"Tożsamość Bourne’a" - читать интересную книгу автора (Ludlum Robert)11Obserwował z odległości, jak Marie przechodzi przez kontrolę celno-paszportową na lotnisku berneńskim, a potem lustrował uważnie pasażerów zebranych w poczekalni Air France, sprawdzając, czy nikt jej nie rozpoznaje lub nie wykazuje nią zainteresowania. Była czwarta po południu, pora najbardziej wzmożonego ruchu na trasie do Paryża, kiedy to wszyscy uprzywilejowani biznesmeni śpieszyli z powrotem do „miasta świateł” po wypełnieniu żmudnych obowiązków w bankach berneńskich. Za ostatnią bramką Marie zerknęła przez ramię; Bourne skinął głową, odczekał, aż kobieta zniknie mu z oczu, po czym ruszył w stronę hali Swiss Air. George P. Washburn miał rezerwację na samolot o szesnastej trzydzieści lecący na Orly. Uzgodnili, że spotkają się w kawiarni „Au Coin de Cluny”, którą Marie pamiętała jeszcze z czasów, gdy studiowała w Oksfordzie. Lokal mieścił się na bulwarze Saint-Michel, kilka przecznic od Sorbony. Gdyby przypadkiem już nie istniał, mieli się spotkać około dziewiątej wieczorem na schodach przed muzeum Cluny. Bourne wiedział, że się spóźni; niewiele, ale jednak trochę. Sorbona bowiem miała jedną z najbogatszych bibliotek w Europie i w jej zbiorach musiały się znajdować stare roczniki gazet. W bibliotekach uniwersyteckich nie obowiązywały te same godziny urzędowania co w biurach administracji państwowej; studenci często korzystali z nich wieczorem, i właśnie tam, do biblioteki, Jason Bourne zamierzał skierować swoje pierwsze kroki po wylądowaniu w Paryżu. Musiał coś sprawdzić. „Czytam codziennie gazety. W trzech językach. Pół roku temu zabito człowieka. O jego śmierci donosiły na pierwszych stronach wszystkie gazety”. Tak powiedział grubas w Zurychu. Zostawiwszy walizkę w szatni bibliotecznej, Jason wszedł na pierwsze piętro i skręcił w lewo, w stronę wielkich, łukowatych drzwi prowadzących do olbrzymiej czytelni. Chambre de Journals znajdowała się w bocznym aneksie. Oprawione gazety stały na półkach w kolejności chronologicznej, od najświeższego numeru po najstarszy z datą dokładnie sprzed roku. Bourne minął obojętnie te z ostatnich sześciu, miesięcy i dopiero z następnych półek zgarnął gruby plik zawierający numery z dziesięciu tygodni sprzed tego okresu. Zaniósł gazety do najbliższego wolnego stolika i zaczął je przerzucać na stojąco, sprawdzając tytuły z pierwszych stron. Wielcy ludzie umierali, inni wydawali wiekopomne oświadczenia; wartość dolara spadała, cena złota rosła; liczba strajków malała, rządy oscylowały między aktywnością a niemocą. Ale nie zabito osoby, której śmierć zasługiwałaby na wzmiankę na pierwszej stronie. Nic podobnego się nie zdarzyło – żaden głośny zamach nie miał miejsca. Wrócił do półek i sięgnął po jeszcze starsze numery – te sprzed dalszych dwóch, sześciu, dwunastu tygodni. Wciąż nic. I nagle doznał olśnienia; wertował numery od szóstego miesiąca wstecz, a nie pomyślał o tym, żeby sprawdzić te z końca pierwszego półrocza. Grubas mógł się pomylić o kilka dni, nawet o tydzień czy dwa, również w drugą stronę. Odniósł na miejsce przejrzany plik i wyciągnął z półki gazety sprzed czterech i pięciu miesięcy. Rozbiło się kilka samolotów i wybuchło kilka krwawych rewolucji; zabrało głos paru świątobliwych mężów, których potępili inni świątobliwi mężowie; odkryto nędzę i choroby tam, gdzie było powszechnie wiadomo, że panują, ale nie zgładzono żadnej ważnej osobistości. Doszedł do ostatniej gazety. Chmury niepewności i wyrzutów sumienia, jakie wisiały nad nim, przerzedzały się wraz z każdą przekręconą stroną. Może ociekający potem grubas z Zurychu kłamał? Może nie było żadnego morderstwa? Może wszystko było nieprawdą? Może za chwilę ocknie się ze straszliwego koszmaru, w jaki… AMBASSADEUR LELAND EST MORT A MARSEILLES! Duże drukowane litery wyraźnie odcinające się od reszty strony boleśnie raniły Jasona w oczy. Nie był to ból fikcyjny, wymyślony, lecz ostry i jak najprawdziwszy, który wdzierał się przez oczodoły i przeszywał na wylot głowę. Bourne stał nie oddychając, ze wzrokiem utkwionym w nazwisko LELAND. Znał je; potrafił nawet dopasować do niego twarz. Szerokie czoło, a niżej gęste brwi, krótki, prosty nos, dziwnie wąskie usta oraz okrywające górną wargę starannie przystrzyżone siwe wąsy. Tak, znał tę twarz; znał tego człowieka, i człowiek ten zginął od jednej kuli wystrzelonej z karabinu snajperskiego wycelowanego z okna domu na nabrzeżu. O piątej po południu ambasador Howard Leland szedł po molo w Marsylii. Kulka strzaskała mu czaszkę. Nie musiał czytać drugiego akapitu, by wiedzieć, że Howard Leland był admirałem w marynarce Stanów Zjednoczonych, potem pełnił funkcję dyrektora wywiadu marynarki wojennej, aż wreszcie mianowano go ambasadorem amerykańskim w Paryżu. Nie musiał też czytać reszty artykułu, gdzie rozważano motywy zabójstwa; motywy też znał. Główne zadanie Lelanda w Paryżu polegało na tym, żeby odwieść rząd francuski od zamiaru podpisania zgody na sprzedaż olbrzymiej ilości broni – w szczególności odrzutowców typu „Mirage” – do Afryki i krajów Bliskiego Wschodu. Rzecz zdumiewająca, w znacznej mierze osiągnął sukces, czym rozgniewał wszystkich zainteresowanych transakcją kontrahentów znad Morza Śródziemnego. Podejrzewano, że został zabity za swoją ingerencję i że wymierzona kara miała być ostrzeżeniem dla innych. Handlarze śmiercią nie zamierzali pozwolić, aby ktokolwiek im przeszkodził. Ten, który zabił Lelanda, niewątpliwie otrzymał pokaźną sumę pieniędzy; wypłaty dokonano z dala od miejsca zbrodni, a wszelkie ślady zatarto. Zurych. Posłaniec na usługach beznogiego faceta, drugi na usługach grubasa w zatłoczonej restauracji nie opodal Falkenstrasse. Zurych. Marsylia. Jason zamknął oczy, albowiem ból stał się nie do wytrzymania. Pięć miesięcy temu wyłowiono go z morza; prawdopodobnie wyruszył na statku z Marsylii. Jeśli tak, to trasa ucieczki wiodła na przystań, gdzie czekała wynajęta łódź, którą wypłynął na szerokie wody Morza Śródziemnego. Wszystko się zgadzało, fragmenty łamigłówki idealnie do siebie pasowały. Bo przecież gdyby nie był zamachowcem, który strzelał z okna w Marsylii, skąd by wiedział o tym, co się tam wówczas zdarzyło? Otworzył oczy; dojmujący ból uniemożliwiał mu skupienie się i tylko jedna myśl, jedna niezłomna decyzja zaprzątała jego nadwątlony umysł. Nie pójdzie na umówione spotkanie z Marie St. Jacques. Może kiedyś wyśle do niej list, w którym opisze to, czego dziś nie umiałby jej powiedzieć. O ile oczywiście będzie jeszcze żył i będzie w stanie pisać; teraz to absolutnie nie wchodziło w grę. A więc Marie nie otrzyma żadnych słów podziękowania czy miłości, żadnych wyjaśnień, po prostu będzie na niego czekała, a on się nie zjawi. Musi ją od siebie uwolnić, nie pozwolić, żeby cokolwiek wiązało ją z człowiekiem sprzedającym śmierć. Pomyliła się, a jego najgorsze obawy okazały się trafne. O Boże. Widział przed oczami twarz Howarda Lelanda, chociaż gazeta, w którą się wpatrywał, nie zamieściła jego zdjęcia! Koszmarny nagłówek z tytułowej strony obudził w nim tyle zatartych wspomnień, potwierdził tyle przypuszczeń! Data. Coś się nie zgadzało. Ale co? Co było nie tak? Czwartek?… Dzień tygodnia nic mu nie mówił. Dwudziestego szóstego sierpnia?… Dwudziestego szóstego? To nie mógł być dwudziesty szósty! Dwudziesty szósty nie pasował! Słyszał tę datę, powtarzano mu ją do znudzenia. Pamiętnik Washburna – dziennik, w którym lekarz notował stan zdrowia pacjenta! Ileż to razy starzec powracał do każdego zdarzenia i szczegółu z pierwszego okresu kuracji? Zbyt często, żeby to można było zliczyć! Zbyt często, żeby można było zapomnieć! We wtorek, dwudziestego czwartego sierpnia. A więc dwudziestego szóstego sierpnia nie był w Marsylii. Nie strzelał z karabinu wycelowanego z okna domu na nabrzeżu. Nie frymarczył śmiercią; nie zamordował Howarda Lelanda! „Pół roku temu zabito człowieka…”, ale nie zabito go równo pół roku temu; od śmierci Lelanda minęło prawie sześć miesięcy. A on, Jason Bourne, nie pociągnął za spust, gdyż tego dnia sam leżał półmartwy w domu pijaka na Île de Port Noir. Chmury, jakie nad nim wisiały, rozsunęły się; ból ustąpił. Jasona ogarnęła euforia: jedno kłamstwo wyszło na jaw! A skoro dopuszczono się jednego kłamstwa, może dopuszczono się wielu! Zerknął na zegarek; było kwadrans po dziewiątej. Marie opuściła już kawiarnię i czekała teraz na schodach przed muzeum Cluny. Odłożył gazety na półki i czym prędzej ruszył w stronę drzwi, ogromnych jak w katedrze. Czas naglił. Szedł bulwarem Saint-Michel, z każdym krokiem zwiększając tempo. Czuł się jak człowiek skazany na stryczek, któremu nagle zdjęto pętlę z szyi, i chciał się z kimś podzielić tym tak niecodziennym doświadczeniem. Na pewien czas wynurzył się z zatrważającego mroku oraz rozhukanych fal i – podobnie jak wtedy, w owym słonecznym wiejskim pensjonacie – znalazł moment prawdziwego wytchnienia. Spieszył więc do kobiety, która dała mu wiarę i nadzieję, żeby wziąć ją w ramiona i powiedzieć jej, że jeszcze nie wszystko stracone. Zobaczył Marie na schodach; stała z rękami skrzyżowanymi na piersi dla osłony przed marcowym wiatrem, który dął od bulwaru. Z początku nie zauważyła Jasona; nerwowo wodziła wzrokiem po zadrzewionej ulicy. Sprawiała wrażenie osoby niespokojnej, zatroskanej, zniecierpliwionej, która boi się, że nie ujrzy tego, kogo pragnie ujrzeć, że nie spełnią się jej marzenia. Jeszcze dziesięć minut temu jej obawy miały się ziścić. Nagle go spostrzegła. Ożywiła się i radosny uśmiech rozpromienił jej twarz. Zaczęli biec sobie naprzeciw, ona w dół po schodach, on w górę, i spotkali się w pół drogi. Przez moment stali przytuleni, szczęśliwi, nie odzywając się, sami jedni na Saint-Michel. – Czekałam i czekałam – powiedziała wreszcie szeptem Marie. – Martwiłam się o ciebie i bardzo się bałam. Czy coś się stało? Nic ci nie jest? – Nie. Dawno nie czułem się tak świetnie. – Słucham? Położył ręce na jej ramionach. – „Pół roku temu zabito człowieka”… pamiętasz? W oczach Marie zgasł błysk radości. – Tak. – Ja go nie zabiłem. Wiem to na pewno. Znaleźli mały hotel w zatłoczonym centrum Montparnasse’u. Recepcja i pokoje przedstawiały dość opłakany widok, jednakże nastrój niegdysiejszej elegancji nadawał wnętrzu ponadczasowy urok. Było to ciche, spokojne miejsce w samym sercu tętniącego życiem miasta; właśnie dzięki temu, że właściciele akceptowali postęp, jaki dokonywał się na zewnątrz, lecz nie ulegali jego wpływom, hotel miał niepowtarzalny klimat. Jason skinął głową siwemu portierowi, którego obojętność przeszła w pobłażliwość z chwilą, gdy otrzymał dwudziestofrankowy napiwek, i zamknął za nim drzwi. – Pewnie bierze cię za diakona z prowincji, któremu ślinka cieknie na myśl o nocnych igraszkach – powiedziała Marie. – Zauważyłeś, że od razu poszłam w stronę łóżka? – Nic się nie martw, portier Herve będzie bardzo ochoczo spełniał wszystkie nasze życzenia. Nie dopuści nikogo do gości, którzy dają tak sute napiwki. – Zbliżył się do kobiety i wziął ją w ramiona. – Dzięki za uratowanie mi życia. – Drobnostka, kochany. – Podniosła ręce ujmując jego twarz w swoje dłonie. – Ale więcej nie każ mi na siebie tyle czekać. O mało nie zwariowałam ze strachu, że ktoś cię rozpoznał… i że stało się coś złego. – Zapominasz o jednym: nikt nie wie, jak wyglądam. – Nie licz na to; zresztą to nieprawda. Na Steppdeckstrasse było ich wtedy czterech, dochodzi jeszcze ten drań z parku. Oni żyją, Jasonie. I wszyscy cię widzieli. – Niezupełnie. Widzieli ciemnowłosego, kulejącego mężczyznę z obandażowaną głową. Tylko dwóch miało okazję przyjrzeć mi się z bliska: ten facet z pierwszego piętra i tamten typ z parku. Pierwszy przez jakiś czas nie wyjedzie z Zurychu… nie może chodzić i ma strzaskaną rękę. A drugi był oślepiony blaskiem latarki, więc niewiele zobaczył. Opuściła ręce i zmarszczyła czoło; jej bystry umysł analizował to, co usłyszała. – Nigdy nic nie wiadomo. Mogą cię rozpoznać. – Powtarzam ci, że widzieli ciemnowłosego mężczyznę, a w dodatku była noc. Słuchaj, umiesz się posługiwać wodą utlenioną? – Nigdy nie rozjaśniałam sobie włosów. – W takim razie rano poszukam jakiegoś zakładu. Tu na Montparnassie powinno ich być pełno. Powiada się, że blondyni mają większe powodzenie… Badała wzrokiem jego twarz. – Próbuję sobie wyobrazić, jak będziesz wyglądał. – Inaczej. Drobna różnica, ale powinna wystarczyć. – Może masz rację. Obyś się tylko nie mylił. – Pocałowała go w policzek: oznaczało to zmianę tematu. – A teraz wyjaśnij, co się stało? Gdzie byłeś? Czego dowiedziałeś się o tym… o tym wypadku sprzed pół roku? – Że wydarzył się niecałe sześć miesięcy temu i właśnie dlatego nie jestem mordercą. Opowiedział jej wszystko, pomijając jedynie decyzję, którą podjął, że więcej się już nie zobaczą. Jednakże to, co przemilczał, Marie sama odgadła. – Gdyby ta data, dwudziestego czwartego sierpnia, nie wbita ci się tak mocno w pamięć, nie przyszedłbyś na spotkanie, prawda? Skinął głową. – Masz rację. – Wiedziałam. Czułam to. W drodze z kawiarni do muzeum przez chwilę ledwo mogłam oddychać. Miałam wrażenie, że się duszę. Wierzysz mi? – Wolałbym nie wierzyć. – Ale tak było. Siedzieli blisko siebie, ona na łóżku, on na stojącym obok fotelu. Wyciągnął rękę po jej dłoń. – Wciąż mam wątpliwości, czy słusznie zrobiłem, że tu przyszedłem… ja znałem tego człowieka, widziałem jego twarz, byłem w Marsylii jeszcze czterdzieści osiem godzin przed zabójstwem! – Ale go nie zabiłeś. – Więc po co tam pojechałem? I dlaczego inni myślą, że to ja strzelałem? Istne szaleństwo! – Zerwał się z krzesła; w jego oczach znów odmalował się ból. – Ale zapominam, że nie jestem całkiem normalny… jestem człowiekiem, który nic nie pamięta, nie pamięta całego swojego życia. – Z czasem znajdziesz odpowiedzi. – Marie mówiła tonem rzeczowym, pozbawionym współczucia. – Jak nie tu, to gdzie indziej, może w samym sobie. – Oj, chyba nie. Washburn powiedział, że przy amnezji wszystko się przestawia, miesza… otwierają się inne tunele, inne okna… – Podszedł do parapetu, oparł się o niego i spojrzał w dół na światła Montparnasse’u. – Nawet widoki są inne i nigdy nie będą takie jak dawniej. Gdzieś tam na zewnątrz żyją ludzie, których znam i którzy mnie znają. Tysiące kilometrów stad żyją różni moi znajomi, tacy, których lubię, i tacy, których nie cierpię. Może mam żonę, dzieci, nie wiem. Czuję się tak, jakbym unosił się na wietrze, który targa mną we wszystkie strony; ilekroć próbuję opaść na ziemię, znów porywa mnie do góry. – Wysoko? – Tak. – Skakałeś z samolotu. – Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu. Odwrócił się. – Skąd wiesz? – Wczoraj mówiłeś o tym przez sen. Byłeś zlany potem, twarz miałeś rozgrzaną, czerwoną, musiałam ja przecierać zwilżonym ręcznikiem. – Dlaczego rano nic nie wspomniałaś? – Wspomniałam; spytałam, czy byłeś pilotem albo czy boisz się latania, zwłaszcza nocą. – Nie wiedziałem, o co ci chodzi. Trzeba było mnie mocniej przycisnąć. – Bałam się. Byłeś bliski histerii, a ja nie mam w tych sprawach doświadczenia. Staram ci się pomóc w odzyskaniu pamięci, ale nie mogę badać twojej podświadomości. To może tylko lekarz. – Lekarz? Spędziłem z lekarzem prawie sześć miesięcy. – Po tym, co o nim opowiadałeś, jestem zdania, że warto zasięgnąć drugiej opinii. – Nie! – krzyknął gniewnie, zdziwiony złością, jaka go ogarnęła. – Nie chcę! – Dlaczego nie? – Marie podniosła się z łóżka. – Potrzebujesz pomocy, Jasonie. Może psychiatra… – Nie! – krzyknął ponownie, nie potrafiąc się opanować, wściekły sam na siebie. – Nie pójdę do żadnego psychiatry. Nie mogę. – Ale dlaczego? Wyjaśnij mi – poprosiła stając naprzeciw niego. – Bo… bo po prostu nie mogę. – Powiedz mi tylko dlaczego. Popatrzył na nią, a potem odwrócił się i oparłszy ręce o parapet, znów spojrzał w dół: – Dlatego, że się boję. Ktoś mnie okłamał i nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo jestem wdzięczny losowi za to, że prawda okazała się inna. Ale może to jedyne kłamstwo, może wszystko poza tym się zgadza? Co wtedy? – A więc nie chcesz poznać prawdy? – Chcę, ale bez pomocy psychiatry. – Wyprostował się i oparł o framugę, wciąż nie odrywając wzroku od świateł w dole. – Zrozum, muszę dowiedzieć się o sobie kilku rzeczy… może nie wszystkiego, ale dostatecznie dużo, żeby podjąć decyzję. Nie mogę wykluczyć ewentualności, że postanowię nie wracać do tego, co minęło. Możliwe, że będę musiał spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć: to, co było, już nie istnieje, a ponieważ nic nie pamiętasz, może nigdy nie istniało. To, czego człowiek nie pamięta, nie zdarzyło się… przynajmniej dla niego. – Odwrócił się. – Usiłuję ci wytłumaczyć, że może tak będzie lepiej. – To znaczy, interesują cię poszlaki, a nie dowody, tak? – Interesują mnie pewne… jakby drogowskazy mówiące, co mam robić, a czego nie, czy mam uciekać, czy… – A co ze mną? – To się okaże, kiedy trafimy na pierwszy wyraźny ślad. Sama o tym wiesz. – No to do roboty. – Tylko pamiętaj: może ci się nie spodobać to, co znajdziemy. Wcale nie żartuję. – Ale ty mi się podobasz i też wcale nie żartuję. – Pogładziła go po twarzy. – Ruszajmy. W Ontario dopiero dochodzi piąta, powinnam jeszcze zastać Petera w biurze. Poproszę go, żeby od razu zabrał się za Treadstone… aha, i żeby podał nam nazwisko kogoś z ambasady, do kogo w razie konieczności możemy się zgłosić. – Chcesz się przyznać, gdzie jesteś? – I tak się dowie od telefonistki z centrali międzynarodowej. Ale nie zamierzam dzwonić z hotelu, a Paryż to duże miasto. Poza tym będę się zachowywać tak, jakby to była zwyczajna, towarzyska rozmowa. Powiem, że u krewnych w Lyonie nudziłam się jak mops, więc wpadłam na kilka dni do stolicy. Uwierzy. – Myślisz, że zna kogoś w tutejszej ambasadzie? – Peter wszędzie stara się mieć znajomych. To jedna z jego pożytecznych, choć mniej atrakcyjnych cech charakteru. – Czyli pewnie i tu będzie miał. – Wziął płaszcze. – W porządku, więc chodźmy dzwonić, a potem wybierzemy się na kolację. Kieliszek alkoholu dobrze nam zrobi. – Przejdźmy koło banku na rue Madeleine. Muszę coś sprawdzić. – Czego chcesz szukać po nocy? – Budki telefonicznej. Mam nadzieję, że jest jakaś w pobliżu. Była. Na drugiej stronie ulicy, po przekątnej od banku. Wysoki blondyn w rogowych okularach, stojący w blasku popołudniowego słońca na rue Madeleine, zerknął na zegarek. Na chodniku było gęsto od przechodniów, na jezdni tłoczyły się samochody; jak prawie wszędzie w Paryżu, panował tu zawrotny ruch. Mężczyzna wszedł do budki telefonicznej i rozplatał sznur, na którego końcu zwisała słuchawka. Zawiązując wcześniej sznur na supeł miał nadzieję, że kolejne osoby chętne do skorzystania z telefonu odczytają to jako znak, że aparat nie działa, i nie zajmą budki. Udało się. Znów spojrzał na zegarek; rozpoczęło się odmierzanie czasu. Marie była już w banku. Za parę minut miała zadzwonić. Wyjął z kieszeni kilka monet, położył je przed sobą na półce i oparł się o szybę, nie spuszczając oczu z banku po przeciwnej stronie ulicy. Chmura na moment przysłoniła słońce i ujrzał w szybie swoje odbicie. Popatrzył na nie z zadowoleniem, przypominając sobie zdziwienie fryzjerki w zagładzie na Montparnasse, która w końcu jednak zaprowadziła go do kabiny i za zasłoną przeobraziła w blondyna. Po chwili słońce wyjrzało zza chmury i zadzwonił telefon. – To ty? – spytała Marie St. Jacques. – Tak – odparł Bourne. – Koniecznie postaraj się zdobyć nazwisko faceta i dowiedzieć się, gdzie mieści się jego gabinet. Tylko nie mów zbyt płynnie po francusku; zrób kilka błędów, zęby wiedział, że rozmawia z Amerykaninem. Powiedz mu, że nie jesteś przyzwyczajony do telefonów w Paryżu. A potem trzymaj się ustalonej kolejności. Zadzwonię do ciebie za pięć minut. – Zaczęło się odliczanie. – Słucham? – Nic. Zaczynamy. – Tak, zaczynamy. Powodzenia. – Dzięki. Jason przycisnął widełki, po czym nakręcił numer, który wcześniej zapamiętał. – – Może mogłaby mi pani pomóc w takiej sprawie… Pewien bank szwajcarski miał przekazać na moje konto pokaźną sumę przesyłką kurierską. Chciałbym wiedzieć, czy pieniądze już dotarły – powiedział, stosując się do wskazówek udzielonych mu przez Marie. – Momencik. Połączę pana z działem zagranicznym. Rozległ się dzwonek, a po chwili żeński głos oznajmił: – Dział zagraniczny. Słucham. Jason powtórzył prośbę. – Pana nazwisko? – Wolałbym porozmawiać z którymś z dyrektorów banku. Zapadło krótkie milczenie. – Dobrze. Połączę pana z gabinetem wiceprezesa, pana d’Amacourta. Sekretarka pana d’Amacourta okazała się mniej pomocna; broniła dostępu do swojego szefa, tak jak to przewidziała Marie. Bourne ponownie skorzystał z jej fachowych rad. – Proszę pani, chodzi mi o przekaz z Gemeinschaft Bank na Bahnhofstrasse, o wielocyfrową sumę. A teraz gdyby była pani łaskawa połączyć mnie z panem d’Amacourtem… bardzo się spieszę. Decyzja o tym, czy zbyć tak poważnego klienta, nie leżała w kompetencjach sekretarki. Na drugim końcu linii odezwał się głos zaskoczonego prezesa. – W czym mogę panu pomóc? – Czy pan d’Amacourt? – Tak, Antoine d’Amacourt przy telefonie. Z kim mam przyjemność, jeśli wolno spytać? – No nareszcie! Powinni mi byli podać pana nazwisko w Zurychu. Nareszcie! Następnym razem przypilnuję, żeby następnym razem wiedzieć. – Mówił z akcentem amerykańskim specjalnie powtarzając słowa. – Nie rozumiem, monsieur. Może wolałby pan przejść na angielski? – Chętnie. Nie jestem przyzwyczajony do tych cholernych telefonów we Francji. – Spojrzał na zegarek: zostały mu niecałe dwie minuty. – Nazywam się Bourne; Jason Bourne. Osiem dni temu przekazałem na moje konto cztery miliony franków z banku Gemeinschaft w Zurychu. Zapewniono mnie, że operacja będzie miała charakter tajny… – Wszystkie operacje bankowe są tajne. – Świetnie. Bardzo dobrze. Chciałbym się dowiedzieć, czy pieniądze są już do podjęcia. – Proszę pana, tajność operacji polega między innymi na tym, że bank nie udziela informacji przez telefon, zwłaszcza osobom nieznanym. A więc Marie miała rację; coraz bardziej doceniał podstęp, jaki obmyśliła. – Tego by brakowało! Ale tak jak mówiłem pańskiej sekretarce, bardzo się śpieszę, bo za kilka godzin opuszczam Paryż, a mam jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia. – Proponuję, żeby wpadł pan do banku. – Właśnie zamierzam – odparł Bourne, zadowolony, że rozmowa przybiera taki obrót, jaki Marie przewidziała. – Chciałbym jednak, żeby wszystko było gotowe, kiedy tam dotrę. Gdzie się mieści pański gabinet? – W głębi głównego holu. Za barierką. Środkowe drzwi. Trzeba minąć recepcjonistkę. – I z panem osobiście będę miał do czynienia? – Jeśli tak pan sobie życzy, chociaż każdy… – Panie! – ryknął Bourne, udając nieokrzesanego prostaka zza oceanu. – Tu chodzi o miliony franków! – Ze mną osobiście, Monsieur Bourne. – Doskonale. – Przyłożył palec do widełek. Zostało zaledwie piętnaście sekund. – Jest teraz druga trzydzieści pięć… – Nacisnął dwukrotnie na widełki, zakłócając połączenie, lecz nie przerywając go. – Halo! Halo! – Jestem, monsieur. – Co za przeklęty telefon! – Ponownie nacisnął widełki, trzy razy w krótkich odstępach czasu. – Halo! Halo! – Monsieur, proszę mi podać pański numer. – Halo! Halo! – Monsieur Bourne, proszę… – Nic nie słyszę! – Cztery sekundy, trzy, dwie… – Zadzwonię jeszcze raz. – Wyłączył się; po upływie trzech sekund zabrzęczał telefon. Bourne podniósł słuchawkę. – Facet nazywa się d’Amacourt. Środkowe drzwi, w głębi głównego holu. – W porządku – powiedziała Marie i rozłączyła się. Nakręcił numer banku i wsunął w otwór monety. – – – Monsieur Bourne? – To pan, panie d’Amacourt? – Tak, przykro mi, że te nasze telefony sprawiają panu tyle kłopotu. Ale wracając do naszej rozmowy, o której pan… – No właśnie. Minęła druga trzydzieści. Wpadnę do pana o trzeciej. – Będę pana oczekiwał, monsieur. Jason ponownie zasupłał sznur i zwiesił na nim słuchawkę, zamiast normalnie ją odłożyć na widełki, po czym wyszedł z budki, przecisnął się szybko przez tłum i skrył w cieniu markizy. Stał tyłem do sklepowej witryny, z oczami utkwionymi w bank po drugiej stronie ulicy, i czekał. Przypomniał sobie bank w Zurychu i ryk syren na Bahnhofstrasse. W ciągu najbliższych dwudziestu minut miało się wyjaśnić, czy Marie myli się, czy nie. Jeśli jej podejrzenia okażą się słuszne, na rue Madeleine nie rozlegnie się ryk syren. Szczupła kobieta w kapeluszu z szerokim rondem częściowo zasłaniającym twarz odłożyła słuchawkę – telefon, z którego korzystała, wisiał na ścianie w banku, na prawo od wejścia. Następnie otworzyła torebkę, wyjęła puderniczkę i udając, że poprawia makijaż, przechylała niewielkie lusterko to w jedną, to w drugą stronę. Zadowolona, schowała z powrotem puderniczkę, zamknęła torebkę i minąwszy okienka kasowe, skierowała się w głąb holu. Stanęła przy umieszczonej pośrodku sali ladzie, sięgnęła po umocowany na łańcuszku długopis i zaczęła pisać byle jakie cyfry na pustym blankiecie, który ktoś zostawił na marmurowym blacie. Niecałe cztery metry dalej znajdowała się biegnąca przez całą szerokość holu niska, drewniana barierka z małą, mosiężną bramka pośrodku. Za nią mieściły się biurka personelu niższego szczebla, a tuż przy samej ścianie, przed drzwiami do pięciu gabinetów, biurka pięciu sekretarek. Na środkowych drzwiach widniał pozłacany napis: M. A. R. D’AMACOURT, AFFAIRES ÉTRANGÈRES PREMIER VICE-PRÉSIDENT Marie zdawała sobie sprawę, że jeśli trafnie wszystko odgadła, jej podejrzenia za chwilę się potwierdzą. A jeżeli się potwierdzą, wówczas musi zobaczyć owego M. A. R. d’Amacourta, żeby wiedzieć, jak gość wygląda. Z nim to bowiem Jason powinien się skontaktować, z nim musi porozmawiać, ale nie tu, nie w banku. Miała rację. Nastąpiło wyraźne ożywienie. Sekretarka urzędująca pod drzwiami d’Amacourta zgarnęła notes, wpadła do gabinetu szefa, pół minuty później wybiegła i chwyciła za telefon. Nakręciła trzycyfrowy numer, łącząc się z kimś wewnątrz budynku, i powiedziała coś do słuchawki czytając z notesu. Po dwóch minutach drzwi gabinetu otworzyły się i w progu stanął d’Amacourt, zniecierpliwiony przedłużającą się zwłoką. Był to mężczyzna w średnim wieku o przedwcześnie postarzałej twarzy, który wyraźnie starał się odmłodzić o kilka lat. Jego rzadkie, ciemne włosy były modnie przystrzyżone i zaczesane tak, żeby zasłonić łysinę; nic jednak nie mogło ukryć obrzęków pod oczami świadczących o tym, że zbyt wiele godzin spędza przy dobrym winie. Zimne, świdrujące spojrzenie zdradzało człowieka o wymagającym usposobieniu, który nieustannie ma się na baczności. Szorstkim tonem spytał o coś sekretarkę; kobieta odwróciła się od niego, żeby ukryć swoją reakcję. D’Amacourt wrócił do gabinetu, nie zamykając za sobą drzwi – był jak dzikie zwierzę w otwartej klatce. Minęła kolejna minuta; sekretarka co rusz zerkała w prawo czekając na coś, na kogoś. Wreszcie odetchnęła głęboko, z ulgą, na moment przymykając oczy. Na ścianie po lewej stronie od wejścia, tuż nad dwuskrzydłowymi drzwiami z ciemnego drewna, nagle zapaliło się zielone światło: znak, że ktoś wsiadł do windy. Po kilku sekundach drzwi rozsunęły się i z kabiny wyszedł starszawy, elegancki jegomość z małą czarną kasetką, niewiele większą od dłoni. Marie patrzyła przed siebie z uczuciem satysfakcji, a zarazem i strachu; nie pomyliła się. Czarną kasetkę przechowywano w strzeżonym pokoju zawierającym tajne dokumenty; aby móc ją stamtąd wynieść, swój podpis na odpowiednim blankiecie złożył człowiek o nieskazitelnej reputacji, uczciwy, nie przekupny, który właśnie mijał ustawione w holu biurka, kierując się w stronę otwartych drzwi. Na widok zbliżającego się mężczyzny sekretarka poderwała się z miejsca; skinęła mu głową na powitanie, a następnie wprowadziła go do gabinetu swojego szefa. Po chwili zamknęła drzwi i wróciła do biurka. Marie spojrzała na zegarek, na wskazówkę sekundnika. Chciała zdobyć jeszcze jeden dowód; żeby tego dokonać, musiała jednak wejść za balustradę i rzucić okiem na biurko sekretarki. Wiedziała, że jeśli nastąpi to, czego się spodziewa, to nastąpi już za chwilę i będzie trwało krótko. Podeszła do bramki i grzebiąc w torebce uśmiechnęła się obojętnie do recepcjonistki, która rozmawiała przez telefon. Bezgłośnie wymówiła nazwisko d’Amacourta i minąwszy zaskoczoną kobietę, schyliła się i otworzyła sobie bramkę. Pośpiesznie ruszyła przed siebie; sprawiała wrażenie zdeterminowanej, choć niezbyt rozgarniętej klientki banku Valois. – Marie powtórzyła nazwisko wiceprezesa: – Monsieur d’Amacourt. Teraz z kolei sprawiała wrażenie miłej, uprzejmej klientki spóźnionej na umówione spotkanie, która nie chce kłopotać swoją osobą pochłoniętej obowiązkami pracownicy banku. – Obawiam się, że jestem już spóźniona. Pomówię tylko z jego sekretarką – powiedziała ruszając w stronę biurka pod ścianą. – Halo, madame! Muszę panią zapowiedzieć… Szum elektrycznych maszyn do pisania oraz przytłumiony odgłos rozbrzmiewających wokół rozmów zagłuszył jej słowa. Marie zbliżyła się do srogo wyglądającej sekretarki, która podniosła głowę i popatrzyła na nią równie zaskoczona jak recepcjonistka. – Słucham panią? W czym mogę pomóc? – Ja do pana d’Amacourta. – Niestety, odbywa naradę. Czy jest pani umówiona? – Tak, oczywiście – odparła Marie, szukając czegoś w torebce. Sekretarka spojrzała na terminarz, który leżał przed nią na biurku. – Obawiam się, że nie mam nikogo wyznaczonego na tę godzinę. – Och, ależ ze mnie gapa! – zawołała zakłopotana klientka. – Dopiero teraz się zorientowałam! Jestem umówiona na jutro, nie na dzisiaj! Najmocniej przepraszam. Odwróciła się i odeszła szybkim krokiem. Sprawdziła to, co chciała, i zdobyła kolejny dowód. W aparacie na biurku sekretarki paliło się pojedyncze światełko; d’Amacourt, nie korzystając z pośrednictwa sekretarki, osobiście nakręcił jakiś numer i połączył się z kimś na mieście. Konto Jamesa Bourne’a zawierało ściśle określone, poufne instrukcje, których nie wolno było zdradzić posiadaczowi. Czekając w cieniu markizy Bourne zerknął na zegarek: za jedenaście trzecia. Marie powinna już być z powrotem przy telefonie nie opodal wejścia i śledzić wszystko, co się wewnątrz dzieje. Za kilka minut poznają prawdę; może Marie już ją zna. Spacerował wolno wzdłuż wystawy sklepowej, cały czas bacznie obserwując wejście do banku. Kiedy sprzedawca uśmiechnął się do niego, przypomniał sobie, że powinien unikać zwracania na siebie uwagi. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów, zapalił jednego i znów spojrzał na zegarek. Do trzeciej brakowało ośmiu minut. I nagle ich dojrzał. Jednego wręcz rozpoznał! Trzej porządnie ubrani mężczyźni szli pośpiesznie rue Madeleine – byli pochłonięci rozmową, ale oczy mieli zwrócone przed siebie. Wyprzedzali wolniejszych przechodniów, przepraszając ich z uprzejmością nietypową dla rodowitych paryżan. Jason skupił się na człowieku idącym pośrodku. Nie ulegało wątpliwości: to był on. Mężczyzna zwany Johannem! „Daj sygnał Johannowi, żeby szedł tam do budynku. Wrócimy po nich później”. Słowa te wypowiedział na Steppdeckstrasse wysoki, chudy mężczyzna w okularach o złotych oprawkach. Johann. Przysłali go z Zurychu, ponieważ widział Jasona Bourne’a. A to oznaczało jedno: nie mają żadnych jego zdjęć. Trzej mężczyźni byli już przy wejściu do banku. Dwóch znikło wewnątrz, trzeci został przy drzwiach. Bourne ruszył w stronę budki: odczeka jeszcze cztery minuty, a potem nakręci numer Antoine’a d’Amacourta. Rzucił na ziemię papierosa, przydeptał go butem i otworzył oszklone drzwi. – Wstrzymując oddech, odwrócił się na pięcie. Nie ogolony, ale poza tym niczym się nie wyróżniający przechodzień wskazywał ręką na budkę. – – – Mężczyzna wzruszył ramionami i oddalił się. Bourne wszedł do budki; cztery minuty już minęły. Wyciągnął z kieszeni kilka monet, żeby starczyło na dwie rozmowy, i wykręcił pierwszy numer. – Nie upłynęło dziesięć sekund, d’Amacourt podniósł słuchawkę. W jego głosie słychać było napięcie. – To pan, Monsieur Bourne? Myślałem, że jest pan w drodze do banku. – Obawiam się, że nastąpiła nagła zmiana planów. Zadzwonię do pana jutro. Patrząc przez szybę dojrzał samochód, który zatrzymał się przy krawężniku po drugiej stronie ulicy, dokładnie na wprost wejścia do banku. Mężczyzna, który pozostał na zewnątrz, skinął głową kierowcy. – …pomóc? – spytał d’Amacourt. – Słucham? – Pytałem, czy mogę panu w czymś pomóc. Mam potwierdzenie pańskiego przekazu. Wszystko jest przygotowane do wypłaty. Nie wątpię, pomyślał Bourne, i zastosował drobny podstęp. – Niestety, muszę wieczorem być w Londynie. Niedługo mam samolot, ale jutro wrócę do Paryża. Proszę zatrzymać papiery u siebie, dobrze? – Leci pan do Londynu, monsieur? – Zadzwonię do pana jutro. A teraz muszę złapać taksówkę i pędzić na Orly. Odwiesił słuchawkę i przez chwilę obserwował wejście. Niecałe pół minuty później Johann z kompanem wybiegli z banku, zamienili słowo z facetem przy drzwiach i wszyscy trzej wsiedli do czekającego samochodu. Samochód, który miał im służyć do ucieczki po zabójstwie Bourne’a, ruszył pędem w stronę lotniska. Jason zapamiętał numery rejestracyjne, po czym wykonał drugi telefon. Był pewien, że jeśli nikt inny nie korzysta z płatnego aparatu w banku, Marie podniesie słuchawkę przy pierwszym dzwonku. Tak też się stało. – Halo? – Widziałaś coś? – Pewnie. Trzeba przycisnąć d’Amacourta. |
||
|