"Mechaniczna pomarancza" - читать интересную книгу автора (Burgess Anthony)2Kiedy wyszliśmy z Księcia Nowego Jorku, w świetle padającym z długiej witryny głównego baru zobaczyliśmy starego, bełkoczącego rzęcha czyli też ochlapusa, co wyrykiwał świńskie pieśni swych ojców i przy tym odbijało mu się bbe bbe, jakby taka świńska orkiestra w tych jego śmierdzących, zgniłych bebechach. Jak raz to, czego nigdy nie mogłem znieść. Po prostu ścierpieć ja nie mógł widoku, jak mużyk cały upaćkany i schlany i bekający zatacza się, w jakim by nie był wieku, ale zwłaszcza kiedy to był po nastojaszczy drewniak, jak ten tutaj. Stał tak jakby rozpłaszczony na ścianie i jego łachy to było jedno wielkie plugastwo, wymięte i rozmemłane i całe w błocku i w łajnie i w paskudztwie. No to wzięliśmy go i przyłożyli fest parę łomotów, a ten wciąż sobie śpiewał. Ta pieśń była o taka: Ale kiedy Jołop mu kilka razy przyłożył piąchą w to brudne żłopackie ryło, przestał wyć i zaczął wrzeszczeć: — No, jazda, załatwcie mnie, wy tchórzliwe skurwięta, ja już i tak nie chcę żyć w takim cuchnącym świecie. — Więc kazałem Jołopowi, żeby się trochę wstrzymał, bo czasem ciekawiło mnie, co takie stare próchno ma do powiedzenia o życiu i o świecie. Zapylałem: — O! A co w nim tak cuchnie? Krzyknął: — Ten świat jest śmierdzący, bo pozwala, żeby młodzi tak traktowali starych, jak wy w tej chwili, i nie ma już prawa ani porządku. Ryczał na całe gardło i wymachiwał grabami, i rzeczywiście co do słów to radził sobie zupełnie horror szoł, tylko mu nie w porę wychodziło to hyp hyp z kiszek, jakby coś latało w nim po orbicie, albo jak gdyby jakiś wyjątkowy chamajda wtrącał się i hałasował, więc ten stary chryk mu jakby wygrażal pięściami i wrzeszczał: — To już nie jest świat dla starego człowieka i datego ja się was wcale nie boję, wy pętaki, bo jestem taki zalany, że nawet nie poczuję bólu, jak mnie będziecie bić, a jeśli mnie zabijecie, to jeszcze lepiej, bo ja wolę już nie żyć — To my ryknęli ze śmiechu, a potem obszczerzaliśmy tylko zęby nie odzywając się, i on wreszcie powiedział: — Co to w ogole za taki świat? Ludzie na Księżycu i ludzie krążą wokół Ziemi, jak te muszki koło lampy, a nie zwraca się już uwagi na ziemskie prawo i porządek. Więc róbcie sobie najgorsze, co potraficie, wy tchórzliwe i brudne chuliganięta. — I zrobił nam koncert na wardze: prrr biribiri bibibi! tak jak my tym młodym gliniarzom, i znów zaczął śpiewać: Więc myśmy władowali mu po nastojaszczy łomot, uśmiechając się całą gębą, ale on ciągle śpiewał. To się go podcięło, aż ruchnął ciężko na płask i rzygnęło z niego całym kubłem wymiocin z piwska. To było paskudne i szmucyk, wiec wzięliśmy go pod but, wszyscy po kolei, no i wtedy już krew czyli jucha, nie pieśń i nie rzygowiny, popłynęła mu z brudnego starego ryja. No i poszliśmy w swoją stronę. Billyboy i jego pięciu kumpelków nawinęli nam się przy miejskiej elektrowni. W tych czasach, o braciszkowie moi, gangi łączyły się zwykle po czterech czy pięciu, jak do samochodu, bo czterech to była w gablocie udobna liczba, a sześciu to już górna granica. Czasem gangi się wiązały ze sobą, tworząc jakby małe armie do wielkiej nocnej wojny, ale przeważnie łuczsze było krążyć w niedużej liczbie. A ten Billyboy to było coś takiego, że mdliło mnie na sam widok tej tłustej a obszczerzonej mordy, i wsiegda czuć od niego było ten smród bardzo zjełczałego oleju, co to się na nim w kółko i w kółko smaży, nawet kiedy był odziany w swoje najlepsze ciuchy, jak siejczas. Przyłypali nas w tej samej chwili, kiedy myśmy ich przyłypali, i zaczęło się jakby takie bardzo spokojne kapowanie jedni na drugich. To będzie po nastojaszczy, to będzie jak trza, to będzie nóż, cepki, brzytew, a nie jakaś tam piącha i but. Billyboy i jego kumple przekrócili to czym akurat byli zajęci, bo właśnie się gotowali, żeby wykonać coś na młodej a płaksiwej dziuszce, którą sobie zgarnęli, nie starszej niż dziesięć lat, darła się na cały glos, ale ciuchy jeszcze miała na sobie, sam Billyboy dzierżył ją za jedną grabulę, a jego przychwost Leo za drugą. Pewnie byli jak raz na etapie świńskiego słowa i gotując się do następnego czyli niemnożko ultra kuku. Jak tylko nas zobaczyli z daleka, od razu puścili te małą psiczkę z jej bu-hu-hu, bo tam, skąd ją wzięli, jest przecież takich ile chcąc, i zaraz uciekła, tylko jej te cienkie białe giczki migały w mroku, ciągle robiąc to: — O! o! o! — A ja powiedziałem ułybając się bardzo szeroko i po przyjacielsku: — No, kogo ja widzę, to ten zatłuszczony śmierdzący cap Billyboy we własnej żałobie. Jak się masz, ty glu glu butlo najtańsza zjełczałego oleju po frytkach? No to chodź i weź po dzbukach, jeśli masz w ogóle dzbuki, ty wałachu z galarety odlany, ty! — I zaczęło się. Było nas czterech na ich sześciu, jak już zaznaczyłem, tylko że stary bidny Jołop, niezależnie od swego jołopstwa, był wart ich trzech co do zaciekłości i w brudnej robocie. Nosił takie dość horror szoł cepki czyli łańcuch, owinięty dwa razy w pasie i odwinął go i zaczął ślicznie machać po głazach czyli oczach. Pete i Żorżyk mieli ostre jak trza noże, a co do mnie, to posługiwałem się starą, fajną i po prostu morderczą brzytwą, klórą teraz już potrafiłem operować i migać artystycznie i wręcz horror szoł. I tak żeśmy się zrażali po ciemku, stary Księżyc z ludźmi, co go obsiedli, właśnie wschodził i gwiazdy też migały ostro jak noże, którym pilno się włączyć. I udało mi się chlasnąć tą brzytwą z góry na dół, z przodu, przez ciuchy jednego z kumpli Billyboya, no bardzo bardzo zręcznie, nawet nie zadrasnąwszy ciała pod odzieżą i ten drug Billyboya nagle znalazł się w walce otwarły niby strączek grochu, z gołym brzuchem i z jajami na wierzchu, no i bardzo się zdenerwował i zaczął tak machać i wrzeszczeć, aż przestał uważać i dał wejście poczciwemu Jołopowi z jego cepkami jak wąż: w-h-h-hiiiisz-sz! tak że Jołop go zacepił po samych patrzalkach i ten drug Billyboya spłynął potykając się na oślep i wyjąc, że mało sobie serca nie wypruł. Dla nas wszystko dalej szło horror szoł i już wkrótce przychwost Billyboya walał się nam pod nogami, oślepiony przez cepki Jołopa i czołgał się w kółko i wył jak zwierzę, ale jeszcze raz wziął fest but w czaszkę i był aut aut i aut. Z naszej czwórki Jołop, jak zwykle, tak na wygląd wyszedł najgorzej, to znaczy miał całe ryło we krwi i ciuchy upaprane i razrez ale poza nim wszyscy zachowaliśmy spokój i zdrowie. A teraz ten tłusty śmierdziel Billyboy, tego ja chciałem dostać! no i tańczę wokół niego z brzytwą niby jakiś golarz na statku podczas wielkiego sztormu i próbuję dopaść go na parę odlicznych cięć w to paskudne oleiste ryło. Billyboy miał nóż, taki długi sprężynowiec, tylko że był ciut za wolny i ciężki w ruchach, żeby mógł naprawdę zrobić komuś wredziochę. I z prawdziwą satysfakcją, braciszki, odtańczyłem ja przed nim walczyka — w lewo dwa trzy, w prawo dwa trzy — i ciachnąłem go w lewy i w prawy policzek, tak że dwie firanki krwi spłynęły jakby w te samej chwili, z. każdej strony jego tłustej, świńskiej, oleistej mordy jedna w świetle zimowych gwiazd. Ciekła ta jucha jak czerwone płachty, ale widać było, że on nawet nie poczuł, tylko pchał się na mnie jak brudny i tłusty niedźwiedź, i wciąż tylko dżgał tym nożem i dźgał. Potem usłyszeli my syreny i już było wiadomo, że to gliniarze pędzą z armatami wytkniętymi przez okna z wozów i gotowi do strzału. Ta płaksiwa dziulka dała im znać, oczywiście, bo alarmowa budka stali niedaleko za elektrownią. — Ja cię rychło dostanę, nie bój się! — zawołałem — ty capie śmierdzący! Utnę ci te dzbuki jak nic. — I pobiegli, z wolna i zdyszani, na północ ku rzece, tylko przychwost Leo został charcząc na ziemi, a my poszliśmy w swoją stronę. Tuż za rogiem była alejka, ciemna, pusta i na obie strony otwarta, więc tam odsapnęliśmy, najpierw prędko dysząc, potem coraz wolniej i w końcu normalnie. Jakbyśmy leżeli u stóp dwóch ogromnych gór, to były bloki mieszkalne, i w oknach wszystkich żyliszcz migotało jakby niebieskie pląsające światło. Na pewno ti wi. Dzisiaj był tak zwany program światowy, czyli każdy na świecie oglądał jedno i to samo, kto tylko zechciał, a przeważnie to wpychle w średnim wieku ze średnich klas. Jakiś tam wielki sławny szutniak albo czarny syngier się wygłupia i wszystko to jest odbite w przestrzeni od sputników ti wi, braciszkowie moi. Odczekaliśmy dysząc i słyszeliśmy, jak te wyjące poli mili cyjniaki.przelatują na wschód, więc już kej o kej. Tylko bidny stary Jołop wciąż łypał na gwiazdy i planety i Księżyc z gębą tak rozdziawioną jak rybionek, co nigdy jeszcze nie widział tych rzeczy, i wreszcie powiada: — Ciekawe, co tam na nich jest. Co też może być tam w górze na takich dingsach? Szturgnąłem go fest pod żebro i mówię: — Ech, ty głupi skurwlu. Nie myśl o tym. Na pewno takie samo życie jak tu, że ktoś daje nożem, i drugi bierze. A na razie noc jest młoda, więc ruszmy się wreszcie, o braciszkowie. — Tamci na to ryknęli śmiechem, ale stary bidny Jołop tylko się na mnie tak serio wytrzeszczył i apiać zadarł oczy na gwiazdy i Księżyc. No i poszli my sobie alejką, a światowy program błękitniał z obu stron. Teraz był nam potrzebny wóz, więc skręcili my z alejki w lewo i okazało się, że jesteśmy na Priestly Place, bo rzuciła nam się w głazy ta wielka figura z brązu, jakiś starożytny poeta z górną wargą jak małpa i z fają wetkniętą w obwisły ryj. Idąc dalej na siewier doszli my do parszywego starego Filmodromu, który się łuszczył i sypał, bo już prawie nikt tam nie zaglądał oprócz takich malczyków jak ja i kumple, a i to tylko na zgiełk albo razrez, albo trochę tego ryps wyps ryps wyps po ciemku. Z afisza na froncie, oświetlonym parą upstrzonych przez muchy reflektorów, można było wyczytać, że leci jak wykle taki western, gdzie aniołowie są po stronie szeryfa z Usa, co rąbie z sześciostrzałowca do koniokradów z piekła rodem na padbor, jak to na huzia produkował w tych czasach nasz Gosfilm. Pod kinem zaparkowane wozy nie były znów takie wunder bar, przeważnie stare zafajdane gabloty, ale znalazł się jeden Durango 95 i pomyślałem, że to się nada. Georgie miał na kółku tak zwany wsiotwieracz i władowaliśmy się: Jołop i Pete na zadnie, jak lordowie pykając sobie z rakotworów, a ja wkluczylem stacyjkę i dałem zapłon i warknęło nawet zupelnie horror szoł, z tym fajnym ciepłym wibro i pomrukiem, co to czuje się w kiszkach. Potem na but i cofnęliśmy się klasycznie, i nikt nas nie przyłypał. Poigraliśmy sobie ciut po tak zwanym Centrum, strasząc drewniaków i babulki na przejściach, goniąc zygzakiem koszki i te pe. A później szosą na zachód. Nie było wielkiego ruchu, więc wciskałem girę normalnie w dechę prawie że na wylot i Durango 95 siorbał drogę jak makaron. Wkrótce były już tylko zimowe drzewa i mrok, braciszkowie moi, taki wiejski mrok, i raz przejechałem po czymś dużym i z warczący zębatą paszczą nagle w reflektorach, potem skrzyknęło i glamznęło pod nami i stary Jołop na zadku mało sobie łba nie odrechotał: ho ho ho! A potem przyuważyliśmy jakiegoś małysza z dziuszką pod drzewem na lib lib i przystanęli my, i wznieśli okrzyk na ich cześć, a potem daliśmy obojgu wycisk, ale tak niemnożko i od niechcenia, tylko żeby się popłakali, i znów pajechali. Co teraz było nam potrzebne, to normalnie wizyta z zaskoczenia. To dopiero podnieca, to jest coś! do śmiechu i do łomotu w ultra gwałt. Wreszcie dotarli my do takiego osiedla i zaraz za nim była jakby mała osobna dacza z kawałkiem ogrodu. Księżyc już wzeszedł na balszoj i ten domek widno było dokładnie jak w dzień, kiedy odpuściłem gaz i po hamulcach, a ci trzej chichrali się jak z uma szedłszy, i widzieliśmy nazwę na furtce: DOMCIU… co za ponura nazwa. Wylazłem z wozu i kazałem kumplom ściszyć ten uśmiech i zachować powagę, odkryłem tę malutką furtkę i podszedłem do drzwi od frontu. Zapukałem delikatnie i nikt się nie zjawił, więc zapukałem ciut mocniej i na ten raz usłyszałem kroki, potem odciąganie zasuwy, potem drzwi się troszeczkę uchyliły, może na cal, tak że zobaczyłem oko patrzące na mnie, a drzwi były zakryte na łańcuch. — Kto tam? — Głos był jakiejś fifki, tak na ucho sądząc dość młodej dziulki, więc odezwałem się bardzo wytwornym głosem jak prawdziwy dżentelmen: — Bardzo panią przepraszam, jest mi tak przykro, że państwa niepokoję, ale wyszliśmy na spacer i mój przyjaciel nagle zasłabł z takimi objawami, że teraz leży na szosie nieprzytomny i rzęzi. Czy byłaby pani tak dobra pozwolić mi skorzystać ze swego telefonu i zadzwonić na pogotowie? — U nas nie ma telefonu — powiedziała ta fifa. — Bardzo mi przykro. Musi pan niestety iść do kogoś innego. — Z wnętrza tego malutkiego żyliszcza wciąż było słychać klak klak klakot-i-klak klak i klak klak klak-klak czyjejś maszyny do pisania, a potem zapadła cisza i rozległ się głos tego mudaka: — O co chodzi, kochanie? — To czy byłaby pani tak dobra — powiedziałem — dać mu łyk wody? To jest coś w rodzaju omdlenia. Tak wygląda, jakby stracił przytomność. Fifka się zawahała i powiada: — Proszę zaczekać. — I odeszła, a moi trzej kumple wysiedli z auta i przemknęli się do mnie horror szoł po cichutku, wciągając maski, potem ja naciąg naciąg swoją i wystarczyło już tylko wsunąć grabę i odhaczyć łańcuch, po tym jak udało mi się zmiękczyć tę psiochę swym dżentelmeńskim głosem, tak że nie domknęła z powrotem drzwi, jak powinna, skoro myśmy byli ci nocni nieznajomi. I wpadliśmy z rykiem we czterech, przy czym Jołop grał jak zwykle szutniaka, podskakując i wykrzykując brudne słowa, i faktycznie był to fajniutki mały domek, muszę przyznać. Z rechotem wbiegliśmy do pokoju, gdzie się paliło światło, i ta psiczka się tam jakby kuliła w sobie, i była to fajna młoda rzeżucha z takimi grudkami, że horror szoł! i z nią był ten członio, ten jej zakonnik czyli ślubny, też dosyć młody w oczkach w rogowej oprawie, a na stole maszyna do pisania i wszędzie porozkidane mnóstwo bumagi, ale był też jeden stosik porządnie ułożony, jakby to, co on już wystukał, czyli ze znów taki w typie inteligenta od książek, w typie tego, cośmy z nim kilka godzin temu poigrali, tylko że ten tutaj był pisarz, nie czytacz. W każdym razie rzekł: — Co to ma znaczyć? Kim jesteście? Jak śmiecie wchodzić do mojego domu bez pozwolenia? — A głos mu się tylko trząsł i grabki też. Więc powiadam: — Nie lękaj się. Jeśli trwogę masz w sercu, bracie, oto cię zaklinam, zbądż się jej co rychlej. — Potem Georgie i Pete poszli zajrzeć do kuchni, a Jołop stał przy mnie z rozdziawionym ryjem czekał na rozkaz. — A to, co to jest? — zapytałem, biorąc ze stołu plik maszynopisu, a ten w rogowych pinglach mówi trzęsąc się: — To właśnie chciałbym usłyszeć. Co to jest takiego? Czego tu chcecie? Wynoście się, zanim was wyrzucę. — Więc bidny stary Jołop w masce jako Pebe Shelley tak się obśmiał, że wprost ryczał jak zwierzę. — To jest książka — powiadam. — Piszesz tę książkę. — Tu zmieniłem głos na taki więcej niekulturny. — Bo ja zawsze miałem szaconek dla tych, co to piszom książki. — Spojrzałem na pierwszą stronę i tam był tytuł: MECHANICZNA POMARAŃCZA. Więc powiedziałem: — Co za głupi tytuł. Kto w ogóle słyszał o mechanicznej pomarańczy? — I przeczytałem kusoczek takim bardzo uniesionym głosem jak na kazaniu: — Próba narzucenia człowiekowi, istocie, która też rośnie i zdolna jest do słodyczy, aby się w końcowym okrążeniu rozpływał soczyście u brodatych warg Boga, próba narzucenia, powiadam, praw i warunków odpowiednich dla mechanicznego stworu, przeciw temu wznoszę miecz mego pióra… — Na to Jołop dał koncert na wardze i ja się też musiałem roześmiać. Potem zacząłem drzeć te kartki na kawałeczki i razbros po podłodze, i ten członio pisarz jakby oszalał i rzucił się na mnie, szczerząc te żółte zagryzione kafle i z pazurami, jakby mnie chciał rozszarpać. To był sygnał dla starego Jolopa i on wszedł do akcji z ułybką na ryju i robiąc uch uch i a! a! a! w drygające ryło tego mudaka, łup łup, z lewej piąchy i znów prawą, tak że nasz ukochany stary czerwony kumpel, wino czerwone z kranu z beczki wszędzie jednakowe, jakby z jednej wielkiej wytwórni, polało się i splamiło ten czysty, prześliczny dywan i strzępy książki, którą ja wciąż darłem razrez! razrez! A tymczasem dziulka, jego wierna i kochająca zakonnica, stała jak przymarznięta do kominka i zaczęła wreszcie tak z lekka niemnożko pokrzykiwać, jakby do taktu Jołopowi przy tej jego robocie. Potem z kuchni przyszli Georgie i Pete, obaj coś żwykając na całego, chociaż w maskach, nie sprawiało to wcale kłopotu, Georgie z zimnym udkiem czegoś tam w łapie i z połową buły przykrytej bryłą masła w drugiej, a Pete z butlą piwa z pieniącym się łbem i z potężną grudą czegoś w rodzaju ciasta ze śliwkami. Zrobili ho ho ho widząc jak stary Jolop obtańcowuje pisarza i daje z piachy, aż się ten mudak pisarz rozpłakał, jakby dzieło jego życia poszło na marne i bu-hu-huu tą wykrzywioną w prostokąt bardzo krwawą buźką, ale to było takie ho ho ho zdławione od żarcia i było widno kęsy tego, co jedli. To mi się nie spodobało, bo świńskie i szmucyk, więc powiedziałem: — Won z tym żarciem. Wcale wam nie pozwoliłem jeść. Złapcie tego mudaka, żeby wszystko widział i nie mógł się wyrwać. — Więc cisnęli tę tłustą piszczę na stół, między fruwające bumagi, i poczłapali do pisarza, którego rogowe pingle były już potrzask trzask, ale jeszcze się trzymały, a stary Jołop go furt obtańcowywał i w drżączkę wprawiał ozdóbki na gzymsie kominka (aż je zmiotłem i już się nie mogły trząść, o nie, braciszkowie moi) w igraszkach z tym autorem Wsiedliśmy do wozu i pozwoliłem, żeby Georgie wziął kierownicę, bo sam czułem się niemnożko wymięty, i ruszyliśmy z powrotem do miasta, rozjeżdżając po drodze jakieś dziwne i piszczące paskudztwa. |
|
|