"Fuks" - читать интересную книгу автора (Herbert James)

Rozdział dziewiętnasty

Bądź cierpliwy – moja opowieść prawie dobiega końca. Czy wciąż mi nie wierzysz? Nie mam ci tego za złe, ponieważ czasami sam nie jestem pewien, czy w to wierzę. Może po prostu jestem psem z halucynacjami. Jak to się jednak dzieje, że mnie rozumiesz? Bo przecież rozumiesz mnie, prawda?

Bardzo cię boli? Zapomnisz o tym. O bólu szybko się zapomina, gdy minie. Boisz się? Mniej się boisz, czy bardziej niż przedtem? Pozwól w każdym razie, że będę kontynuował. Nigdzie się nie śpieszysz, a ja mam do dyspozycji cały czas świata. Na czym stanąłem? Ach, tak…


* * * * *

Świt zastał mnie znów litującego się nad sobą, oszołomionego i rozczarowanego. Jak ci jednak już mówiłem, psy są urodzonymi optymistami. Postanowiłem konstruktywnie podejść do mojego nieszczęścia. Zdecydowałem, że przede wszystkim muszę dowiedzieć się więcej o sobie, na przykład, kiedy umarłem. Nie było to trudne, ponieważ gdy dotarłem do znajomej okolicy, zacząłem sobie coraz więcej przypominać. Hmmm, może nie da się tego nazwać dokładnie wspomnieniami, ale – jak mam to określić? – coraz więcej rozpoznawałem znajomych rzeczy. Znajdowałem się w stronach, gdzie kiedyś mieszkałem. Miałem nadzieję, że dzięki temu odżyją moje wspomnienia.

Następnie musiałem dowiedzieć się, jakie były okoliczności mojej śmierci. Miałem nadzieję, że widok znajomych miejsc może mi w tym pomóc, postanowiłem więc odwiedzić moją fabrykę tworzyw sztucznych.

Przede wszystkim jednak musiałem ustalić datę śmierci.


* * * * *

Bez trudu odnalazłem cmentarz, ponieważ znałem położenie górującego nad nim kościoła (choć nie znane mi było jego wnętrze). Trudniej natomiast było mi odszukać swój grób. Odczytywanie nagrobków było teraz dla mnie znacznie trudniejsze. Poza tym sporo z nich było i tak marnie oznakowanych. Wreszcie po dwóch godzinach odczytywania napisów udało mi się odnaleźć swój grób. Ucieszyłem się, że wygląda schludnie i elegancko. Uważasz to za makabryczne? Przysięgam ci jednak, że śmierć jest najnaturalniejszą rzeczą na świecie. Szwendanie się koło własnego nagrobka w ogóle nie wytrącało mnie z równowagi.

Miejsce mojego wiecznego (?) spoczynku znaczył mały biały krzyż, na którym widniały zgrabnie wyryte takie oto słowa: NIGEL CLAIREMOUNT NETTLE. UKOCHANY MĄŻ CAROL, KOCHANY OJCIEC GILLIAN. 1943-1975. Umarłem w wieku lat trzydziestu dwóch, mało więc było prawdopodobne, bym umarł śmiercią naturalną. Pod tym widniały wyryte w kamieniu dwa jeszcze słowa, które sprawiły, że przed moimi ślepiami pojawiła się mgła. Głosiły one po prostu: WIECZNIE PAMIĘTANY.

Czyżby? – pomyślałem zgryźliwie.


* * * * *

Bez trudu także zlokalizowałem fabrykę tworzyw sztucznych. Muszę wspomnieć, że po drodze przez miasto coraz lepiej przypominałem sobie sklepy, restauracyjki i bary. Miałem przemożną chęć wejść do jednego z nich i zamówić kufel piwa! Zorientowałem się jednak, że jest niedziela. High Street była bowiem jeszcze pusta, w oddali słychać było wywołujące uczucie winy bicie dzwonów, a bary zostaną otwarte dopiero za parę godzin. Przypomniałem sobie, że zawsze cieszyła mnie odrobina alkoholu wypita do niedzielnego obiadu.

Widok parterowej fabryki milę za miastem obudził stare wspomnienia, mieszaninę dumy, podniecenia i lęku. Był to niewielki, lecz zwarty i nowoczesny budynek. Zobaczyłem, że dobudowano dość duże nowe skrzydło. Przez całą długość nowej ściany ciągnął się napis wykonany także z plastykowych liter (wiedziałem, że świeciły w nocy), głoszący: NETTLE AND NEWMAN – ADVANCED PLASTICS LTD.

Zadumałem się. Newman? Kto to był…? Pewnie się domyśliłeś. Zgadza się, zabił mnie mój wspólnik.

Wszystko zaczynało nabierać kształtu, wszystko zaczynało do siebie pasować. Najbardziej bolesny był fakt, że rzekomy przyjaciel nie zadowolił się przejęciem mojej fabryki, ale musiał też zabrać mi żonę. Przypomniałem sobie teraz wyraźnie, wyraźnie zobaczyłem jego twarz, jego sylwetkę. Wspólnie zaczęliśmy działać w tej branży, stworzyliśmy zakłady z niczego, razem dzieliliśmy niepowodzenia i razem cieszyliśmy się sukcesami. Miał świetną głowę do interesów (choć czasem niepotrzebnie ryzykował), ja natomiast dysponowałem większą – niemal instynktowną – wiedzą na temat tworzyw sztucznych. Wydaje się to teraz niedorzeczne i głupie, ale byłem dumny z fabryki. Masy plastyczne! Nawet nie nadają się do jedzenia. Przez długi czas byliśmy dobrymi wspólnikami, prawie braćmi, szanującymi swoje uzdolnienia. Nie tylko mojemu cwanemu partnerowi, ale i mnie czasem udawało się wykazać spryt w interesach. O ile pamiętałem, wspólnik bywał uparty, gdy przychodziło do wyboru kierunku działania. Sądzę, że to właśnie jego upór doprowadził do konfliktu.

Tego, czego dotyczyły nasze konflikty, nie mogłem sobie jeszcze przypomnieć, jednak natarczywie stawały mi przed oczyma obrazy zażartej kłótni w końcowym okresie naszej wspólnej pracy. W pewnym momencie wydawało się, że nieporozumienia doprowadzą do rozpadu spółki. Co jednak stało się później?

Najwyraźniej zostałem zamordowany.

Newman. Reginald Newman. Wujek Reg! Właśnie to imię powiedziała Carol, gdy Poiły pytała, czy może mnie zatrzymać w domu. „Będziemy musiały zapytać wujka Rega”, czy coś w tym stylu. Ten drań wcisnął się do mojej rodziny! Czy dlatego właśnie byłem odmieńcem? Czy należałem do tych nieszczęśliwych duchów, które za swoje winy są przywiązane do przeszłej egzystencji, które powstrzymuje jakieś nie wypełnione zadanie? Czy pozwolono mi (czy też wynikało to z mojego wrodzonego uporu?) zatrzymać dawne wspomnienia, bym mógł pomścić doznaną krzywdę?

Najeżyłem się. Dyszałem chęcią zemsty, nie bacząc na nierówne szansę z moim przeciwnikiem. Zamierzałem bronić rodziny. (Nie ma nic gorszego niż idiota natchniony żądzą odwetu!)

Fabryka oczywiście była w niedzielę zamknięta, węszyłem jednak wokół niej, zastanawiając się, co znaczy nowo dodane do fabryki skrzydło. Najwidoczniej mimo mojej śmierci interes nie szedł najgorzej.

Po jakimś czasie się znudziłem. To dziwne, ale firma, która tak wiele znaczyła dla mnie za życia, teraz wydała mi się nieciekawa, wręcz trywialna. Nagle zdałem sobie sprawę, że przeszłość stała się dla mnie czymś bardzo pospolitym. Zostawiłem więc w spokoju fabrykę i zacząłem ganiać króliki na łące.

Kiedy wróciłem później pod swój dom, z zaskoczeniem stwierdziłem, że jest pusty. Z podjazdu zniknął samochód, a w środku panowała absolutna cisza. Dom wydał mi się pustą skorupą – podobnie jak fabryka. Obydwie budowle straciły dla mnie znaczenie. Bez mieszkańców, bez emocjonalnego zaangażowania było to jedynie nagromadzenie cegieł i zaprawy.

Moją największą troską stał się teraz głód – a właściwie zaspokojenie głodu – Potruchtałem więc z powrotem główną uliczką wioski do otwartego bez przerwy sklepu spożywczego. Błyskawiczny rajd na stoisko wielosmakowych chrupek zaopatrzył mnie w niezbyt sycący obiad. Z Marsh Green musiałem się jednak salwować ucieczką.

Dotarłem do otwartych pól, gdy koło mnie zahamował niebiesko – biały wóz patrolowy. Z okna wystawił głowę policjant i zaczął mnie przywoływać. Nie dałem się zwabić. Wiedziałem, że policja będzie miała na mnie oko po ataku na drogiego Reggie'ego poprzedniego wieczoru, nie wolno bowiem napadać na Bogu ducha winnego obywatela, chyba że zostało się do tego celu specjalnie przeszkolonym.

Przez godzinę baraszkowałem radośnie wśród stada włochatek (dla ciebie owiec). W końcu pojawił się zajadły collie, który mnie przepłoszył. Zirytowały mnie owce szydzące z mojego odwrotu, nie było po co jednak zaczynać rozsądnej rozmowy z ich strażnikiem: był zbyt posłuszny człowiekowi.

Napiłem się wody z raźnie toczącego się strumyka, skubnąłem trochę lejków – jadalnych grzybów – i przedrzemałem resztę popołudnia w wysokiej trawie.

Obudziłem się odświeżony, mając w głowie tylko jedno. Wróciłem pod fabrykę i zacząłem czuwać.


* * * * *

Pojawił się następnego ranka, o wiele wcześniej niż którykolwiek z naszych – to znaczy jego – pracowników. Wtrząchałem właśnie młodego królika, którego poprzedniego wieczoru przyłapałem na drzemce na pobliskim polu (przykro mi, ale psie instynkty brały coraz częściej nade mną górę – prawdę mówiąc, byłem bardzo dumny z rezultatu polowania), gdy usłyszałem znajomy dźwięk samochodowego silnika. Skuliłem się, choć i tak nie było mnie widać zza miedzy odgradzającej pole od fabryki, i zawarczałem groźnie. Stopy mężczyzny przy wysiadaniu z samochodu wzniecały małe obłoki kurzu.

Mięśnie napięły mi się na karku, gdy sprężyłem się do ataku. Nie byłem pewny, co mu mogę zrobić, lecz nienawiść nie pozostawiała wiele miejsca na logikę. Gdy już miałem się rzucić do przodu, z szosy zjechał jeszcze jeden samochód i zatrzymał się koło wozu Newmana. Wysiadł z niego pyzaty mężczyzna w szarym garniturze, który pomachał Newmanowi ręką. Jego twarz była mi znajoma. Dopiero jednak, gdy mignął mi w pamięci jego obraz ubranego w biały laboratoryjny fartuch, przypomniałem sobie, że to dyrektor do spraw technicznych. Dobry człowiek, nieco pozbawiony wyobraźni, ale nadrabiał ją sumiennością i pracowitością.

– Znów dzisiaj będzie spiekota, panie Newman – powiedział, uśmiechając się do mojego nieprzyjaciela.

– Nie ma wątpliwości. Pewnie przygrzeje jak wczoraj – odrzekł Newman, wyciągając neseser z tylnego siedzenia swojego wozu.

– Opalił się pan trochę – powiedział dyrektor techniczny. – Pewnie w ogródku?

– Nie, chciałem oderwać się od wszystkiego i zabrałem Carol z Gillian nad morze.

– Nie wątpię, że im się to podobało.

Newman zaśmiał się krótko.

– Tak. Za wiele weekendów spędzałem ostatnio z papierzyskami. Żona nie miała żadnych rozrywek.

Dyrektor techniczny pokiwał głową, czekając, aż Newman otworzy wejście do biur fabryki. – Jak się dziś miewa? – dobiegło mnie jego pytanie.

– Och… o wiele lepiej. Oczywiście wciąż jej go brakuje, mimo że minęło tyle czasu, ale przecież wszyscy za nim tęsknimy… Jak się trochę uspokoi, zajmiemy się planem na ten tydzień… – Ich głosy odzywały się echem w korytarzu, a po zamknięciu drzwi ucichły zupełnie.

Żona? Carol wyszła za niego? Byłem wstrząśnięty. I jeszcze bardziej zraniony. Naprawdę zabrał wszystko!

Wściekłość gotowała się we mnie przez cały dzień. Ukryłem się w pobliżu fabryki i czekałem. W końcu się opanowałem. Z zaciętą mściwością zdecydowałem, że doczekam się jeszcze właściwej chwili.

Newman pojawił się ponownie około południa. W rozluźnionym krawacie i bez marynarki. Pozostałem w ukryciu, ponieważ w pobliżu fabryki znajdowało się zbyt wielu pracowników. Jedni siedzieli w cieniu, opierali się plecami o ścianę i jedli kanapki, inni wygrzewali się na słońcu. Newman wsiadł do samochodu, opuścił okno i odjechał główną drogą.

Zazgrzytałem z rozczarowania zębami. Postanowiłem czekać dalej.

Morderca wrócił mniej więcej godzinę później, lecz i tym razem nie mogłem nic zwojować – wokół był wciąż za duży ruch.

Do wieczora się przespałem. Pracownicy – spośród których wielu rozpoznawałem – opuścili budynek, z radością uciekając przed wyczerpującym żarem. Obsada biura, składająca się z dwóch sekretarek i dyrektora administracyjnego, pracowała mniej więcej godzinę dłużej, a po kolejnej godzinie odjechał dyrektor techniczny, Newman pozostał w fabryce.

Gdy zapadł zmierzch, w skrzydle biurowym zapaliło się światło. Wiedziałem, że pali się w naszym – jego – gabinecie. Wylazłem z ukrycia i podpełzłem pod budynek, zaglądając w okno. Wspiąłem się na tylne łapy, przednimi opierając się o nie wyprawiony mur, bez względu na to jednak, jak bardzo wyciągałem szyję, nie widziałem w środku nic poza świetlówkami na suficie.

Opadłem na łapy i okrążyłem szybko budynek, szukając wejścia, którym mógłbym się dostać do środka. Niestety, nie znalazłem.

Gdy zakończyłem okrążenie, ujrzałem samochód zaparkowany przodem do budynku. Zbliżywszy się do niego, spostrzegłem, że okno po stronie kierowcy jest otwarte, by wnętrze trochę się ochłodziło.

Wiedziałem, co powinienem zrobić w tej sytuacji. Trudniej było to wykonać. Z wielkim wysiłkiem udało mi się przecisnąć przez okno przednią część ciała do samochodu, ponieważ pazury tylnych łap ślizgały się po gładkiej powierzchni drzwi, a następnie przepchnąć brzuch. W końcu zdyszany zwaliłem się na siedzenie kierowcy. Po chwili odpoczynku prześliznąłem się przez lukę między przednimi siedzeniami na tył i ukryłem na podłodze.

Cały byłem rozdygotany.

Minęła co najmniej godzina, nim Newman zdecydował, że dość ma pracy na ten dzień, i opuścił biuro. Zastrzygłem uszami na dźwięk otwieranych drzwi i skuliłem się, gdy Newman otworzył drzwi samochodu. Samochód zakołysał się, gdy wsiadł do środka i rzucił neseser na siedzenie obok siebie. Z całych sił hamowałem się, by nie rzucić się na Newmana, kiedy zapuścił silnik, włączył światła i na wstecznym biegu wyjeżdżał z parkingu. Przerzucił dłoń przez oparcie. Musiałem się powstrzymać, by nie odgryźć mu palców. Chcąc jednak zrealizować swój plan zemsty, nie mogłem polegać tylko na sile zębów.

Czekałem, aż samochód się rozpędzi.

Newman wyjechał na drogę i ruszył na pełnym gazie w stronę miasteczka. Musiał przejechać przez Edenbridge, by dotrzeć do Marsh Green. Wiedziałem, że mam mało czasu na realizację swojego planu, ponieważ wioska znajdowała się niedaleko od miasta. Za miasteczkiem był długi prosty odcinek drogi, która skręcała następnie w stronę Hartfield; mniejsza odnoga drogi do Marsh Green odchodziła na szczycie haku zakrętu. Większość samochodów przejeżdżała z bardzo dużą prędkością przez odcinek przed zakrętem. Przypuszczałem, że i tym razem będzie tak samo, ponieważ o tej porze szosa powinna być prawie pusta. Zamierzałem wtedy właśnie przystąpić do realizacji swego planu, nawet jeśli miałbym przy tym zginąć. Umarłem już raz, bez trudu mogłem umrzeć ponownie. Bo co właściwie miałem do stracenia? Pieski żywot?

Myśl o złu wyrządzonym przez tego człowieka sprawiła, że krew uderzyła mi ponownie do głowy, a serce łomotało w piersi. W głębi gardła wezbrało powoli dobywające się na powierzchnię warczenie jak stopiona lawa pełna nienawiści, szukająca ujścia, torująca sobie drogę i w końcu buchająca na powierzchnię w postaci krzyku, erupcja gwałtowności.

Mężczyzna obejrzał się gwałtownie. Ujrzałem jego zbielałą twarz i oczy rozszerzone ze strachu. Zapomniał zdjąć stopę z pedału gazu; samochód toczył się naprzód nie kierowany. Zdążyłem jeszcze dostrzec, że znajdujemy się tuż przed zakrętem, zanim skoczyłem do przodu.

Newman schylił się, starając uchylić się przed moimi kłami, rzuciłem się jednak za nim i rozharatałem mu ucho. Zawył, ja zawyłem, samochód zawył – i zwaliliśmy się wszyscy z szosy.

Wyrzuciło mnie przez przednią szybę. Nagle skąpała mnie oślepiająca biel, ześliznąłem się po masce samochodu i spadłem w snop świateł reflektorów. Przez ułamek sekundy, trwającej wieki, miałem wrażenie, że pływam w świetlistym łonie. Później ogłuszył mnie ból i pogrążyłem się w ciemności.

Wtedy przypomniałem sobie wszystko i zrozumiałem, jak bardzo się myliłem.