"Miecz Aniołów" - читать интересную книгу автора (Piekara Jacek)EpilogUżyłem swych wpływów, by umieścić Ilonę w siedzibie hezkiego Inkwizytorium, teoretycznie, by mogła składać zeznania dotyczące postępowania ojca, w praktyce dlatego, że nie miała po prostu gdzie się podziać. Jednak taki stan rzeczy nie mógł trwać wiecznie. Inkwizytorium nie jest zajazdem, w którym można odpocząć i przeczekać złe chwile. Z córką Loebego spotkałem się w bocznym skrzydle gmachu Świętego Officjum, w małej izdebce, którą dla niej przeznaczono. Kiedy wszedłem, siedziała na łóżku smutna i blada, wpatrzona niewidzącym wzrokiem w rozproszone światło dnia bijące z niewielkiego, wąskiego okienka. – Witaj, Ilono – powiedziałem. Obróciła się w moją stronę, a ja zauważyłem, że straszne przeżycia wyryły na tej pięknej twarzy, tuż pod oczami, głębokie zmarszczki. O, mili moi, nie zrozumcie mnie źle. Ilona nadal była olśniewająca, lecz urodą kobiety, a nie niewinnej dziewczynki pozbawionej trosk oraz zmartwień. – Witajcie – rzekła bezbarwnym tonem. – Będę musiała stąd odejść, prawda? – Tak, moja droga – odparłem. – Nic na to nie mogę poradzić. Czy nie masz żadnej rodziny? – Nie, mówiłam wam już. – Wzruszyła ramionami. – Matka umarła przy połogu, braci ojca zabrał mór… Miałam tylko jego. A teraz mam jedynie to, co tu. – Spojrzała w stronę rzeźbionego w gryfy kufra, który stał w rogu izby. – Klejnoty? Kosztowności? Naczynia? – Trochę sukien. – Pokręciła głową. – Trochę świecidełek. Może wystarczy na kilka miesięcy skromnego życia. Ritter mówi, żebym pojechała do stolicy. – Ożywiła się nieco. – Że poleci mnie swym przyjaciołom. Może będę mogła grać? – To ciężki chleb, Ilono – powiedziałem. – Zwłaszcza jak zaczyna się bez przyjaciół i pieniędzy. – Oświadczył mi się, wiecie, mistrzu? – Uśmiechnęła się leciutkim uśmiechem, pozbawionym jednak wesołości. – O! – powiedziałem tylko, gdyż nabrałem do mistrza Rittera nowego szacunku. – I co odpowiedziałaś, jeśli wolno spytać? – Nie kocham go – rzekła po prostu. – Jest… przyjacielem. – Przykro mi to powiedzieć, Ilono, ale jeśli złapiemy twego ojca i jeśli zostanie skazany przez Święte Officjum, co, da Bóg, niedługo się wydarzy, to cały jego majątek przepadnie na rzecz Inkwizytorium. Takie jest prawo. – Wiem – odparła. Podniosła na mnie oczy pełne łez. – Dlaczego mi to zrobił? – zapytała. – Przecież tak bardzo go kochałam. Myślałam, że dba o mnie, że opiekuje się mną… A byłam tylko jak świnia, którą trzeba tuczyć na rzeź – dodała ostrzejszym tonem i zobaczyłem, że palcami ściska fałdy sukni. – To prawda – odparłem, gdyż nie zamierzałem jej pocieszać. – Ale musisz teraz nauczyć się żyć z tą myślą. Jeżeli nie możemy czegoś zmienić, musimy się z tym pogodzić. A przeszłości z całą pewnością zmienić nie potrafimy. – Znajdziecie go? – zapytała, patrząc teraz gdzieś nad moją głowę. – Oczywiście – odparłem. – Nie dziś, to jutro, nie za miesiąc, to za dwa lub za rok. Officjum jest cierpliwe i wytrwałe… – Jak już go znajdziecie… Spytajcie… dlaczego… Pokiwałem głową, ale szczerze mówiąc, nie musiałem rozmawiać z Loebem, by znaleźć odpowiedź na tak postawione pytanie. Ludzie zawsze pragnęli nieśmiertelności lub choćby długiego życia. Młodości, sił witalnych, bogactwa. I za te marności doczesnego bytu potrafili poświęcić nieśmiertelną duszę. Byli godni nie tylko potępienia, ale także, a może przede wszystkim, litości. Potępienie leżało w rękach Wszechmocnego Pana, my mogliśmy im ofiarować jedynie litość i posłać ich przed Tron Pański drogą nieogarnionego, lecz pełnego miłości bólu. – Zastanawiałem się, co mógłbym dla ciebie zrobić – powiedziałem powoli. – I przyszło mi do głowy pewne rozwiązanie. – Tak? – Spojrzała na mnie bez cienia zainteresowania. – Znam dobrze kobietę, prowadzącą dom, w którym spotykają się bogaci kupcy oraz szlachta. Sądzę, że mógłbym jej polecić właśnie ciebie… – A cóż miałabym robić? – Pięknie wyglądać, mądrze rozmawiać, sączyć wino, flirtować… – Mówicie o domu schadzek! – Wbiła we mnie wzrok z niedowierzaniem i nagle się rozpłakała. – Naprawdę chcecie dla mnie takiego losu? Już tak bardzo jestem nic niewarta w waszych oczach? Może to i prawda – ciągnęła ze szlochem – bo i w moich własnych nic nie znaczę. Objąłem ją i przytrzymałem, bo szarpnęła się mocno. – Dziecko – powiedziałem. – Wysłuchaj mnie, zanim potępisz. Owszem, to dom schadzek, ale nie zmuszą cię do niczego wbrew twej woli. Zrozum, będziesz atrakcją dla gości. Piękna, zdolna, ujmująca, niegdyś bogata dziewczyna, którą własny ojciec wydziedziczył i chciał zamordować. Nie wolno ci wspomnieć o tym, czego dowiedziałaś się w czasie przesłuchań, ale przecież możemy rzucić słówko tu i tam, by podsycić ludzką ciekawość. Zapłacą szczerym złotem, aby tylko móc z tobą porozmawiać oraz zyskać nadzieję, że rozmowa przyniesie bardziej szczodry plon. Znieruchomiała w moich ramionach i tylko szlochała mi w szyję. Czułem jej ciepły oddech oraz łzy. – Po miesiącu, natomiast, udamy się z pewną wizytą, która, mam nadzieję, przyniesie ci wiele korzyści. Uwierz mi. – Inkwizytorowi? – szepnęła z ustami przy moim karku. – Cóż, skoro nasz Pan mógł zawierzyć celnikom oraz nierządnicom… – odparłem. Tamila nie była kobietą pierwszej młodości i zapewne minęło już kilka lat od czasu, kiedy przekroczyła trzecią dziesiątkę życia. Jednak na jej twarzy nie zatarł się dziewczęcy wdzięk, może tylko przywrócenie go zajmowało jej każdego ranka nieco więcej czasu niż dawniej. Niemniej, miała nie tylko interesującą twarz, ale i piękne ciało. Którego powabów w dodatku, jak przystało na szanującą się właścicielkę znanego domu schadzek, nie zamieniała na brzęczące denary. Usiedliśmy w wygodnych fotelach w pokoju, w którym przyjmowała gości chcących wyłuszczyć jej szczególne prośby. Pokrótce opisałem problem, z jakim miałem do czynienia, oczywiście nie wnikając w mroczne tajemnice śledztwa, o których nie powinien wiedzieć nikt postronny. Wysłuchała mnie spokojnie, a potem milczała przez chwilę. – Zwariowałeś? – zapytała w końcu, spoglądając na mnie wzrokiem, który trudno było uznać za przyjazny. – Czy ten dom przypomina ci filozoficzną akademię? – A skąd ty znasz takie trudne słowa? – zadrwiłem. – Zdziwiłbyś się – odparła ostrym tonem. – Mogę przyjąć tę twoją dziewczynę, ale będzie robić wszystko, co trzeba tu robić. A wiedz, że na nieposłuszne mam chłostę, wizyty klientów o szczególnych – uśmiechnęła się wyjątkowo wrednie przy tym słowie – upodobaniach oraz wyrzucenie na ulicę. Rozejrzałem się po pokoju i wskazałem palcem wiszący na ścianie okazały gobelin, przedstawiający świętego Jerzego zabijającego smoka. Smok pełzał pod kopytami wierzchowca z głupawym wyrazem pyska, jakby dziwił się, skąd w jego piersi wziął się ten ostro zakończony kawałek drewna. Święty Jerzy natomiast uśmiechał się triumfalnie, a jego złotą czuprynę okalała promienista aureola. – Czyż to nie gobelin, który kupiła jeszcze świętej pamięci Lonna? – spytałem łagodnie. – Piękny, prawda? Wzrok Tamili pobiegł najpierw w stronę gobelinu, a potem wrócił do mnie. Przypomnienie Lonny musiało jej dać do myślenia. W końcu poprzednia właścicielka tego wesołego domu została skazana za szereg grzechów. A skazanie to dziwnie zbiegło się w czasie z zerwaniem więzów przyjaźni, które niegdyś łączyły ją z waszym uniżonym sługą. Oczywiście, była to jedynie sprawa przypadku… – To wbrew obyczajom tego domu – powiedziała łagodniejszym tonem i wiedziałem już, że się podda. – Przecież to ty ustalasz reguły – odparłem. – To ciebie inni muszą słuchać, a nie odwrotnie. Odetchnęła, a bujne piersi poruszyły się pod suknią. – Masz rację. – Kiwnęła głową. – Ale wiedz, że zrobię to tylko w imię przyjaźni, która nas łączy. Zaopiekuję się tą dziewczyną i nie spotka jej krzywda. – Jestem szczerze wdzięczny i z całą pewnością nie zapomnę o oddanej mi przysłudze. Poza tym jestem przekonany, iż wielu ludzi zadziwi twa niezwykła wielkoduszność. Gdyby jednak, z woli nie dającego się wszak przewidzieć przypadku, nastąpiły jakiekolwiek komplikacje, byłbym doprawdy niepocieszony… – O jakich komplikacjach mówisz? – Spojrzała na mnie bystro. – Gdyby, na przykład, dziewczynę wbrew twej woli i bez twej zgody, rzecz jasna, zgwałcił któryś z klientów, oczywiście, taki z ciężkim mieszkiem i dużymi wpływami, wtedy odwiedziłbym cię pewnej pięknej nocy, moja miła przyjaciółko… – I? – spytała, a ja z satysfakcją zauważyłem, że zadrżały jej usta. – I ponieważ, przy wszystkich innych talentach, jestem również zręcznym iluzjonistą, więc pokazałbym ci kilka sztuczek, które zapamiętałabyś do końca życia – dokończyłem łagodnym tonem. – Ach tak… – szepnęła i spojrzała na mnie, a ja zauważyłem, że ma zamglone oczy. – Ciekawe, dlaczego czuję dreszcz, kiedy słyszę w twoim głosie tak przekonującą słodycz? Ująłem jej upierścienioną dłoń. Cudnie błyszczący pierścień z rubinem musiał być wart co najmniej kilkaset koron. Podobnie jak jego szmaragdowy braciszek. – Czy to miły dreszcz? – zapytałem. Wciągnęła lekko powietrze i przysunęła się w moją stronę. – Niepokojący – odparła, zagryzając pełne usta. Powiodłem delikatnie palcami od opuszka jej wskazującego palca aż po nadgarstek. – Czy mogę coś na to zaradzić? – Mmmm… tak… – westchnęła i znalazła się tuż przy mnie. Jej włosy załaskotały mnie w nos. – Jesteś taki słodki, Mordimerze – zaszeptała. – Taki uroczy… Wyczułem w jej głosie żar, który znamionował, że nieprędko opuszczę ten pokój. Zresztą, nie miałem nic przeciwko temu, gdyż uznałem, że określenia „słodki” i „uroczy” zdumiewająco dobrze pasują do mojego łagodnego charakteru oraz wykwintnych manier. – Nie jest źle – powiedział kancelista Jego Ekscelencji, kiedy mnie zobaczył. Wykrzywił w uśmiechu suche wargi, a ja odpowiedziałem uśmiechem i odetchnąłem z ulgą. Słowa „nie jest źle” oznaczały, że biskup był w nie najgorszym nastroju, może lekko pijany, ale w każdym razie nie dręczyły go ani podagra, ani wrzody, ani uczulenia skóry. Całe szczęście, gdyż konwersacja z cierpiącym Gersardem kończyła się zwykle mało przyjemnie dla rozmówców. Humory Jego Ekscelencji nauczyłem się już znosić ze stoickim spokojem i traktowałem niczym naturalne kataklizmy, ale tym razem zależało mi na pomyślnym zakończeniu audiencji, która mogła przecież zadecydować o przyszłości Ilony. Zastukałem do drzwi, nie nazbyt głośno, by nie poczytano tego za arogancję, ale i nie nazbyt cicho, by nie wydać się zbyt bojaźliwym. Biskup lubił bowiem odwagę cywilną. No, oczywiście, do pewnych granic, do pewnych ściśle określonych granic… – Wejść. – Usłyszałem dziarski głos Gersarda i nacisnąłem klamkę. Jego Ekscelencja siedział przy ogromnym stole w pierwszej komnacie swego gabinetu – przy stole, który otaczało szesnaście czarnych, rzeźbionych krzeseł. Przed Gersardem piętrzył się stos dokumentów, a obok stała jasnozielonego koloru flasza do połowy wypełniona winem i kryształowy kielich kunsztownie inkrustowany złotem. – Mordimer, mój synku – zagadnął przyjaźnie biskup i wtedy dostrzegł Ilonę. – Ach, a to zapewne młoda dama, o której wspominałeś – dodał, wstając z miejsca. – Pozwól no, moje dziecko… Ilona podeszła do Jego Ekscelencji i przyklękła, pochylając nisko głowę. Miała wysoko zaczesane włosy, czepeczek na głowie i ciemną, skromną suknię upiętą pod samą szyję. Wyglądała w tej chwili niemal jak zakonnica oddająca hołd swemu duszpasterzowi. – Nie trzeba, nie trzeba – rzekł dobrotliwie biskup, ale wysunął pierścień do ucałowania. – Posiedźcie chwilę ze starym, samotnym człowiekiem. – W jego głosie zadrgał smutek, a ja domyśliłem się, że butelka stojąca na blacie nie była dzisiaj pierwszą, z której zawartością zapoznawał się Gersard. – Widzisz, Mordimerze, czego ode mnie chcą. – Szerokim gestem omiótł biurko. – Petycje, wyroki, sprawozdania, raporty, bilanse, skargi, donosy… A ty czytaj wszystko, człowieku, mimo że oczy ślepną w mroku… Z miesiąca na miesiąc coraz gorzej widzę – poskarżył się Ilonie boleściwym tonem. – Ktoś powinien tego zabronić Waszej Ekscelencji – powiedziałem stanowczo. – Słucham? – zapytał biskup nagle otrzeźwiałym tonem i obrócił głowę w moją stronę. – Wasza Ekscelencja jest zbyt wielkim skarbem dla naszego miasta, abyśmy mogli spokojnie patrzeć, jak zapracowuje się, nie bacząc na własne zdrowie… Gersard patrzył na mnie przez chwilę w milczeniu. Jego oczy przypominały przez chwilę ciemne kamienie, ale potem znowu po pijacku się zamgliły. Gersard wzruszył ramionami i uśmiechnął się smutno. – I widzisz, dziecko – zwrócił się do Ilony. – Niewielu jest takich, jak ten zacny chłopiec. Im tam – znowu machnął dłonią, ale tym razem w stronę drzwi – wszystko jedno, czy jestem zdrowy, czy chory, abym tylko czytał, podpisywał, wysłuchiwał, radził, zalecał. – Siorbnął głośno z kielicha. – Pan ciężko doświadcza swe wierne sługi… Zważywszy na dochody z biskupich lenn oraz fakt, że dłużnikami Gersarda było wielu kardynałów, a nawet sam Ojciec Święty, doświadczenia te nie były, moim zdaniem, nazbyt ciężkie. Ale, rzecz jasna, nie zamierzałem dzielić się z Jego Ekscelencją mymi spostrzeżeniami, gdyż w następstwie takiej rozmowy nie miałbym zapewne okazji dzielić się już niczym i z nikim. – Nalejcie sobie, dzieci, winka – zaproponował biskup. – I powiedzcie, z czym przychodzicie do starego człowieka? Z doświadczenia wiedziałem, że biskupa, kiedy był w podobnym nastroju, bardzo łatwo było zanudzić, a wtedy już małe były szanse, aby uzyskać, czego się pragnęło. Dlatego niezwykle krótko, ale też obrazowo opowiedziałem historię Ilony. Kiedy mówiłem, że zmuszona jest teraz mieszkać u swej dalekiej krewnej Tamili, prowadzącej dom schadzek, oraz znosić widoki, których nie powinna znosić żadna młoda, wychowana w niewinności dama, biskupowi Gersardowi zaszkliły się oczy. – Moje dziecko, moje dziecko – wymamrotał. – Co za straszna historia. Jak twój ojciec mógł wykorzystać tak niewinne stworzenie…? – Przetarł oczy wierzchem dłoni. – Co zrobiliśmy w tej sprawie, Mordimerze? – zapytał nagle rzeczowym tonem. – Rozesłano rysopis Loebego do wszystkich oddziałów Inkwizytorium – odparłem szybko, gdyż spodziewałem się tego pytania. – Powiadomiono justycjariuszy, cechy, rady miejskie, mówiąc im, że poszukujemy fałszerza oraz zabójcy. Powiadomiono także… – zawiesiłem głos – kogo trzeba. – Kogo trze… – zaczął biskup. – Ach, tak – dodał po chwili. – To dobrze, że ich również… – Potarł palcami podbródek. – To dobrze. Tak, rzekłbym nawet, że to więcej niż właściwe… – Czyli zostałaś bez majątku? – Obrócił spojrzenie na Ilonę. – Tak, Wasza Ekscelencjo – odparła, pochylając głowę. – Mordimer mówił, że grałaś z komediantami. Zabawisz starego człowieka? Przygryzłem usta. Rozmowa zbaczała w niebezpiecznym kierunku, zważywszy fakt, że Gersard uznawał występy kobiet na scenie za nieobyczajne. Czyżby chciał dla kaprysu lub też z czystej złośliwości upokorzyć dziewczynę, by w następstwie tego upokorzyć mnie? Nie wiedziałem, gdyż humory podchmielonego biskupa zmieniały się jak pogoda na wiosnę. Może był i starym, schorowanym pijakiem, ale nie doszedłby do tego, do czego doszedł, gdyby nie potrafił krzywdzić ludzi. I zawsze trzeba było pamiętać o tym, iż towarzystwo Jego Ekscelencji jest równie bezpieczne, co towarzystwo jadowitego węża. – Oczywiście, Wasza Ekscelencjo – odpowiedziała cicho Ilona i wstała. Rozpoczęła monolog, który słyszałem już przedtem. Na początku jej głos lekko drżał, a biskup wydawał się nawet nie słuchać i przerzucał dokumenty ze znudzonym wyrazem twarzy. Ale potem Ilona przymknęła oczy, jakby chcąc znaleźć się w świecie, który widziała tylko ona jedna i nikt poza nią. Jej głos spotężniał. Opowiadała o tęsknocie i miłości, o nienawiści i strachu, o poświęceniu oraz odwadze. Gersard zamarł z palcami na jednej z kart, a jego wzrok powędrował w stronę pięknej aktorki. Ilona wydawała się w tym momencie jaśnieć niczym pochodnia rozpalona w mrocznym pokoju, a jej głos rozbrzmiewał nie tylko wokół nas, ale i w naszych sercach. Potężniał, zagarniał i opromieniał. Kiedy mówiła o zemście na mordercy ukochanego, zauważyłem, że bezwiednie sięgnąłem dłonią do przytroczonego u pasa sztyletu. Wreszcie skończyła i zwiesiła głowę, a Gersard długą chwilę wpatrywał się w nią martwym wzrokiem. – Zostaw nas teraz samych, moje dziecko – rozkazał chrapliwie. Ilona wycofała się w milczeniu. Gersard spojrzał na mnie bystro, kiedy drzwi się już zamknęły. – Czego ty ode mnie chcesz, Mordimerze? – zapytał tonem, który z obojętnego zaciekawienia mógł się rychło zmienić w niechęć. – Kim ona dla ciebie jest? Cudzołożysz z nią? – Przysięgam, że nie, Wasza Ekscelencjo – odparłem pospiesznie. – A więc? Od kiedy moi inkwizytorzy bezinteresownie zajmują się losem pokrzywdzonych dziewic? – Usłyszałem w jego pytaniu drwinę. Sam zadawałem sobie podobne pytanie, więc nie tak łatwo było mi odpowiedzieć, kiedy je zadał. – Jej życie zawaliło się w gruzy – powiedziałem. – I nie widzę w tym nawet ułamka jej własnej winy. Czy zasłużyła na tak gorzki los? To, co mówiłem, było oczywiście prawdą, ale z pewnością nie całą prawdą. W Ilonie Loebe było po prostu to coś, co powodowało, że chciałem wydać się w jej oczach lepszym człowiekiem. Widziałem ją upokorzoną, brudną, gwałconą, nieszczęśliwą, z twarzą wykrzywioną nienawiścią, strachem oraz rozpaczą. Niektóre z tych obrazów budziły mój żal lub gniew, ale żaden nie budził odrazy. Widziałem ją też szczęśliwą, roześmianą, natchnioną, z oczami rozpłomienionymi miłością lub rozjarzonymi gniewem. I sądziłem, że świat zasłużył na odrobinę piękna, którą ona mogła mu dać. Nie zamierzałem jednak tego wszystkiego mówić Gersardowi, gdyż niechybnie uznałby, że oszalałem. Zresztą… może nie? – A ja? Czy mój los nie jest gorzki? Czy zasłużyłem sobie na podagrę, wrzody, na codzienne obcowanie z głupcami takimi jak ty i setki innych? – zapytał rozeźlony biskup. – Oczywiście, że Wasza Ekscelencja na to zasłużył – odparłem i zobaczyłem, jak na jego twarzy pojawia się gniewne zaskoczenie, a oczy znowu ciemnieją. – Gdyż Wasza Ekscelencja – kontynuowałem szybko – nie bacząc na własne cierpienie, poświęcił siły Bożej chwale i doczesnemu szczęściu niewdzięcznych obywateli tego miasta. Wasza Ekscelencja dźwiga krzyż Chrystusowy, nie bacząc na cenę, którą przychodzi płacić każdego dnia oraz nie oczekując uznania bliźnich. Zamilkłem i z drżeniem serca czekałem, jak zareaguje biskup. Gniewny grymas powoli ustąpił z jego twarzy. Przetarł powieki dłonią. – To prawda – powiedział w zamyśleniu i uniósł wzrok ku sufitowi. – Szczera prawda, synku, że służę Panu, jak tylko potrafię, choć każdego dnia płaczę, mówiąc: „Eli, Eli, lama sabachtani”. Ale nie każdy jest zdolny ponieść krzyż. To chciałeś powiedzieć, czyż nie? – Wasza Ekscelencja czyta w moich myślach – odparłem cicho. – Ona go nieść nie musi – rzekł jakby do siebie. – I ja go zdejmę z jej ramion – zadecydował, wzdychając głęboko. – Podaj mi pióro, synku. Szukał przez dłuższy czas czystej karty, a potem zaczął pisać, lecz bałem się przyglądać, co dokładnie. W końcu posypał pismo piaskiem i przeczytał uważnie. Popchnął dokument w moją stronę. – Niech kancelaria go podpieczętuje – rzekł. – Każ im też przygotować wniosek o przyznanie pannie Loebe dożywotniej rocznej pensji w wysokości… – urwał i spojrzał na mnie. – W jakiej wysokości, Mordimerze? – Sama świadomość łaskawej pamięci Waszej Ekscelencji będzie dla niej wystarczającą pociechą – odparłem uniżonym tonem, gdyż Gersard zapewne wystawiał mnie na próbę. – Ja wiem – znowu westchnął – ale żyć trzeba… Powiedzmy: trzysta koron. Nie były to wielkie pieniądze, zwłaszcza by utrzymać się za nie przez cały rok, ale komuś chcącemu żyć skromnie, choć godnie, mogły najzupełniej wystarczyć. – To więcej niż szczodrobliwie, jeśli wolno mi wyrazić własne zdanie – powiedziałem. – Albo i pięćset. – Machnął upierścienioną dłonią. – Te kilka groszy nie zuboży przecież biskupstwa. Możesz już odejść. Skłoniłem się głęboko, ale biskup nagle wstał z krzesła i zbliżył się do mnie chwiejnym krokiem. Owionął mnie zapach wina. – Kiedy na nią patrzyłem – powiedział Gersard, opierając się ciężko na moim ramieniu. – Pragnąłem, by… – zatoczył się niebezpiecznie, więc go podtrzymałem za łokieć – by jej oczy… – zamilkł na długą chwilę. – Odbiły prawdziwy obraz? – spytałem cicho, chociaż zapewne powinienem ugryźć się w język. Spojrzał na mnie spod zapuchniętych powiek. Teraz dopiero, z bliska, zauważyłem, że na twarzy pojawiły mu się ciemne, wątrobiane plamy. Był tylko starym, chorym i nieszczęśliwym człowiekiem, w którego oczach malowało się śmiertelne znużenie. – Tak – odparł. – Ty rozumiesz, Mordimerze, prawda? – Rozumiem, Wasza Ekscelencjo – odparłem, zastanawiając się, czy w przyszłości nie zapłacę zbyt wysokiej ceny za chwilę szczerości biskupa. – Właśnie. – Popchnął mnie lekko. – Idź wreszcie, niech nie czeka. Przyklęknąłem i ucałowałem biskupi pierścień. W oku tego pierścienia wprawiony był okruch kamienia, na który nastąpił nasz Pan, schodząc z krzyża swej męki. Lecz Gersard nie patrzył na mnie, ale gdzieś w przestrzeń. Może spozierał na zgliszcza własnej młodości, a może z obawą popatrywał w przyszłość? A może tylko zastygł w pijackim otępieniu? Któż to mógł wiedzieć? I kogo to tak naprawdę obchodziło? Zamknąłem za sobą ostrożnie drzwi i wtedy dopiero spojrzałem na dokument. List kredytowy opiewał na sumę płatną na okaziciela. – Mój Boże – powiedziałem i podałem kartę Ilonie. Wpatrywała się w niewyraźne pismo Gersarda, jakby nie mogła pojąć jego treści. – Pomylił się o jedno zero, prawda? – zapytała cicho. – Nie – odparłem. – Suma została również wypisana słownie. Do tego zapewnił ci roczną pensję. – Odetchnąłem głębiej. – Zostań tu, moja droga, a ja załatwię niezbędne formalności. To jeszcze chwilę potrwa. Staliśmy przy białej bramie biskupiego pałacu, kilkanaście kroków od znudzonych strażników, którzy drzemali, opierając głowy na drzewcach halabard. Zachodzące słońce połyskiwało na srebrnych kopułach dachów. – Ja nie wiem… Nie obraźcie się… Ale czy nie powinnam wam jakoś… podziękować. – Ilona sięgnęła bezwiednie dłonią tam, gdzie ukryła list kredytowy od Jego Ekscelencji. – Nie, moja miła – odparłem stanowczym tonem, gdyż Mordimer Madderdin nie okrada biedaków, nawet jeśli niespodziewanie się wzbogacili. – Musisz zacząć nowe życie, a ta suma z całą pewnością ci się przyda. Pozwól też, że dam ci radę płynącą ze szczerego serca: nigdy więcej nie mów, że jesteś nic niewarta. Bo znaczymy tylko tyle, na ile potrafimy wycenić się we własnych oczach. Podniosła na mnie wzrok i zobaczyłem, że płacze. – To może zjecie ze mną chociaż obiad? – zapytała przez łzy. – Niestety, moja piękna. Wybacz, ale jestem umówiony w pewnej nie cierpiącej zwłoki sprawie. Pocałowałem ją w oba policzki, a ona uścisnęła mnie mocno i długo pozostała w moich objęciach. – Dziękuję – powiedziała. – Naprawdę dziękuję. Zawsze, jeśli byście potrzebowali przyjaciela, możecie na mnie liczyć… – To ja ci dziękuję – odparłem i kiwnąłem tylko głową, kiedy spojrzała na mnie z niezrozumieniem w oczach. – Napisz, jak ci się wiedzie – powiedziałem na koniec. – A gdybyś miała kłopoty, nie zawahaj się mnie zawiadomić. Przybędę tak szybko, jak tylko będę mógł. – Mój rycerz na białym koniu… – Uśmiechnęła się przez łzy i pogłaskała mnie po policzku. Roześmiałem się, a potem patrzyłem za nią, jak odchodziła, smukła i śliczna, gotowa stawić czoła nowym wyzwaniom, które czekały ją w życiu. Westchnąłem. Mnie również czekały pewne wyzwania, choć nieco odmiennego rodzaju. Nie skłamałem bowiem, że czeka mnie nie cierpiąca zwłoki sprawa, gdyż dostałem kolejny czuły, acz ponaglający liścik od Tamili, z którą od pewnego czasu łączyły mnie głębsze więzy duchowej natury. Pokiwałem jeszcze Ilonie na pożegnanie dłonią, choć byłem pewien, że nie może tego gestu widzieć. Ale ja, cóż, po prostu lubiłem, jak słońce przegląda się w krwiście czerwonym krysztale rubinu, który od niedawna pysznił się na moim palcu. I miałem wrażenie, że być może nawet tej nocy dołączy do niego równie piękny szmaragdowy braciszek. Gdyż cóż, Tamila miała cechę, którą bardzo lubię u kobiet: wdzięczność za okazane jej, szczere i niewymuszone, względy. |
||
|