"Ekspedycja Mikro" - читать интересную книгу автора (Kroger Aleksander)IIIKiedy Gela obudziła się, Chris spał jeszcze mocno. Nie wiedziała, jak to się stało, ale jej dłoń leżała pod jego twarzą. Czuła kłujący zarost. Nagle przypomniało jej się pewne zdarzenie związane z Haroldem. Mieli gdzieś wyjść, ale on nie chciał się ogolić. Chris jest taki sam, pomyślała. Robi tylko to, na co ma ochotę. Wygląda, jakby całował moją rękę! Powoli cofnęła ją. Palce miała zdrętwiałe. Nagłe ogarnęło ją przerażenie. Dlaczego widzę to wszystko? Ktoś nie zgasił światła – na jak długo wystarczą jeszcze baterie? Ale w tym momencie zrozumiała, że nie jest to sztuczne światło: kabinę rozjaśniał brzask poranka. – Halo! – zawołał ktoś cicho. W fotelu pilota siedział Karl. Miał zadowoloną minę. Osłaniając dłońmi usta, szepnął: – Dzień dobry, panienko. Prześpisz cały poranek! – Wskazał kciukiem do góry. Gela podeszła cicho do niego i wyjrzała przez szybę. Wokół helikoptera piętrzyły się górujące nad nimi białe, wielkie pierścienie, a pomiędzy nimi Gela dojrzała płynące po niebie chmury, szare, postrzępione. Szare chmury nastrajały ją zazwyczaj melancholijnie, teraz jednak podziałały na nią jak najweselszy promień słońca. – Jak to się stało? – szepnęła wreszcie. – Nie wiem dokładnie – odparł tym samym tonem Karl. – Ale wydaje mi się, że istnienie tu tylu gatunków tych bestii to nasze szczęście; jedna pożera drugą. Prawdopodobnie obrały jaskółkę z wszystkiego, co nadawało się do jedzenia. – Zgadza się – zawołał głośno Chris. – To były mrówki, widziałem je. Charles i Carol zerwali się na równe nogi. Byli jeszcze zaspani, ale otrzeźwieli momentalnie, kiedy dowiedzieli się, co się stało. – Ciekawe, ciekawe – powiedział Ennil, rozglądając się po nowym otoczeniu. – A więc znajdujemy się we wnętrzu szkieletu. Karl zaczął otwierać pokrywę śluzy. – Oszalałeś! – krzyknęła Gela. – Tu są te okropne bestie, mrówki. Jesteś pewien, że nie czyhają gdzieś w pobliżu? – Żadnych nie przemyślanych kroków – rzekł zdecydowanie Charles. – Musimy uzgodnić to z “Oceanem II”. Po uzyskaniu kontaktu przedstawił Tocsowi ich aktualną sytuację. – Za dwie godziny maszyna będzie u was. Z góry sprawdzimy, czy nic wam nie grozi. Do tego czasu nie ruszajcie się z miejsca – zarządził Tocs. Stosunkowo szybko zostali oswobodzeni. Jaskółka w swym pośmiertnym locie opuściła się na pustkowie, płaskie wzniesienie tuż na granicy strefy roślinności. Wokół pagórka wznosiły się ku niebu olbrzymie rośliny, których liście, podobne do długich wstęg, miały szerokość niemal trzydziestu stóp. Po mrówkach i innych zwierzętach nie było na razie żadnego śladu. Wzgórze dawało też pewne schronienie, ewentualne niebezpieczeństwo można było w porę zauważyć. Na wszelki wypadek Charles utworzył z załogi helikoptera ratunkowego nieduży oddział wartowniczy. Potem zaczęto wyciągać uwięziony helikopter z tego osobliwego “hangaru pierścieniowego”, jak wyraził się Karl. Nie było to trudne zadanie: teren, na którym spoczywał szkielet, był spadzisty. Helikopter ratunkowy wzniósł się nad miejscem wypadku, a Karl, zawieszony na linie, przerwał wiązadła między kręgami. Było to niezbędne tylko tam, gdzie nie ubiegły ich kleszcze mrówek. – To na pewno tchawica! – zawołał Karl ze swej wysokości. Naprawa helikoptera potrwała niecałe dwie godziny i gdy Karl po próbnym starcie zaprosił całą załogę do środka, wszyscy wiedzieli, że wyprawa będzie kontynuowana. Ennil jednak określił ten zamiar jako szaleństwo i stwierdził, że ryzyko przerasta ich możliwości. Kiedy Gela zaproponowała mu, żeby wrócił drugim helikopterem na “Ocean II”, odmówił z oburzeniem, tłumacząc, że jemu wyprawa odpowiada, a chodzi mu tylko o dobro załogi. – Sam widzisz, że inni podjęli już decyzję – powiedziała Gela wskazując na helikopter, za którego szybą widać było twarze trzech osób. Tuż po starcie Carol nagle wyciągnęła rękę w kierunku góry o kształcie stożka, wznoszącej się pomiędzy nabrzeżnym żwirowiskiem a strefą roślinną. Wydawało się, że cała góra składa się wyłącznie z mrówek. Kłębiły się jedna przez drugą, taszcząc pozornie bez celu jakieś przedmioty. Nikt nie odezwał się nawet słowem, jak gdyby strach odebrał im mowę. Milczenie przerwał Karl. – To nasi wybawcy – powiedział. Pozostali przytaknęli mu z ulgą, ale nie kryli swej radości, kiedy stracili wreszcie tę górę z oczu. Lecieli powoli i nisko, przesuwając się niemal tuż nad wierzchołkami drzew, które Ennil określił jako olchy i topole. W dole rozpościerał się bezmiar dżungli; to miejsce nie nadawało się na bazę. Od czasu do czasu dostrzegali w gąszczu jakieś poruszenie; najczęściej były to mrówki lub inne owady podobnej wielkości, które skakały po pniach i liściach. Również w powietrzu, wokół helikoptera, roiło się wprost od stworzeń. Tylko nieliczne z nich były mniejsze od maszyny. Początkowo członkowie załogi instynktownie ściskali uchwyty, kiedy stworzenia te z ogłuszającym brzękiem przelatywały obok albo ich wyprzedzały. Karl usiłował rozpaczliwie wymijać je, ograniczał prędkość, wykonywał karkołomne loty nurkowe, które zapierały dech w piersiach. Jedynie Charles nie posiadał się z zachwytu. – Eldorado zwierząt! – wykrzykiwał. To kładł się na brzuchu, to znowu wykrzywiał się dziwacznie nad fotelem drugiego pilota i fotografował przez cały czas śmigłych lotników. Podniecony zwracał uwagę wszystkich na migotliwe, zielonkawe pancerze, tęczowe skrzydła, trąbki, długie odnóża – nie znajdując oczywiście u nikogo poparcia dla swego entuzjazmu. Każdy starał się łagodzić skutki wstrząsów maszyny. – Teraz ja – odezwał się w końcu Chris. Siedział w fotelu drugiego pilota, wpatrując się z natężeniem przed siebie. Karl wykonywał właśnie zwrot, chcąc wyminąć żółtawobrunatnego intruza, dosyć ciężkiego, dwukrotnie szerszego od helikoptera. Bestia brzęczała nieprzyjemnie, miała olbrzymie, podzielone na regularne pola oczy i całe ciało pokryte szczeciną. Przy tylnych odnóżach widniały przytłaczających rozmiarów żółte wory. Nawiasem mówiąc, stwór nie zwracał na helikopter najmniejszej uwagi. Karl spojrzał pytająco na Chrisa. – Tak, Karl, przejmuję stery – powtórzył Chris. – Uwaga… już! Chris poderwał maszynę nieznacznie do góry, wziął kurs na południe, przeleciał tuż nad wierzchołkami roślin kierując się do ciemnego pasma nad horyzontem, po czym włączył autopilota. Dopiero teraz odprężył się i usadowił wygodniej w fotelu. Nadal jednak spoglądał bacznie przed siebie. Reszta załogi reagowała różnie na postępowanie Chrisa. Charles sprawiał wrażenie, jakby to wszystko nie docierało do jego świadomości. Stał przy jednym z górnych okienek i czekał na czarnego owada., który szykował się do wyprzedzenia helikoptera. Carol siedziała na ławce blada, ze wzrokiem utkwionym nieruchomo w przeciwległa ścianę kabiny. Trudno było odgadnąć, o czym myśli. Gela zerwała się z miejsca i podeszła od tyłu do Chrisa. Nilpach patrzył jakby nie rozumiejąc, co się dzieje. Helikopter leciał z umiarkowaną prędkością swoim kursem, a na zewnątrz, jak przedtem, przemykały z furkotem najrozmaitsze stwory, niekiedy w licznych grupach, nadlatując poziomo i pionowo, czasem tak blisko, że niemal ocierały się o maszynę. Właśnie zbliżało się ociężałe czarne monstrum pokryte szczeciną. Miało olbrzymie szczęki i sześć długich, wieloczłonowych odnóży. Owad buczał przeraźliwie. Gela instynktownie skoczyła do przodu i uchwyciła drążek sterowy, gotowa poderwać helikopter do góry. Chris ścisnął jej przegub niczym w imadle. – Zostaw to! – syknął. Tuż przed helikopterem czarny, buczący stwór lekko skręcił i minął ich z hałasem. – Cudo! – zawołał Ennil. – Spójrzcie, na odwłoku ma żółte paski. To chyba trzmiel. Chris puścił Gelę. – Pamiętaj, że pilot prowadzący maszynę jest odpowiedzialny za lot. A więc nie wtrącaj się. – A jeżeli twoja lekkomyślność sprowadzi nieszczęście na całą załogę? – zawołała zirytowana Gela. – Chodź! – zawołał Chris również rozgniewany. Podniósł się, ujął ją za ramiona i wcisnął w fotel. – A teraz siedź tu spokojnie i obserwuj. Gela opierała się przez chwilę, ale chwyt Chrisa był silny. Gbur, arogancki prostak, na co on sobie pozwala, pomyślała obrażona. Jednocześnie nie mogła się jednak oprzeć uczuciu podziwu: wydawało się, że Chris ma szczególną umiejętność decydowania. Zadała sobie nagle pytanie, jak by postąpiła, będąc na jego miejscu. On miał trzyletnie doświadczenie, ale nigdy jeszcze nie opuścił swej rodzinnej wyspy. Nagle pomyślała o Haroldzie; zginął podczas swej pierwszej ekspedycji oceanicznej. To, co przeżyliśmy do tej pory, zapowiada jeszcze niejedno, pomyślała Gela. Wiedziała, że napięcie nerwowe wcześniej czy później może źle wpłynąć na załogę. Jedynie Chris zdawał się nie podlegać wpływom. Jeszcze się przekona, że mnie nie docenił, myślała dalej. Ostatecznie ukończyłam wszystkie kursy tak samo dobrze jak on. I był jeszcze Harold, który mi pomagał. Harold wart jest dwóch takich jak Chris… Czy na pewno? Gela cofnęła machinalnie głowę, kiedy przed oknem kabiny pojawiło się na krótko potężne odnóże cicho brzęczącego owada. Strach, jaki odczuwała, ustępował. Za nią stał Chris, gotów bronić jej w razie rzeczywistego niebezpieczeństwa. Carol podeszła do wieżyczki, aby popatrzeć. Jedynie Charles jakby nie zauważył niczego. Biegał po kabinie i fotografował jak opętany, chcąc utrwalić możliwie jak najwięcej z tego świata zwierząt. Gela czuła jeszcze lekki gniew. A na domiar wszystkiego pomyślała, że Chris ma chyba rację. – Te zwierzęta nie są złośliwe – wyjaśnił Chris. – Lecą zwinniej niż nasz helikopter i wcale nie dążą do zderzenia. Spójrzcie, one reagują dziesięć razy szybciej niż my. – Urwał na moment, po czym zwrócił się wprost do Geli: – No jak, przekonałaś się? Gela bez słowa wstała. Carol chwyciła ją za ramię i poszły razem na tył maszyny. Gela zatrzymała się. – Czy… – zaczęła Carol – czy wśród tylu istot żywych nie może być też rozumnych? Gelę zaskoczyło nieco to pytanie. Potem niepewnie wskazała ręką na przednią szybę: – Myślisz o nich? – Nie – odparła Carol. – Oczywiście nie o nich. – Lekka ironia zawarta w głosie Geli nie zbiła jej z tropu. – Właściwie może masz rację – powiedziała Gela poważnie. – Co my o tym wiemy? – Carol mówiła jakby sama do siebie. – Nauczono nas, że my, ludzie, jesteśmy jedynymi rozumnymi istotami. No dobrze! Wiesz, jak wielka jest nasza wyspa w porównaniu z tą krainą? To miniatura! – lekceważąco strzeliła palcami. – A więc – uśmiechnęła się Gela – stwierdziliśmy, że te przelatujące obok istoty nie są rozumne, chociaż tak zręcznie omijają maszynę. Innych zuchów nie zauważyliśmy… – Wiem o tym – powiedziała trochę gniewnie Carol. – Ale nasz świat jest w porównaniu do tego mikroskopijny, a jeżeli chodzi o liczbę gatunków, bardziej niż biedny. Uświadomiłam to sobie, widząc tu tę niewiarygodną różnorodność. – Przerwałaś mi – powiedziała Gela, głaszcząc ją uspokajająco po ramieniu. – Nie mam żadnego powodu, żeby nie wierzyć relacjom z “Oceanu I”. – Przy ostatnich słowach spojrzała wyzywająco na Chrisa, który już od dłuższej chwili przysłuchiwał się dyskusji. – Synowie niebios – wtrącił ironicznie. Nagle dołączył do nich również Ennil. – Ludzie z “Oceanu I” widzieli ich! – Tak, jakieś zarysy w chmurach… – odparował Chris. – Owszem, znam te niewyraźne zdjęcia. Ale gdzie jest napisane, że ludzie z “Oceanu I” dowiedli, iż chodzi tu o życie rozumne równe naszemu? – A co to jest według ciebie? – zapytał Ennil. Chris wzruszył ramionami. Karl wtrącił śpiewnym tonem: – Fata morgana… – Dajmy już temu spokój – powiedział Chris. – Spójrzmy lepiej, co się dzieje na zewnątrz. Ciemne pasmo zbliżało się coraz bardziej i teraz okazało się, że jest to rozległy las o ogromnych drzewach. – To są chyba te olbrzymie drzewa wymienione w raporcie, do… do… – Ennil przyłożył dłoń do czoła i urwał zakłopotany. Przez chwilę w jego wzroku błysnęło jakby przerażenie. – A to co? – zawołał nagle Karl. Siedział przechylony głęboko do przodu, wskazując na coś w dole. Chris jednym szarpnięciem wyłączył autopilota i zatrzymał maszynę w miejscu. – Gdzie? – zapytał. – Tam z tyłu, coś białego – głos Karla drżał z podniecenia. – Są wypisane jakieś znaki, tam, na polanie. – Coś takiego! – drwił Chris. – Widzę, że wziąłeś sobie do serca tę rozmowę… – zaczął i urwał raptownie. W gęstwinie łodyg i liści gigantycznej trawy spoczywało skryte do połowy coś białego, przybrudzonego, pogiętego. Widoczne były czarne i wielobarwne znaki. Z pewnością mogły to być litery, ale każda z nich dorównywała wielkością ich maszynie. Chris ochłonął pierwszy. – Wzniesiemy się trochę – powiedział. – Charles, masz przygotowany aparat, fotografuj. Pozostali usiłowali odczytać napis, ale bezskutecznie. – Nie rozumiem tego – powiedziała Carol, a w jej głosie zadźwięczała wyraźnie nuta żalu. – A czego się spodziewałaś? – zapytał Ennil. – Te litery nie różnią się prawie od naszych, z wyjątkiem kilku zakrętasów! – stwierdził Karl. – Napis jest zamazany, trudno uchwycić sens wyrazu – zauważyła Carol. – No, Chris – odezwał się Charles nieco wyniośle – powiedz mi, mój drogi, co to jest według ciebie? Złudzenie optyczne? Chris znalazł najlepsze wyjście z sytuacji. Nie odpowiedział. Przekazał stery Karłowi, po czym wsunął do kamery nowy film. – Nie – powiedział Karl. – To wygląda jak wydarty albo pognieciony skrawek czasopisma lub strony z książki. – Filmowałeś? – zapytał Ennil. – Oczywiście – odparł Chris. – Lądujemy! – zarządził nagle Ennil. Gela, która akurat stała obok, spojrzała na niego zaskoczona, spodziewając się jakiegoś wyjaśnienia. Ale twarz Ennila była nieprzenikniona. Helikopter znajdował się bezpośrednio nad literą, która przypominała do złudzenia A. – No, siadaj! – niecierpliwił się Ennil. – Ale jak, wprost na to? – zapytał Karl. – Oczywiście! – odparł niechętnie Ennil. – Charles, to zbyt ryzykowne – powiedział Chris z namysłem. – Ach, tak! – wykrzyknął Ennil. – A twoje poprzednie wyczyny? Może były bezpieczne, co? – Ale widocznie były ci na rękę – wtrąciła Gela. – Nie przypominam sobie, abyś się sprzeciwiał. – Ląduj wreszcie! – polecił Ennil Karłowi, który niezdecydowanie utrzymywał maszynę zawieszoną nad literą A. – Jestem temu przeciwny – powiedział z naciskiem Chris. – I ja – poparła go Gela. – Aha! Zdziwiłbym się nawet, gdyby było inaczej. Karl, lądujemy! Helikopter osiadł na białej równinie, skąd roztaczał się widok na wszystkie strony. Cały teren obfitował w nieregularne granie i dosyć ostre wręby. Litery, oglądane z bliska, zlały się w ciemnoszare, szerokie pasy. Całości nie można było ogarnąć wzrokiem. Tylko nieco dalej, gdzie powierzchnia po kolejnym załomie wznosiła się stromo ku górze, widać było kilka liter. Kiedy wysiedli, Chris tupnął nogą. Grunt był tu grubo-włóknisty, porowaty, poprzecinany bruzdami. – Gdyby ktoś mnie o to zapytał – zauważył Karl – to powiedziałbym, że jakiś gigantyczny szkodnik, ale naprawdę olbrzymi, wyrzucił niedbale kawał papieru albo coś w tym rodzaju. Charles spojrzał na Chrisa znacząco, ale tamten obserwował uważnie rysujące się w oddali osobliwe krawędzie białej powierzchni. – Uwaga! – zawołał nagle. Grunt drgnął pod nimi znacznie, uniósł się i opadł z powrotem. Powierzchnia, na której stał helikopter, przechyliła się. – Tak też myślałem! – Karl zaklął. – Ale nikt mnie nie chciał słuchać! – I tak szybko, jak mógł, rzucił się w kierunku maszyny. Zanim jednak do niej dobiegł, zaczęła zsuwać się po zboczu. Carol krzyknęła rozpaczliwie. Sami musieli teraz wytężyć wszystkie siły, aby nie ześliznąć się w dół. Chris uchwycił się jakiegoś grubego włókna. Spojrzał na helikopter i krzyknął: – Nie, Karl, zostaw to! Helikopter zsunął się w stronę Karla, który również trzymał się nierównego gruntu. Maszyna ześlizgiwała się nieprzerwanie ku grani oddzielającej teren lądowiska od spadzistego stoku. Gdyby helikopter runął w przepaść, oznaczałoby to kres wyprawy, a być może również jej uczestników. Karl na czworakach podczołgał się do helikoptera, chwycił za lewe koło, podciągnął się do góry i zdołał wejść do środka. W chwilę później silnik zagrzmiał pełnym gazem i w odległości kilku metrów przed urwiskiem maszyna oderwała się od ziemi. Chris oprzytomniał, gdy poczuł uderzenie fali powietrza, a maszyna zawisła nad nim. Uchwycił koniec liny i wspiął się. Potem pomógł pozostałym. Kiedy podtrzymywał Carol, poczuł, że dziewczyna drży na całym ciele. Helikopter leciał znów na południe. – Powinniśmy chyba wyszukać jakieś miejsce na nocleg, niedługo się ściemni – powiedział Ennil. Lecieli teraz pomiędzy potężnymi formacjami, które z daleka wyglądały jak drzewa. Pnie były tak ogromne, że potrzeba by było około tysiąca ludzi, aby je opasać. Przytłaczający, niesamowity świat. Niebo pociemniało, wysoko w górze widzieli zielony dach. Poszczególne liście były tak wielkie, że gdyby nie poruszały się bezustannie, mógłby na nich spokojnie wylądować helikopter. Dotarli do miejsca, gdzie pnie nie rosły tak gęsto. W górze widniało błękitne niebo. Czekała tu ich następna niespodzianka: jeden z pni był równo ucięty na co najmniej trzysta stóp od ziemi. Na jego żółtawej powierzchni dostrzegli brązowe kręgi nierównej szerokości. – Tu przenocujemy – postanowił Ennil. – Stąd jest dobry widok na całą okolicę. Wysiedli z kabiny i dopiero teraz stwierdzili, że podłoże składa się z dużej ilości ściętych poprzecznie, elastycznych włókien. Szpary pomiędzy nimi sięgały daleka w głąb podłoża. Tu i ówdzie leżały porozrzucane jakieś nierównomierne bloki. Z helikoptera widać było tylko krawędzie stromego urwiska, ale na północy, w niewielkiej odległości, wznosiła się na wysokość stu do stu pięćdziesięciu stóp dziwaczna góra, podobna do tej, na jakiej stali. – Jeżeli uwzględnimy czynnik wielkości, to należy sądzić, że stoimy w tej chwili na zwykłym pniaku – odezwał się Charles z przesadnym ożywieniem, które oczywiście nie znalazło oddźwięku u pozostałych. Jedynie Karl mruknął: – Coś takiego! – Jak wiadomo – ciągnął dalej nie zrażony tym Ennil – taki pniak powstaje wtedy, kiedy drzewo zostanie ścięte ostrym narzędziem, na przykład pilą. My też ścinamy drzewa od czasu do czasu. Chcę przez to powiedzieć, że ktoś musiał ściąć tego olbrzyma, na którego pniaku teraz stoimy! – Charles powiódł po nich wzrokiem. Nie ulegało wątpliwości, że ów fakt poruszył wszystkich. Chris wytaszczył z helikoptera małą skrzynkę konserw. Odwrócił się do współtowarzyszy i zapytał: – Czy ktoś z was jest głodny? Charles zaprzeczył. Gela zmarszczyła czoło. – Jeżeli chodzi o mnie, to muszę coś zjeść! – zawołał Karl. – Niedobrze jest filozofować o pustym brzuchu. Chris skinął głową Karłowi, jakby dziękując za poparcie. Zaczęli wynosić z helikoptera lekkie, składane meble. Rozmowa urwała się. Każde z nich czuło, że ta historia z napisem wymaga jeszcze epilogu, jedynie Ennil zachowywał się tak, jak gdyby nic się nie stało. Jedli milcząc. Wreszcie Karl odchrząknął głośno i powiedział: – Jestem tu chyba najstarszy wiekiem, dlatego ja zacznę. Charles, znamy się już od dawna, jesteś świetnym fachowcem, ale – wybacz mi – nie potrafisz już sprostać swemu zadaniu. Charles spojrzał na nich zdziwiony i zacisnął wargi. Potem zapytał z wahaniem: – Czy wszyscy są tego zdania? Carol spojrzała w bok. Gela, unikając jego wzroku, powiedziała: – Zgadzam się z Karlem. – A ty, Chris? – zapytał Charles. – Ja też. – W porządku – odparł Ennil, na pozór spokojnie. – Jeżeli tego chcecie, wrócimy. – Wybacz, ale o tym nie było mowy – zaoponowała sucho Gela. – Jest sprawą oczywistą, że spełnimy naszą misję. – Tak, ale… – Charles mówił cicho, nie patrząc przy tym na nikogo. – Dlaczego… Przez chwilę wydawało się, że pytanie zaskoczyło wszystkich. Potem Gela odezwała się z oburzeniem: – Dlaczego, dlaczego! Carol, nie zwracając uwagi na wymówkę Geli, zapytała głosem, w którym wyraźnie brzmiało współczucie: – Naprawdę nie wiesz, Charles? Ennil spuścił wzrok i potrząsnął głową. Zapanowała cisza, którą przerwały dopiero jego słowa, ciche, urywane. – Tak, macie rację. Nie jestem już taki, jak dawniej. Nie nadaję się. Kto by się do tego przyznał… Zresztą nie zdarza mi się to pierwszy raz. Często, właśnie wtedy, kiedy muszę się skoncentrować, atakuje mnie ta przeklęta amnezja. Czy potraficie to zrozumieć? Brakuje mi słów, pojęć, czasem nie wiem, jak postępować. Chciałem zataić to przed wami… – Charles ukrył twarz w dłoniach. – Obserwuję cię już od dłuższego czasu, Charles – powiedziała cicho Carol. – To jest istotnie amnezja, ale w początkowym stadium. Musisz się oszczędzać, to ci pomoże. – Już dobrze, Carol – Ennil opanował się. Gela czuła się skrępowana, ale przezwyciężyła onieśmielenie. – Nie miej nam tego za złe, Charles – powiedziała – ale Carol ma rację. – Milczała przez chwilę. – Zgłaszam kandydaturę Karla. Karl sprzeciwił się: – Nic z tego, dziewczyno, nie mogę się tego podjąć, a zresztą taka funkcja byłaby dla mnie zbyt uciążliwa. Wy, młodzi, nadajecie się lepiej niż ja. Nie dlatego, że jesteście młodsi, nie. Mógłbym jeszcze zadziwić niejednego z was, ale macie inne doświadczenia. Jak wy to nazywacie? Doświadczenia bojowe. Już jako dzieci byliście inni niż ja. Kiedy młode pokolenie potępiło starszych, traktując ich nawet czasem jak trędowatych, ja służyłem dzielnie Radzie Najstarszych, sądząc, że tak trzeba. Kiedy wasi rodzice zaczęli szukać drogi, która wiodłaby ku poprawie, ja wierzyłem nadal w trwałość naszego małego świata na wyspie. Krótko mówiąc, gdyby nie wasi rodzice i wy, nie byłoby nas tu dzisiaj, nie szukalibyśmy drogi, odmiany, która może okaże się dla nas ratunkiem. – Już dobrze, Karl – przerwał mu Charles łagodnie. – Nie, musimy to sobie uświadomić. Wtedy nie zdawałeś sobie z tego sprawy, ja również. Popieraliśmy stary porządek, nie zaprzeczaj! Jeszcze piętnaście lat temu wysyłałem takich jak Chris i Gela do Grate, gdzie był obóz dla internowanych. Wtedy sądziłem, że postępuję właściwie. Tak, Gela, również dlatego nie mogę przyjąć tej propozycji. Gela milczała, poruszona do głębi. Potem powiedziała: – Nikt nie czuje do ciebie żalu za tamto. – O Boże! – wykrzyknął Karl. – To nie tylko moje sumienie każe mi mówić w ten sposób. Po prostu patrzycie na to zagadnienie szerzej niż ja, a tego nam właśnie trzeba. – Karl, zgadzam się z tobą – powiedział Ennil z goryczą w głosie. – Przykro mi. – Spokojnie, spokojnie. – Gela uśmiechnęła się łagodnie. – Nie powinno być ci przykro. To się, niestety, zdarza. – Jestem za kandydaturą Chrisa – powiedział nagle Ennil ku ogólnemu zaskoczeniu. Twarz miał nieprzeniknioną. – Należy jednak niezwłocznie powiadomić o tym Tocsa. Po twarzy Karla przemknął cień uśmiechu. – Kto jest za Chrisem? Cztery dłonie, w tym jedna, Carol, uniesiona niezdecydowanie, świadczyły o jednomyślności. – A ty, Chris? – zapytał Karl. – Wiecie przecież, że nie mam wyższego wykształcenia. – Za to jesteś kadrą wiodącą wśród pracowników, ukończyłeś kurs specjalny i dwukrotnie brałeś udział w wyprawach! – zdecydowanie uciął Karl dalszą dyskusję. – Gela również ukończyła kurs specjalny – upierał się Chris. – Pamiętasz, jak przestraszyłam się mrówek? – przypomniała Gela z uśmiechem. – Nie dorosłam do takiej funkcji. – A więc wszystko jasne – podsumował ostatecznie dyskusję Karl. Chris wzruszył ramionami. – Nie będę się opierał. Pomagajcie mi, a ja postaram się nie zawieść. – Wyciągnął rękę do Charlesa. – Oby nam się dobrze współpracowało. Charles uśmiechnął się z pewnym zakłopotaniem. – No, to sprzątamy – zarządziła Gela, wskazując naczynia. Nagle odezwał się Chris: – Oczywiście, że Charles ma rację, niech to diabli! Pismo, te pniaki, raporty, które dotarły do nas, wszystko się zgadza. Przyznaję, że to jest dziwne, ale potwierdza wniosek Charles'a, którego on wprawdzie nie wypowiedział na głos, ale wyraźnie sugerował. Zapanowała powszechna konsternacja i dopiero po chwili zrozumiano, że Chris kontynuuje przerwaną dyskusję. – Te istoty, o których mówił Charles, to podobno właśnie synowie niebios. Nie rozmawialiśmy o tym jeszcze dokładnie. Ale jest chyba publiczną tajemnicą, że nasza wyprawa została wysłana przede wszystkim z ich powodu. Chodzi jednak również o zbadanie tego świata makro. – Chris ręką, w której trzymał kocher, zatoczył rozległy łuk. – A jeżeli ci synowie niebios istnieją rzeczywiście, to są częścią świata makro. Zresztą ludzie z “Oceanu I” wybrali tę nazwę nie dlatego, że mieli na myśli jakieś mityczne postacie, bogów albo coś w tym stylu, lecz dlatego, że te istoty są podobno tak wielkie, jakby sięgały niebios. A my musimy zbadać ten świat. To, czy ktoś osobiście wierzy w istnienie synów niebios, nie ma właściwie znaczenia. Jeżeli istnieją, to nie jest wykluczone, że ich znajdziemy. – Ale nie możesz przecież sądzić, że badanie świata makro i jego wszystkich jaskółek, mrówek, trzmieli i drzew doprowadzi nas do wykrycia rozumnego życia! – zawołał Ennil. – A może jednak? Jeżeli założymy, że synowie niebios istnieją, to możemy uwzględnić ten fakt w naszym programie. – To już sprawa Tocsa – odparł Chris. – Do nas należy założenie bazy. – A baza ma znajdować się, o ile to możliwe, tam gdzie są ślady pobytu synów niebios. Tak przynajmniej określa to instrukcja – zauważył Charles. Sprawiał teraz wrażenie, jak gdyby wsłuchiwał się we własne słowa. – Patrz, Charles – odezwał się Karl – jest tu pełno zwierząt. Czy nie moglibyśmy nimi uzupełnić naszego jadłospisu? – W przyszłości będziemy do tego zmuszeni… – A to… co to jest? – krzyknęła nagle Carol, wskazując na południe. Odwrócili się gwałtownie. Pomiędzy drzewami coś się ruszało, kierując się w stronę ich obozowiska. Charles znalazł się jednym susem w helikopterze. – Ludzie! Startujemy – krzyczał – startujemy! Karl, ociągając się, postąpił kilka kroków w stronę maszyny, zatrzymał się, potem spojrzał – na Chrisa. Carol odrzuciła głowę do tyłu na oparcie krzesła i zakryła twarz dłońmi. Gela zerwała się na równe nogi, przewracając przy tym krzesło, ale nie odchodziła od stołu. Jedynie Chris siedział nadal na swoim miejscu. Przechylony wpatrywał się w to coś, co zbliżało się z boku, i dłonią nakazywał spokój. Jednocześnie, nie patrząc w stronę helikoptera, wołał przytłumionym głosem. – Spokój, do cholery! Z pewnością miał na myśli Ennila, który najpierw z przerażoną miną stał w otwartym włazie helikoptera, a potem uciekł do kabiny. To, co zbliżało się do nich, było niepojęte, wzbudzało strach, bo było trudne do zdefiniowania. Wydawało się, że pnie dwóch olbrzymich drzew odłączyły się i wyruszyły ciężkim krokiem w stronę helikoptera. Dziwaczna istota była zielonkawa, czymś osłonięta. Jej górna część ginęła wśród gałęzi i liści drzew oraz krzewów. Owe cylindryczne pnie dołem rozłączały się niczym korzenie pniaka, tylko że te korzenie nie były połączone z ziemią: odrywały się od niej, przesuwały do przodu i z hałasem rozdeptywały poszycie dżungli. Nagle pień podniósł się do góry, nad północnym krańcem pniaka wyrosła czarna płyta. Nawet Chris uczynił ruch, jakby chciał uchronić się przed ciosem. Coś czarnego, węższego od pniaka, uniosło się nad nimi raz, potem drugi i zniknęło. Chris i Gela odwrócili się. Obydwa słupy skryły się właśnie wśród łoskotu i trzasków za helikopterem. Zniknęły tak, jak się pojawiły. Jeszcze tylko gałęzie i liście wygięły się, jak gdyby szalał tam straszliwy orkan, mimo iż nie czuło się nawet lekkiego podmuchu wiatru. Trochę liści spadło na dół i wszystko minęło. – Coś podobnego! – W głosie Karla brzmiał podziw. Nikt nie wiedział, co właściwie Karl miał na myśli. Charles wyszedł z helikoptera nieco zawstydzony. Mimo to powiedział: – To niesłychana lekkomyślność nie kryć się, kiedy grozi takie niebezpieczeństwo. Zdążylibyśmy uciec! – Niebezpieczeństwo, też coś! – odparł niechętnie Chris. – Nie możemy wszędzie widzieć niebezpieczeństw! To… ta istota nie zwróciła na nas najmniejszej uwagi. Rozumiecie? Dla tych olbrzymów w ogóle nie istniejemy. – Charles ma rację – zaoponowała Gela. – Niebezpieczeństwo zagraża nam właśnie dlatego, że te olbrzymie istoty nie widzą nas. Nie muszą nas wcale atakować. Pomyśl tylko, co by się stało, gdybyśmy byli tam w dole. – Wskazała na krawędź pniaka. – To coś wtłoczyłoby nas po prostu w ziemię, zupełnie nieświadomie. – A skąd wiesz, czy na przykład przedwczesny start i ustawiczna ucieczka przed czymś nieznanym, nie są jeszcze bardziej niebezpieczne? Nie mówię już nawet o zużyciu się maszyny, ale weźmy na przykład te manewry wymijania dziś po południu. Czy one nie były groźne? A widzisz! Musimy poznać lepiej tutejsze życie. Musimy zbadać jego formy i zgodnie z tym postępować. – Chris chwycił jeden z talerzy i począł go wycierać. – A gdyby taka czarna płyta opuściła się na nas? – zapytał Ennil. Chris wzruszył ramionami. Potem, widząc bojaźliwy wzrok Carol, wyjaśnił: – Powierzchnia jest tu tak nierówna, że każdy mógłby skryć się bezpiecznie w jednym z tych zagłębień. Oczywiście – uśmiechnął się ironicznie – jeżeli chodzi o helikopter, to zostałaby z niego miazga. Gela spoglądała na Chrisa. On po prostu udaje, pomyślała. Zauważyła, że bardzo zbladł i że jego ręka, w której trzyma nóż, drży. Nie stracił jednak przez to w jej oczach. Nagle wydało jej się, że to wszystko nie jest realne. Poczuła ulgę, jak gdyby zbudziła się z męczącego snu. Gdyby to istniało naprawdę: niebezpieczeństwa, katastrofa “Oceanu I”, śmierć Harolda, to co oni by tu robili? Czy nie powinni raczej wrócić jak najszybciej na swoją spokojną wyspę? Gela, zbudź się! Nad czym tak dumasz? – zawołał Karl, któremu Gela przeszkadzała w sprzątaniu. Odsunęła się na bok. Raptem ogarnął ją gniew na ludzi z ministerstwa, którzy zorganizowali wyprawę, na Tocsa, Chrisa… Ale w następnej chwili zadała sobie pytanie: A ty? Dlaczego tu jesteś? Nikt cię do tego nie zmuszał, chcesz kontynuować to, co rozpoczął Harold, chcesz tego dokonać! Ale przecież Chris, ten hazardzista, odczuwa na pewno to samo. Gdyby chociaż nie miał zawsze racji! Jak postąpiłby Harold? Z podobnej wyprawy on i jego towarzysze nie powrócili. Harold z pewnością nie ryzykowałby tak bardzo, ale może właśnie to doprowadziło do zguby? Całkiem nieoczekiwanie Chris zarządził: – Przesuniemy nasz obóz. – Chwycił parę przedmiotów i zaniósł je do helikoptera. – Poszukamy jakiejś kotliny, która uchroni nas przed niepożądanymi niespodziankami, ale pozostaniemy w obrębie tego płaskowyżu. – Widocznie wolał nie używać określenia “pniak”. Wszyscy zrozumieli też, co miał na myśli, mówiąc o “niepożądanych niespodziankach”. Obrali kurs na wschód. W odległości pięciuset stóp od skraju płaskowyżu odkryli niemal idealne miejsce. Było to małe wgłębienie, którego dno wyglądało na całkowicie równe. Z góry widać było wyraźnie słoje pniaka. Helikopter był tym razem również zabezpieczony. Mimo to Chris rozstawił warty, które zajęły posterunki na górnej krawędzi zagłębienia. Pierwszą wartą objęła Carol. Chris zorganizował to w ten sposób, że nie musiała pełnić służby po zapadnięciu zmroku. Karl wykorzystał światło dzienne, aby napełnić maszynę paliwem z umocowanych tia zewnątrz kanistrów. Charles zajął się minikartoteką i swoim materiałem filmowym. Spojrzał z roztargnieniem, kiedy Chris, z karabinem przewieszonym przez ramię, powiedział: – Idę na godzinę na zwiad. Z Gelą. – Oczywiście – skinął głową Charles. Zgodnie z instrukcją członkowie ekspedycji oddalali się dwójkami, nigdy pojedynczo. Do tej pory tylko Gela pozostała bezczynna. Gela spojrzała na nich zaskoczona. A zresztą dlaczego nie, pomyślała po chwili, lepsze to niż takie przesiadywanie. Ten obfitujący w wydarzenia dzień dał się jej nieźle we znaki, nie odczuwała więc potrzeby zajęcia się czymś poważniejszym, na przykład przygotowaniem raportu dla “Oceanu II” lub skontrolowaniem oprzyrządowania, co należało właściwie do jej obowiązków. W pewnym sensie była zadowolona, że to właśnie ona ma mu towarzyszyć, a nie Carol albo Karl. Chris zamienił z Carol kilka słów, określił cel zwiadu i uzgodnił z nią sygnał na wypadek czegoś nieprzewidzianego, po czym razem z Gelą wspięli się po łagodnym stoku kotliny. Wkrótce dotarli do skraju płaskowyżu. Po przekroczeniu rozpadliny spostrzegli, że podłoże jest tu ciemnobrunatne. – To kora – zauważył Chris uśmiechając się na wspomnienie ojczystych drzew i kory, której nie można było nawet porównać z tutejszą ani pod względem wymiarów, ani pod względem struktury. Jego uwaga świadczyła wyraźnie o tym, że nadal nie traktuje poważnie tego makroświata. Teraz to już naprawdę nie ma ku temu podstaw, pomyślała gniewnie Gela. Dlatego też słowa jej zabrzmiały bardziej szorstko, niżby tego pragnęła: Chris, ekspedycja wysłana z “Oceanu II” ma konkretną misję do spełnienia. Między innymi powinien być wyjaśniony problem synów niebios. Wiesz równie dobrze jak ja, że z raportów “Oceanu I” wynika jednoznaczny wniosek, jakkolwiek techniczna strona jego przekazu pozostawiała nieraz wiele do życzenia. – Gela urwała, ale widząc, że Chris kroczy przed nią nadal bez słowa, mówiła dalej. – Wyśmiewając ten świat olbrzymów, dyskredytujesz całą ekspedycję, tak jest! A także załogę “Oceanu I”! Teraz, kiedy zostałeś kierownikiem, nie możesz pozwolić sobie na taką postawę! – Gela pomyślała nagle o Haroldzie, który podchodził do wszystkiego z rozwagą i rezerwą, nie działając nigdy pochopnie. Odżyło jej w pamięci pewne zdarzenie: trzymając się za ręce spacerowali z Haroldem po dobrze sobie znanych okolicach miasta, po swoich śladach, jak to nazywali. Było to na kilka dni przed jego wyjazdem. Dzień ten jeszcze dlatego zachował się tak wyraźnie w jej pamięci, że zdobyła właśnie kwalifikacje inżyniera badacza, a przebieg egzaminu, który miała już za sobą, opowiedziała ze szczegółami Haroldowi. Byli pełni radości i planów… Słyszała słowa Harolda: “Będę na siebie uważać. Za dwa lata wrócimy tu z nowymi zadaniami dla następnych pokoleń. Świat makro uratuje nas. Nie będzie to łatwe, ale wspólnie dokonamy tego!” I Gela wykazała wielkie opanowanie, mimo że uzyskanie łączności stawało się coraz większym problemem, a rozłąka była ciężka do zniesienia. Wreszcie “Ocean I” po nie kończącej się tułaczce dobił szczęśliwie do celu, ale potem wieści docierały zniekształcone, gdyż zakłóciła je wzmożona aktywność Słońca, kiedy zaś ta ustała, przestały w ogóle dochodzić… W ciągu następnych trzech lat nie dowiedziano się niczego nowego; “Ocean I” zaginął. Jeszcze jedno wspomnienie stanęło przed oczami Geli jak żywe. Oto inni cieszyli się ze zdanych egzaminów, a ona krążyła po placu przed Akademią, ze skierowaniem na pokład “Oceanu II” w kieszeni, ale bez cienia radości, przepojona jednym tylko gorącym pragnieniem: pokazać temu niesamowitemu, wrogiemu ludziom światu makro, co potrafi; wydrzeć mu jego sekrety, również te związane z “Oceanem I” i losami Harolda. – Jak sądzisz, co to mogło być? – zapytał Chris. Przystanął, czekając na nią. Nagłe pytanie wyrwało ją z zamyślenia. Upłynęła chwila, zanim zrozumiała, że Chrisowi chodzi o tamte zielonkawe słupy z tak nieprawdopodobnie wielkimi, ciemnymi płytami, które przeszły nad pniakiem. – Nie wiem – odparła nieco zaskoczona, gdyż spodziewała się innej reakcji Ghrisa na swoje wyrzuty. – Może to jakieś zwierzę? Wydaje mi się, że istnieją tu zjawiska przekraczające zdolność naszego pojmowania. Powinniśmy je zbadać. – Ostatnie słowa wypowiedziała bez przekonania. Krótki pobyt w tym świecie, liczne i przede wszystkim niebezpieczne przeżycia odebrały jej wiarę w zdobycie jakichś wieści o zaginionym “Oceanie I”, tym bardziej że oni wylądowali w zupełnie innym miejscu. Zgasła więc iskierka nadziei, że mimo wszystko Harold jeszcze żyje. – Jestem niemal przekonany, że był to jeden z nich. – Chris przerwał znowu tok jej rozmyślań. Musiała się skoncentrować. – Co znaczy jeden z nich? – zapytała i raptem zawołała zaskoczona: – Nie, to przecież niemożliwe! Chris znowu przystanął. – Więc co? – zapytał. – Czyli: kolumny to były nogi, a płyty… płyty to były buty – krzyknęła głośno. – Nieprawdopodobne! Śmieszne, pomyślała. Właściwie dlaczego nie? Proporcje się zgadzają. I nagłe odczuła, że rodzi się w niej strach. W jaki sposób mamy się z tym uporać? Jak w ogóle nawiązać jakikolwiek kontakt? Jednocześnie opanowało ją jeszcze inne uczucie, coś jakby podziw dla Chrisa. Wysuwa takie przypuszczenie, jakby była to najzwyklejsza rzecz pod słońcem. Może pozbawiony jest wszelkich uczuć, może różni się pod tym względem od innych ludzi. Potrząsnęła z niedowierzaniem głową. Przypomniała sobie jego spojrzenia, kiedy sądził, że nikt tego nie widzi, czułe spojrzenia… Albo ma nerwy ze stali. W każdym razie odzyskała do niego zaufanie, które utraciła po kilku jego posunięciach, na przykład podczas lotu. Czulą, że coś ciągnie ją ku niemu, jak – dawno temu, kiedy była jeszcze dzieckiem – do brata Sinclaira, kiedy bronił ją przed dokuczliwymi towarzyszami zabaw. Szła teraz za Chrisem. Otrząsnęła się już ze wspomnień i skoncentrowała całkowicie na obserwacji okolicy. Przed nimi ukazały się soczysto-zielone, zwężające się ku górze rośliny, wyrastające ponad krawędzie platformy. – Spójrz – zawołała Gela. – Woda! Pomiędzy licznymi gigantycznymi źdźbłami lśniły olbrzymie wodne kule. Chris zatrzymał się. – Nie skorzystamy? – zapytała, a jej wzrok zdradzał, że pragnie, aby powiedział “tak”. Zrozumiał. – Ale nie mam… – powiedział. – Ja mam – przerwała mu Gela. – Zawsze noszę przy sobie. – Zaśmiała się, połyskując bielą zębów. Z torby zawieszonej u pasa wyciągnęła pojemnik z rozpylaczem, wspięła się na rosnące ukośnie źdźbło, którego wysokość umożliwiała jej dotarcie do największej kuli, po czym zaczęła opryskiwać jej górną powierzchnię. Lewą ręką rozpinała już kombinezon. – I to wytrzyma? – zapytał Chris. – Pewnie, mam w tym wprawę! – Gela równomiernie spryskiwała powierzchnię, która w tych miejscach traciła momentalnie połysk i pojawiały się drobne fale. – No, starczy – stwierdziła wreszcie. – Możemy trochę popływać. W mgnieniu oka rozebrała się. Mimo ogarniającego go zakłopotania, za co n»wymyślał sobie od głupców, Chris również zaczął szybko zrzucać z siebie ubranie. Gela, rozbawiona jak dziecko, wspięła się po leżącej ukośnie łodydze. Jej sylwetka odcinała się wyraźnie od jasnego tła. Chris, który zdejmował właśnie lewy but, zatrzymał się w pół ruchu i spojrzał na nią. Co za dziewczyna, pomyślał. I po raz któryś już z rzędu zadał sobie pytanie: Czy naprawdę muszę mieć wzgląd na jej zaginionego przyjaciela? Lubię ją! Czy ona nie może być dla mnie kimś więcej niż tylko koleżanką, członkiem wyprawy? Tylko czy ona w ogóle tego chce? Powinienem jej to wyznać. Teraz? Tu? Serce zabiło mu mocniej. Gela dotarła już do celu. Uniosła ramiona do góry, wydała cichy okrzyk zadowolenia i głową naprzód wskoczyła do wodnej kuli. Skakała wprawdzie z wysokości około dziesięciu stóp, ale trafiła dokładnie w sam środek spryskanej powierzchni, pozbawionej elastycznej powłoki. Bryzgi wody doleciały aż do Chrisa, który śmiejąc się zrzucił z nogi but, ale znieruchomiał ponownie. Gela niczym ryba popłynęła w kierunku dna, wykonała zręcznie obrót i otulona falującym welonem włosów wynurzyła się tuż obok niego. Zadyszana wołała: – Chris, jak cudownie, pośpiesz się! Chris był już gotów. Wdrapał się na pień, gdzie wisiała kula, trafił w tę część jej powierzchni, której Gela nie opryskała, i zaczął kołysać się na elastycznej powłoce. – Przestań – śmiała się Gela. – Jeżeli kula opadnie, nie będziesz mógł popływać. Chris odbił się i głową naprzód wskoczył do wody. Nurkowali, szaleli w wodzie, pływali w kółko po powierzchni. Potem Gela zapragnęła zabawić się w skoki. Nie robiła tego zbyt wprawnie. Żeby utrzymać równowagę, wykonywała najkomiczniejsze ruchy. Chris, nie wychodząc z wody, udzielał jej rad, rozkoszując się jednocześnie jej widokiem. Zdawało mu się, że ma przed sobą zupełnie nie znaną mu osobę. Była wesoła i pełna życia. W oczach błyskały szelmowskie ogniki. Opanowało go nagle pragnienie, aby podejść do niej, ująć jej głowę w dłonie i powiedzieć, że bardzo ją kocha. Zamiast tego zawołał: – Podciągnij bardziej lewą nogę, ramiona do góry, złącz stopy… – Chodź, poćwiczymy razem – zaproponowała Gela. Chris znowu poczuł się niezręcznie. Jednak już po chwili wyszedł z wody na grube obrzeże otworu w kuli. Gela wyciągnęła ku niemu ręce i zaczęli podskakiwać razem. – Na trzy skaczemy! – zawołała Gela zupełnie zadyszana, licząc w takt skoków: – Raz, dwa, trzy! Woda prysnęła wysoko. Ale przyczepność kuli została widocznie wystawiona na zbyt ciężką próbę, gdyż zanim jeszcze nurkowie wynurzyli się na powierzchnię, kula poczęła poruszać się powoli, zsunęła się po pniu, opadła na ziemię i pękła. Woda momentalnie wsiąkła w podłoże. Siedzieli obok siebie. Nieoczekiwane zakończenie kąpieli ubawiło ich tak bardzo, że wybuchnęli śmiechem. Śmiejąc się patrzyli na siebie. Pierwszy spoważniał Chris, patrząc Geli w oczy. Ona także spoważniała, po czym ostentacyjnie odwróciła od niego wzrok. Przez kilka chwil siedzieli obok siebie w milczeniu. Potem Chris chwycił ją za rękę. Nie protestowała, ale nagle, zupełnie nieoczekiwanie, wstała, odeszła parę kroków i zatrzymała się ze spuszczoną głową. – Gela – szepnął Chris – kocham cię… Odwróciła się do niego. Jej wzrok był jakby nieco zamglony. Powoli potrząsnęła głową. – Ja… przykro mi, Chris… wiesz… – Jej głos stał się bardziej zdecydowany. – Nie wiem, czy jestem jeszcze do tego zdolna. Znałeś Harolda, byliście nawet zaprzyjaźnieni… Przejęłam jego zadanie… – Spojrzeniem błądziła gdzieś daleko. – Od tego czasu nie myślałam w ogóle o tym, że jestem kobietą. Nie odczuwałam takiej potrzeby, nie wiem też, czy kiedykolwiek odczuję. – Ależ Gela – zaoponował Chris rozczarowany. Postawa Geli wydała mu się melodramatyczna, nie pasowała w ogóle do jej żywiołowego charakteru. Po prostu dostała bzika, pomyślał. I co komu z tego? Podniósł się również, stanął za nią, po czym delikatnie, ale stanowczo ujął ją za ramiona i odwrócił do siebie. Na jej twarzy perliły się jeszcze krople wody. Popatrzyła na niego, unosząc głowę. – Na to jesteś jeszcze za młoda – powiedział. Jej ramiona drgnęły. – Powiedz mi tylko jedno – poprosił. – Czy tak bardzo ci się nie podobam, czy… – Zmieszał się, opuścił wzrok. Zupełnie nieoczekiwanie Gela uśmiechnęła się. – Wiesz, jesteś głuptasek – powiedziała łagodnie i przesunęła dłonią po jego ramieniu. Potem zręcznie wywinęła się z jego uścisku i dodała: – Robi się chłodno. Na nas już czas. Chodź! – Pobiegła po swoje ubranie, w które wskoczyła w mgnieniu oka. Chris poszedł za jej przykładem. Zarzucili na ramiona strzelby, po czym ruszyli najkrótszą drogą, na przełaj przez płaskowyż, w stronę helikoptera. Chris kroczył za Gela. Czy zachowałem się głupio? – rozmyślał. Wszystko jedno. Teraz już wie. Ciekawe, co ona o tym sądzi? Przypominał sobie jej lekkie dotknięcie, rozpamiętywał je ze wzruszeniem. Zameldowali się u Carol i zeszli na dół po gładkim zboczu. – Przygotuję jeszcze raport – powiedziała Gela. Uniosła nogę na stopień helikoptera, ale Chris był już przy niej, podając rękę. Na górze zatrzymała się jeszcze przez chwilę, spojrzała na niego, poczuł lekki uścisk jej palców, potem ich dłonie rozłączyły się, a Gela szepnęła: – To by nie miało sensu, Chris… Skinął głową chcąc jej dodać otuchy i odszedł. Było mu trochę ciężko na duszy, ale jednocześnie tliła się w nim jeszcze wątła iskierka nadziei. Nagle odczuł potrzebę samotności. Carol spojrzała na niego ze zdziwieniem, kiedy pojawił się obok niej ze strzelbą w dłoni i płaszczem pod pachą, gotów do objęcia warty. – Jeszcze mam ponad godzinę – powiedziała. – No to co? – odparł. – Pośpisz sobie godzinę dłużej. To ci dobrze zrobi po dzisiejszym dniu, prawda? – zapytał nieco uszczypliwie. – Zresztą lekarz powinien być wyspany. Kiedy sobie pomyślę, że miałabyś usuwać mi ślepą kiszkę drżącą ręką… Carol zaśmiała się. – Przecież tobie usunięto już wyrostek profilaktycznie, wiem o tym. A więc nie jesteś zdany na moje sztuczki. Ale to miło z twojej strony, Chris. Dobranoc. Chris wdrapał się na jeden z głazów, skąd roztaczał się widok dokoła, usiadł wygodnie w zagłębieniu i położył strzelbę na kolanach, nastawiając się na trzygodzinną wartę. Spoglądał na Carol, która powoli schodziła po zboczu. Zapadał już zmierzch. Z okien kabiny helikoptera przebijało światło. Gela przekazuje raport, pomyślał Chris. Co powie Tocs na tę całą sprawę z Ennilem?. Amnezja te niebezpieczna choroba, to niebezpieczeństwo dla nas wszystkich… Pomyślał o Geli. Najważniejsze, że go wysłuchała. Ale dlaczego powiedziała, że to by nie miało sensu? W jego pamięci odżył dzień, kiedy mieli wyruszyć w drogę na “Oceanie II”. Znowu poczuł uścisk dłoni ojca, który powiedział z dumą w głosie: – Trzymaj się, chłopcze. – Matka i siostra płakały… Tak, ojciec jest ze mnie dumny. Jego chłopiec to chyba jeden z nielicznych obrazów, których amnezja mu nie odebrała… Będzie nadal czyścić klamki w instytucie, wykorzystując każdą okazję, aby porozmawiać o synu… A rodzice Geli? Ojciec był raczej skłonny zatrzymać ją przy sobie, nie odczuwał dumy z powodu jej decyzji. Matka pewnie – przepłakała całą noc. Z pewnością martwiło ich zachowania Geli po wypadku z Haroldem, jej decyzja, aby pójść w jego ślady, jej nieustępliwość i rezerwa. Rzeczywiście, Gela bardzo się wówczas zmieniła. Byli obiektem dobrodusznych kpin przyjaciół. Poważny Harold z trzeciego roku i drobna, pełna życia Gela z pierwszego. Już wówczas podobała się Chrisowi. Występowała w klubie młodzieżowym. Wiedziała, czego chce! Dziś po południu była po prostu sobą, pomyślał Chris, uśmiechając się na wspomnienie jej igraszek w wodzie. I będzie taka znowu! Nie zrezygnuję, postanowił sobie w duchu. Ale dam jej trochę czasu… Oparł się wygodniej. Było już ciemno, tylko hen, wysoko, od jasnego nieba odbijały się rozkołysane na wietrze gałęzie. Co za świat! A jutro? Mamy za sobą dopiero jeden dzień, a ile groziło nam już niebezpieczeństw! Gela ma rację… Może reszta jest przekonana, że jestem zbyt pewny siebie? Może nie powinienem był przyjąć tej funkcji? Ale Charles naprawdę już się do tego nie nadaje. Chyba nawet jest zadowolony, że nie ciąży na nim odpowiedzialność. Ale czy ja się nadaję? Uświadomił sobie raptem, że jeszcze nigdy w życiu nie wątpił w siebie bardziej niż właśnie teraz. Co powiedział Tocs? Znaleźć miejsce na bazę możliwie blisko. Ale gdzie są – oni, ci tajemniczy synowie niebios? Czy to naprawdę któryś z nich przeszedł dziś po południu obok pniaka? Jeżeli tak, to muszą tu gdzieś być! Bo jeśli nie, to po co ten ktoś miałby wałęsać się samotnie po tej niegościnnej okolicy? Ale czy ta okolica jest niegościnna również dla synów niebios? Same pytania… – Chris, Chris! – Bez wątpienia był to głos Charles'a. – Słucham – odkrzyknął Chris. Wstał i zsunął się z głazu. – A, tu jesteś! – Charles dyszał ciężko. Widocznie biegł pod górę. Zbliżył się jeszcze bardziej i wtedy Chris mimo skąpego światła dostrzegł w jego twarzy jakby radość odkrywcy. – Spójrz – powiedział. Przez ramię miał przewieszony przyrząd, którego wskazówka skakała po całej skali tam i z powrotem. – Co to jest? – zainteresował się Chris. – A jak myślisz? – zapytał Charles takim tonem, jak gdyby bawił się teraz w zgadywankę dziecięcą. Dodał jednak rzeczowym głosem: – To jest natężenie szumów wokół nas. Chris zastanowił się, przez chwilę. – Z tego by wynikało, że panuje tu hałas? – zapytał. – Tak. Wydaje mi się, że to odgłosy zwierząt. Mogę je wzmocnić, żeby były słyszalne. – Przecież te latające istoty słyszeliśmy bezpośrednio. – Owszem, ale z pewnością nie słyszeliśmy wszystkiego. Tylko dźwięki o wyższej częstotliwości. Chris wpadł nagle na pewien pomysł. – Charles – powiedział szybko – a jak by było z łącznością radiową? Czy nie moglibyśmy jej nawiązać na falach elektromagnetycznych? – Nie wiem, czy będzie to możliwe technicznie, biorąc pod uwagę nasz sprzęt. Ale na “Oceania II” powinno się udać. Zaraz pomówię z Karlem. A więc i ty wierzysz, że oni istnieją? – Nigdy nie wykluczałem tej możliwości – odparł ostrożnie Chris. Ennil był zachwycony pomysłem Chrisa. Wydawało się nawet, że zapomniał już o własnym udanym eksperymencie. Założył swój sprzęt na ramię i ruszył z powrotem. – Ale jeżeli Karl już śpi, to nie budź go, słyszysz? – Chris śmiejąc się, pogroził mu palcem. – Potem ma wartę. Chris postanowił obejść kotlinę, tym bardziej że zrobiło się zimno. I właśnie wtedy postanowił, jak ma postąpić, aby nie narażać na niebezpieczeństwo całej załogi: pozostanie tu, a dwie osoby wyruszą helikopterem na zwiady. Dzięki temu można będzie uwolnić aparat od zbytniego balastu i zwiększyć zasięg akcji. Jeżeli wielcy są gdzieś w pobliżu, to w ten sposób można ich będzie znaleźć najszybciej. Nadal panowała ciemność. W żółtej poświacie księżyca rozrzucone tu i ówdzie bryły rzucały długie cienie. Chris szedł powoli, rozglądając się uważnie dokoła. Kilkakrotnie wydawało mu się, że widzi jakiś ruch. Ale były to tylko nowe konfiguracje cieni od poruszających się na nocnym wietrze liści. Wspiął się na jedną z brył i oto jego oczom ukazało się osobliwe widowisko: cały płaskowyż objęty był bezszelestnym ruchem. W końcu zrozumiał: bryły byty tek wielkie, że wiatr wywracał je ustawicznie, za każdym zaś razem pojawiał się nowy cień. I tu tkwiło też niebezpieczeństwo. Były wystarczająco ciężkie i duże, aby przygnieść człowieka. To się nigdy nie skończy, pomyślał Chris. Pilnie uważał teraz, aby znajdować się zawsze po nawietrznej stronie tych głazów. Po chwili znowu dostrzegł przed sobą ruch. Był przekonany, że to cień liścia, ale ku swemu zdumieniu zauważył, że ciemna plama posuwa się stale w jednym kierunku. Wtedy zrozumiał: obok pełznie jakieś ogromne zwierzę o długości ponad dziesięciu stóp. Tuż nad nim coś połyskiwało w poświacie księżyca. Upłynęła dłuższa chwila, zanim Chris domyślił się, że mogą to być złożone skrzydła. Stopniowo wyłaniały się z ciemności trzy pary wieloczłonowych nóg, tułów, z którego wyrastały skrzydła, gruby, masywny odwłok i głowa z parą dużych, tępych oczu. Zwierzę poruszało się ociężale, powolnie. Chris nie wiedział, co robić. Zwierzę znajdowało się już w odległości trzydziestu stóp. Czy zaatakuje go? Czuł bicie swego serca. Ruchome cienie, bezszelestnie wywracające się bryły i czarne, milczące zwierzę sprawiały niesamowite wrażenie. Wreszcie wystrzelił. Celował w oko i prawdopodobnie trafił. Zwierzę znieruchomiało, potem przesunęło się nieco dalej, wpełzło na duży głaz, głaz wywrócił się, przygniatając sobą zwierzę, które objęło go nogami, uniosło do góry i tak znieruchomiało. Z dołu rozległy się okrzyki towarzyszy zaalarmowanych wystrzałem. – Wszystko w porządku! – zawołał Chris. Po chwili ujrzał przed sobą tańczące światełko, a wkrótce Nilpach i Ennil byli już przy nim. – To tu – wyjaśnił Chris. – Nie wiem tylko, czy to było konieczne. Ennil był zachwycony. Najchętniej sprowadziłby helikopter, aby przetransportować ubitego zwierza do obozu. – Pomyślcie tylko – zawołał. – Jeżeli te istoty są rzeczywiście niegroźne, to takie trzy mogłyby zastąpić całe stado krów. Karl nachylił się ostentacyjnie, oświetlił całe ciało zwierzęcia i powiedział: – Nie widzę tu wymion. – To zjesz samo mięso – odparł Charles. – A w ogóle wydaje mi się, że aparaturę radiową na helikopterze można by dostosować do prowadzenia nasłuchu. Tylko że wtedy musielibyśmy zrezygnować ze stałej łączności z “Oceanem”. – Jutro porozmawiam o tym z Tocsem – obiecał Chris. Tocs nie chciał w ogóle słyszeć o przebudowie aparatury, sam jednak pomysł zachwycił go, obiecał też, że na “Oceanie II” natychmiast takie urządzenie skonstruują. Wprawdzie Chris i jego ludzie nie wyobrażali sobie tego, bowiem odbiór sygnałów z “Oceanu” był już i tak niedobry, jak więc miał być prowadzony jeszcze nasłuch otoczenia? – Jeszcze kilka mil na południe i skończy się nadawanie z ziemi – zauważył Karl. Chrisa ogarnęło szczególne napięcie, obce mu do tej pory. Jednocześnie czuł wyraźnie, że wkrótce nastąpi decydujący moment. Jego propozycja dalszego prowadzenia rozpoznania została przyjęta. Jedynie Charles obawiał się, że mogą wpaść w tarapaty przez te latające olbrzymy, a nie chciał znaleźć się znowu w ich organach trawiennych. W odpowiedzi na to Chris wyznaczył mu dyżur przy nadajniku, gdyż cała aparatura radiowa miała być wymontowana z helikoptera, aby zmniejszyć jego masę. Ennil zgodził się natychmiast – Chris domyślił się dlaczego: Ennil wyprosił sobie ciało zabitego zwierzęcia jako obiekt badań. Gela również domyśliła się, o co chodzi Ennilowi. – Dla mnie soczysty kawałek mięsa – zawołała już w drzwiach helikoptera. Wyruszała z Karlem na pierwszy lot zwiadowczy. Helikopter wzniósł się do góry i wkrótce zniknął za wierzchołkami olbrzymich drzew. Gela rozkoszowała się lotem. Przez pewien czas widzieli w dole plątaninę olbrzymich liści wirujących na wietrze, co stwarzało istotne niebezpieczeństwo dla małego śmigłowca. Kilkakrotnie dostrzegła mrówki i inne zwierzęta, również podobne do tego, którego ubił Chris. Las w dole przerzedził się trochę. Helikopter leciał nad wierzchołkami tonącymi w morzu rozkołysanej zieleni. W górze przemykały olbrzymie owady. Geli przypomniały się obawy Ennila i poczuła się jakoś nieswojo. Wpatrywała się z natężeniem przed siebie. Tylko raz spojrzała do tyłu. Las sięgał aż po horyzont. Znajdowali się w pobliżu obozu na wysokości niemal sześciuset stóp. Silnik huczał na najwyższych obrotach, hałas stawał się nie do zniesienia. Maszyna wznosiła się powoli, jak gdyby osiągnęła już granicę swoich możliwości. Las urywał się na wschodzie. Okolica była tu bardziej górzysta i pokryta jakby różnobarwnymi figurami geometrycznymi. – Karl, zobacz, co to może być? Nilpach wzruszył ramionami. On też patrzył uważnie przed siebie. Potem powiedział powoli: – Tam w tyle, obok żółtej powierzchni, to wygląda jak… rząd drzew… – Rząd drzew? – Gela spojrzała przez lornetkę. – Dwa rzędy, jak… aleja… – Spójrz tam – głos Karla zdradzał silne podniecenie. Powoli kierował maszyną. Za pasmem zieleni, niemal dokładnie na południu, stały skąpane w blasku słońca, dziwacznie ułożone jedne na drugich sześciany i prostopadłościany, wysmukłe cylindry i maszty, pomiędzy którymi sterczały soczysto-zielone korony drzew. – Trochę dziwne – rzekł z namysłem Karl, tym razem bez tak charakterystycznego dla siebie kpiącego tonu. – Powiedziałbym, że to miasto, osiedle. A co ty o tym sądzisz? Maszyna zadrżała. Karl wyrównał kierunek. Gela spoglądała przez lornetkę tak długo, że Karl zaczynał już tracić cierpliwość. – Miasto – powiedziała cicho, a jej głos zginął w huku silnika. – Nie możesz jej utrzymać? – dodała szorstko, kiedy maszyna opadła ponownie. – Do diabła! – zaklął głośno Karl. – Musimy zejść na ziemię. Spójrz! Dopiero teraz Gela spojrzała uważnie w kierunku, który wskazywał Karl: nad miastem świeciło jeszcze słońce, ale od zachodu nadciągała ciemna ściana, wydawało się, że prze szybko do przodu, goniąc rozwiane strzępy chmur… W mgnieniu oka nastała ciemność. Równinę rozciągającą się przed miastem i obszar pomiędzy pasmem zieleni a skrajem lasu zaległa gęsta mgła, w której zniknęły kontury osobliwych budowli. – Do licha – zawołała Gela. – Jeszcze chwileczkę, Karl, tylko dane… – Zaczęła odczytywać przyrządy. – Dziewczyno, musimy lądować! – wołał Karl. Spojrzała na niego: twarz wyrażała zaniepokojenie. Nowe, potężne uderzenie wichury sprawiło, że maszyna opadła o kilka stóp i przyjęła niebezpieczne ukośne położenie. Karl zmniejszył obroty silnika. Maszyna gwałtownie traciła wysokość. Wtem błysnęło, a potem przetoczył się głuchy grzmot, zagłuszając hałas silnika. Karl walczył z burzą. Maszyna wisiała ukośnie i wbrew woli pilota kontynuowała lot. Opadali na wierzchołki drzew. Burza przybrała na sile. Obok helikoptera przelatywały oderwane liście, które zasłoniły całkowicie widoczność. Gela zacisnęła zęby. Trzymając się mocno fotela drugiego pilota usiłowała dostrzec coś w dole. Trzeba było znaleźć miejsce dogodne do lądowania. – Nie dam rady! – wykrzyknął Karl. Na czole wystąpiły mu obficie krople potu. Śmigło broniło się rozpaczliwie przed atakami burzy. Przedarli się przez wierzchołki, coś podrzuciło ich do góry, a potem wokół nastała noc. Maszyna leciała jeszcze. Silne uderzenie, jeszcze jedno. To koniec, pomyślała Gela. A więc to tak wygląda. Była zupełnie spokojna. Silnik umilkł, ale maszyna nie runęła. Z głuchym łoskotem opadła na coś miękkiego, została podrzucona do góry, potem przechyliła się, uderzyła o coś silnie i znowu zaczęła spadać. Zupełnie nieoczekiwanie w kabinie przejaśniało. Tak jakby zdjęto z szyb zasłony. Czyżby na oknie do tej pory leżał jakiś liść? – przemknęło Geli przez głowę. Wkrótce rozszalała się burza. Na ziemię runęły strumienie wody, wielkie krople gnały wraz z maszyną w jednym kierunku, rozbijając się gdzieś z pluskiem. Nic poza tym nie można było dostrzec. Gela siedziała okrakiem na fotelu, zaciskając na oparciu ręce i nogi i znosząc względnie dobrze przechyły i silne wstrząsy maszyny. Karl zapiął wprawdzie pasy, ale chyba za bardzo zaufał ich mocy. Niekiedy ciśnienie przygniatało go do siedzenia, to znów wisiał w fotelu jak skoczek spadochronowy zaplątany w linach. Nagle nastąpiło uderzenie, a potem – niespodzianka – maszyna zaczęła się toczyć! Gela poczuła, że robi jej się niedobrze. Zanim jednak jej żołądek zbuntował się na dobre, zapanował nagle spokój. Helikopter leżał na boku, ale za to przestało im grozić śmiertelne niebezpieczeństwo. Gela podniosła wzrok na swego towarzysza. – Karl – powiedziała. – Karl, udało się. – Mówiła tak, jakby sama w to nie wierzyła. Uśmiechnął się do niej i zaczął rozplątywać opasujące go rzemienie. Rozejrzała się wokoło. – Woda! – zawołała. – Do środka dostała się kropla wody, to znaczy, że kabina jest nieszczelna. – Nic dziwnego – zauważył Karl, wskazując za okno. Nie wiadomo było, co miał na myśli: nieszczelną kabinę czy mętną ciecz, sięgającą do górnych krawędzi okien. Wody w kabinie nie przybywało; zawdzięczali to prawdopodobnie ciśnieniu panującemu wewnątrz. Dopiero po stwierdzeniu tego faktu Gela poczuła się naprawdę bezpieczna. Po chwili jednak zaczęła dręczyć ją myśl: w jaki sposób przetrzymają burzę tamci na płaskowyżu? Nie mają do dyspozycji zbawczej kabiny helikoptera. Namiot zaś nie sprosta zadaniu. Szybko odegnała od siebie te wątpliwości. Pomyślała o Chrisie i to ją uspokoiło. Na pewno coś zrobi, upewniała się w duchu. Żeby tylko i nam wpadł do głowy jakiś pomysł… Własna bezradność przytłaczała ją. Co będzie, kiedy już burza ustanie? Karl również sprawiał wrażenie przybitego. Kiedy jednak poczuł na sobie wzrok Geli, zsunął się z wiszącego ukośnie siedzenia i powiedział niemal wesoło: – Wszystko znosi się łatwiej z pełnym żołądkiem. – A kiedy Gela ruchem ręki zaprzeczyła, dodał: – Tak, tak. Zresztą nie wiemy, co nas jeszcze czeka. – Starając się iść równo po przechylonej podłodze, podszedł do pojemnika z zapasami i wrócił z paroma puszkami i z pieczywem. Gelę nurtowało kilka pytań: ile jeszcze mają prowiantu? Jakie są jeszcze szansę na odnalezienie towarzyszy? Jak daleko są od tamtego pniaka? Czy nadajnik bliskiego zasięgu zda tu egzamin? Czy w ogóle nadaje się jeszcze do czegoś po tym upadku? To dobrze, że Karl tu jest, pomyślała. Zawsze potrafił sobie radzić. Zadawała sobie te pytania w myśli, podczas gdy Karl przyrządzał kanapki w tempie graniczącym z czarami. Zrobiło się jaśniej. Dochodzący z zewnątrz szum cichł stopniowo. Woda przed oknami kabiny gwałtownie opadała. – Zaraz będzie po wszystkim – skomentował to Karl, nie przerywając jedzenia. – No widzisz, już niedługo będziemy mogli zacząć obserwacje. – I na tym pewnie się skończy? – rzuciła pytająco Gela. Karl zrozumiał jej obawę. Lekko oparł dłoń na jej ramieniu. – Jednego nie wolno nam zrobić: zrezygnować! – Nie zabrzmiało to patetycznie, raczej naturalnie. Gela poczuła do niego wdzięczność. Znowu nabrała otuchy. Żeby ta burza wreszcie ustała, pomyślała. Wtedy moglibyśmy zabrać się znowu do roboty. |
||
|