"Gringo Wśród Dzikich Plemion" - читать интересную книгу автора (Cejrowski Wojciech)

DYNDAJĄCE HAMAKI

Żeby odpowiedzieć na pytanie, skąd się tu wzięły, musimy się cofnąć w czasie mniej więcej o tydzień… A było to tak: Ja oraz dwaj Indianie (z plemienia, które nie jest już tak dzikie, jak kilka lat temu i niekiedy pozwala, by je ktoś odnalazł) spędziliśmy 48 godzin na czatach. Bez przerw na sen, ponieważ mieliśmy do wyboru albo coś wreszcie upolować, albo odpocząć i w trakcie tego odpoczynku umrzeć z głodu.

W końcu trafił nam się chudy ocelot wielkości kota. Zeżarliśmy go na półsurowo, ledwie osmalonego nad ogniem, a zaraz potem wszyscy zapadliśmy w twardy sen…

…który ktoś mi właśnie przerywał szarpiąc za linkę od hamaka.

Balem się otworzyć oczy – czułem, że zamiast nich odkryję pod powiekami dwie łyżeczki piachu. Spałem wszystkiego może godzinę.

Kolejne szarpnięcie hamakiem, a do tego cichuteńki syk przez zęby. Chyba nie ma rady – muszę wstać.

Zacisnąłem zęby i zdecydowanym ruchem rozwarłem powiekę. Na oścież. No i okazało się, że to nie piach, tylko grubo tłuczona sól kuchenna. Szczypało jak zaraza, ale łzy jakoś nie chciały popłynąć. Kiedy podnosiłem drugą powiekę miałem wrażenie, że słyszę cichy chrzęst.

Z oka???

No nieee, bez przesady… Skupiłem się na słuchaniu…

Coś chrzęściło naprawdę… Gdzieś pode mną… Trochę z tyłu… Chrzęsty powtarzały się w sekwencjach po trzy – tak jakby ktoś robił trzy kroki, potem się zatrzymywał, znowu trzy, itd.

Chrzęszczenie ściółki w lesie iglastym pełnym starych szyszek, suchych szpilek i świerkowego chrustu nikogo nie dziwi, ale tu – tobyła dżungla, gdzie nic nigdy nie chrzęści; raczej mlaska błockiem, butwieje po cichutku, mięknie i głuszy wszelkie kroki.

Więc co tu tak chrzęści?… Ktoś się skrada, czy jak?… I dostanę zaraz w plecy małą czarną strzałką?…

Niemożliwe, przecież zawsze, kiedy na naszej drodze znajdowaliśmy wbite w ziemię oszczepy ostrzegawcze – znak zakazuwstępu na teren Dzikich – grzecznie zawracaliśmy. A Dzicy są honorowi – nie strzelą do nikogo bez powodu.

Więc cotu tak…

Ojej! Niedobrze! Jedyne, co tu ma prawo zachrzęścić, to chityna – pancerze owadów.

Gwałtownie szarpnąłem się w hamaku chcąc z niego wyskoczyć…

– …siiiiiiedź cicho, gringo, i się nie ruszaj – wrzasnął na mnie szeptem Indianin.

(Znacie to pewnie – wrzask szeptem – nie podnosi się głosu, ba, mówi się cichuteńko, na granicy słyszalności, właściwie ledwie syczy przez zęby, a jednak to, co się mówi, i sposób w jaki się to robi, dzwoni w uszach jak! W!R!Z!A!S!K!)

– Udawaj, że cię tu nie ma, że nic żyjesz. Inaczej cię zjedzą.

– ?

– Mrówki – odpowiedział dokładnie na pytanie, które raz zadałem (choć pytałem tylko w myślach).

W takich sytuacjach nie zadaje się pytań (na głos). Kiedy twój przewodnik mówi: padnij – padasz, kiedy mówi: ciii – siedzisz cicho do odwołania. Tak długo, jak on.

Nieraz widywałem Indian godzinami tkwiących w bezruchu – jak kamienne posągi – czatowali w ten sposób na zwierzynę. Ludzie biali czegoś takiego nie potrafią. Nasze stawy wymagają częstego rozprostowywania, nasze karki, pokąsane przez moskity, wymagają podrapania, kropelki potu na czole – otarcia itd., a w tym czasie Indianie siedzą bez ruchu. Nawet im oko nie drgnie. Czasami tylko w głębi półprzymkniętego oczodołu źrenica przesuwa się powolutku i niepostrzeżenie, milimetr po milimetrze. O tym, że po godzinach takiego kamiennego siedzenia, Indianin się ożywia (bo w gąszczu spostrzegł zwierzynę) świadczy tylko mała fioletowa żyłka na skroni, która zaczyna pulsować napięciem.

Teraz my wisieliśmy nieruchomo w hamakach udając część pejzażu. Martwą część. A na ziemi pod nami toczyła się wojna. Śmiertelna wojna.

Szedł tamtędy rozłożysty, dobrze zorganizowany, krwiożerczy i głodny dywan czerwonych mrówek. Chrzęsty, które słyszałem, pochodziły od węża, który zwijał się właśnie w przedśmiertnych konwulsjach. Umierał najgorszą możliwą śmiercią – wyżerany od środka. Mrówki maszerowały metodycznie przez jego wnętrzności i opróżniały go ze wszystkiego co jadalne… chrzęszcząc przy tym szczękami.

Na szczęście żadna z nich nie wpadła na pomysł, by spojrzeć w górę – to nam uratowało życie. Mrówki, zajęte wężem, nie zwróciły na nas uwagi i wkrótce poszły sobie dalej.

Zaraz potem my także poszliśmy dalej. Rzecz jasna w przeciwnym kierunku. I biegiem! Jak najdalej od tego miejsca! Zostały po nas tylko te puste, dyndające hamaki.

– I moja nowiutka maczeta!

– Chcesz po nią wrócić, gringo? – spytał Indianin z wyraźną kpiną w głosie. – Idź. A my tu sobie na ciebie poczekamy.

Nie chciałem.