"Fuks" - читать интересную книгу автора (Herbert James)

Rozdział siedemnasty

Marsh Green to mała wioska tuż pod Edenbridge. Ma jedną uliczkę. Na jednym jej końcu znajduje się kościół, a na drugim bar, do tego dochodzi sklep wielobranżowy w środku i kilka domów w dwóch rzędach. Zatrzymałem się właśnie przed jednym z tych domów i utkwiłem w nim wzrok.

Wiedziałem, że kiedyś mieszkałem tu z żoną i córką. Nazywałem się Nigel Nettle. Pochodziłem z Tonbridge w hrabstwie Kent. Jako chłopiec często pomagałem tamtejszym farmerom (stąd moja wiedza o wsi i zwierzętach), ale karierę zrobiłem – któż by uwierzył – jako producent tworzyw sztucznych. Udało mi się założyć małą fabryczkę w Edenbridge (w niewielkiej dzielnicy przemysłowej pod miasteczkiem) i wyspecjalizowałem się w produkcji elastycznych tworzyw do pakowania. W miarę rozwoju interesu zakładałem filie w innych rejonach. Przeprowadziliśmy się do Marsh Green, by być bliżej fabryczki, i coraz więcej czasu zajmowały mi dojazdy do Londynu w sprawach firmy (dlatego właśnie znajoma była mi droga do metropolii).

O ile sobie przypominałem, byliśmy bardzo szczęśliwi; miłość do Carol nie malała z upływem czasu, lecz stawała się coraz dojrzalsza. Poiły była radością naszej rodziny, mieliśmy wymarzony dom, a przedsiębiorstwo szybko się powiększało. Co się więc stało? Umarłem, oto co.

Jak i kiedy (Polly była teraz o wiele większa, niż sobie przypominałem), tego jeszcze się musiałem dowiedzieć; byłem jednak coraz bardziej przekonany, że moja śmierć łączyła się z tajemniczym mężczyzną, który tak często pojawiał się w moich snach i wspomnieniach, a którego mimo to nie udawało mi się rozpoznać. Jeśli wciąż stanowił zagrożenie dla mojej rodziny (ta myśl mnie nie opuszczała) i jeśli miał coś wspólnego z moją śmiercią (coś mi podpowiadało, że był jej przyczyną), wtedy musiałbym znaleźć sposób, jak się z nim porachować. Teraz jednak chciałem natychmiast znaleźć się koło Carol i Polly.

O ile pamiętani, było około piątej po południu. Słońce kryło się za ciężką opończą chmur. Znajdowałem się u wylotu drogi i wpatrywałem się w stojący przede mną dom. Ściany parteru zbudowane były z czerwonej cegły, a pierwsze piętro pokrywały czerwone płytki; otwory okien i drzwi pomalowano na biało. Rozlewało się we mnie dziwne ciepło; bez przerwy przełykałem ślinę.

Musiałem się opanować. Zachowanie takie jak w Edenbridge nie miało sensu. Wystraszyłoby jeszcze bardziej żonę i córkę. Zachowuj się jak normalny pies; kiedy się do ciebie przyzwyczają, będzie mnóstwo czasu na przekazanie im, kim jesteś – tłumaczyłem sobie.

Podniosłem łapą rygiel w bramce do ogrodu, pchnąłem bramkę i ruszyłem ścieżką, panując nad rozdygotanymi nerwami i drżącym ciałem. Dotarłem do frontowych drzwi i poskrobałem w nie łapą.

Cisza. Spróbowałem raz jeszcze. i tym razem nie było reakcji. Wiedziałem, że są w środku, ponieważ zielony renault stał w otwartym garażu po lewej stronie.

Zaszczekałem, zrazu cicho, potem głośniej:

„Carol! – wołałem. – To ja, Carol, otwórz drzwi!”

Usłyszałem w środku kroki zbliżające się korytarzem. Z wielkim wysiłkiem woli powstrzymałem się od szczekania i powarkiwania. Drzwi uchyliły się lekko i przez dwucalową szparę wyjrzało oko.

– Mamo, to znowu ten pies! – zawołała Polly. Szczelina zwęziła się. Oko wpatrywało się we mnie z zainteresowaniem, ale i z obawą.

Na korytarzu rozległy się ponownie kroki, po czym nad okiem Poiły pojawiło się oko Carol. Popatrzyła na mnie ze zdumieniem.

– Jak się tu znalazłeś? – zapytała.

„Pamiętałem, gdzie mieszkamy, Carol. Nie mogłem pogonić za samochodem, ale pamiętałem. Nie zabrało mi to wiele czasu!” – Z trudem się hamowałem.

– Uciekaj! Bądź dobrym psem, idź sobie! – pogoniła mnie Carol.

Zaskomlałem. Nie chciałem odchodzić, ledwie ich odnalazłszy.

– Och, mamusiu, on jest chyba głodny – powiedziała Polly.

– Może być niebezpieczny, kochanie. Nie możemy ryzykować.

„Proszę – jęknąłem, obdarzając je najbardziej błagalnym spojrzeniem, na jakie było mnie stać. – Potrzebuję was, nie wyrzucajcie mnie!”

– Patrz, mamo, on chyba płacze.

Istotnie tak było. Łzy spływały mi po policzkach.

– To niemożliwe. Psy nie płaczą – powiedziała Carol. Jest jednak inaczej. Prawdę mówiąc, nie płakałem, ale ryczałem jak bóbr.

– Proszę, mamo, wpuść go. Jestem pewna, że nie zrobi nam krzywdy – powiedziała błagalnie Polly. Carol popatrzyła na mnie z powątpiewaniem.

– Bo ja wiem? Nie wygląda na bardzo groźnego, ale z psami nigdy nic nie wiadomo. Trudno przewidzieć ich zachowanie.

Płaszczyłem się przed nimi, starając się wyglądać jak najżałośniej. Byłem zdolny skruszyć najtwardsze serce, a wiedziałem, że serce mojej żony nie należało do twardych.

– No dobrze, wchodź do środka – powiedziała z westchnieniem.

Drzwi się otworzyły. Wpadłem do środka jak błyskawica, jednocześnie śmiejąc się i płacząc, całując i liżąc im stopy oraz dłonie. Żona i córka z początku cofnęły się przestraszone, wkrótce jednak zdały sobie sprawę, że nie mam wobec nich złych zamiarów.

– Jest uroczy, mamusiu! – zawołała Polly i przyklękła na oba kolana, by się ze mną pobawić. Na twarzy Carol na moment pojawił się lęk, znikł jednak, gdy ujrzała, jak obsypuję buzię Poiły wilgotnymi pocałunkami. Nie potrafię przekazać ci, jak się w tamtej chwili czułem – nawet teraz na jej wspomnienie serce podchodzi mi do gardła. Jeśli jednak chwile życia kończą się jak epizody w książce, byłby to koniec rozdziału. Może nawet koniec książki.

Moja żona przyłączyła się do córki. Przykucnęła i czule głaskała mnie po karku. Popełniłem błąd, starając się ją objąć i pocałować w usta. Krzyknęła przestraszona, ale i zachwycona. Przewróciliśmy się na dywanik w korytarzu, chichocząc szaleńczo. Starając się mnie oderwać od matki, Poiły wbiła mi palec w żebra. Zacząłem się zwijać po podłodze od łaskotek. Mocny uścisk zamienił się w delikatne łaskotanie, gdy Polly uświadomiła sobie, że jestem na nie wrażliwy. Zabawa skończyła się, gdy trysnęła ze mnie pierwsza strużka uryny (starałem się temu zapobiec, ale nigdy nie radziłem sobie najlepiej z pęcherzem). Carol zerwała się z podłogi i pociągnęła mnie za obrożę do drzwi.

Znów znalazłem się na ścieżce. Chcąc przekonać żonę, że naprawdę jestem czyściochem, wykonałem przesadzoną pantomimę z uniesieniem łapy (co samo w sobie jest sztuką) i zroszeniem grządki z kwiatami. Carol nie była z tego zbyt zadowolona, ale zrozumiała, że w ten sposób chciałem czegoś dowieść. Czekałem cierpliwie, uśmiechając się do niej promiennie i szaleńczo machając ogonem, tak że tworzył rozmazaną plamę, desperacko pragnąc objąć ją i powiedzieć, jak bardzo wciąż ją kocham, póki znów nie zaprosiła mnie do domu.

„Dziękuję!”, szczeknąłem i wpadłem pomiędzy jej nogami na korytarzyk.

Polly pogoniła za mną. Jej śmiech dźwięczał w moich uszach jak najpiękniejsza muzyka. Dotarłem do kuchni i zacząłem się sycić jej widokiem. Wspomnienia wracały jak starzy znajomi z przechadzki. Wszystko było znajome: wielki stary poczerniały piec z żelazną płytą – relikt przeszłości, który zdecydowaliśmy się zachować, okrągły sosnowy stół pokryty rozmyślnie wydrapanymi inicjałami, kółeczkami, krzyżykami, napisami KOCHAM CIĘ, WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO i wszelkimi innymi, jakie uznaliśmy za godne zachowania dla potomności, antyczny zegar, który zawsze informował nas, że jest wpół do czwartej, ale czynił to w skończenie elegancki sposób, niebiesko – żółta waza na parapecie, wyglądająca, jak gdyby powstała z układanki (rezultat moich troskliwych prac konserwatorskich po tym, jak Polly strąciła ją na podłogę, tłumacząc się później, że „ona tylko przechodziła obok”). W kuchni, oczywiście, znajdowały się też nowe sprzęty, ale uważałem je tu za obce wtręty. Westchnąłem, gotów znów zalać się łzami, gdy z nostalgii wyrwała mnie dłoń Carol, chwytająca za obrożę.

– Zobaczymy, czyj jesteś – powiedziała Carol, obracając blaszkę z imieniem. – Fuks? Tak się nazywasz? Polly przyłożyła dłoń do ust i zachichotała szczebiotliwie.

– Nie ma adresu. Nikt cię nie chce, co? – spytała Carol, kręcąc głową. Przytaknąłem.

– Możemy go zatrzymać? – spytała Polly z podnieceniem.

– Nie – odpowiedziała zdecydowanie Carol. – Zabierzemy go jutro na posterunek i sprawdzimy, czy nikt nie zgłosił jego zaginięcia.

– Ale zatrzymamy go, jeśli nikt nie będzie go chciał?

– Nie wiem, będziemy musiały spytać wujka Rega.

„Wujek Reg? A któż to taki?”, pomyślałem.

Polly na razie to wystarczyło. Zaczęła przegarniać palcami sierść na moim grzbiecie. – Możemy nakarmić Fuksa, mamo? Na pewno jest bardzo głodny.

– No dobrze, zobaczę, co mamy dla niego.

„Proszę, Carol, nie mów o mnie w trzeciej osobie. Mów mi Fuks, nawet Horacy, ale nie tak.”

Carol podeszła do lodówki, której tu kiedyś nie było, i zajrzała do środka.

– Na pewno masz ochotę na nogę jagnięcia lub soczysty stek, co, Fuks?

Pokiwałem głową, oblizując się, Carol jednak zamknęła lodówkę i powiedziała do Polly:

– Pobiegnij do sklepu, kup mu puszkę pokarmu dla psów. To mu powinno z powodzeniem wystarczyć do jutra.

– Mogę zabrać Fuksa ze sobą, mamo? – Poiły podskoczyła z radością, ucieszona perspektywą wyprawy. Udzieliła mi się jej radość.

– Dobrze, ale pilnuj, żeby nie wbiegł na jezdnię.

Ruszyliśmy więc, córka i ja, dziewczynka i pies, drogą, która dochodziła do ulicy prowadzącej ku jedynemu sklepowi w wiosce. Po drodze się bawiliśmy; zapomniałem nawet na kilka chwil, że jestem ojcem Polly – stałem się jej towarzyszem zabawy. Trzymałem się blisko jej stóp, co jakiś czas podskakując, by chwycić zębami za sweterek. Gdy się potknęła i upadła, polizałem jej twarz. Usiłowałem też wylizać jej otarte kolana, ale odepchnęła mnie i pomachała przed nosem ostrzegawczo podniesionym palcem. Kiedy kupowała mi jedzenie w sklepie, zachowywałem się przykładnie, nie dając się skusić stercie łatwych do sięgnięcia chrupek „wielosmakowych”. Wróciliśmy biegiem. Pozwoliłem jej wyprzedzać się przez większość drogi, a gdy dotarła do bramy, ukryłem się za drzewem. Polly rozejrzała się zaskoczona i zawołała mnie po imieniu. Zagrzebałem się w wysoką trawę pod pniem i nie wychodziłem. Usłyszałem kroki kierujące się z powrotem drogą i gdy znalazły się koło mojej kryjówki, zerwałem się, okrążyłem drzewo i pognałem do bramy. Polly rzuciła się za mną w pościg, ale nie miała szans w tej gonitwie.

Rozchichotana i zdyszana, dopadła mnie wreszcie, zarzuciła mi ręce na szyję i uścisnęła mocno.

Weszliśmy do domu – mojego domu. Polly opowiedziała Carol o wszystkim, co się zdarzyło. Pół puszki pokarmu znalazło się na talerzu na podłodze przede mną oraz miska pełna wody. Dorwałem się do jedzenia i sprzątnąłem wszystko. Później poprosiłem o dokładkę. I otrzymałem.

Wszystko było cacy. Byłem w domu ze swoją rodziną. Miałem pełen brzuch i nadzieję w sercu. Zamierzałem znaleźć sposób poinformowania ich, kim byłem, a gdyby mi się nie powiodło… cóż, czy rzeczywiście miało to takie znaczenie? Wystarczy, że byłem z nimi i mogłem je chronić przed tajemniczym intruzem. Moja prawdziwa tożsamość nie była najistotniejsza. Nie martwiłem się mającą nastąpić wizytą na posterunku, bo wiedziałem, że nikt się po mnie nie zgłosi. Byłem pewny, że uda mi się wkraść w łaski żony na tyle, by zdecydowała się mnie zatrzymać. Tak – wszystko było cacy.

Niestety, sprawy zwykły się zawsze obracać przeciwko mnie, kiedy wydawało się, że wszystko jest jak najbardziej cacy.


* * * * *

Zaczęła się pierwsza noc w domu, który był znów moim domem (taką miałem nadzieje). Polly powędrowała do łóżka na górę. Carol siedziała na sofie z podwiniętymi nogami i oglądała telewizję. Leżałem koło niej rozciągnięty na podłodze, nie spuszczając z niej oka. Od czasu do czasu Carol spoglądała na mnie; uśmiechałem się do niej, wzdychając głęboko z ukontentowania. Kilkakrotnie próbowałem jej powiedzieć, kim jestem, lecz najwidoczniej tego nie rozumiała. Kazała mi jedynie przestać szczerzyć zębiska. Zrezygnowałem w końcu i poddałem się ogarniającemu mnie zmęczeniu. Nie zasypiałem – byłem na to zbyt szczęśliwy. Pełnym podziwu wzrokiem patrzyłem na żonę.

Nieznacznie się postarzała. W kącikach oczu i na szyi pojawiły się kreseczki, których nie było tam wcześniej. Wyczuwało się w niej smutek, był to jednak smutek głęboko ukryty, taki, który widziało się raczej oczami duszy i ciała. Było dla mnie oczywiste, dlaczego tak jest.

Zastanawiałem się, jak sobie beze mnie radzi, jak Poiły przyjęła moją śmierć. Zastanawiałem się, czy pogodziłem się ze stwierdzeniem borsuka, że definitywnie umarłem jako człowiek. W saloniku było nadal tak przyjemnie jak w moich o nim wspomnieniach. Atmosfera całego domu była jednak teraz odmienna. Zniknęła z niego ta część osobowości, którą tworzyłem. To ludzie tworzą atmosferę, nie cegły, drewno czy sprzęty – te stanowią jedynie wystrój domu.

Rozglądałem się za fotografiami, mając nadzieję, że znajdę zdjęcie, z którego dowiem się, jak wyglądałem. Ku mojemu zdumieniu nie było żadnego. Gorączkowo się starałem przypomnieć sobie, czy w domu znajdowała się moja fotografia w ramce, lecz jak to zwykle się zdarzało, gdy usiłowałem sobie coś świadomie przypomnieć, nic z tego nie wychodziło. Być może zdjęcia stanowiły dla Polly i Carol zbyt bolesne wspomnienia i zostały schowane do czasu, aż będzie można na nie patrzeć bez bólu.

Nie miałem pojęcia, jak się dowiedzieć, czy moja firma należy do żony, czy została sprzedana. Nie wyglądało jednak na to, by Carol miała jakieś kłopoty finansowe. Wskazywała na to obecność w domu nowych sprzętów – lodówki w kuchni, nowego telewizora w saloniku oraz rozmaitych mebli.

Mimo zmarszczek Carol była równie atrakcyjna jak kiedyś. Nigdy nie uchodziła za piękność, ale w jej twarzy było coś, co kazało tak o niej myśleć. Jej ciału wszędzie brakowało cala do pulchności jak zawsze. Miała cudowne nogi o wdzięcznym kształcie. Paradoksalne, ale jej widok wywołał w moim psim ciele po raz pierwszy przypływ pożądania, przebudzenie tego głodu. Pożądałem swojej żony, ona jednak była kobietą, a ja psem.

Szybko wróciłem myślami do Polly. Jak ona wyrosła! Straciła dziecięcą pyzatość, ale nadal była urokliwa. Jasna cera i ciemniejące włosy podkreślały niewielką delikatną twarzyczkę. Ze zdumieniem i dziwnym wzruszeniem widziałem, że wieczorem włożyła do oglądania telewizji okulary w brązowych oprawkach. Jeszcze w nich wysubtelniała. Byłem z niej zadowolony. Wyrosła na dobre dziecko, pozbawione drażliwości czy niezgrabności, jaką wykazuje wiele dziewczynek w jej wieku. Między nią a matką zdawała się istnieć wyjątkowa więź, być może zrodzona ze straty bliskiego im obojgu człowieka.

Jak wcześniej zauważyłem, miała mniej więcej siedem lub osiem lat. Zastanawiałem się, jak długo nie żyję.

Na zewnątrz niebo zmatowiało i zaczęła się noc. W powietrzu czuć było wieczorny chłód, Carol włączyła długi, wąski piecyk elektryczny (kolejny nowy sprzęt; kiedyś woleliśmy rozpalać ogień w prawdziwym kominku, buchający wysoko płomieniami; być może romantyzm odszedł wraz ze mną) i wróciła na sofę. Wnętrze pokoju nagle oświetliły reflektory zajeżdżającego pod dom samochodu. Samochód zatrzymał się i ruszył ponownie po otworzeniu przez kierowcę bramy. Carol przekrzywiła głowę i spojrzała w okno, po czym zręcznie poprawiła włosy i wygładziła spódnicę na udach. Światła samochodu jeszcze raz przejechały po salonie i zniknęły. Silnik ucichł, trzasnęły drzwiczki i koło okna przeszła pogrążona w cieniu sylwetka, postukująca po szybie palcami.

Poderwałem łeb i zawarczałem groźnie, nie spuszczając cienia z oka, póki nie zniknął spod okna.

– Cśśś, Fuks, uspokój się – powiedziała Carol, klepiąc mnie po łbie.

Usłyszałem zgrzyt klucza obracającego się w zamku i kroki w korytarzu. Poderwałem się na równe nogi. Zaniepokojona Carol chwyciła mnie za obrożę. Sprężyłem się, zesztywniałem, gdy zaczęły się uchylać drzwi do salonu.

– Halo… – powiedział wchodzący do pokoju mężczyzna z uśmiechem na twarzy.

W tym momencie wyrwałem się Carol i rzuciłem na niego, rycząc z wściekłości i nienawiści. Rozpoznałem tego człowieka.

To on mnie zabił!