"Fuks" - читать интересную книгу автора (Herbert James)Rozdział drugiCzyżbym wyczuwał u ciebie powątpiewanie, a może coś jeszcze? Może odrobinę strachu? Proszę jedynie, byś pozwolił swemu umysłowi słuchać, byś na razie zapomniał o swoich przekonaniach i uprzedzeniach; kiedy skończę opowieść, zdecydujesz, co o niej sądzić. Dla mnie też jest mnóstwo spraw niejasnych i wiem, że nigdy nie pojmę ich do końca – przynajmniej nie w tym wcieleniu. Niewykluczone jednak, że moje opowiadanie pomoże ci choć trochę zrozumieć to, co cię czeka. Może też dzięki temu będziesz się odrobinę mniej bał. Gdy rozglądałem się dookoła całkowicie odmiennym od twojego wzrokiem, poczułem, że coś zaciska się na futrze na moim karku. Nagle zostałem uniesiony w powietrze, rozpaczliwie wymachując nogami. Wielka, szorstka dłoń wsunęła się pod moje pośladki, przez co uścisk na karku trochę zelżał. Nie spodobała mi się ani twardość tych dłoni, ani ich zapach. Każda woń dobywająca się z nich była nowa i samoistna. Nie łączyły się w jeden zapach; każda miała własną tożsamość i dopiero wspólnie dawały pojęcie o mężczyźnie, który nimi pachniał. Trudno mi to wyjaśnić, ale tak jak ludzie rozpoznają innych przez łączenie w umyśle różnych cech – kształtu nosa, barwy włosów i oczu, karnacji skóry, układu warg i budowy ciała – tak my, zwierzęta, rozpoznajemy inne istoty przez połączenie ich zapachów. Można na nich o wiele bardziej polegać, ponieważ cechy fizyczne mogą zostać zamaskowane lub mogą się zmienić z upływem lat. Nie można jednak ukryć swojego zapachu. Stanowi on konglomerat powstały ze wszystkiego, co się w życiu robiło, i żadne szorowanie go nie usunie. Identyfikujemy cię dzięki jedzeniu, które spożyłeś, ubraniu, które nosiłeś, i miejscom, w których byłeś; żadna ocena wzrokowa nie jest pewniejsza. Sądzę, że giganta, który mnie wyjął z kojca (nie rozporządzałem jeszcze wówczas pojęciem „człowiek”), czuć było tytoniem, trunkami, tłustym jedzeniem i zapachem – który, jak stwierdziłem, jest obecny zawsze i wszędzie – seksu. Zapachy te były dla mnie wtedy całkowicie nowe i, jak powiedziałem, przerażające. Nieprzyjemne, lecz interesujące. Jedyną znajomą wonią był uspokajający zapach psa, którego uczepiłem się, by czerpać zeń otuchę. Ujrzałem, jak mi się wydawało, miliony dwunogich istot snujących się ulicą w jedną i drugą stronę. Wydawane przez nie hałasy raniły mi uszy i napełniały przerażeniem. Oczywiście byłem na ulicznym targu i nawet wówczas, w tym wczesnym stadium życia, niejasno to rozpoznawałem. Miejsce to było mi jakby znajome. Gdzieś blisko mego ucha rozległy się chrapliwe, burkliwe dźwięki. Nerwowo rzuciłem łbem w tę stronę. Dźwięki wydobywały się z ust trzymającej mnie istoty. Nie twierdzę, że rozpoznałem słowa, ale ogólnie pojąłem, o co chodzi mówiącemu. Tuż obok usłyszałem drugi głos. Zostałem wepchnięty w inne ręce. Ich woń była całkowicie odmienna. Zdaje mi się, że i tu obecne były zapachy jedzenia i picia, brak jednak było fetoru nikotyny. Było też coś jeszcze – sprawiająca wrażenie perfum łagodność. Woń ta nie jest ciekawa, ale kojąca. Nie było jej wiele, lecz w porównaniu z dłońmi, które mnie właśnie puściły, poczułem się tak, jakbym został skąpany w najdelikatniejszym pachnidle. Zacząłem lizać te dłonie, wciąż bowiem czuć było na nich zapach jedzenia. Cudownie jest lizać ludzkie ręce i twarze. Wydzielany przez pory na całym ciele pot zawiera zapach ostatnio spożywanego jedzenia, a sól dodaje mu wyjątkowego smaku. Smak jest subtelny i ulotny, ale aromat ten w połączeniu z ekscytującym łaskotaniem jeżyka o skórę wywołuje uwielbianą przez każdego psa przyjemność. Zrozum, to nie tyle pieszczota (choć po pewnym czasie znany smak staje się przyjemniejszy niż nowy, a lizanie staje się niemal dowodem miłości), ile rozkoszne doznanie dla kubków smakowych. Olbrzym przyciskał mnie do piersi. Jego ręka przesunęła się po moim łbie i delikatnie poskrobała za uszami. Przyprawiło mnie to niemal o drgawki; spróbowałem skubnąć go w nos. Przekrzywił głowę z odgłosem, który zdołałem zinterpretować jako pomruk czystego zadowolenia, więc nasiliłem wysiłki, by jeszcze raz dostać się do tej sterczącej baryłkowatej cechy jego fizjonomii. W końcu udało mi się polizać jego szorstki podbródek. Zaskoczony chropowatością odsunąłem się na chwilę, przemogła jednak ekscytacja i ponowiłem atak. Tym razem zostałem zdecydowanie powstrzymany i z powrotem włożony do kojca. Natychmiast wspiąłem się w górę, starając się dostać do przyjaznego olbrzyma. Oparłem się przednimi łapami o drewnianą barierkę kojca. Przyłączyła się do mnie biała istota, która próbowała zepchnąć mnie z zajętego stanowiska. Udało mi się ją odsunąć. Kiedy zobaczyłem, że kilka zielonych kawałków papieru powędrowało do rumianej, szorstkiej dłoni olbrzyma trzymającego mnie w kojcu, poczułem, że za chwilę zdarzy się coś miłego. I faktycznie. Po chwili znów się znalazłem wysoko w powietrzu i przyjemnie pachnący olbrzym przycisnął mnie do piersi. Zaskomlałem cicho i próbowałem polizać mu wielką twarz. Instynkt mi podpowiadał, że lepiej będzie wyzwolić się spod opieki rumianego olbrzyma – właściciela kojca – ponieważ z jego cielska sączyła się złość. Spojrzawszy na pozostałe kłębki w kojcu, poczułem odrobinę żalu; w końcu byli to moi bracia, moi przyjaciele. Kiedy oddalałem się przytulony do piersi olbrzyma, przeniknęło mnie przejmujące uczucie smutku, a umysł wypełnił na moment obraz o wiele większego psa, prawdopodobnie mojej matki. Na dźwięk mojego skomlenia dłoń olbrzyma zaczęła mnie delikatnie gładzić, a z jego ust doszło mnie łagodne mruczenie. Tłumy dwunogich istot wydały mi się jeszcze straszniejsze, kiedy zaczęliśmy się między nimi przeciskać. Dygotałem ze strachu. W panice wcisnąłem łeb w fałd skóry wielkiego zwierzęcia, które mnie niosło. Pozwoliło na to, okazując współczucie wobec mego przerażenia, i starało się mnie uspokoić. Co jakiś czas wytykałem łeb, ale zgiełk i rozmigotane barwy sprawiały, że natychmiast chowałem go z powrotem. Puls bijący w szerokiej klatce piersiowej olbrzyma uspokajał mnie. Wkrótce opuściliśmy targ i wyszliśmy na ulicę. Usłyszałem nowe, jeszcze bardziej przerażające dźwięki. Wyszarpnąłem łeb z ukrycia. Szczęka opadła mi z przerażenia na widok olbrzymich potworów szarżujących wprost na nas. Mijały nas zaledwie o centymetry, pozostawiając za sobą wiry wzburzonego powietrza. Były to nie znane mi zwierzęta, o wiele dziwniejsze niż dwunogie istoty, w jakiś koszmarny sposób pozbawione wszelkich cech poza siłą i wielkością. Wydawany przez nie odór przyprawiał o mdłości, nie czuć też było od nich jadła ani potu. Nie opodal pojawił się jeszcze okropniejszy potwór: był cały ogniście czerwony i cztery razy większy od innych. Ledwie miałem czas dostrzec, że miał okrągłe łapy, obracające się z niesamowitą prędkością. Pryskając kropelkami uryny, wyskoczyłem z ramion mojego pana na szary chodnik. Rzuciłem się w przeciwnym niż nadciągająca bestia kierunku. Z tyłu rozległy się krzyki, ale się nie zatrzymałem. Zanurkowałem między dwoma olbrzymami, którzy spróbowali zagrodzić mi drogę. Przede mną wyciągnęła się czyjaś stopa, ale przeskoczyłem nad nią, nie zmieniając nawet tempa biegu. Skręciłem w bok, gdy wyciągnęły się ku mnie z góry wielkie ręce. Zeskoczyłem z chodnika i wpadłem w sam środek niknących potworów. Uszy wypełniały mi zgrzyty i piski, a przed oczami migały jedynie ogromne, niewyraźne kształty. Wciąż jednak gnałem, nie obracając łba na boki, nie korzystając w ogóle z nowo nabytej cechy, to znaczy z szerokiego kąta widzenia. W polu widzenia miałem przed sobą tylko czarną dziurę. Nagle w tym momencie coś poruszyło się w mojej pamięci: Przez chwilę byłem kimś innym, wysoko nad ziemią, i odczuwałem ten sam strach co teraz. Coś się na mnie rzuciło, coś białego i oślepiającego. Potem nastąpiła eksplozja światła i wszystko zniknęło w bólu. Znów byłem psem, mknącym na wprost hamujących z piskiem opon samochodów i autobusów. Pewnie wówczas zostały pobudzone – ale jeszcze nie przebudzone, nie odsłonięte – wspomnienia, uczucia, instynkty. Zaczęły żyć na nowo, ale mój psi mózg nie był przygotowany na ich przyjęcie. Wpadłem do sklepu i zahamowałem z poślizgiem na posadzce, starając się nie wpaść na coś wysokiego, na czym stały jaskrawo kolorowe przedmioty. Gdy rąbnąłem w to łbem, zakołysało się niebezpiecznie, ale przytrzymane zostało przez ręce dwunogich istot wykrzykujących coś w podnieceniu. Wypatrzyłem kolejną dziurę i pomknąłem ku niej, wpadając za zakrętem w przyjemny ciemny zakątek. Przycupnąłem tam, dygocząc, z otwartym szeroko pyskiem i wywieszonym jak połeć surowej wątroby językiem. W żołądku mi się kotłowało, gdy łapczywie wciągałem w płuca powietrze. Mój azyl nie okazał się na długo bezpieczny; czyjeś dłonie złapały mnie za skórę na karku i wyszarpnęły z zakątka. Ciągnięto mnie po posadzce wśród gniewnych pomruków. Całkowicie ignorowano moje protestujące skamlanie. Kilka razy przyłożono mi w łeb, ale nawet nie poczułem bólu. Gdy dociągnięto mnie do progu, spróbowałem wbić pazury w nie poddającą się, lśniącą posadzkę. Nie miałem żadnej ochoty znaleźć się znów wśród tamtych morderczych potworów. W drzwiach pojawił się jakiś ciemny cień. Do mych nozdrzy dotarły znajome zapachy. Wciąż nie byłem pewny, czy mogę zaufać olbrzymowi, ale instynkt podpowiadał mi, że nie mam innego wyjścia. Kiedy więc olbrzym podszedł do mnie, bez protestu pozwoliłem mu się podnieść. Umościłem się na jego piersi, poszukałem uspokajającego bicia serca i przestałem zwracać uwagę na rozlegające się zewsząd gniewne głosy. Bicie serca miało teraz trochę inny rytm, było nieco szybsze, mimo to stanowiło dla mnie wielką pociechę. Awantura została zażegnana wbrew woli dążących do niej uczestników gniewnej dyskusji. Palce olbrzyma wpijały mi się w ciało jak stalowe kleszcze. Mojemu opiekunowi otwarły się gruczoły potowe. Wkrótce miałem się dowiedzieć, że świeży pot to oznaka gniewu lub niezadowolenia. Besztając mnie, wyszedł na ulicę. Byłem nieszczęśliwy. Tempo bicia serca opiekuna stopniowo wróciło do normy, a uścisk na moim karku się rozluźnił. Po chwili zaczął mnie głaskać i skrobać za uchem. Wkrótce nabrałem tyle odwagi, by wysunąć nos spod marynarki i spojrzeć na niego. Gdy pochylił nade mną głowę, znów polizałem go po nosie i poczułem zapach ciepłego uczucia. Jego twarz nabrała osobliwego wyrazu. Wtedy właśnie zacząłem rozpoznawać mimikę i kojarzyć ją z nastrojami. Było to pierwsze odkrycie, które odróżniało mnie od innych przedstawicieli mego gatunku. Może wstrząs wywołany ogłuszającym hałasem na ulicy obudził we mnie wspomnienia i zaczęła funkcjonować inna świadomość, a może i tak by się to zdarzyło po jakimś czasie. Wówczas jednak docierało do mnie jedynie to, że błyskawicznie poruszających się na czterech okrągłych nogach stworzeń trzeba się bać i, jeśli o mnie chodzi, gardzić nimi. Olbrzym nagle zmienił kierunek i skręcił w lewo, otwierając przed sobą wielką drewnianą płytę. Buchnęło zza niej stęchłe powietrze. Kontrast między jaskrawym światłem słońca na zewnątrz i zimną, mroczną, wypełnioną dymem jamą był zdumiewający. Zamknięty w czterech ścianach szmer głosów odbijał się od nich, ohydna woń była zastała i intensywna, a nad wszystkim unosił się wypełniający bez reszty zakątki pomieszczenia ciężki, gorzki zapach. Opiekun usadził mnie między swoimi nogami a gigantyczną drewnianą ścianą, o którą wsparł się tak, że górna połowa jego ciała zniknęła po drugiej stronie. Rozejrzałem się po wnętrzu. Stały tam grupki innych dwunogich stworzeń, wydających z siebie zróżnicowane, interesujące odgłosy, o wiele mniej nieprzyjazne niż na targu. Wszyscy trzymali w dłoniach przezroczyste naczynia z płynem. Podnosili je do ust i pili z nich. Był to fascynujący widok. Pod ścianami dostrzegłem inne grupy siedzące za swego rodzaju platformami, na których rozstawione były naczynia z różnobarwnymi płynami. Znów pojawiło się wspomnienie wywołane znajomym w nieokreślony sposób zapachem, nie potrafiłem jednak jeszcze podążyć jego tropem. Coś wilgotnego trzepnęło mnie w łeb. Instynktownie się skuliłem. Na podłodze koło mnie rozchlapał się jakiś płyn. Przycisnąłem się do ściany. Nie mogłem się cofnąć, ponieważ zewsząd otaczały mnie górujące nade mną jak pnie drzew nogi. Ciekawość szybko przemogła ostrożność przed mokrymi, lśniącymi plamami. Węsząc, zacząłem posuwać się do przodu. Zapach okazał się mniej nieprzyjemny, niż się z początku wydawało. Powąchałem jedną z kałuż i przesunąłem się ku kolejnej. Spiesznie wetknąłem w nią pysk i wychłeptałem płyn. Smak miał obrzydliwy, uświadomiłem sobie jednak, jak bardzo jestem spragniony. Błyskawicznie wylizałem pozostałe plamy. Doszczętne ich osuszenie zabrało mi chyba nie więcej niż trzy sekundy. Z wyczekiwaniem podniosłem łeb ku mężczyźnie, lecz ten ignorował mnie, zgarbiony tak, że jego głowa niknęła mi z pola widzenia. Wśród panującego zgiełku słyszałem wydawane przez niego znajome odgłosy. Skuliłem się, gdy obca dłoń pogładziła mnie po łbie. Zapach okazał się przyjazny i dobry. Pod nos podstawiono mi okrągły, żółtobrązowy przedmiot. Woń soli pobudziła moje kubki smakowe tak, że ślinianki zaczęły wydzielać ślinę. Nie zastanawiając się dłużej, złapałem oferowane mi jadło i przeżułem je na lepką papkę. Było chrupkie, lecz ciągnące się i pełne przemiłych zapachów. Było cudowne. Przełknąłem jedną po drugiej trzy sztuki i zakręciłem tylną połową ciała, licząc na więcej. Nie opuszczałem otwartego pyska, ale nie dostałem nic więcej, a pochylająca się nade mną sylwetka wyprostowała się, wydając z gardła dziwne, gulgoczące odgłosy. Rozczarowany, bacznie przyjrzałem się posadzce w poszukiwaniu okruchów, które mogły mi wypaść przy żuciu. Wkrótce podłoga dookoła zrobiła się bardzo czysta. Szczeknąłem cicho na mężczyznę nade mną, domagając się zwrócenia uwagi na mnie. Ten jednak ignorował mnie dalej, co wywołało moje rozdrażnienie. Pociągnąłem za miękką skórę, która zwisała nad jego twardą stopą. (Niedługo później zorientowałem się, że te stworzenia noszą skóry innych zwierząt i w rzeczywistości mogą je zrzucać, kiedy tylko przyjdzie im na to ochota.) Natychmiast pojawiła się twarz człowieka. Zostałem podniesiony z podłogi. Okrągła twarz – tak wielka jak moje ciało – patrzyła na mnie z przeciwnej strony połaci lśniącego drewna. Usta rozchyliły się szeroko, obnażając zwarte zęby w różnych odcieniach żółci, zieleni i błękitu. Wydobywające się spomiędzy nich zapachy nakazywały być ostrożnym, nie wzbudzały jednak we mnie paniki. Istota wyciągnęła do mnie wielką, tłustą rękę, w której miękkim ciele zatopiłem zęby. Choć nie miałem jeszcze dość sił, by komukolwiek wyrządzić krzywdę, dłoń wyszarpnęła się z mojego pyska i zdzieliła mnie po łbie. Zacząłem wrzeszczeć na olbrzyma i spróbowałem jeszcze raz skubnąć rękę, która sprawiła mi ból; ta zaś zataczała koła, od czasu do czasu drażniąco klepiąc mnie po nosie. Nos u psa to rzeczywiście czułe miejsce, wiec naprawdę się rozgniewałem. Krzyknąłem znów na człowieka, na co ten huknął na mnie żartobliwie i zwiększył siłę stuknięć w nos. Mój opiekun zdawał się czerpać zadowolenie z widoku drażniącego się ze mną obcego, ponieważ w ogóle nie wyczuwałem u niego zdenerwowania. Bardzo prędko cały mój świat skurczył się do dłoni zataczającej przed moim nosem kręgi. Licząc, że uda mi się ją ukąsić, wyrzuciłem naprzód głowę. Tym razem spiczastym ząbkom udało się wbić w skórę. Zacisnąłem szczęki ze wszystkich sił. Smak był do niczego, ale przynajmniej miałem niezłą satysfakcję. Olbrzym natychmiast wyszarpnął rękę z mego pyska. Z zadowoleniem dostrzegłem na trzech palcach zgrabny rząd kropelek krwi. Krótki okrzyk bólu podniecił mnie jeszcze bardziej. Rozszczekałem się wyzywająco. Potrząsał ręką w powietrzu, by złagodzić ból. Gdy wykonał gest, jak gdyby chciał mi przyłożyć, mój opiekun schwycił mnie na ręce. Znów znalazłem się na podłodze, bezradny wśród otaczających mnie ze wszystkich stron gigantów. Co najciekawsze, ostre grzmienie, które dochodziło z góry, zdawało się przyjazne w intencjach. Zacząłem odróżniać dźwięk śmiechu od innych odgłosów wydawanych przez wielkie zwierzęta. Wciąż zdezorientowany wszystkim, co przydarzyło mi się tego dnia, dygocząc z podniecenia, rozstawiłem łapy i nasiusiałem na posadzkę. Kałuża się rozlewała pode mną; musiałem rozsunąć łapy jeszcze szerzej, by ich nie zamoczyć. Nagle poczułem uderzenie w bok i gniewne burczenie, po czym powleczono mnie za kark po podłodze ku wyjściu. Gdy promienie słońca trafiły w me źrenice po wynurzeniu się z półmroku, przycupnąłem oślepiony. Olbrzym przykucnął koło mnie, wydając z siebie gniewne pomruki i wymachując palcem przed moim nosem. Oczywiście spróbowałem ugryźć go w palec, ale mocne łupnięcie w krzyż ostrzegło mnie, że nie było to właściwe zachowanie. Poczułem się niezmiernie żałośnie i podkuliłem ogon pod siebie. Olbrzym widocznie wyczuł moją rozpacz, ponieważ ton jego głosu złagodniał. Znów znalazłem się wysoko, przytulony do jego piersi. Kiedy ruszył z miejsca, dotarł do mych uszu nowy bodziec. Podniosłem z zaskoczeniem łeb. Olbrzym złożył usta w dziwne kółko i wydmuchiwał przez nie powietrze, wydając przywołujący, wysoki odgłos. Przyjrzałem mu się przez chwilę, po czym zawołałem do niego z zachętą. Olbrzym urwał natychmiast i spojrzał na mnie. Poczułem, że jest zadowolony. Zaczął na nowo wydawać ten odgłos. Gwizdanie podziałało na mnie kojąco; wtuliłem się w zagłębienie jego ramienia, wsunąwszy zad w zgięcie łokcia. Palce olbrzyma podtrzymywały mój mostek, a głowę przytuliłem do jego serca. Zaczynałem odczuwać senność. Bardzo dobrze, że czułem zmęczenie, ponieważ kolejny etap mojej traumatyzującej podróży przebiegł we wnętrzu jednego z tych mamucich czerwonych stworzeń. Uświadomiłem sobie wtedy, że nie są one żywymi istotami jak olbrzym czy ja; były jednak przez to jeszcze bardziej niepokojące. Senność przemogła mój lęk. Przez większą część podróży drzemałem na kolanach olbrzyma. W moim kolejnym wspomnieniu znajduje się długa, ponura droga z równie ponurymi domami po obydwu stronach. Naturalnie nie wiedziałem wtedy jeszcze, czym są domy lub droga. Świat był dla mnie pełen dziwnych, nie powiązanych ze sobą kształtów pozbawionych znaczenia. Ponieważ byłem wyjątkowym stworzeniem, szybko zacząłem się uczyć. Większość zwierząt zadowala się akceptacją rzeczywistości, nie jej poznawaniem. Olbrzym zatrzymał się i pchnął fragment drewnianego ogrodzenia, sięgającego mu do pasa. Przeszedł tędy na twardą, płaską powierzchnię, otoczoną z dwóch stron pięknym zielonym futrem. Natychmiast uświadomiłem sobie, że olśniewająca zieloność o wielu odcieniach to żyjąca, oddychająca istota. Olbrzym wsadził rękę w swoją skórę i wyciągnął z niej cienki przedmiot. Wetknął go w otwór w drewnianej płycie, przed którą się zatrzymaliśmy, i przekręcił szybkim ruchem. Prostokątny, ostrokanciasty, wyższy od nas obu, jaskrawobrunatny (nawet ciemny brąz może być jaskrawy, jeśli postrzega się rzeczy tak jak ja) przedmiot rozwarł się na oścież. Weszliśmy do środka pomieszczenia. W moim psim życiu był to pierwszy prawdziwy mój dom. |
||
|