej w tej samej diecezji. Biskup, który był tzw. „gościem”, dawał wówczas nawet bogatszą placówkę, aby ksiądz mógł utrzymać „przyszywaną” rodzinę. Ale żeby dziewczynie dać możliwość podjęcia decyzji w takiej sprawie!? Pochylmy więc czoło przed biskupem Nossolem, bo w istocie okazał się „Wielkim Gościem”. Na jego gest miał z pewnością wpływ fakt, iż Grażyna była już „pokarana” nie jednym, a dwójką dzieci i była bez środków do życia. Przeanalizujmy teraz krótko trzy rozwiązania problemu Antka Jońca. Pierwszy wariant zakładał faktyczny i wysoki awans, zwłaszcza jeśli zważyć na bardzo młody wiek kapłana (28 lat) oraz jego niekwestionowane „zasługi” dla Kościoła Opolskiego. Drugi wyjazd był już mniej atrakcyjny, szczególnie pod względem finansowym. O ile tereny Białostocczyzny słyną z pobożności jej mieszkańców, to niestety – w parze z tą pobożnością idzie często bieda. Zakładamy, że ksiądz Joniec nie pracowałby w białostockiej katedrze, tylko co najwyżej we wsi „Wygwizdów Dolny”. Trzecie rozwiązanie zakładało już prawdziwą karę, ponieważ wiązało się z utratą – na dłuższy czas – środków utrzymania. Nie wszyscy odczuwają to jednak aż tak bardzo dotkliwie. Wielu „dorobionych” księży lub mających bogate rodziny (tak, jak w przypadku Antoniego) traktuje okres suspensy jak przymusowy urlop. Jest wtedy czas na romanse, przygody, podróże i zwiedzanie świata. Biskup Nossol dał do zrozumienia Grażynie, że jeśli wybierze wariant trzeci – pozbawi się na długo jakichkolwiek „alimentów”. Wybierając drugie rozwiązanie – w znacznym stopniu je sobie ograniczy. „…Wybór należy do ciebie, drogie dziecko” – skwitował. Na podjęcie decyzji miała trzy dni. „Luby” nie odstępował jej na krok, dopóki nie upewnił się, którą opcję wybierze. Oczywiście wybrała pierwszą! W jej naturze nie leżało karanie, ale wrodzona pokora i ufność, ciągle wystawiana na ciężkie próby. Nie zrobiła tego bynajmniej tylko ze względów finansowych. Stało się w końcu dla niej jasne, że nigdy nie będzie żoną tego człowieka i tak naprawdę nie chce nią być. Na uwagę zasługuje fakt, iż w toku negocjacji „narzeczony” Joniec nie wspomniał ani jednym słowem o swojej wcześniejszej deklaracji „rozpoczęcia nowego życia” u boku Grażyny. Biskup prawdopodobnie również nie brał tego pod uwagę. Chciał załatwić sprawę w ten sposób, by dziewczyna była „syta” i Kościół „cały”. Dalsze ustalenia, a raczej wymóg ojca diecezji był taki, że „…ksiądz Antoni jedzie do Niemiec po to, aby móc godnie utrzymywać nieformalną rodzinę…”. Powiedziane to zostało w obecności obojga zainteresowanych, czyli Antka i Grażyny. Na mocy tego układu, miał on również sprzedać swojego 5 – cio letniego dużego Fiata, a pieniądze przekazać jednorazowo dziewczynie. W zamian za to ona – przez dwa lata – miała dać mu spokój, by mógł się spokojnie urządzić w nowych warunkach. Po upływie tego czasu her Antoni powinien zacząć przysyłać twardą walutę. Co do wysokości dalszych kwot – biskup pozostawił tę kwestię do ustalenia pomiędzy „stronami”. Te, a jakże, spotkały się i „ustaliły” na piśmie wysokość alimentów na 150 DM na jedno dziecko, a zatem 300 marek na miesiąc. Taką kwotę ustalono w 1978 roku. Dzisiaj daje to sumę ok. 580 złotych. Nie było mowy o żadnych pieniądzach dla Grażyny, no bo właściwie za co… Oczywiście wszystkie warunki ustalił Joniec; bardzo się przy tym użalał na swój los i „dotkliwe obciążenie”. Kuria w Opolu wyznaczyła podobno jakiegoś księdza w Niemczech, który miał rzekomo pilnować, aby pokrzywdzony „biedula” wywiązywał się należycie z płatności; jednakże nikt nigdy onego księdza nie widział. Sprawa została więc pozostawiona samej sobie. Oznaczało to na przyszłość przejęcie całej inicjatywy przez kapłana, który w dodatku przenosząc się do innego kraju (na mocy ustaleń dwóch biskupów – przekazującego i przyjmującego), wychodził spod jurysdykcji tj. zwierzchności biskupa Nossola. Miało to fatalne skutki dla dalszego życia Grażyny i jej dwójki dzieci, ale ona – ciągle ufna i zastraszona – nie zdawała sobie z tego wówczas sprawy. Joniec ciągle dominował nad nią, jak wielki kapłan nad małą dziewczynką. To on ustalał warunki, a ona miała słuchać i milczeć – od 9 – go roku życia, kiedy została zgwałcona – przede wszystkim milczeć! Ksiądz Antoni otrzymał dekret, kierujący go do pracy w Niemczech. Miał tam wyjechać po miesiącu, ale nie mówiąc nic nikomu, czmychnął zaraz po rozmowach u biskupa, zatrzymując się u rodziny. Na miejscu w Opolu upoważnił swojego świeckiego kolegę, pana Lodzika, który miał sprzedać mu Fiata, a pieniądze ze sprzedaży dać Grażynie. Fiat został sprzedany za „psie” pieniądze; przynajmniej o takich wiedziała Grażyna… Kolega Jońca spotkał się z dziewczyną, aby wypełnić warunki ugody, ale kiedy przyszło do wypłacania kasy, lojalny Lodzik podsunął jej do podpisania przygotowany wcześniej dokument, w którym Grażyna…zrzekała się ojcostwa księdza Antoniego względem Ewy i Rafałka. Oczywiście nie podpisała się pod tym kłamstwem, które miało na zawsze uwolnić ojca od własnych dzieci. Nie dostała też naturalnie obiecanych pieniędzy. Było to wyjątkowo świńskie zagranie ze strony obu panów. Jasnym stało się teraz, dlaczego Joniec prysnął wcześniej do Raichu. Dziewczyna była załamana – znowu nie miała z czego żyć, a po Antku ani śladu. Poszła i opowiedziała wszystko w kurii biskupiej. Nie zastała akurat ordynariusza Nossola. Wysłuchał ją, aczkolwiek nie do końca, biskup pomocniczy Adamiuk, który skwitował całą sprawę dwoma zdaniami: „Ja o niczym nie wiem…! DZIEWCZYNO PORADŹ SOBIE SAMA…!” Faryzeusz w piusce dobrze wiedział, gdzie jest Joniec, gdyż sam go tam – wspólnie z Nossolem – wysłał. W tym czasie cała Nysa huczała już od opowieści o „księżowskiej kurwie”. Grażynie znów odechciało się żyć. Gdyby nie dwójka dzieci prawdopodobnie by ze sobą wtedy skończyła. Pozostawiono ją na pastwę losu z jednym niemowlęciem i dwuletnim oseskiem, bez żadnych środków na utrzymanie. Otrzymała jednak wkrótce pomoc i to z najmniej oczekiwanej strony. U młodego księdza z miejscowej parafii wyczuła nić sympatii i szczerego współczucia pod swoim adresem. Poszła do niego i opowiedziała szczegóły swojego dramatu. Tak się dziwnie składało, że ksiądz ten pracował wcześniej w parafii pana Lodzika. Po wielu pertraktacjach z udziałem duchownego, kolega Jońca oddał w końcu pieniądze Grażynie. Ta pomoc obcego kapłana była jednym z bardzo nielicznych aktów miłosierdzia wobec ogólnie wyklętej i odrzuconej dziewczyny. Nawet jej młodsze rodzeństwo jej nie odwiedzało. Tak naprawdę mogła liczyć tylko na matkę. Byli też tacy, którzy sugerowali jakąś pomoc, wyrażali swoje ubolewanie i…ciągnęli za język, by dowiedzieć się więcej szczegółów, a potem dzielić się nimi na prawo i lewo. Grażyna nigdy i nikomu wprost nie przyznała się, że ma dzieci z księdzem. Ona dotrzymywała danego słowa. Wyjątek stanowiła rozmowa u biskupa, którą uważała niemal za spowiedź. Zajmijmy się teraz losami księdza Jońca w europejskiej „Ziemi Obiecanej”, jaką bez wątpienia – pod koniec lat 70 – tych – była RFN. W tamtym czasie księża z Polski nie marzyli o takich przeniesieniach. Ksiądz emigrant byłby od razu potencjalnym agentem wywiadu, dla jednej lub drugiej strony. Podobną roszadę mógł zrobić chyba tylko Nossol, ze swoimi wielkimi „plecami” u Niemców i szacunkiem u ówczesnych władz polskich. Obecnie wielu polskich kapłanów pracuje za zachodnią granicą, gdzie od lat jest wielka „posucha” na powołania; prawdę mówiąc – prawie w ogóle ich nie ma. Polscy księża wyjeżdżają tam na kilkumiesięczne lub paroletnie saksy, a niekiedy nawet na stałe. W obydwu wypadkach potrzebna jest względna znajomość języka, „chody” u biskupa albo „trochę” języka i dobry „bajer” w stylu: „mam bardzo chorą matkę i potrzebuję więcej szmalu na jej leczenie…”. Nasi kapłani bynajmniej nie lecą na państwową pensję, którą otrzymuje w Rajchu każdy duchowny. Te parę tysięcy marek, można „wyciągnąć” równie dobrze na średniej parafii w Kraju, zwłaszcza jak się trochę pokombinuje. Ale „pokombinuje” w Polsce, a w Niemczech – wcale nie znaczy to samo! Każdy bez wyjątku Polak – czy to będzie ksiądz, czy złodziej sklepowy – posiada naturalne, wrodzone zdolności do „rąbania” Niemców. Losy naszego Narodu na przestrzeni dziejów nie pozostawiają w tej kwestii żadnych wątpliwości. Podobno już starożytni Słowianie kradli Germanom konie i woły (dzisiaj – „Merole”, Golfy i Passaty), nie mówiąc już o wyprawach łowieckich do ich lasów (por. okradanie sklepów). Talent ten „wysysamy” wszyscy wraz z mlekiem matki. Jeśli do tego „daru” dodać autorytet, jakim cieszą się kapłani wśród niemieckich Katolików oraz ich narodową cechę – naiwność – wyłania się wielkie pole do popisu dla naszych chłopców w sutannach. Będąc księdzem słyszałem o „Helmutach” łapiących się niczym muchy na lep na stare proboszczowskie „kawałki” w stylu: okolicznościowe zbiórki na świątynne remonty, renowacje, malowania, konserwacje; pomoc dla misji; „dary”; pomoc finansowa dla „budującej się” parafii w biednej Polsce itp. Uczciwym z natury Niemcom do głowy nawet nie przyjdzie, że pieniądze zbierane na tak zbożne cele, mogą zasilać prywatne konto ich pasterza. Znam z opowiadania przypadek, jak to polski kapłan „na robotach” w niemieckiej parafii po obejrzeniu w tamtejszej telewizji reportażu o niedożywionych dzieciach w Bieszczadach – zrobił na ten cel zbiórkę i…nieźle się obłowił. Powróćmy jednak do naszego bohatera „na wygnaniu”. Zapewne przekraczając granicę PRL – u odetchnął biedula pełną piersią. „Zaszczuty” przez „głupią dziwkę” (która nie chciała usunąć dwóch bachorów) oraz jej matkę – nareszcie będzie miał spokój z dala od nich. W końcu… „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” – ta myśl musiała mu przyjść do głowy, bo tak też było w istocie. Dzięki „numerowi” z Grażyną otwierała się przed nim świetlana przyszłość i wielka kariera, u samego progu kapłaństwa. Polska propaganda o tym milczała, ale on dobrze wiedział z listów i paczek od rodziny – jak wygląda życie w Zachodnich Niemczech. Ani przez chwilę nie zamierzał dzielić się swoim przyszłym dostatkiem z tą „idiotką” i,jej dziećmi”. Według tego, co później dowiedziała się pani Grażyna – jej Antek poszedł najpierw do szkoły, uczyć się języka. Jako, że miał w Raichu rodzinę i był „otrzaskany” z ichniejszym szwargotem, szkołę skończył szybko i pozytywnie. W międzyczasie zmienił pisownię swego imienia i nazwiska na: Anton Jonietz. Został następnie skierowany do parafii w Essen, w charakterze wikariusza. Tam poderwał niemiecką „laskę” tak ostro, że aż pisały o tym lokalne gazety (ale na pewno protestanckie…więc kłamały). Nie przeszkodziło mu to po kilku latach awansować dużo wyżej – objął probostwo nad 5 – ma (słownie: pięcioma) parafiami w uroczym zakątku Niemiec, gdzie przebywa do dziś. Dla kieszeni księdza Jonietza nie bez znaczenia pozostaje fakt, iż podległe mu 5 „folwarków” zamieszkują niemal wyłącznie sami Katolicy. Jego rezydencja, o wymiarach pałacu polskiego biskupa, znajduje się w mieście Salz, w pobliżu Limburga (Land Westerwald), słynącym z uroczego położenia i pięknej architektury. Her Jonietz zarabia niewyobrażalne – jak na warunki polskie – pieniądze i to wyłącznie w twardej walucie. Grażyna, kiedy w końcu wywalczyła należne jej pieniądze ze sprzedaży starego Fiata, mogła nareszcie oddać długi i jako tako się okupić. Nie rozłożyła sobie otrzymanej kwoty na dwa lata, gdyż i tak było wiadomo, że najdalej po roku zapomoga się skończy. Nie myślała co będzie dalej. Dość miała oszczędzania na wszystkim – począwszy od ogrzewania zimą mieszkania, a skończywszy na gatunku mleka dla dzieci. Miała cichą nadzieję, że Antoni dotrzyma danego przy biskupie słowa i po upływie dwóch lat zacznie łożyć na rodzinę; choć wiedziała już, iż może się spodziewać po nim najgorszego. Te jego wybiegi, kłamstwa, sposób w jaki ją traktował; a nawet to, kiedy nastawał na nią, aby usunęła dwie ciąże – to wszystko nie bolało ją tak bardzo jak jeden, jedyny fakt: jego stosunek do własnych dzieci. Ciągle w pamięci i w uszach brzmiały jej okrutne słowa, których sensu nigdy, do końca życia, nie będzie potrafiła zrozumieć. „…Ja ich nienawidzę, słyszysz: NIENAWIDZĘ!!!” – krzyczał jej prosto w twarz swoim silnym, pewnym głosem; zupełnie jakby miał na myśli morderców własnej matki. Znienawidził je od pierwszej chwili, kiedy się o nich dowiedział. Nie przejawił nigdy absolutnie żadnych zachowań ojcowskich. Nie wziął na rękę żadne z nich, choć wielokrotnie miał po temu okazję. Nie kupił im nigdy żadnej zabawki, czekolady – kompletnie nic! Będąc u Grażyny starał się w ogóle na nie nie patrzeć; a jeśli – mimo woli – jego wzrok napotkał jedno z nich, widać w nim było autentyczną nienawiść i odrazę. Wielokrotnie użalał się natomiast nad samym sobą – jakie to on ma ciężkie życie – „zniszczoną karierę”, „naplute w życiorys” itp. W tym człowieku nie było za grosz odpowiedzialności, współczucia. Był wynaturzonym do cna egocentrykiem i samolubem. Od najbardziej prymitywnych zwierząt różnił się tylko tym, że nie zjadł swoich „młodych”, zaraz po ich narodzeniu. Wybaczcie te bardzo ciężkie słowa pod adresem człowieka, którego nie miałem okazji osobiście poznać, ale mam przed sobą niepodważalne dowody na taką, a nie inną jego postawę i nie są to tylko nagrania moich rozmów z panią Grażyną i jej dziećmi… Staram się w jakiś sposób zrozumieć tego człowieka, chociażby na tej podstawie, iż sam jeszcze niedawno byłem księdzem. Mnie też nie obce (przynajmniej na początku) były marzenia o zrobieniu jakiejś kariery w Kościele – doktoracie, „dochrapaniu” się porządnego probostwa, wybiciu ponad przeciętność. Są to naturalne pragnienia występujące u człowieka, którym się ciągle rządzi i pomiata, począwszy od pierwszych lat seminarium duchownego. Czy jednak po drodze do kariery i dobrej opinii można deptać innych ludzi!? Z pewnością byłbym podłamany, gdyby moja dziewczyna podwójnie „wpadła”; tym bardziej, jeślibym nie miał najmniejszego zamiaru się z nią żenić. Gdy jednak ona „na złość” już je urodziła, to jakże można – do jasnej cholery! – mieć w dupie własne dzieci; widząc jak kwilą z zimna i głodu!?! Jak może ojciec znienawidzieć bezbronne maleństwa – kość z kości i krew z krwi – podobne do niego jak dwie krople wody!?! Nie musiał wcale się z nią żenić; ale nienawidzieć…!? zostawić na pastwę losu…!? Podczas gdy on opływał w dobrobyt, zmieniał samochody i leżał do góry brzuchem, ona gnieździła się w małej klitce z dwójką jego dzieci; wstawała do nich w nocy; biegała z nimi do lekarza; przewijała; karmiła i kombinowała jak związać koniec z końcem. A tak przy okazji – bez względu na to, czy ktoś jest za, czy przeciw aborcji – każdy powinien przyznać, iż tej dziewczynie należy się medal za urodzenie dwójki dzieci wbrew wszelkiemu rozsądkowi i namowom ich ojca – księdza. Medal ten powinna otrzymać od prymasa Glempa; ale to jest nierealne, bo według niego – takie i podobne historie się nie zdarzają, po prostu nie mają miejsca; są wymysłem żydokomunistów i masonów; roznoszone później w postaci plotek, legend i podań ludowych. Chciałoby się krzyknąć głośno słowami Chrystusa Pana: „BIADA WAM OBŁUDNICY!!!” [1] Dla Grażyny tymczasem zaczęły się dwa lata niepewności, strachu, wytykania przez ludzi i wychowywania dwójki małych, księżowskich dzieci. Kiedy skończyły się pieniądze ze sprzedaży samochodu, chwyciła się paru drobnych zajęć za marne grosze; na ile tylko pozwalał jej czas i pomoc matki, która w tym czasie opiekowała się maleństwami. Czasami, pod nieobecność ojca, dziewczyna brała dzieci do domu; przede wszystkim po to, aby wykąpać je w wannie, co one uwielbiały. Młoda matka żyła jak pustelniczka – nie bywała w żadnym towarzystwie, straciła koleżanki i przyjaciół; z domu doktora wychodziła tylko po zakupy. Jeśli już natknęła się na kogoś znajomego albo któregoś z księży – wielu z nich znała osobiście przez kontakty związane z charakterem rozpoczętych studiów – prawie zawsze jej rozmówca (- czyni) zbywał ją paroma zdaniami, patrząc w popłochu przez ramię – czy nikt nie widzi. W końcu sama zaczęła udawać, że nikogo nie dostrzega. Czuła jednak na sobie zawsze setki par oczu, choć dzisiaj uważa, iż mogła to być w dużej mierze psychoza strachu i kompleks „trędowatej”, ale tak właśnie się wtedy czuła. Prawdziwym utrapieniem były dla niej coraz dłuższe kolejki przed sklepami. Dzieci musiały często zostawać same w pokoju, a ona była godzinami narażona na ciekawskie spojrzenia i obmowy innych, zwłaszcza kobiet. Przez dłuższy czas miała jedną, jedyną przyjaciółkę, ale jej mąż, gdy dowiedział się o tej zażyłości, zrobił żonie karczemną awanturę – „…z kim ty się zadajesz!?!” – krzyczał. Sytuacja materialna niepełnej rodziny stawała się coraz gorsza. Był rok 1980 – niepokoje społeczne, ogromne trudności w zaopatrzeniu i…nadzieja Grażyny na rychłą pomoc (mijały dwa lata od wyjazdu Jońca). Miejscowi księża, choć doskonale wiedzieli o warunkach, w jakich żyje niepełna, księżowska rodzina – nigdy nie przyszli jej z jakąkolwiek pomocą, choć już wówczas ich magazyny pęczniały od „darów” z Zachodu; w tym szczególnie słodyczy, odżywek i różnych gatunków mleka dla dzieci. To wszystko było jednak przeznaczone dla lojalnych, prawowiernych Katolików i ich pociech; ewentualnie na pokątny handel lub też dla znajomych – zaprzyjaźnionych parafian, a nie dla wyklętych ladacznic. No, ale w końcu nikt nie miał prawa ani obowiązku utrzymywać samotnej matki z dziećmi; nikt – oprócz ich naturalnego ojca. To jemu dano niepowtarzalną szansę wyjazdu do prawdziwej „kopalni złota”. To on – za spłodzenie i porzucenie dwójki własnych dzieci – mógł czerpać do woli ze złotodajnych żył; zatrzymując same samorodki, oddając zaś tylko małe okruchy. Grażynie i jej matce do głowy nie przyszło, że Joniec ma ich głęboko pod sutanną; ba!… nawet o wiele głębiej. Kobiety zapożyczyły się gdzie tylko mogły na konto jońcowych marek, aby jako tako odżywić i ubrać rosnące jak na drożdżach (po ojcu!) maleństwa. Tymczasem mijały kolejne dni i tygodnie po 2 – giej rocznicy wyjazdu, a o nim „ani widu, ani słychu”. W końcu stało się jasne, iż nie ma na co i na kogo czekać. Załamana dziewczyna nie chciała, by po raz drugi pokazano jej kurialne drzwi – nie poszła do biskupa użalić się nad swoim losem, zerwaną umową i zapytać – gdzie jest jej „oblubieniec”. Była już jednak zbyt słaba i zrezygnowana, aby „poradzić sobie sama”. Pomogła jej jak zwykle osoba, na którą mogła zawsze liczyć – która zastępowała jej koleżanki, przyjaciół i całą rodzinę – jej matka. Jeszcze raz zaowocowały również znajomość języka oraz szerokie kontakty opolskich Ślązaków z niemieckimi landami. Mama Grażyny zaczęła szukać księdza Jonietza wykorzystując swoje znajomości za drugą granicą Niemiec. Poszukiwania trwały ponad rok. Po wielu nieudanych próbach; wielkim nakładem sił, czasu i wyrzeczeń – odnalazła w końcu „gagatka”, dzięki swojej dawnej koleżance, której mąż był prokuratorem w Munster. Jonietz pasterzował w najlepsze na parafii w Essen. Chociaż wprost tego nie powiedział, widać było wyraźnie, iż jest wielce zaskoczony – skąd jego „prześladowcy” mieli pieniądze na tak szeroko zakrojone poszukiwania. Nie wziął chyba pod uwagę, że dla nich oznaczało to „być albo nie być” i było podyktowane wielką determinacją. Antek, swoim zwyczajem (przynajmniej względem matki Grażyny, wobec której czuł pewien respekt) udał skruchę. Zaczął też wkrótce realizować ustalenia wynikające z podpisanej umowy i przysyłać po 300 marek na miesiąc. Nie wystarczało to na utrzymanie trzyosobowej rodziny, mieszkającej w wynajętym pokoju, ale dawało jej jakieś podstawy egzystencji. Powyższa kwota przychodziła regularnie przez kilka lat. Joniec wielokrotnie i przy każdej okazji powtarzał, że są to pieniądze „za milczenie”, a nie na utrzymanie jego dzieci, których on nie chciał; nie życzył sobie ich nigdy widzieć, ani o nich słyszeć. Dorywcze prace, które z konieczności – dla podratowania domowego budżetu – podejmowała Grażyna, kończyły się dla niej nie ciekawie, a właściwie bardzo przykro. Przez dłuższy czas próbowała znaleźć jakieś chałupnicze zlecenia albo inne drobne zajęcia na kilka godzin dziennie, ale opinia „księżowskiej kurwy” chodziła za nią wszędzie i skutecznie utrudniała podobne poszukiwania. Aby cokolwiek zarobić, musiała zgodzić się w dwóch przypadkach na śmiesznie niskie wynagrodzenia. Parokrotnie sama rezygnowała z zajęcia, gdyż nie mogła znieść wymownych spojrzeń, zachowań i docinków pod swoim adresem. Kiedy dzieci trochę podrosły i miała w związku z tym nieco więcej czasu, wznowiła zaoczne studia na katolickiej uczelni i poszukała sobie stałej posady w jednym z większych zakładów w Nysie. Pracowała sama „na kasie”, co miało bardzo dobre strony, gdyż praca w zespole w jej przypadku nie wchodziła w rachubę. Miała jednak nad sobą kierownika, który – jak większość ludzi w miasteczku – znał dobrze historię jej niefortunnego romansu. Przełożony zaczął ją wkrótce dość nachalnie molestować, na co ona pozostawała zupełnie obojętna. Bała się utracić dobrą, stałą posadę, więc spokojnie ignorowała zaloty 60 – cio latka, męża i ojca rodziny. Ten stawał się jednak coraz bardziej zniecierpliwiony. Pewnego dnia zażądał, aby Grażyna pod pretekstem wyjścia do banku, przyszła do jego domu na schadzkę, pod nieobecność żony. Kiedy kategorycznie odmówiła, powiedział jej prosto z mostu: „Z księżmi się pierdoliłaś, a ze mną nie możesz…!?” Dziewczyna (wówczas 26 – letnia) rozpłakała się; pobiegła do swojego „naczelnego” i poprosiła o zwolnienie. Po ukończeniu studiów, mając po temu wszelkie podstawy, próbowała podjąć pracę jako katechetka, a także w poradni rodzinnej. Wyższe wykształcenie dawało jej przewagę nad innymi kandydatkami, ale opinia „księżowskiej kurwy” nie pozwalała nawet marzyć o zatrudnieniu „na łonie Kościoła”. W ten sposób minione sny rodziców o „córce z katolickim wykształceniem” – boleśnie się na niej zemściły. Grażyna była ciągle zdana tylko na siebie – bez pracy, kontaktu z ludźmi; pozbawiona jakiegokolwiek wsparcia i opieki. Nie miała również oparcia w ramionach mężczyzny, tak potrzebnego każdej kobiecie; a ze wszystkimi niedogodnościami i przeciwnościami losu ścierała się sama. Mama nie mogła być z nią zawsze. Miała swoje życie – problemy, apodyktycznego męża i trójkę pozostałych dzieci. Dziewczyna, w wieku dwudziestu kilku lat, była zupełnie załamana swoim losem, przygnębiona i bezwolna. Wpadła w głęboką depresję. Postanowiła nigdy się z nikim nie wiązać, a wszystkie siły i resztę życia poświęcić dzieciom, które były też dla niej jedyną radością. W ten sposób przewegetowała kilka następnych lat. Kiedy dzieci zaczęły wchodzić w wiek przedszkolny, a później poszły do „podstawówki”, zaczęły się nowe stresy i nowe problemy. Na początku trzeba było podać imię ojca. Grażyna najpierw kreśliła w kwestionariuszach krzyżyki; później wymyśliła „Krzysztofa”, ale w każdym przypadku kwitowane to było nazbyt wymownymi uśmieszkami i uwagami. Co gorsze, coraz częściej cierpiały na tym wszystkim same dzieci. Rówieśnicy wytykali je palcami, przezywali i głośno wyśmiewali. Zdarzali się także nauczyciele, którzy (o zgrozo!) pokpiwali sobie z „księżowskich znajdów” albo w inny sposób je „wyróżniali”. Rafał wspomina jedną z wychowawczyń: „…Wielokrotnie i bez większych powodów nakazywała mi klęczenie w kącie z podniesionymi (jak u księdza) rękami. Nigdy też nie widziałem, aby swoją metodę wychowawczą stosowała wobec innych uczniów, którzy łamali według niej maniery dobrego wychowania…”. Niektórzy nauczyciele próbowali otoczyć, jawnie poniżane i poniewierane dzieci, szczególną opieką, ale było ich niewielu. Jak nie trudno się domyśleć, Rafał i Ewa przeżywali to bardzo boleśnie. Nie mogli odnaleźć się w grupie rówieśniczej, nie mieli kolegów i koleżanek. Na równi z nimi cierpiała ich mama. Rafał jeszcze w wieku przedszkolnym przestał na kilka miesięcy zupełnie komunikować się z otoczeniem, choć nie był dzieckiem autystycznym. Lekarz po gruntownym zbadaniu, ocenił jego stan jako mający powiązanie z tłem emocjonalnym. Grażyna była przestraszona, ale na szczęście minęło to bezpowrotnie, nie pozostawiając śladów na zdrowiu dziecka. W pamięci i psychice chłopca boleśnie odbił się czas przygotowań do I Komunii Świętej, tak radośnie i głęboko przeżywany przez większość dzieci. Podczas prób, ćwiczenia formułek, ustawiania w komunijnym orszaku – Rafałek był zawsze ignorowany i spychany na dalszy plan. Ksiądz proboszcz właściwie zrobił wielką łaskę, że w ogóle zgodził się na jego udział w uroczystości. Podobnie było z przyjęciem go do ministrantów. Po jakimś czasie pleban, nie mogąc zapewne znieść widoku chłopca przy ołtarzu, tak obrzydził mu życie, ii ten w końcu sam zrezygnował z zaszczytnej posługi. Do dzisiaj, ten sam pasterz parafii, widząc Rafała, odwraca wzrok albo patrzy na niego jak na pęknięty wrzód na własnym ciele, który (skoro już się pojawił) trzeba szybko ukryć lub usunąć. Zupełnie to samo chłopiec może odczytać w oczach swojego ojca. Cała trójka jest dziś przekonana, iż wspólne bycie razem, wyczuwalna nienawiść rodziciela oraz jemu podobnych – bardzo ich zawsze jednoczyły i solidaryzowały. Trzeba podkreślić fakt, że przez długie lata Grażyna nie powiedziała dzieciom prawdy o ich ojcu. Na początku mówiła: „wyjechał”; później: „umarł i jest w Niebie”. Dopiero, kiedy w wieku kilkunastu lat dowiedziały się „od ludzi” całej prawdy z najdrobniejszymi szczegółami – wszystko im szczerze wyjawiła. Do całego bólu i codziennych stresów odepchniętej rodziny, dochodziło jeszcze upokarzające ubóstwo materialne. Młoda matka bardzo cierpiała, patrząc na przygnębienie swoich jedynych pociech. Jak wiadomo – wraz z dziećmi, rosną również ich potrzeby. Gdyby chociaż można było zamienić ten maleńki pokoik na niewielkie mieszkanie – marzyła w samotne noce dziewczyna. Skąd jednak wziąć na to pieniądze, skoro to co dostawała z Niemiec nie wystarczało nawet na podstawowe potrzeby i książki dla dzieci? Straciła wszelką nadzieję na podjęcie pracy, a z czasem taka możliwość zupełnie przestała istnieć, gdyż Grażyna wpadła w silną nerwicę i zaczęła chorować na dolegliwości kobiece. Lekarstwa pochłaniały resztki rodzinnych funduszy, co dodatkowo potęgowało depresję kobiety. W akcie rozpaczy postanowiła napisać o dodatkowe wsparcie do Jońca. Rafał wspomina mamę siedzącą późno w nocy nad zeszytem i drącą kolejne zapisane kartki. Wysłała w końcu błagalny list, opisując w nim swoje choroby i tragiczne położenie, w jakim znalazła się razem z dziećmi. Ten list, jak i wiele kolejnych, pozostał bez żadnej odpowiedzi. Do Jońca pisała również matka Grażyny, a kiedyś nawet do niego pojechała. Potraktował ją bardzo obcesowo, wręcz po chamsku. O swojej byłej „czarnej madonnie” powiedział tylko: „Przecież ona żyje jak pączek w maśle…! Czas płynął, a warunki życia „pączka” pogarszały się coraz bardziej. Matka zdobyła w końcu telefon Antoniego, a zdesperowana dziewczyna zadzwoniła do niego tłumacząc mu – dzięki komu i po co tam jest. „Zamiast odpowiedzialności spotkał cię awans i kariera, a ty nie pozwalasz nam nawet żyć!?” – krzyczała z płaczem do słuchawki. Jego odpowiedzią było jak zwykle długie milczenie, po którym popłynął potok gromkich słów – wymówek i wyzwisk: „…A co ty sobie kurwa myślisz, że ja to jestem bankiem! Ja nic dla was więcej nie mam i miał więcej nie będę! Co ci się należy to wszystko dostajesz! Grażyna już uspokojona, odpowiedziała przytomnie i pewnie: „…Słuchaj! Nam się tak po prawdzie należą od ciebie pieniądze, ale dopiero na drugim miejscu. Najbardziej nam się należy twoja obecność, twoje bycie z dziećmi, twoja miłość, twoja odpowiedzialność za to, do czego razem żeśmy doprowadzili. Twoje pieniądze nigdy nie zrekompensują nam braku męża, opiekuna, ojca! Dlaczego nigdy nie zapytasz się o dzieci – czy żyją, czy są zdrowe, jak się chowają, do której klasy chodzą…!?” „Mnie nie obchodzą twoje dzieci; to ty je chciałaś urodzić!” – padła okrutna odpowiedź. Po dalszej, rozpaczliwej wymianie zdań, powiedział krótko – „…Przyjedź, to porozmawiamy…” i odłożył słuchawkę. Po krótkim czasie przyszedł nawet większy przekaz dewiz, z przeznaczeniem na bilet. Pojechała, cóż jej pozostało. Zrobiła to dla dzieci, bo sama nie chciała go już nigdy więcej oglądać. W tym czasie był już proboszczem w Salz. Odebrał ją na dworcu w Limburgu. Prawie się nie odzywał, kiedy przez dobre pół godziny jechali samochodem do lasu. Wjechał w leśny dukt; zatrzymał wóz i od razu zaczął się do niej nachalnie dobierać. Był przy tym chamski, a chwilami brutalny. Po prostu ją zgwałcił – o ile w zakres słowa «gwałt» wchodzi: zdzieranie siłą bielizny, wykręcanie rąk i bicie po twarzy. Długo potem płakała. Była na niego skazana, bezwolna, słaba, sparaliżowana swoją niemocą i swoim położeniem. Nie miała nawet na bilet powrotny do Polski. Następnym razem już się nie broniła. Leżała jak kłoda, sparaliżowana zamkniętymi oczami Kiedy on zaspokajał swoje samcze żądze, ona myślała – ile może jej dać?; czy wystarczy na oddanie długów, na nowe buty dla dzieci, opłacenie czynszu? Ukrywał ją przez trzy dni w samochodzie, zaparkowanym w ustronnym miejscu. Sam jechał na noc na plebanię, grać przykładnego kapłana. Nie wolno jej było się oddalać, ani z nikim rozmawiać. Jedzenie i wodę do umycia dowoził na miejsce drugim wozem. Parokrotnie zmieniał miejsce postoju, aby nikt ich nie zlokalizował. Grażyna miała już dość tego maratonu seksu. Odpychała go od siebie, ale to tylko wyzwalało w nim agresję i rozpalało pożądanie. Do poniżenia i niesmaku dochodziło jeszcze uczucie strachu, ponieważ Joniec nigdy się nie zabezpieczał. Kiedy upokorzona i wykorzystana wracała pociągiem, po trzech dobach spędzonych na samochodowym fotelu – nie miała w kieszeniach pieniędzy. Antoni opłacił tylko jej bilet i kazał czekać na przelew do banku. Wróciła do domu bardziej załamana niż była przed wyjazdem. Nie mogła spojrzeć w lustro; czuła do siebie odrazę. Dzieciom powiedziała, że musiała jechać do pracy. Po tygodniu przyszedł przekaz opiewający na kilka tysięcy marek. Takich pieniędzy jeszcze nie miała. Spłaciła długi i okupiła dzieci. W małym, wynajętym pokoiku zapanowała radość. Kiedy pieniądze się skończyły pojechała następny raz i jeszcze dwa kolejne razy. Scenariusz był zawsze podobny – samochód na odludziu, seks w lesie, tysiące marek na koncie. Antkowi wystarczał czasami samogwałt w jej obecności, gdy np. ona stwarzała sytuacje zagrożenia – mówiła, że – „coś słyszała” albo „ktoś idzie”. Nigdy nie zabrał ją do siebie na plebanię. Później dowiedziała się, co było tego powodem. Oprócz strachu przed lokalnym, niemieckim wywiadem (czyt. starszymi parafiankami) w grę wchodziła jego gospodyni, z którą prawdopodobnie również współżył. Ktoś zapyta – dlaczego jeździła do swojego oprawcy; człowieka, który zmarnował jej życie? Dlaczego oddawała mu się za pieniądze? Tak o tym mówi dzisiaj ona sama: „…Po tych spotkaniach przychodziły większe kwoty, chociaż one mi śmierdzą do tej pory i śmierdzieć będą. Tylko w tym momencie była walka o coś innego, ważniejszego niż własna godność. Nie mogłam pracować, zarabiać na utrzymanie własnych dzieci. Może jakaś inna wolałaby zdechnąć razem z nimi albo iść na ulicę. Ja wybrałam trzecie rozwiązanie – jeśli ktoś ma mi za to płacić, to nigdy żaden inny mężczyzna, tylko on. To on miał obowiązek utrzymywać własne dzieci, chociażby w taki podły sposób…” Kiedy przestała jeździć, przestały też przychodzić większe przekazy. W sumie przyszło ich cztery. Pozwoliło to Grażynie wyjść na prostą i zaoszczędzić na nowe mieszkanie w starym budownictwie. Nieoceniona mama pomogła je umeblować i rodzina przeniosła się do dużego pokoju z kuchnią i prowizoryczną łazienką, w której jednak nie stała jeszcze upragniona przez dzieci wanna. Radości było jednak co niemiara. Grażyna jeszcze wielokrotnie zwracała się do Jońca o zwiększenie przysyłanych kwot. Pisała mu o swojej chorobie, motywując przy okazji fakt, iż nie może już do niego przyjeżdżać. Prosiła o pieniądze na lekarstwa dla mamy, kiedy ta leżała ciężko chora. Kiedy te prośby i zaklęcia nie odnosiły żadnego skutku, zaczęła wymyślać inne choroby, a nawet tragedie rzekomo spotykające ją lub dzieci. Po takich rozpaczliwych listach, przychodziły czasami śmiesznie niskie – dodatkowe kwoty, które zazwyczaj wcale nie ratowały sytuacji. Na domiar złego przekazy coraz częściej przychodziły nieregularnie, nawet z parotygodniowym opóźnieniem. Kilka razy zamiast pieniędzy przysłał jej paczkę, np. z 25 – ma kilogramami kawy, z dopiskiem: „Nie mam nic innego; sprzedaj to, a będziesz miała na życie”. Daję głowę, że była to kawa zebrana wśród jego własnych parafian, z przeznaczeniem na „dary dla Polaków”. Któregoś roku, przez ponad trzy miesiące, Joniec nie przysłał ani jednej marki. Nie odpowiadał na ponaglające listy Grażyny, która nie wiedziała co się stało. Kiedy dzwoniła, odkładał słuchawkę. W końcu okazało się, że jej brat – w tajemnicy przed nią – pożyczył od Jońca około tysiąca marek, a ten „odebrał” sobie dług od bogu ducha winnej dziewczyny, która o niczym nie wiedziała. Co ciekawe, brat Grażyny zaklinał się później, iż oddał na czas wszystkie pieniądze. Ogromnym ciosem dla dziewczyny była śmierć matki. Jeszcze wtedy, gdy była ona umierająca, odważyła się po raz pierwszy od wielu lat odwiedzić ją w rodzinnym domu. Ojciec – świątobliwy, wojujący katolik – kazał jej „spierdalać razem z…głupią matką” – za to, że ze sobą „trzymały”. Grażyna zabrała konającą mamę do szpitala, gdzie ta wkrótce zmarła. Bardzo mocno śmierć babci przeżyły również dzieci, dla których ta odważna kobieta była jedyną życzliwą osobą, a zarazem jedynym gościem w ich domu. Zostali więc sami dla siebie – ona i jej wyklęte pociechy. Dzieci jak powszechnie wiadomo, mają to do siebie, iż w miarę szybko rosną. Nie inaczej było również z Ewą i Rafałem; tym bardziej, że wzrost odziedziczyli po ojcu. Uczyli się bardzo dobrze i coraz więcej rozumieli. Byliby zupełnie podobni do swoich rówieśników, gdyby nie wielka rana w ich młodych sercach – ojciec ksiądz – którego nie ma, którego trzeba się wstydzić, który ich nienawidzi. Mama nigdy nie wpajała im takiej nienawiści względem Antoniego. Wydawało jej się, iż za sam fakt ojcostwa nie zasługuje z ich strony na takie traktowanie; co więcej, przypominała im nieraz o szacunku dla rodziciela. Aby nie zaszczepiać w ich sercach wrogich uczuć do – bądź co bądź – ojca, posuwała się nawet do kłamstw i drobnych oszustw. Kupowała słodycze, zabawki albo coś do ubrania; zawijała to w papier, pakowała do kartonu i witała ich tryumfalnie, gdy wracali ze szkoły: „tatuś przysłał wam paczkę!” Po prostu wstydziła się go przed własnymi dziećmi i chciała przy okazji złagodzić ból porzuconych półsierot. Oni sami, kiedy dojrzeli i dowiedzieli się całej prawdy, wyrobili sobie o nim zdanie. Ta świadomość, że są jacyś inni, gorsi oraz życie w nieustannym poniżeniu, pogardzie otoczenia i strachu – wywarły na nich niezatarte piętno. Od najwcześniejszych lat, te dzieci były nieufne i zamknięte w sobie. Wyczuwały napięcia i lęki mamy. Pozbawione od zawsze i na zawsze ojca, nie mogły odnaleźć się nigdy pośród rodzin, gdzie głową domu był mężczyzna. Powoli uświadamiały sobie, iż ciąży na nich brzemię, które na dodatek ma być zachowane w największej tajemnicy. Mama wielokrotnie tłumaczyła im, że gdyby ktokolwiek, kiedykolwiek pytał o ojca – mają odpowiadać: „nie ma go z nami”, nie wchodząc w dalsze szczegóły. Nie było to wcale łatwe w praktyce, a często stawało się tylko pretekstem do dalszych zaczepek. Na takim gruncie – już w wieku młodzieńczym – zrodziły się buntownicze zachowania u Rafała, który zaczął szukać swego miejsca wśród młodzieży (tak, jak on) wytykanej palcami. Obecnie wspomina to jako bunt skierowany przeciwko ojcu. Dość szybko zdał sobie jednak sprawę, że wyrządza krzywdę nie jemu, gdyż ojciec wcale się z nim nie utożsamiał, tylko mamie i siostrze. Rafał i Ewa stali się pełnoletni. Rafał skończył zawodówkę ogrodniczą i zmuszony był iść do pracy jako niewykwalifikowany robotnik, ponieważ w domu brakowało pieniędzy. Jego siostra szykowała się do matury. Coraz częściej bez żadnych oporów – dojrzale i z dystansem – rozmawiali razem z mamą o swoim ojcu. Nigdy nie zaznali od niego dobroci ani serdeczności, więc nie zależało im, aby mieć w domu ojca. Najgorszy okres braku rodzica mieli już za sobą. Mimo to w rodzeństwie, a zwłaszcza w Rafale, narastała myśl poznania ojca, spojrzenia mu w twarz, porozmawiania z nim. Nie bez znaczenia była również ich ciągle zła sytuacja materialna. Schorowana mama i ich start w dorosłe życie wymagały dużo większych funduszy aniżeli te, którymi obdarzała ich głowa rodziny. Spodziewali się, że może wizyta całej trójki wyzwoli w Jońcu jakieś resztki uczuć i będzie on chciał zadośćuczynić ich potrzebom. W końcu pojechaliby po swoje. Każdy normalny ojciec – na ile tylko może – kształci swoje dzieci, zapewnia im życiowy start, leczy swoją żonę, gdy ta choruje itp. A on mógł! Przed dwudziestu laty dano mu niepowtarzalną szansę zrobienia kariery w zamian za „splamienie sutanny” i „dobrego imienia Kościoła”; nie mówiąc już o zmarnowaniu życia młodej, pięknej kobiecie i pozbawieniu ojca dwójki własnych dzieci. Oni wymagali od niego tylko poniesienia naturalnych i oczywistych konsekwencji słabości męskiej natury. Bardziej niż pieniędzy oczekiwali jednak odrobiny uczuć, zainteresowania; pragnęli, choć przez chwilę, zobaczyć w nim własnego tatę. Szczególnie Rafał nalegał na wyjazd i on też wziął sprawę w swoje ręce. Jak wiadomo ksiądz Antoni powiedział Grażynie, że nigdy nie chce widzieć swoich dzieci. Pod tym warunkiem wysyłał jej śmieszne, jak na swoje możliwości kwoty, na które zresztą ona musiała wielokrotnie „zarabiać”. Oczywistym powodem, dla którego w ogóle coś wysyłał, był strach przed ujawnieniem przez nią, a później przez Rafała i Ewę, całej ponurej tajemnicy na forum publicznym. Kapłan czuł się więc w miarę pewnie i do głowy mu nie przyszło jaką wycieczkę szykuje mu jego rodzinka. Od Nysy, gdzie mieszkają, do jego obecnej placówki w Salz dzieli ich odległość prawie tysiąca kilometrów. Od dawna, tj. od ostatniej wizyty mamy u Jońca, nie mieli dość pieniędzy, aby pozwolić sobie na taki wyjazd. Dostateczne środki mogli uzyskać tylko od niego. Telefon albo list Grażyny nie wchodził w rachubę. Otrzymałaby tę samą odpowiedź co zwykle: „…no to przyjedź…”. Już od kilku lat tego nie robiła. Zbyt dużo upokorzenia i zdrowia kosztowały ją te wyjazdy; zresztą Rafał i tak by jej zabronił. On to właśnie chciał uciec się do pewnego wybiegu. Postanowił zadzwonić do Jońca i poprosić o zdublowanie dwóch przekazów, tłumacząc to nagłą potrzebą. Od chwili podjęcia tej decyzji do momentu podniesienia słuchawki telefonu, mającego połączyć go z głosem ojca, przeżył – jak sam wspomina – „depresyjne stany świadomości”. W pewien sobotni wieczór, drżącą ręką wystukał wreszcie długi numer. Za drugim razem otrzymał połączenie: „Ja, fahren Salz, Anton Jonietz”. „Dobry wieczór, mówi twój syn” – odezwał się chłopak, głosem tak drżącym i wystraszonym, jakby przed chwilą „obrobił” bank. „Słucham!?” – brzmiało pytanie. Rafał zaczął dreptać w miejscu żeby mu nie puścił zwieracz odbytu. Stracił panowanie nad sobą; chciał rzucić słuchawkę, nie słuchać tego głosu, lecz zdrowy rozsądek wziął górę nad paniką: „…Mam prośbę. Jeżeli mógłbym cię prosić, czy byłbyś w stanie sumę, którą wyślesz za miesiąc przesłać teraz?” „No, nie wiem?” – oponował pełen zdziwienia i zaskoczenia głos księdza Antoniego. W tym momencie nastąpiła długa i niezręczna chwila milczenia. Rafał nie bardzo wiedział, czy jego rozmówca zastanawia się nad prośbą, czy też nie może uwierzyć w to, że prowadzi skąpy dialog ze swoim pierworodnym. „Dobrze, ale nic poza tym i w następnym miesiącu nic nie wyślę…a właśnie, co zrobicie w następnym miesiącu?” – zapytał z ledwo wyczuwalną troską. „Jakoś sobie poradzimy” – odparł chłopak. Kolejna długa chwila milczenia. „No to, dziękuję, dobranoc…” – Rafał pospiesznie zakończył niezręczną dla nich obu rozmowę i odłożył słuchawkę. Długo nie mógł dojść do siebie po tym telefonie. Teraz już był pewien, że musi zobaczyć jak wygląda człowiek, który potrafi nosić w swoim sercu tyle nienawiści Dopiął swego! Wyjazd do ojca był teraz realną rzeczywistością. Naturalnie Antoni nie mógł się w żadnym wypadku dowiedzieć o ich planach. Nie mieli wątpliwości, iż zrobiłby wszystko, aby nie dopuścić do tych odwiedzin, a w najlepszym wypadku po prostu by wyjechał. Był czerwiec 1997 roku. Dotarcie do miasta Salz zajęło im prawie całe dwa dni. Wyczerpani podróżą znaleźli się w miejscu, które potrafiło zauroczyć każdego. Czyste, urocze, niemieckie miasteczko – mające ok. 7 tysięcy mieszkańców – znajduje się na łagodnym wzniesieniu, otoczonym lasem. W centrum – kilka restauracji; przepiękne, wystawne witryny sklepów; poczta, bank i mały ratusz. Ulice i zabudowa utrzymane w wyjątkowej czystości; z zachowaniem starej, zabytkowej architektury. Nieopodal, ponad wszystkimi budynkami i koronami potężnych drzew – górował piękny, okazały, gotycki kościół. Ksiądz Antoni nawet nie przeczuwał, że po dwudziestu latach spokoju, ktoś zburzy mu tę sielankę; że przyjdzie mu stawić czoło trójce zdesperowanych ludzi, z którymi tak wiele go łączyło, a jeszcze więcej dzieliło. Kiedy Grażyna wraz z dziećmi zobaczyli wyłaniające się z oddali królestwo Jońca, zaczęli się bać jego reakcji – sposobu w jaki ich potraktuje. Wiedzieli jednak, że nie mają odwrotu. Ich lęk narastał w miarę, jak zbliżali się do okazałej, dwupiętrowej posesji z dużym podjazdem. Była to plebania, stylizowana na klasyczny, niemiecki dworek. Od strony frontowej, po prawo stał duży, trzykomorowy garaż z pięknymi zewnętrznymi roletami W ostatnim pomieszczeniu, od strony budynku stał śliczny, najnowszy model Mercedesa, lśniący czerwonym lakierem. Poza tym na podjeździe stały jeszcze dwa auta. Jedno z nich m – ki Volkswagen należało również do księdza Antoniego. Samochód ten, otrzymał od parafian „na cele służbowe”. Koszt eksploatacji oraz benzyny pokrywała również parafia. Jakże wielkie było zdziwienie, zwłaszcza dzieci, gdy patrzyły na bogactwo swojego ojca. Joniec utrzymywał przez długie lata, iż żyje bardzo skromnie, wręcz ubogo. Grażynę i jej matkę zapewniał wiele razy, przy każdej okazji: „Moje oszczędności są u was!” Nawet do swojej rodziny w Opolu jeździł zawsze kilkuletnim, służbowym Golfem. Po lewej stronie, za kamiennym murem, z furtką umożliwiającą wejście z boku, stała zadbana, pokaźnych rozmiarów świątynia. Aby się upewnić, że zastaną proboszcza parafii, sprawdzili, o której są odprawiane Msze Święte, ale w ciągu najbliższych kilku godzin nie było żadnego nabożeństwa. Podczas gdy obchodzili wokoło cały teren, zbierając odwagę do ostatecznego szturmu na plebanię – minął ich jakiś samochód. Rafał spojrzał na mamę, która nagle zaniemówiła, a po chwili powiedziała tylko: „…to był on”. Nie sądzili, aby Joniec jeździł aż czterema samochodami, zatem drugi z wozów stojący na podjeździe musiał należeć do kogoś innego, kto mógł być w tym czasie na plebanii. Postanowili dłużej nie zwlekać i poszli prosto w kierunku bocznych drzwi budynku. Zadzwoniła Grażyna. Po chwili otworzyła im zadbana kobieta, w wieku około czterdziestu lat. W tym momencie pojawił się problem językowy. Znajomość niemieckiego u Karamarów, mimo iż byli z „landu opolskiego”, ograniczała się do pozdrowień, podziękowań i zapytania o drogę. Niemka z kolei nawet uśmiechała się tylko po niemiecku. Nasza trójka – jak mogła – dała kobiecie do zrozumienia, że chce się spotkać z księdzem proboszczem. Grażyna wysiliła się nawet na tłumaczenie wycieczkowego celu przyjazdu. Przedstawiła siebie jako: „Małgorzata aus Warschau, frau kolegen prist Anton, mit kinder…”. Niemka oznajmiła, że gospodarz będzie za około pół godziny i z gracją zamknęła im drzwi przed nosami. Nie wiadomo kim była ta kobieta, być może jego „gospodynią do zadań specjalnych”. Jedno było pewne – wyszło kolejne kłamstwo Jońca, który zapewniał, iż mieszka zupełnie sam i ze względów oszczędnościowych nie korzysta z pomocy innych. Nie to było jednak teraz dla nich istotne. Przestraszyli się nie na żarty, że kiedy nadjedzie Joniec i zobaczy ich stojących przed plebanią – „da w rurę” i przepadnie gdzieś na dzień lub dwa. Ukryli się więc w pośpiechu za kościelnym murem, wypatrując nadjeżdżającego „tatuśka”. Ten zjawił się wkrótce z niemiecką dokładnością. Wjechał na podjazd, zgasił auto i szybko podążył w stronę głównych drzwi plebanii. Zaczajona polska „partyzantka” przypuściła zdecydowany atak na drzwi boczne. Otworzył tym razem sam przewielebny proboszcz Anton Jonietz. Jest to, jak już wspomniałem mężczyzna szczupły i wysoki – ok. 190 cm wzrostu, „lekko” po czterdziestce. Miał starannie zaczesane na bok jasne włosy. Ubrany był w białą koszulę, którą przykrywała dobrze skrojona marynarka z maleńkim srebrnym krzyżykiem, wpiętym w klapę. Zza okularów w pozłacanych oprawkach, popatrzyły na przybyszów nieustępliwe i zimne oczy. Również rysy jego twarzy wyostrzyły się, usta zacisnęły w jedną kreskę, a cała postać – z opuszczonymi wzdłuż tułowia rękami i otwartymi dłońmi – zdradzała objawy najwyższej determinacji. Stał tak w bezruchu jak jakiś krzyżacki rycerz; brakowało mu tylko długiej peleryny, zbroi i miecza do obcięcia ich głów. Patrzył od początku i bez przerwy tylko na Grażynę. Właściwie pożerał ją wzrokiem. Było w tym wzroku zdumienie pomieszane z gniewem, ale było też coś innego – samcze pożądanie. Tak odczytał to Rafał, a potwierdza to dziś jego mama, która poczuła się wówczas (jak zwykle zresztą w obecności Antoniego) niczym owca w norze wilka. „Dzień dobry, czy przyjmiesz nas?” – przywitała się Grażyna, tonem zdradzającym wyraźną bojaźń. Jego odpowiedzią były coraz bardziej zaciskające się usta i drążący wzrok, skierowany w jej kierunku. Kiedy i dzieci wydukały za matką swoje „dzień dobry”; po dłuższej chwili ciszy, przemówił w końcu sam gospodarz, zwracając się ciągle w stronę kobiety: „Kto to jest…!?” „To są twoje dzieci” – padła oczywista odpowiedź. „Nie mam czasu, za chwilę jadę na spotkanie z radą parafialną” – wycedził Joniec. „Przyjechaliśmy z dosyć daleka i chwilę mógłbyś nam poświęcić” – wtrącił się Rafał. „No to wejdźcie, ale tylko na chwilę, bo nie mam czasu”. „Przyjął” ich w niedużej salce, po prawej stronie korytarza. „Czego chcecie, po co żeście przyjechali!?!” – wydarł się, jak tylko usiedli. Jego głos miał wyraźny akcent niemiecki, który później zanikał, gdy mówił spokojniejszym tonem. „Dzieci bardzo chciały cię zobaczyć, szczególnie twój syn” – wyjaśniła mama. „Naprawdę!? Po co kłamiesz i tak w to nie uwierzę! – wybełkotał Antoni. „To prawda, mama nie kłamie” – powiedział Rafał, który zdążył się już w miarę opanować. Spojrzał odważnie na ojca, a ten wtopił w niego swój przenikliwy wzrok. Przeniósł go następnie na mamę i wycedził z naciskiem: „I tak w to nie wierzę!” Po chwili oznajmił, że jeżeli nie ma innego wyjścia, to pozwoli im zaczekać na siebie w salce. Udał się do kuchni i przyniósł stamtąd słoik napoczętego dżemu i ćwiartkę chleba. Dosłownie rzucił to na stół takim gestem, jakim rzuca się psom kość. Wziął swój neseser, z ogromną siłą trzasnął drzwiami i pojechał. Kobieta, która była na plebanii w międzyczasie również odjechała. Zostali sami z wielkim niesmakiem, żalem, poczuciem upodlenia i poniżenia. Byli potraktowani jak bezwartościowe śmieci albo kundle, zabłąkane u obcego gospodarza. Pierwsze chwile spotkania z Jońcem rozwiały ich najmniejsze złudzenia. To, co najbardziej uderzyło Rafała podczas kontaktu z ojcem, to zdumiewające podobieństwo siostry do tego człowieka. Te same rysy twarzy, oczy tego samego koloru, sylwetka, sposób poruszania, wykonywane gesty. Ewa była jego lustrzanym odbiciem. Chłopcu zdawało się, że kiedy ojciec na nią przelotnie spojrzał – w jego oczach błysnął strach, a później zarazem odraza. Dziewczyna o słabej konstrukcji psychicznej była głęboko zakompleksiona. Podłożem tego był jej ojciec. Po tym, jak zobaczyła w nim siebie i doświadczyła na własnej skórze, jak ją nienawidzi – do chwili obecnej miewa na tym tle stany depresyjne. W czasie całej wizyty nie odezwała się ani słowem, nie patrzyła na ojca i niemal bez przerwy płakała. Ksiądz Antoni powrócił po trzech godzinach. Być może nie był na żadnym spotkaniu, gdyż ma zwyczaj w samotności zbierać myśli. Po jego zachowaniu widać było, jak przebiegają mu one przez głowę w nieopisanym tępię. Jednocześnie demonstrował na każdym kroku swoją złość. Rzucał na około wszystkim, co wpadło mu w ręce. Oni nadal siedzieli pozornie skupieni na krzesłach tak, jak ich zostawił. Podszedł nagle zdecydowanym krokiem do Grażyny. Usidlił ją powtórnie swoim wzrokiem i krzyknął prosto w twarz: „CZEGO CHCECIE!!!???” Kobieta próbowała nie tracić zimnej krwi – „Słuchaj Antoni, porozmawiajmy spokojnie. Przywiozłam ci dorosłe dzieci. Widzą cię pierwszy i być może ostatni raz. Nie pokazuj przed nimi, bynajmniej przez chwilę, jak bardzo ich nienawidzisz”. Wówczas twarz kapłana przybrała przedziwny wyraz. Wyglądał tak, jakby usta miał wypełnione octem, którego nie mógł wypluć; a jego źrenice zwężyły się jak u oślepionego kota. On po prostu mówił wyrazem swojej twarzy. W dalszym ciągu, patrząc ciągle na Grażynę, okazywał swój gniew – „…Czego wy ode mnie chcecie!? Ja nic nie mam i nic wam nie dam! Myślicie, że jak jestem w Niemczech to mam miliony marek…!?” „Nikt tak nie myśli i nikt – nawet jeżeli je masz – nie ma zamiaru ci ich odbierać. Chcemy ustalić tylko pewne szczegóły oraz poznać cię bliżej” – Rafał podtrzymywał „rozmowę”. „Jakie szczegóły, o czym ty mówisz!? Więc poznaliście mnie! A teraz wynoście się!!!” Chłopak nie dawał za wygraną – „…Pieniądze, które od ciebie otrzymujemy, w stosunku do twoich zarobków są śmieszne. Musisz wiedzieć, że chcemy się dalej uczyć i nie jesteśmy jeszcze samodzielni. Mama jest chora. Masz obowiązek utrzymać naszą rodzinę. Nie byłeś mężem dla niej, ani ojcem dla nas. Nie było cię na to stać – więc przynajmniej zrób to, na co cię stać teraz”. Rafał był rzeczowy i opanowany. Spokojnie wyjaśniał swojemu „staremu” cel wizyty. Wydawało się, iż przejął nawet nad nim inicjatywę. Tamten zamilkł na dobre piętnaście minut. Był już późny wieczór. Przenieśli się do gustownie urządzonej kuchni. Ojciec zrobił „żonie” i dzieciom herbaty; podsunął też (dla urozmaicenia) butelkę z wodą mineralną. Czas mijał. Zaczęła się ta sama rozmowa, podpierana podobnymi argumentami. Około drugiej w nocy Ewa zasnęła siedząc na krześle. Grażyna i Rafał poprosili, aby mogła się położyć. Antoni zdecydowanie odmówił. Miał cały czas nadzieję, że jego „goście” wyniosą się sami do wszystkich diabłów. Bał się zapewne własnoręcznie wyrzucić ich za drzwi. Dziewczyna spała wiec nadal w pozycji siedzącej, podtrzymywana przez brata. On i matka byli również znużeni; odczuwali też dokuczliwe ssanie w żołądkach, ale daleko im było do senności. Wiedzieli, że tu i teraz rozgrywają się ich losy, że więcej być może nie będą mieli okazji w taki sposób porozmawiać z tym człowiekiem i wyłuszczyć mu swoje racje. Pertraktacje i wyjaśnienia nie dawały jednak żadnego rezultatu. Minęła czwarta nad ranem. Wycieńczony gospodarz wstał i bełkocząc pod nosem niezrozumiałe, niemieckie słowa zgodził się na przenocowanie rodziny. Na dobranoc powiedział bezczelnie do Grażyny: „Trzeba było przyjechać sama, byłoby inaczej…”. Podtekst tej uwagi był jednoznaczny. Mama z oczywistych względów nie chciała spać sama. Położyła się razem z córką w eleganckiej, komfortowo urządzonej sypialni. Rafał spał w pokoju, w którym były dwie kserokopiarki. Nie zmrużył oka do samego rana. Myślał o zdjęciu, które wisiało w kuchni nad kuchenką mikrofalową. Był na nim jego ojciec obejmujący dziewczynkę w stroju pierwszokomunijnym. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie duma, radość i szczęście – bijące z oblicza ojca. Chłopak uświadomił sobie, że po raz pierwszy widzi uśmiech na jego twarzy. „Dlaczego nie może być takim dla nas…?” – medytował. Ojciec, którego poznał, w niczym nie przypominał tego człowieka ze zdjęcia. Rafał miał do końca, tj. do spotkania z nim w drzwiach plebanii, wielką nadzieję na trwałe przełamanie lodów pomiędzy nimi. Wierzył, na przekór temu co mówiła mama, że gdy ojciec stanie twarzą w twarz ze swoimi dziećmi, obudzą się w nim choć pozory ojcowskiego instynktu. Gdzieś w głębi serca myślał nawet, iż może odzyskają – choćby na odległość – swojego rodziciela, a przynajmniej jego akceptację, zainteresowanie ich losem, odrobinę uczucia. Przecież on był, żył! Wystarczyło tylko przełamać dzielące ich lody, ale to on był na powierzchni; do niego należało zrobienie wyłomu w tej skorupie zmarzliny, którą sam stworzył przed ponad dwudziestu laty. Oni wcale nie chcieli burzyć jego życia i powtarzali mu to setki razy. Żadne z nich, przed nikim nie przyznało się nigdy otwarcie do niego. Oni go kryli i chronili, a on ich niszczył i poniżał. Pieniądze, które im się słusznie należały, były im niezbędne do nauki, godnego życia; ale tak naprawdę, miały być tylko swoistym wyrazem uznania ich istnienia. Bardziej od nich pragnęli odrobiny ciepła z jego strony. To, jak złudne były to nadzieje, miał potwierdzić kolejny dzień spędzony w domu ojca. Kiedy Rafał zszedł rano do kuchni, Joniec już tam siedział pochylony nad filiżanką kawy. Popatrzył na syna nieco bardziej przychylnym wzrokiem niż poprzedniego dnia. Wydawał się być zagubiony i przytłoczony ciężarem własnej rodziny. Zeszła również Grażyna z Ewą. Antoni zaproponował kawę. Usiedli do „suto” zastawionego stołu. Leżało na nim kilka bułek i ten sam słoik dżemu. Kobiety przegrały walkę z głodem i poczęstowały się pieczywem. Rafał nie mógł nic przełknąć, poza paroma łykami kawy. Chłopiec zauważył kątem oka, że obrazek, który wczoraj tak go zaintrygował, gdzieś zniknął. Joniec, swoim zwyczajem, zaczął świdrować Grażynę przekrwionymi od niewyspania oczyma. Około ósmej na plebanię przyjechał młody mężczyzna, będący (według wyjaśnień proboszcza) stałym pracownikiem na utrzymaniu parafii. Pracował przy komputerze – drukując różne informacje, ulotki i teksty pieśni. Nawiasem mówiąc, Rafał naliczył w ośmiu pomieszczeniach plebanii – cztery oprzyrządowane komputery i tyleż kserokopiarek. Atmosfera tego ranka i popołudnia była nieznośna i przygnębiająca zarówno dla gości, jak też dla ich gospodarza. Zaczęły się te same rozmowy; owijanie w kółko tych samych tematów. „…Po co żeście przyjechali?” – Joniec do znudzenia zapewniał ich o swojej niemieckiej gościnności. „…Nic wam nie dam, bo nic nie mam… Gdyby nie ja, to byście z głodu poumierali! Rujnujecie mi życie! Dajcie mi w końcu święty spokój! Chcecie mnie zniszczyć!?” itp. Rafał odpowiedział mu, że gdyby tego chcieli, nie musieliby przyjeżdżać do niego, ale załatwiliby sprawę na miejscu, nagłaśniając ją do maximum. „Nie chcemy zakłócać ci spokoju; mamy szacunek dla twojego kapłańskiego stanu. Możesz tu mieszkać i być księdzem do końca życia; cieszyć się szacunkiem swoich parafian” – zapewniał go chłopak. Później Joniec próbował wmówić Grażynie, że wie od kogoś z Polski, jak to ona rozgłasza wszystkim – z kim ma dzieci. Pobiegł na górę i przyniósł mały skrawek papieru, na którym było napisane imię Rafała. Miał to być dowód na jej rzekomą zdradę. Chwilami zachowywał się jak obłąkany. Potrafił nie odzywać się dwadzieścia minut, trzymając twarz w dłoniach, w których tkwił zapalony papieros. Wbiegał nagle na schody prowadzące na piętro; siadał na nich i z głową między kolanami zastygał w bezruchu na pół godziny. Krzyczał; przeklinał po polsku i niemiecku; zarzucał Grażynie błędy w wychowaniu dzieci. Na to ostatnie ona nie wytrzymała i odpaliła mu „wiązankę”: „Nie masz prawa mnie osądzać! Nie dołożyłeś ręki do ich wychowania. Przez dwadzieścia lat nie zapytałeś o nie ani razu; nie odwiedziłeś ich; nie dałeś żadnej zabawki! To ja poniosłam cały trud wychowania naszych dzieci – w biedzie i poniżeniu, które żeś mi zafundował! Dzieci są grzeczne, kulturalne i ułożone…i to tylko dzięki mnie i mojej mamie! Ty od początku chciałeś je pozabijać! I teraz chętnie też byś to zrobił…!” Rafał po raz ostatni próbował go spokojnie przekonywać i porozumieć się z nim – „…Chcemy, abyś zrozumiał naszą trudną sytuację. Jeśli nie chcesz mieć z nami żadnego kontaktu, bo nas nienawidzisz, to przynajmniej zwiększ o połowę kwoty, które nam przysyłasz. To już nam w jakiś sposób pomoże. Przecież nie dostajemy nawet dziesiątej części twoich dochodów. Zrozum, że nie czujemy do ciebie nienawiści i potrafimy zrozumieć to, co się stało, ale daj nam żyć! Mama jest chora – potrzebuje lekarstw. My powinniśmy się dalej uczyć. Twoja córka kilka dni temu miała dziewiętnaste urodziny; bardzo chce iść na studia…”. „Co mnie to wszystko obchodzi! Radźcie sobie sami; ja nie mam więcej pieniędzy! Myślicie, że mam miliony marek!…” – powtarzał do znudzenia Joniec. „…Nie chcemy twoich milionów, ale nie wciskaj nam, że klepiesz tu biedę. Co robi ten nowy Mercedes w garażu!” – zdenerwował się chłopak – „…nie rób z nas wariatów; nie przyjechaliśmy tu po jałmużnę, którą nas karmiłeś przez lata. Nie chcemy nawet części tego, co nam się słusznie należy. Wiesz ile byś musiał płacić alimentów!?…” Joniec zerwał się z krzesła i zaczął gorączkowo przetrząsać szuflady. Znalazł kluczyk od Mercedesa i cisnął nim w Rafała. „…Weź go sobie! Zabierz wszystko…!!!” Wydarł się na całe gardło i wybiegł z kuchni. Być może bał się, że Rafał będzie chciał dokumenty od auta i akt darowizny lub sprzedaży „merca”. Był jednak zbyt inteligentny i zbyt dobrze znał się na ludziach (ukończył na studiach psychologię), aby nie wiedzieć, co chłopak sobą reprezentuje. Nie należy on do takich, którzy bezpardonowo wykorzystują podobne okazje; jest wrażliwy i bardzo ułożony – jak na młodego człowieka, który żyje od zawsze z jarzmem bękarta. Zresztą, nie oszukujmy się! Gdyby przyszło co do czego – Joniec biegłby za tym Mercedesem pieszo do samej granicy! Nikt nie ma chyba najmniejszych złudzeń, jakiego rodzaju człowiekiem jest nasz bohater. To klasyczny przykład chorobliwego materialisty – dusigrosza, który uczucia wyższe zamienił na dewizy. Mogę coś o tym powiedzieć, ponieważ rozmawiałem z nim osobiście przez telefon; a poza tym, same fakty mówią za niego. Znam doskonale taki typ „duszpasterzy”, którzy opiekę nad powierzonym im „stadem” ograniczają do hipokryzji, wciskania tanich frazesów, a nade wszystko do „postrzyżyn”. Ksiądz Antoni jest tak daleki od postawy opiekuńczego ojca – jak cały Kościół, któremu z taką wytrwałością służy – daleki jest od nadziei pokładanej w nim przez Chrystusa, jego Założyciela. Jońcowi zabrakło nawet poczucia odpowiedzialności i elementarnej sprawiedliwości, jaką winien okazać swoim „najbliższym”. Grażyna i jej dzieci zrozumieli, że do tego człowieka nic nie może dotrzeć. Istniały na to dwa wytłumaczenia: albo sam jest głęboko przekonany o swojej racji – robiąc z siebie ofiarę, a nie sprawcę; albo też (na co dawał wymowne dowody) celowo „rżnie głupa” przed nimi. W każdym razie dalsze przeciąganie wizyty było bezcelowe. Być może on sam zostawił ich na dłuższy czas, aby doszli razem do tego wniosku. Korzystając z jego nieobecności, obejrzeli dokładnie jeszcze kilka oprawionych w ramkach fotografii, rozwieszonych w różnych częściach kuchni i korytarza. Na jednej z nich przewielebny proboszcz parani Salz otoczony był grupką swoich „owieczek”, które zdawały się być zachwycone swoim pasterzem. Kolejne zdjęcie przedstawiało go, jak przewodzi orszakiem ludzi świętujących żniwa. Żył tu rzeczywiście jak „pączek w maśle” (to jedno z jego ulubionych powiedzeń), mając zupełnie czyste konto. Dlaczego nie pozwala żyć innym? Tym, o których powinien troszczyć się na pierwszym miejscu!? Czy tego zabrania mu jego wiara!? Być może etyka kapłana Kościoła Rzymsko – - Katolickiego, ale: wiara, sumienie, godność!?? Z zadumy nad osobą ojca wyrwał ich jego głos: „Nie dam wam nic, bo was nienawidzę! Słyszycie: NIENAWIDZĘ WAS!!! Wasza wizyta jest napaścią na moją prywatność. Nie mieliście prawa tu przyjeżdżać…!!!” Nie pozostało im nic innego, jak tylko opuścić plebanię, co też spiesznie i w milczeniu uczynili. Ksiądz Antoni nie krył swego zadowolenia, kiedy otwierał im drzwi. Byli wycieńczeni fizycznie i nerwowo. Głód trawił ich żołądki. Wyszli na ulicę jak wypędzone z domu psy; chociaż w Niemczech psy traktuje się o niebo lepiej. Zostali poniżeni i sponiewierani przez najbliższego im człowieka. Kapłan – ich ojciec – udowodnił im, że są przez niego nie chciani i znienawidzeni. Gdy Rafał – który spośród nich wiązał największe nadzieje na spotkanie z ojcem – uzmysłowił sobie to wszystko co się stało, rozpłakał się jak dziecko. Minęły trzy tygodnie od wizyty Karamarów u Jońca. Nie było godziny, żeby Rafał nie analizował jej przebiegu. Im dłużej myślał, tym mniej rozumiał swojego ojca. W ciągu swojego 23 – letniego życia nigdy nie zetknął się chyba z tak podłym człowiekiem, z taką ludzką znieczulicą! To było dla niego nie do pojęcia! Doszło do tego, iż znów zaczął wierzyć w Jońca – w jego przemianę. Łudził się, że tamten przemyślał całą sprawę. Zadzwonił do ojca, aby się więcej nie dręczyć. „Dobry wieczór. Czy myślałeś o tym, o czym rozmawialiśmy u ciebie” – zapytał z nutką nadziei w głosie. „Tak…Przez własną głupotę – przyjeżdżając do mnie – spowodowaliście to, że zaniżam wam wysyłaną kwotę do połowy. Zostaniecie w ten sposób ukarani” – brzmiała rzeczowa odpowiedź. Rafał nie odezwał się na to ani słowem. Po prostu oniemiał. Zadzwonił jeszcze za kilka dni oznajmiając, iż nie zostawi tej sprawy w ten sposób; nie pozwoli niszczyć siebie i swoich najbliższych. „Jestem gotowy powiedzieć o tym całemu światu – w jaki sposób ksiądz katolicki postępuje ze swoimi dziećmi. Nie powstrzymasz mnie! Nie zastraszysz, jak moją mamę!!!” – krzyczał po raz pierwszy, w jakimś akcie rozpaczy i samoobrony. Ten telefon spowodował niespodziewany przyjazd Jońca do Nysy. Rafał stojący przed domem nie wierzył własnym oczom. Gość bezceremonialnie zażądał spotkania z Grażyną. Chłopiec wiedział już czym to pachnie. Postanowił za wszelką cenę nie dopuścić do spotkania tych dwojga. Antoni miał nad jego matką ogromną przewagę i doskonale o tym wiedział. Wykorzystywał to wielokrotnie bez żenady. Potrafił ją zakrzyczeć i wymusić posłuszeństwo. Bazował na tym, że jest od niego zupełnie uzależniona. Było coś jeszcze, o czym Joniec nie wiedział. Grażyna w głębi serca pozostała małą, dziewięcioletnią dziewczynką, zgwałconą bezkarnie przez księdza. Ona przyzwyczaiła się być…ofiarą kapłanów, którzy – niczym dawniej greccy bogowie – robią co chcą z „córkami ludzkimi”. Rafał przez pięć dni dosłownie ukrywał matkę przed presją Antoniego. Kapłan, przestraszony determinacją syna, chciał wymóc na Grażynie jego milczenie. Kiedy ich sytuacja materialna stała się katastrofalna, Rafał – który w międzyczasie stracił pracę – zadzwonił po raz kolejny i ostatni. Odpowiedzią na jego poniżenie były spokojne, wyważone słowa księdza Jońca: „Nie obchodzi mnie wasze życie. Dajcie mi spokój. Zapomnijcie o moim istnieniu”. Czy myślał tak, kiedy chciał po torach kolejowych iść do swojej „CZARNEJ MADONNY?” Niech ta historia będzie przestrogą dla tych wszystkich, którzy patrzą bezkrytycznie na swoich duszpasterzy, widząc w nich chodzące anioły, pozbawione ziemskich przywar i wad. Niech będzie to przestroga dla zagorzałych obrońców celibatu i innych wynaturzeń w Kościele Katolickim. To właśnie wynaturzony system tego Kościoła, płodzi wynaturzonych ludzi pokroju księdza Jońca. Ciekawy jestem, jak wielu z Was zdawało sobie sprawę, że ksiądz może być tak podły w stosunku do innych ludzi. Ci inni – to jego dwoje dzieci i kobieta, z którą współżył bez żadnej odpowiedzialności. Ci inni – to troje ludzi znienawidzonych przez Kościół i jego kapłanów; wytykanych palcami, wyśmiewanych i poniżanych przez „prawowiernych” Katolików, którzy między innymi w taki właśnie sposób wyrażają swoją „gorliwość”. Oby to, co zostało napisane, pobudziło do myślenia zapatrzone w swoich „księżulków” dziewczęta i kobiety, którym dobrze skrojona sutanna i ładna, „brewiarzowa” – kapłańska buzia, potrafi przesłonić cały świat. Niech ta historia będzie w końcu przestrogą dla samego księdza Antoniego, jak i jemu podobnych. Pamiętajcie, Drodzy Kapłani – aby móc coś powiedzieć, nie trzeba wcale mówić z ambony! Na życzenie pani Grażyny Karamara zamieszczam jej posłanie i – zarazem ostrzeżenie: „Jeżeli ktokolwiek – nie wyłączając władz kościelnych i osób duchownych – po ukazaniu się książki, naruszy w jakikolwiek sposób moją prywatność i godność osobistą; będę zmuszona skorzystać z szeroko proponowanej pomocy mediów, aby obronić siebie i dobre imię moich dzieci. Ujawnię wówczas publicznie wszystko to, co złożyło się do tej pory na cały nasz dramat – wraz z wszelkimi szczegółami”. Grażyna Karamara Grażyna w ciąży z Rafałem Ewa Rafał Przekaz na dwoje dzieci „po podwyżce” |
||
|