"Cena" - читать интересную книгу автора (Łysiak Waldemar)AKT VIGdy na dworze mroczna początkowo szarość stawała się coraz przejrzystsza, w sali jadalnej pałacu zostało tylko dwóch ludzi – hrabia i filozof. Stańczak miał już za sobą zmęczeniowy kryzys, a przed sobą drogę do pustego domu, więc wcale mu się tam nie spieszyło. Pomyślał, że spieszyć się winien Tarłowski: – Musi pan stąd uciekać, panie hrabio. – Czemu miałbym uciekać? – Bo wkrótce wmaszerują tutaj Sowieci. Oni – Panu też, profesorze… więc i pan winien uciekać. – Jestem za stary, za zmęczony i za leniwy, by uciekać przed czerwoną hołotą, przed całą tą komunistyczną dżumą, ale hrabiom radzę to zrobić, bez żartów. Potoccy już się pakują i wyjeżdżają z Łańcuta… – Dokąd? – Nie wiem. Podobno najpierw do Wiednia, a później dalej ku Zachodowi. – Przy pomocy Niemców? – Chyba tak… Pan też mógłby wykorzystać swoją komitywę z Mullerem. Za drugą kupkę dolarów… Hrabia machnął ręką. – Nie mogę teraz myśleć o tym! Łeb mi pęka po tej ohydnej dyspucie! – Ohydnej? Ja ją uważam za nader ciekawą. Wręcz odkrywczą!,… I rozrywkową jak cholera. Wszystkiego mogłem się spodziewać, panie hrabio, ale że myśląc o ratowaniu aresztowanych będziemy się kłócić także o baby, o pleć i o chuć Obaj zerknęli ku fotografii stojącej pod lustrem. – Zrobiłem to wszystko dla niej, panie Stań-czak… – szepnął Tarłowski. – Była cudowną kobietą… Piękną, ale i rozumną… – Rzadka rzecz u dam – skomentował wyznanie filozof. -… Na ogół damy Zniecierpliwiony hrabia machnął ręką i wykrzywił gniewnie kąciki ust: – Profesorze!… Już pan nie musi takim gadaniem zamulać im głów -już ich tu nie ma!… Zresztą wszyscy myślimy genitaliami, i mężczyźni, i niewiasty, więc dlaczego tylko z kobiet się kpi, że – Ja nie należę do tych szyderców! – warknął Tarłowski. Skarcony profesor zamilkł. Hrabia również zamknął się w sobie. Siedział na swym inwalidzkim wózku, trzymając głowę lekko przechyloną, jakby próbował łowić uchem dalekie, cichnące tony fortepianu. Przy nim, na blacie stołu, leżały cztery pliki banknotów dolarowych (każdy plik opasany gumką aptekarską), lecz on ich nie widział – miał rozwarty wzrok ślepców, mistyków i ludzi pragnących wyzwolenia śmiercią. Filozofa musiało to wreszcie nastraszyć. Zaniepokojony spytał: – Panie hrabio, czy pan się dobrze czuje?… Hrabia, miast odpowiedzi, skinął leciutko głową. – O czym pan myśli, panie hrabio, jeśli wolno zapytać? – O synu… – Wkrótce go pan ujrzy. – … i o tym, że to pan uratował mi syna… – Chyba moja niewyparzona gęba, panie hrabio! – … i jeszcze o czymś… -Tak? – … – Bóg będzie o tym wiedział. Zapomniałeś o Bogu, profesorze! – To raczej Bóg zapomniał o nas, drogi hrabio. Widocznie się pogniewał czytając lub słuchając Szekspira. – Co mówisz? – Mówię, iż podsłuchiwał jak Makbet klnie, iż – Nie mnie sądzić, profesorze. – A komu jak nie ludziom? To przecież my musimy żyć w tej fabule Przedwiecznego Stworzyciela, do cholery! My musimy tańczyć na deskach tego upiornego kabaretu! My musimy znosić wszelkie okropieństwa tego scenariusza wyzbytego sensu, logiki, godności, przyzwoitości i prawdy! Chyba że pragniemy Nazarejczyka w kąt, w niebyt, i uznamy, że biologia, natura, bezpoczątkowa plazma kosmiczna jest bóstwem! Zapiszmy się do panteistów, drogi hrabio!… Albo uwierzmy Szekspirowi… – Wierzyłem Szekspirowi odkąd w studenckim teatrzyku, na Uniwerku Lwowskim, wystawialiśmy „Hamleta", profesorze. – Pan grał Hamleta? – Tylko jako dubler, gdy mój kolega był chory. Tu, w pałacowej bibliotece, mam całego Szekspira. Nie tłumaczenia, lecz oryginały. Jednak fraza Makbeta to tylko błyskotka słowna mistrza dramatu. Nie zwerbuje mnie pan do ateistów, proszę się nie wysilać, nawet zgon syna nie odebrał by mi Trójcy Świętej. Może tylko twarze tych ludzi odbiorą mi sen przez pewien czas… – Jakich ludzi? Tych, których rozstrzela Gestapo? – Nie, twarzy tamtych ludzi nie znam. Mówię o ludziach, których zaprosiłem wczoraj do stołu… Widział pan ich twarze, gdy wychodzili? – Cóż w tym dziwnego? Każdy z nich właśnie przestał być człowiekiem. Lub, ściślej rzecz biorąc – właśnie stał się człowiekiem. I każdy z nich wie o tym. – A pan, profesorze? Stańczak roześmiał się i rzekł cierpko: -Ja?… Panie Tarłowski – ja już bardzo dawno utraciłem wobec siebie wszelkie złudzenia. Lecz oni stracili resztę złudzeń właśnie dziś. Mówiąc: oni – mówię także o panu. Wszyscy macie teraz świadomość, że jesteście skurwysynami, i że niewiele różnicie się od Szwaba. Jeżeli Mullerowi chodziło głównie o to, a zakładam, że tak – to osiągnął swój cel… Muller właśnie wygrał tę wojnę, panie hrabio. Gospodarz nie miał ochoty kontynuować dialogu. Zastygł bez ruchu i patrzył tępo nie wiadomo gdzie. Gość zrozumiał, że czas wyjść. Uznał jednak, że nim wyjdzie, musi jeszcze raz wlać w siebie nalewkę Tarłowskich hrabiów. Sięgnął po karafkę i przechylił, lecz do kieliszka skapnęło tylko kilka kropel. Wstał i chwycił drugą -ta dała kilkanaście kropel. Trzecia tyle samo lub może nawet o kroplę więcej. Łącznie uzbierał pół kieliszka i rozlał to wokół języka, żegnając błogi smak. Później wyjął z kamizelki zegarek i sprawdził czas lustrując zegar ścienny. – Za dwie godziny przyjdzie kapitan Muller… Świta już, kłaniam się, panie hrabio. Ruszył do wyjścia krokiem stanowczym, mimo że trochę chwiejnym. Nacisnął klamkę, otworzył drzwi i już miał przestąpić próg, gdy raptem jakaś myśl go zatrzymała. Odwrócił się, by powiedzieć głosem zupełnie trzeźwym: – Wie pan co jest najgorsze, panie hrabio? Najgorsze nie jest to, że ludzie oszukują. Najgorsze jest to, że każde oszustwo ma jakieś usprawiedliwienie. I wyszedł, zamykając drzwi. |
||
|