"Trawnik" - читать интересную книгу автора (Dard Frederic)ROZDZIAŁ VSądziłem, że Denise czeka na mnie w moim MG zaparkowanym pod jednym z daszków ustawionych obok hotelu, ale nie było jej tam. Ruszyłem wolno w kierunku plaży. Jechałem naszą zwykłą trasą, lustrując uważnie zatłoczone już chodniki. Wreszcie w tłumie zauważyłem Denise. Miała na sobie bladoniebieskie szorty, na tyle krótkie, by jej długie, opalone nogi były łatwo dostrzegalne, a górna część ciała opięta była w białą bluzkę frotte. Wyprzedziłem ją o jakieś dwa metry i zatrzymałem śię. – Czy gdzieś podwieźć zagonioną śliczną osóbkę? Stojący nie opodal mnie zamiatacz ulic, nie ukrywając swego podziwu dla mnie, wyprostował się, aby lepiej mi się przyjrzeć. Spojrzał na Denise, zastanawiając się, czy „numer przejdzie". Przeszedł. Bez słowa, bez zbędnego gestu wsiadła do wozu. – Dziękuję ci za twoje zachowanie – rzekłem pod nosem, ruszając. – Wybacz mi. Było to raczej nieoczekiwane ze strony Denise. Nie znosiła przepraszać, zwłaszcza gdy była winna. – Jesteś niesamowita – dodałem, aby wyraźniej podkreślić swoją przewagę. – Czy wiesz chociaż, kto do mnie napisał? – Jakaś Angielka, którą spotkałeś na początku swego pobytu tutaj – odparła. – Jakaś Angielka, która nie mogła się oprzeć twojemu czarowi i która nie może zapomnieć waszych szalonych uścisków. Nie było w tym złośliwości, tylko odrobina goryczy zazdrosnej kobiety. Z wyjątkiem szalonych uścisków, Denise wszystko odgadła. – Cała ta sprawa nie jest warta miny, jaką robisz – zapewniłem, głaszcząc delikatnie jej udo. Opowiedziałem jej o moim spotkaniu z Marjorie. Udawała, że mnie nie słucha, że jedynie interesuje się ruchem ulicznym. Jechaliśmy wolno i długo zatrzymywałem się na skrzyżowaniach. Sprzedawcy gazet ubrani w pasiaste koszulki proponowali różne katastrofy gościom siedzącym na tarasach kafejek. W powietrzu pachniało szafranem i rozgrzanym olejem. Zatrzymaliśmy się przy wesołym miasteczku, obok którego jacyś chłopcy strzelali z elektronicznych karabinów do niedźwiedzi obracających się w szklanych klatkach. Tonem, który wydawał mi się żartobliwy, mówiłem o Marjorie, ale ona interesowała się jedynie tym, jak przynajmniej się zdawało, co się działo w wesołym miasteczku. – Jak więc widzisz, nie ma powodu do robienia mi sceny. Spojrzała na mnie. Miała swoisty sposób wgłębiania się w moje najskrytsze myśli. Następnie wyjęła z plażowej torby okulary przeciwsłoneczne i natożyła je. Nie wymieniliśmy już anj słowa aż do samej plaży. Bywalcy kafejek w małych miasteczkach nie mają przyzwyczajeń tak silnie zakorzenionych jak użytkownicy praży. Wydaje srę bowiem, że właśnie nad morzem człowiek nabiera najszybciej przyzwyczajeń. Każdy ma tu swoje miejsce, swój parasol, swój cień, swój grajdoł i swój leżak. Stają się dobrami, do których przywiązujemy się namiętnie. Leżeliśmy w głębi plaży, w pobliżu boiska siatkówki. Nasz parasol był błękitny, leżaki również. Gdy przychodziliśmy, nie rozkładaliśmy od razu parasola. Denise smarowała się olejkiem do opalania, a ja jej pomagałem przy plecach i natychmiast biegłem do kranu, aby umyć ręce, gdyż nie znosiłem tej lepkości na dłoniach. Następnie przyrumienialiśmy się przez jakąś godzinę. Potem ja czytałem gazetę, a Denise opalała się. Gdy uważała, że już dojrzała, otwierała parasol i zaczynała rozmawiać ze mną tym swoim głosem, który mnie tak podniecał. Tego ranka zapomniałem kupić gazetę, co zakłóciło rytm dnia. Starałem się wtopić w żar, nie myśleć o niczym, ale list Marjorie Faulks stawał mi stale przed oczami. „Wiem teraz, że kraj mój jest wyspą, gdzie żyję na wygnaniu... Bo bez pana... Przepychając się, nadeszli siatkarze. Byli to wspaniali młodzi chłopcy, którzy oglądali się za wszystkimi kobietami na plaży. Denise miała swojego: wysokiego blondyna, pięknego i głupiego, który zachowywał się tak, jakby spędził całe życie przed lustrem. Przezwaliśmy go Narcyz. Denise przyznawała, że chętnie by mu uległa, „bo jest tak czarująco brutalny". – Widziałaś, Narcyz ma znowu inne szorty – szepnąłem. Wyciągnięta na brzuchu na nie rozłożonym leżaku podniosła głowę i otworzyła oszczędnie jedno oko. Leżała bez ruchu przez dłuższą chwilę. Patrzyłem na omerykańskie okręty zakotwiczone na pełnym morzu. Nie pasowały do tej plaży i do ludzi bawiących się w wodzie. – Pisze do ciebie po angielsku czy po francusku? Westchnąłem przeciągle. – Słuchaj, Denise, chyba nie zaczniesz... Jej skóra lśniła jak orzech na wysoki połysk. Zaśmiała się cicho. – Ty i Angielka, to dość... niepojęte. Chyba przyznasz mi rację? Nie przyznawałem. Poczułem się nagle, jakbym miał co najmniej czterdzieści stopni gorączki, tyle tylko że mi zęby nie szczękały, a zimny pot nie oblewał włosów. Otworzyłem parasol i doczołgałem się w jego karbowany cień. Zdałem sobie nagie sprawę z niezwykłej rzeczy: to, co było między Denise a mną nie miało już żadnego sensu. Nie mieliśmy ze sobą już nic wspólnego. Dookoła nas trwała codzienna wrzaskliwa zabawa. W pewnej chwili Narcyz pełnym namaszczenia krokiem, przypominającym chód indora po rozgrzanej blasze, podszedł do nas, aby podnieść piłkę. – Jakie dziś słońce? – zapytał Denise, starając się być uwodzicielski nawet w tym zdawkowym zdaniu. Denise nie otworzyła oczu. – Jest jak pan: podobne do balona! – wycedziła. Śmiertelnie urażony dryblas odszedł, witany rykiem śmiechu przez kolegów. – Dlaczego mu to powiedziałaś? – zaprotestowałem. – Muszę się wyzłościć, to jakoś uspokaja. – Jesteś zazdrosna? – Tak. Wyciągnąłem z kieszeni szortów podarty list Marjorie i rzuciłem go Denise pod nos. – Przeczytaj, zobacz... Doskonale wiedziałem, że gest mój nie miał żadnego sensu i był raczej niesmaczny, ale jak wszyscy mężczyźni, którzy kochają kogoś nowego, odczuwałem potrzebę zasięgnięcia opinii porzuconej kobiety. Przeczytała. Bez pośpiechu, trzymając dokładnie obok siebie oba kawałki rozerwanego listu. Po przeczytaniu listu Denise zwróciła mi go. – Dziwna dziewczyna! Wydaje mi się dość niezwykła, przynajmniej jak na Angielkę. Ciekawa, romantyczna, nieco tajemnicza, ale z całą pewnością do ciebie przywiązana. Z tego rodzaju osobami wszystko, gdy się to zaczyna, wydaje się cudowne, bo początkowo uważają mężczyzn za istoty nadzwyczajne. Opanowała mnie fala gniewu. – Co za psychologia!
– Wiem, co mówię. Przez całe życie marzą o Ivanhoe, a ponieważ bardzo tego pragną, znajdują go. Z biegiem czasu dochodzą do przekonania, że Ivanhoe jest po prostu architektem, że należy do jakiegoś klubu, że chodzi w kapciach, ma bóle gardła, że się goli i prosi o repetę duszonej cielęciny, bo akurat ją lubi. Wówczas koniec złudzeniom... Chciałbyś być Ivanhoe, kochanie? Przyznaj się. Wszyscy mężczyźni są tacy sami... Co zamierzasz robić: jechać do Szkocji? – Przestań mówić głupstwa, dobrze? – Ale ona czeka na ciebie, Jean-Marie. Oczekuje cię, czy nie umiesz czytać między wierszami? Nie zostawia się na lodzie kobiety, która w Edynburgu spodziewa się kogoś, kto jest w Juan-les-Pins. – Posłuchajr Denise, jeśli natychmiast się nie uspokoisz, zrobię coś bardzo przykrego. Spojrzała na moje ręce ściskające oparcie leżaka i uśmiechnęła się do mnie smutno. – Zagrajmy lepiej w badmintona, to uspokaja. – Nie nadeszła jeszcze pora! – Co pleciesz: bohaterowie nie znają dnia ani godziny! Grałem bez przekonania. Nie trafiałem w co drugą lotkę. Ten mały opierzony przedmiot, który wirował między nami wydawał mi się okropnie idiotyczny. W pewnej chwili na skutek zbyt nerwowego uderzenia Denise poleciał bardzo wysoko. Patrzyłem, jak spadając, kręci się bez końca. Moje myśli wirowoły szybciej niż lotka. Pomyślałem sobie: „Jeśli nie podejmę decyzji, zanim dotknie ziemi, to wszystko już skończone". Lotka wbiła się w piasek jak duża kropla wody. Podniosłem ją, lecz zamiast uderzyć rakietą, oddałem Denise. – Chodź – wyszeptałem. – Wracajmy. Jadę do Szkocji. Kiwnęła przytakująco głową. Nie była zaskoczona moją decyzją. Przyjęła ją niemal, z ulgą. – Mój biedny Ivanhoe – westchnęła. – Nie możesz sobie wyobrazić, jakimi głupcami są bohaterowie. |
||||
|