"Tożsamość Bourne’a" - читать интересную книгу автора (Ludlum Robert)6Bourne’owi, który próbował jakoś ulokować się na tylnym siedzeniu i chciał choć trochę się opanować, przypomniały się słowa Washburna. Zaczął masować sobie klatkę piersiowa, delikatnie pocierając obolałe mięśnie wokół starej rany. Wciąż odczuwał ból, ale już nie tak przejmujący jak przed kilkoma minutami. – Nie może pan ot tak, po prostu kazać mi jechać! – krzyknęła Marie St. Jacques. – Nie wiem, dokąd jedziemy! – Ja też nie – odparł Jason. Polecił jej jechać droga nad jeziorem, bo było ciemno i musiał mieć czas do namysłu. Gdyby tylko udało mu się udawać gąbkę. – Ludzie będą mnie szukać! – wykrzyknęła. – Mnie też szukają. – Zmusił mnie pan wbrew mojej woli. Uderzył mnie pan, i to nie raz. – Powiedziała to trochę ciszej, usiłując się opanować – To jest porwanie, i napaść… a to poważne przestępstwa. Już się pan znalazł poza hotelem, a mówił pan, że tylko o to chodzi. Niech mnie pan puści, a nikomu mc nie powiem. Przyrzekam! – To znaczy, da mi pani słowo? – Tak! – Ja też dałem pani słowo, a potem je cofnąłem. Pani mogłaby zrobić to samo. – Nie jestem taka jak pan. Ja tego nie zrobię. Mnie nikt nie chce zabić! Och, Boże! Proszę mnie puścić! – Niech pani jedzie dalej. Jedno było dla niego jasne: mordercy widzieli, że pośpiesznie uciekając porzucił walizkę. A ona jednoznacznie świadczyła o tym, że jej właściciel zamierza wyjechać z Zurychu, i niewątpliwie ze Szwajcarii. Czyli że na pewno będą na niego czekali zarówno na dworcu kolejowym, jak i na lotnisku. Będą też poszukiwali samochodu tego faceta, którego Bourne zabił, a który najpierw chciał jego zabić. Nie może więc jechać ani na lotnisko, ani na dworzec. Poza tym musi się pozbyć tego samochodu i znaleźć inny. Na szczęście, ma na to środki. Ma przy sobie sto tysięcy franków szwajcarskich i ponad szesnaście tysięcy francuskich – szwajcarskie w oprawie paszportu, francuskie w portfelu ukradzionym markizowi de Chambord. To o wiele więcej, niż trzeba zapłacić za przerzut do Paryża. Dlaczego właśnie tam? To miasto działało jak magnes przyciągając go do siebie w niewytłumaczalny sposób. Do Paryża. – Była pani już w Zurychu? – spytał swoją zakładniczkę. – Nigdy. – Chyba pani nie kłamie? – Nie mam powodu, by panu kłamać! Proszę mi pozwolić się zatrzymać. Niech mnie pan puści! – Jak dawno pani tu przyjechała? – Tydzień temu. Konferencja trwała tydzień. – Miała więc pani czas trochę się rozejrzeć, trochę pozwiedzać. – Prawie nie wychodziłam z hotelu. Nie miałam czasu. – Program konferencji, który widziałem na tablicy, nie wyglądał na specjalnie przeładowany. Tylko dwa referaty dziennie. – Ale to były referaty specjalnie zaproszonych gości i rzeczywiście nie więcej niż dwa dziennie. Niemniej większość naszej pracy polegała na czymś innym, to znaczy na debatach… w niewielkich grupach. Dziesięcio-, piętnastoosobowych, uczestnicy z różnych krajów, o różnych zainteresowaniach. – Pani jest z Kanady? – Tak, pracuję dla rządu kanadyjskiego… – Tytuł „doktor” nie oznacza więc, że jest pani lekarzem. – Jestem ekonomistką. Z Uniwersytetu McGill. Ukończyłam Pembroke College w Oksfordzie. – Jestem pełen podziwu. Nagle jakby specjalnie piskliwym głosem powiedziała: – Moi przełożeni oczekują mnie. Dziś wieczorem. Jeżeli się nie pokażę, będą zaniepokojeni. Na pewno zaczną poszukiwania i powiadomią policję. – Rozumiem – powiedział. – Należy to przemyśleć. – Uświadomił sobie nagle, że mimo przerażenia i gwałtownych wydarzeń ostatniej pół godziny Marie St. Jacques nie wypuściła torebki z ręki. Pochylił się do przodu i krzywiąc z bólu, który gwałtownie się zaostrzył, rzekł: – Niech mi pani da swoją torebkę. – Co? – Szybko zdjęła rękę z kierownicy i chwyciła torebkę, na próżno usiłując ją zatrzymać. – Niech pani dalej prowadzi, pani doktor – powiedział sięgając prawą ręką nad oparciem, wbijając palce w skórę torby i zabierając ją na swoje siedzenie. Potem rozparł się wygodnie. – Nie ma pan prawa… – urwała, zdając sobie sprawę z tego, na ile bezsensowna jest ta uwaga. – Wiem o tym – odparł. Otworzył torebkę, włączył boczną lampkę i przysunął się bliżej światła, by obejrzeć zawartość. Jak można było oczekiwać po właścicielce w torbie panował idealny porządek. Paszport, portfel, portmonetka, klucze, a w tylnej kieszeni posegregowane notatki i listy. Szukał konkretnego, mianowicie tego w żółtej kopercie, wręczonej kobiecie przez recepcjonistę hotelu „Carillon du Lac”. Znalazł go, otworzył kopertę i wyjął złożony arkusz papieru. Był to telegram z Ottawy. Codzienne sprawozdania pierwszorzędne. Urlop udzielony. Spotkamy się na lotnisku w środę 26. Numer lotu podaj telefonicznie lub telegraficznie. W Lyonie koniecznie bądź w Beau Meuniere. Wspaniała kuchnia. Całuję Peter Jason włożył telegram z powrotem do torebki. Zobaczył w niej małe reklamowe zapałki w białej błyszczącej oprawce z ozdobnym zakrętasem. Wyjął je i przeczytał napis. „Kronehalle”. Restauracja… Restauracja. Coś go zaniepokoiło. Jeszcze nie wiedział co, ale było to coś, co dotyczyło restauracji. Zatrzymał zapałki, zamknął torebkę, pochylił się i rzucił ją na przednie siedzenie. – Tylko to chciałem zobaczyć – powiedział sadowiąc się z powrotem w kącie i przyglądając zapałkom. – Chyba wspominała pani coś o „kilku słowach z Ottawy” A wiec otrzymała je pani. Do dwudziestego szóstego jest ponad tydzień. – Bardzo proszę… Prośba zabrzmiała jak błaganie o pomoc. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale nie mógł na nią odpowiedzieć we właściwy sposób. Będzie potrzebował tej kobiety jeszcze przez jakąś godzinę, potrzebował tak, jak kulawy potrzebuje kuli, albo ujmując to trafniej: jak człowiek, który nie może sam prowadzić samochodu, potrzebuje kierowcy. Lecz nie tego samochodu. – Niech pani zawróci – rozkazał. – Do hotelu „Carillon”. – Do… hotelu? – Tak – rzucił wpatrując się w zapałki, które wciąż obracał w palcach w świetle lampki. – Potrzebny nam jest nowy samochód. – Nam? Nie, nie zrobi pan tego. Nie pojadę ani… – znów przerwała w połowie zdania, w połowie myśli. Najwyraźniej przyszła jej do głowy inna myśl. W milczeniu kręciła zawzięcie kierownicą, aż samochód zawrócił na ciemnej drodze nad jeziorem. Nacisnęła pedał gazu tak mocno, że samochód pomknął jak strzała; koła nagle zawirowały z zawrotną szybkością. Zaraz potem, mocno trzymając kierownicę, usiłowała się opanować. Bourne podniósł wzrok znad zapałek i spojrzał na tył jej głowy, na długie ciemnorude włosy, połyskujące w świetle. Wyjął rewolwer z kieszeni i ponownie pochylił się w jej stronę. Uniósł broń nad jej ramię i przytknął lufę do policzka. – Niech pani uważnie mnie posłucha. Zrobi pani dokładnie to, co każę. Będzie się pani trzymała mojego boku, a ja w kieszeni będę miał ten rewolwer, wycelowany dokładnie w pani żołądek, podobnie jak teraz w pani głowę. Jak pani widziała, walczę o życie i nie zawaham się pociągnąć za spust. Niech pani traktuje to poważnie. – Rozumiem – szepnęła w odpowiedzi. Oddychała przez rozchylone usta, była przerażona. Jason odjął lufę od policzka kobiety uważając, że dostatecznie ją przekonał. Był zadowolony, lecz zarazem odczuwał bunt. Ktoś tam jest… w restauracji z trzema trójkątami od frontu. Obraz był taki wyraźny, taki żywy… i taki niepokojący. O co chodzi? Czy takie miejsce w ogóle istnieje? Czy to dzieje się teraz? O Chryste, nie wytrzymam tego! W odległości kilkuset metrów widać było światła „Carillon du Lac”. Bourne nie przemyślał dokładnie swoich ruchów; działał opierając się na dwóch przypuszczeniach. Po pierwsze, zakładał, że mordercy nie pozostań w hotelu. Z drugiej strony jednak nie miał zamiaru wpaść w zastawioną przez siebie samego pułapkę. Znał dwóch morderców, ale jeżeli są tam teraz jacyś inni, na pewno ich nie rozpozna. Główny parking położony był za kolistym podjazdem, po lewej stronie hotelu. – Niech pani zwolni – rozkazał. – I skręci w pierwszą w lewo. – To jest tylko wyjazd – zaprotestowała pełnym napięcia głosem – Wjedziemy pod prąd. – Ale nikt akurat nie wyjeżdża. No, śmiało! Niech pani wjedzie na parking i zatrzyma się tam, gdzie nie ma latarni. Nikt nie zwracał na nich uwagi, a to dzięki scenie, jaka się rozgrywała przed zadaszonym wejściem do hotelu. Na kolistym podjeździe stały cztery samochody policyjne z sygnałami świetlnymi na dachach. Ich pulsujące światło stwarzało dookoła atmosferę sytuacji krytycznej. Wśród tłumu podekscytowanych gości hotelowych Jason dostrzegł umundurowanych funkcjonariuszy. Zadawali pytania, odpowiadali na pytania zgromadzonych, sprawdzali tożsamość gości, którzy odjeżdżali, odprowadzani do samochodów przez pracowników hotelu w czarnych garniturach. Marie St. Jacques przejechała przez parking docierając do jego nie oświetlonej części i zatrzymała się na otwartej przestrzeni po prawej stronie. Wyłączyła silnik i siedziała bez ruchu patrząc przed siebie. – Niech pani uważa – powiedział Bourne opuszczając szybę w samochodzie – i robi wszystko powoli. Proszę otworzyć drzwi i wysiąść, stanąć przy moich i pomóc mi przy wysiadaniu. Niech pani pamięta, szyba jest opuszczona, a ja trzymam broń. Dzieli nas tylko kilkadziesiąt centymetrów, nie mogę więc chybić. Zastosowała się do jego poleceń; poruszała się jak przerażony robot. Jason przytrzymał się ramy okna, podciągnął i wysunął na zewnątrz. Przerzucił ciężar ciała z jednej nogi na druga i stwierdził, że łatwiej jest mu się poruszać. Mógł chodzić Niezbyt sprawnie, bo kulał, ale mógł. – Co ma pan zamiar zrobić? – zapytała jak gdyby bojąc się usłyszeć jego odpowiedź. – Czekać. Prędzej czy później ktoś tu podjedzie i zaparkuje samochód. Niezależnie od tego, co się wydarzyło w hotelu, jest teraz pora kolacji. Ludzie dokonali rezerwacji, umówili się na spotkania, z których wiele to spotkania w interesach. Na pewno nie zmienią planów. – A kiedy rzeczywiście zatrzyma się tu jakiś samochód, jak go pan zajmie? – Zamilkła, po czym sama sobie odpowiedziała: – Och. Boże, pan chce zabić kierowcę tego samochodu. Chwycił ją za ramię. Tuż obok widział jej przerażoną, biała jak kreda twarz. Musi mieć władzę nad ta kobieta utrzymując ja w ciągłym strachu, ale nie może przeholować, bo ona wpadnie w histerię. – Zabiję, jeżeli będę musiał, ale chyba nie będzie to konieczne. Samochody odprowadza tu obsługa parkingu. Kluczyki zostawiają zazwyczaj albo za osłoną przeciwsłoneczną, albo pod fotelem. To ułatwia sprawę. Na kolistym podjeździe wystrzeliły z ciemności światła reflektorów. Podjeżdżał szybko mały samochód coupé, prowadzony najwyraźniej przez kogoś z obsługi parkingu Jechał wprost na nich. Bourne zaniepokoił się, ale widok wolnej przestrzeni obok rozwiał jego obawy. Reflektory świeciły wydobywając ich z ukrycia. Z samochodu wysiadł chłopak z obsługi i położył kluczyki pod fotelem. Przechodząc na tył samochodu spojrzał na nich i skinął głową. Nie bez zaciekawienia. Bourne odezwał się po francusku: – Hej, młody człowieku! Może mógłby nam pan pomóc? – Słucham, proszę pana. – Chłopak zbliżył się do nich z wahaniem, ostrożnie. Najwyraźniej był pod wrażeniem wydarzeń w hotelu. – Nie czuję się zbyt dobrze, wypiłem trochę za dużo tego waszego wspaniałego szwajcarskiego wina. – Zdarza się, proszę pana. – Chłopak uśmiechnął się z ulgą. – Moja żona była zdania, że zanim ruszę do miasta, lepiej zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. – To dobry pomysł, proszę pana. – Czy tam w środku ciągle takie zamieszanie? Miałem wrażenie, że policjant nas nie wypuści, chyba że na własnym mundurze zobaczy dowód, jak bardzo mi niedobrze. – Tak, proszę pana, okropne zamieszanie. Wszędzie policja… Ale polecono nam nie rozmawiać na ten temat. – To zrozumiałe. Chcę pana tylko o coś zapytać, bo mamy problem. Mój współpracownik przyleciał dziś po południu i umówiliśmy się w restauracji, ale zapomniałem jej nazwy. Znam ją, nie pamiętam jednak, gdzie się znajduje ani jak się nazywa. Pamiętam tylko, że od frontu są tam takie trzy dziwaczne kształty… jakby coś w rodzaju ozdoby. Chyba to trójkąty. – Ach, to restauracja „Drei Alpenhäuser”, proszę pana. To znaczy „Trzy Alpejskie Chaty”. Mieści się na bocznej uliczce odchodzącej od Falkenstrasse. – Tak, niewątpliwie to o nią chodzi! A żeby tam dojechać, musimy… – Bourne przeciągał słowa, jak ktoś, kto po wypiciu zbyt dużej ilości wina usiłuje się skoncentrować. – Wyjeżdżając stąd należy skręcić w lewo. Potem jechać z sześć kilometrów Uto Quai aż do dużego molo i tam skręcić w prawo. Ta ulica doprowadzi państwa do Falkenstrasse. A kiedy już miniecie państwo Seefeld, bez trudu traficie na uliczkę z restauracją. Na rogu jest szyld. – Dziękuję bardzo. Czy będzie pan tutaj, kiedy wrócimy za kilka godzin? – Pracuję dziś do drugiej rano, proszę pana. – Świetnie. Poszukam więc pana i w bardziej konkretny sposób wyrażę swoją wdzięczność. – Dziękuję panu. Czy mam panu pomóc stąd wyjechać? – Nie, dziękuję, już dostatecznie pan nam pomógł. Powinienem jeszcze trochę pospacerować. Chłopak zasalutował i ruszył w stronę hotelu. Jason kuśtykając poprowadził Marie do małego coupé. – Niech się pani pośpieszy. Kluczyki są pod fotelem. – A co pan zrobi, jeżeli nas zatrzymają? Ten chłopak zobaczy, że odjeżdżamy nie swoim samochodem. Będzie wiedział, że go ukradliśmy! – Wątpię. Jeżeli zaraz ruszymy, niczego nie zauważy; ledwie zdąży zmieszać się z tłumem. – A jeżeli zauważy? – Wtedy wszystko zależy od pani. Mam nadzieję, że umie pani szybko jeździć – powiedział Bourne popychając ją w stronę drzwi. – Niech pani wsiada. Chłopak z obsługi skręcił za róg, nagle przyśpieszając kroku! Jason wyciągnął rewolwer i pokuśtykał szybko obchodząc maskę samochodu; oparł się o nią i wycelował broń w przednią szybę. Otworzył drzwi od strony miejsca pasażera i wsiadł. – Do jasnej cholery! Powiedziałem, żeby pani wzięła kluczyki. – Dobrze… nie potrafię teraz myśleć. – To niech się pani postara! – Och, Boże… – Sięgnęła pod fotel i zaczęła obmacywać wykładzinę na podłodze, aż w końcu natrafiła na małe skórzane etui. – Niech pani włączy silnik, ale nie cofa samochodu, dopóki nie powiem. Czekał, bo wydawało mu się, że na kolistym podjeździe pojawią się za chwilę światła reflektorów. Myślał, iż chłopak przyśpieszył nagle kroku dlatego, że zobaczył tam jakiś samochód, którym powinien się zająć i odstawić go na parking. Reflektory jednak się nie pokazały, czyli że chłopak musiał mieć inny powód do pośpiechu. Dwoje nieznanych ludzi na parkingu. – Niech pani rusza. Szybko. Chcę stąd wyjechać. Marie wrzuciła wsteczny bieg i po paru sekundach wyjeżdżali już na ulicę prowadzącą nad jeziorem. Nagle na łuku drogi przed nimi pojawiła się taksówka. – Zwolnić – rozkazał. Wstrzymał oddech, zerknął przez przeciwległe okno na to, co się dzieje przed wejściem do hotelu. Już rozumiał, dlaczego chłopak nagle zaczął prawie biec. Otóż przed hotelem wybuchła sprzeczka między policja a grupą gości. Musieli oni ustawić się w kolejce, żeby przed odjazdem policja sprawdziła ich tożsamość. Z tego powodu wszyscy spóźnią się na umówione spotkania, nic więc dziwnego, że ci niewinni ludzie wpadli w gniew. – Jedźmy – rzucił Jason znów krzywiąc się z bólu, który przeszył mu klatkę piersiową. – Jesteśmy czyści. Wrażenie było obezwładniające, dziwne i niesamowite. Trzy trójkąty wyglądały dokładnie tak, jak je sobie wyobrażał: grube ciemne belki tworzyły coś w rodzaju płaskorzeźby na tle białego kamienia. Trzy identyczne trójkąty wyobrażały jakby dachy chat w dolinie zasypanej tak głębokim śniegiem, że niższych partii budynków nie było widać. Nad trzema wierzchołkami widniała nazwa restauracji wypisana gotyckim pismem. „Drei Alpenhäuser”. Pod belką tworzącą podstawę środkowego trójkąta było wejście – dwuskrzydłowe drzwi sklepione łukiem, z masywnymi kutymi pierścieniami z żelaza, typową ozdobą alpejskich zaników. Okoliczne budynki z cegły stojące po obu stronach wąskiej uliczki były odrestaurowanymi zabytkami, świadectwem długiej historii Zurychu i Europy. Uliczkę zamknięto dla ruchu samochodowego; widać było na niej jedynie eleganckie powozy konne, z ubranymi w cylindry stangretami na wysokich kozłach. Wszędzie świeciły lampy gazowe. Jest to uliczka pełna śladów zapomnianych wspomnień, pomyślał mężczyzna, który nie miał żadnych wspomnień. A jednak to nieprawda, jedno wspomnienie było żywe i niepokojące. Trzy ciemne trójkąty, ciężkie belki i światło świec. Miał rację. To wspomnienie Zurychu. Lecz z innego życia. – Jesteśmy na miejscu – powiedziała kobieta. – Wiem. – Niech pan mi powie, co robić! – krzyknęła. – Właśnie mijamy tę uliczkę. – Proszę jechać co następnej przecznicy i skręcić w lewo. Potem objechać cały kwartał i dopiero wtedy tu zatrzymać. – Dlaczego? – Sam chciałbym wiedzieć. – Co? – No więc dlatego, że tak powiedziałem. Dwa razy przejechali mijając restaurację. Weszły do niej osobno dwie pary i czworo innych ludzi. Wyszedł jeden mężczyzna i skierował się w stronę Falkenstrasse. Sądząc po samochodach zaparkowanych przy krawężniku, w restauracji była umiarkowana liczba gości. Zwiększy się za dwie godziny, jako że większość woli jeść wieczorny posiłek raczej koło wpół do jedenastej niż o ósmej. Nie było sensu dłużej zwlekać Nic więcej nie przyszło Bourne’owi do głowy. Mógł tylko siedzieć i obserwować mając nadzieję, że coś mu się nasunie. Coś. No bo jednak, coś się nasunęło. Zapałki przywołały obraz z rzeczywistości. W tej rzeczywistości kryje się jakaś prawda, którą musi odkryć. – Niech pani się zatrzyma przed ostatnim samochodem. Wrócimy tam pieszo. Marie wykonała rozkaz w milczeniu, nie komentując go ani nie wyrażając protestu. Jason spojrzał na nią, bo jej reakcja była zbyt potulna, inna niż poprzednie. Zrozumiał. Dostała nauczkę. Niezależnie od tego, co się mogło wydarzyć w „Drei Alpenhäuser”, potrzebował tej kobiety aż do końca. Musi wywieźć go z Zurychu. Samochód zatrzymał się, opony zaszurały o krawężnik. Wyłączyła silnik i zaczęła wyjmować kluczyki – powolnym, zbyt powolnym ruchem. Wyciągnął rękę i chwycił ją za nadgarstek. Kobieta patrzyła na niego w mroku, wstrzymując oddech. Przesunął palce po jej ręce, aż natrafił na etui z kluczykami. – Wezmę je – powiedział. – Naturalnie – odparła trzymając z boku lewą rękę w jakiś nienaturalny sposób, opartą o tapicerkę drzwi. – Niech pani wysiada i stanie przy masce – rozkazał. – Tylko bez głupstw. – Po co miałabym robić głupstwa? Przecież by mnie pan zabił. – No dobrze. – Sięgnął do klamki udając, że jest mu trudno ją nacisnąć. Odwrócił głowę od kobiety i otworzył gwałtownie drzwi. Nagle rozległ się szelest jedwabiu, powietrze wtargnęło do samochodu bardziej raptownie. Drzwi od strony Marie otworzyły się z hukiem, już prawie wysiadła na ulice. Lecz Bourne był na to przygotowany, wiedział swoje. Odwrócił się gwałtownie, wyciągnął lewe ramię, zacisnął dłoń jak kleszcze na jedwabiu jej sukni między łopatkami. Wciągnął kobietę z powrotem do środka i chwytając ją za włosy szarpnął do siebie, tak że dotykała głową jego piersi, twarz mając odwrócona ku górze, tuż przy jego twarzy, – Już więcej tego nie zrobię – załkała; łzy pociekły jej z oczu. – Przysięgam, że nic takiego już nie zrobię. Sięgnął ręką do jej drzwi, zatrzasnął je i patrzył na nią bacznie, usiłując zrozumieć własną reakcję. Pół godziny temu w innym samochodzie, kiedy przyłożył Marie lufę do policzka grożąc, że w razie niebezpieczeństwa ją zabije, ogarnęło go uczucie mdłości. Teraz jednak nic podobnego nie odczuwał – tą jawnie przeprowadzoną akcją kobieta przekroczyła granicę. Stała się wrogiem, zagrożeniem. W razie konieczności potrafiłby ją zabić, zabić z zimna krwią, bo ze względów praktycznych byłoby to jedynym wyjściem. – Niech pan coś powie – szepnęła. Ciałem jej wstrząsnął dreszcz, ciemny jedwab sukni napinał się na falujących piersiach, oddech miała ciężki. Chwyciła się za nadgarstek chcąc zapanować nad sobą i po chwili trochę się uspokoiła. W końcu znów się odezwała, tym razem nie szeptem, jej głos brzmiał monotonnie: – Powiedziałam, że już tego nie zrobię, i dotrzymam słowa. – Niestety, wiem, że znów będzie pani próbowała – odpowiedział spokojnie. – Przyjdzie taka chwila, kiedy pomyśli pani, że tym razem może się udać, i wtedy spróbuje pani. Ale niech mi pani wierzy, jak mówię, że to się pani nie uda. Przy następnej próbie zabiję panią. Nie chciałbym zabić, bo można by tego uniknąć, naprawdę można. Ale jeżeli zacznie mi pani zagrażać… a próba ucieczki to właśnie dla mnie zagrożenie… będę musiał się bronić. – Mówił pan, że mnie puści – odezwała się. – Ale kiedy? – Kiedy będę bezpieczny. Kiedy już nie będzie miało znaczenia to, co pani powie czy zrobi. – A kiedy to nastąpi? – Mniej więcej za godzinę. Kiedy wyjedziemy z Zurychu i będę już w drodze dokądś. Ale pani nie będzie wiedziała, dokąd pojadę ani jak. – Dlaczego miałabym panu wierzyć? – Nic mnie to nie obchodzi, czy pani wierzy, czy nie. – Puścił ją. – Niech się pani pozbiera. Wytrze oczy i uczesze się. Zaraz wchodzimy do restauracji. – A co tam jest? – Sam chciałbym to wiedzieć – odparł zerkając przez tylną szybę na drzwi „Drei Alpenhäuser”. – Już pan to mówił. Spojrzał na nią, na szeroko otwarte brązowe oczy, które szukały jego wzroku. Szukały w przerażeniu i oszołomieniu. – Wiem. Niech się pani pośpieszy. Wysoki sufit alpejskiej restauracji był belkowany, drewniane stoły i krzesła wyglądały masywnie, pod ścianami mieściły się gabinety, a salę oświetlało światło świec. Wędrował po niej akordeonista grając bawarską Bourne znał tę dużą salę: belki i świece wryły mu się w pamięć, podobnie jak dźwięki muzyki. Był tu w innym życiu. Teraz, stanęli w niewielkim foyer przed stanowiskiem – – Jeżeli pyta pan o to, czy mam zarezerwowany stolik, to obawiam się, że nie. Ale ktoś mi bardzo polecał tę restaurację. Mam więc nadzieję, że znajdzie pan dla nas jakieś miejsca. Jeżeli to możliwe, chciałbym dostać, gabinet. – Ależ oczywiście, proszę pana. Jeszcze jest wcześnie, nie mamy kompletu. Proszę tędy. Zaprowadził ich do gabinetu zajmującego najbliższy narożnik. Na środku stołu stała migocąca świeca. Zaproponował im ten najbliższy gabinet, bo zauważył, że mężczyzna kuleje i wspiera się na ramieniu kobiety. Jason dał ruchem głowy znak Marie, żeby usiadła, po czym sam wsunął się za stół i usiadł naprzeciwko niej. – Niech się pani przesunie pod ścianę – rozkazał, kiedy – Mówiłam, że nie będę próbowała nic robić. – Mam nadzieję, że dotrzyma pani słowa. Proszę zamówić drinka, nie mamy czasu na jedzenie. – I tak nic bym nie przełknęła. – Znów chwyciła się za nadgarstek. Widać było, jak drży jej ręka. – Ale dlaczego nie mamy czasu? Na co pan czeka? – Nie wiem. – Dlaczego wciąż to pan powtarza? Wciąż tylko „nie wiem” albo „sam chciałbym to wiedzieć”. Po co tu przyjechaliśmy? – Bo już tu kiedyś byłem. – To żadna odpowiedź! – Nie ma powodu, bym pani odpowiadał. Podszedł kelner. Marie zamówiła wino, a Bourne szkocką, bo czuł, że musi się napić czegoś mocniejszego. Rozejrzał się po restauracji usiłując się skupić „na wszystkim i na niczym”. Jak gąbka. Ale znalazł tylko nic. W umyśle jego nie pojawił się żaden obraz, ani jedna myśl nie wypełniła pustki w głowie. Nic. Aż nagle po przeciwnej stronie sali zobaczył twarz. Szeroką twarz, duża głowę, otyłe ciało oparte o ścianę w ostatnim gabinecie, tuż przy zamkniętych drzwiach. Tęgi mężczyzna pozostawał w mroku swojego stanowiska obserwacyjnego, jak gdyby mrok był jego zabezpieczeniem, a nie oświetlona część podłogi jego sanktuarium. Wzrok miał wbity w Jasona, a w jego oczach malował się w takim samym stopniu strach co niedowierzanie. Bourne nie znał tej twarzy, ale jej właściciel wiedział, kim on jest. Grubas podniósł palce do ust, wytarł ich kąciki i zaczął przenosić wzrok z jednego gościa na drugiego. Tak lustrował stolik po stoliku. Dopiero potem rozpoczął najwyraźniej bolesną wędrówkę przez salę do gabinetu Jasona i Marie. – Idzie tu do nas jakiś mężczyzna – rzucił Jason nad płomykiem świecy. – To tęgi facet, boi się. Niech się pani nie odzywa Niezależnie od tego, co będzie mówił, proszę trzymać język za zębami, i nie patrzeć na niego. Niech pani podniesie głowę i oprze się swobodnie na łokciu, i patrzy na ścianę, nie na niego. Kobieta ściągnęła brwi i podniosła prawą rękę do twarzy. Palce jej drżały. Usta ułożyły się tak, jakby chciała o coś spytać, ale nie powiedziała ani słowa. Jason jednak odpowiedział na to nie zadane pytanie. – Dla pani własnego dobra. Po co miałby panią później rozpoznać. Grubas wyłonił się zza krawędzi gabinetu. Bourne zdmuchnął świecę, przez co przy stoliku zrobiło się dość ciemno. Tamten spojrzał na niego z góry i odezwał się niskim, pełnym napięcia głosem. – – Jak pan wie, smakuje mi tutejsza kuchnia. – Czy jest pan wyzuty z wszelkich uczuć? Mam rodzinę: żonę i dzieci. Zrobiłem tylko to, co mi kazano. Dałem panu kopertę, nie zaglądałem do niej, więc nic nie wiem! – I zapłacono panu za to, prawda? – spytał wiedziony instynktem Jason. – Tak, ale nic nie powiedziałem. Nigdy się nie spotkaliśmy, nie podałem nikomu pańskiego rysopisu. Z nikim nie rozmawiałem! – To dlaczego pan się boi? Jestem przecież zwykłym gościem, który czeka, żeby zamówić obiad. – Błagam niech pan stad wyjdzie. – Denerwuje mnie pan. I proszę mi lepiej powiedzieć, o co chodzi. Grubas podniósł rękę do twarzy i znów wytarł palcami kropelki potu, które zrosiły mu skórę wokół ust. Przechylił głowę, zerknął na drzwi i ponownie zwrócił się do Bourne’a: – Może inni coś powiedzieli, może inni wiedza, kim pan jest. Ja już swoje oberwałem od policji, która oczywiście przyjdzie prosto do mnie. Marie St. Jacques straciła panowanie nad sobą. Spojrzała na Jasona. – Policja… To była policja – wymknęło jej się. Bourne przeszył ją pełnym wściekłości wzrokiem, po czym zwrócił się ponownie do zdenerwowanego grubasa: – Mówi pan, że policja wyrządzi krzywdę pańskiej żonie i dzieciom? – Nie bezpośrednio, jak sam pan dobrze wie. Ale przez to, że będzie się mną interesowała, inni nie dadzą mi spokoju. Ani mojej rodzinie. Ilu ludzi pana szuka, rnein Herr? I kim oni są? Ja nie potrzebuję panu na to odpowiadać. Nie cofną się przed niczym… śmierć żony czy dziecka to dla nich drobiazg. Proszę… Zaklinam pana na moje życie, niech pan stąd wyjdzie. Nic nikomu nie mówiłem. – Przesadza pan. – Jason podniósł drinka do ust, dając tym samym znak, że chce zakończyć rozmowę. – W imię Boże, niech pan tego nie robi! – Mężczyzna pochylił się chwytając za krawędź stołu. – Chce pan, bym udowodnił, że milczałem. Oto dowód: wiadomość rozpowszechniła „Verbrecherwelt”. Wszyscy posiadający jakiekolwiek informacje powinni dzwonić pod numer wskazany przez policję w Zurychu. Utrzymane to zostanie w najgłębszej tajemnicy. Co do tego „Verbrecherwelt” nie będzie kłamać. Wyznaczono wysokie nagrody, policja kilku krajów prześle na nie fundusze przez Interpol. Dawne zatargi z prawem rozpatrzone zostaną w nowym świetle. – Konspirator wyprostował się, znów wytarł usta, jego potężna postać górowała nad stołem. – Taki człowiek jak ja mógłby wiele zyskać na lepszych stosunkach z policją. A jednak nic nie zrobiłem. Mimo gwarancji zachowania ścisłej tajemnicy nic nie zrobiłem! – A inni? Niech mi pan powie prawdę, bo i tak się dowiem, czy pan kłamał. – Znam tylko Chernaka. To jedyny facet, z którym rozmawiałem, przyznający się do tego, że pana w ogóle widział. Ale pan o tym wie. To przez niego przekazano mi kopertę. On nie zdradzi się słowem. – A gdzie jest teraz Chernak? – Tam gdzie zawsze. W swoim mieszkaniu przy Löwenstrasse. – Nigdy tam nie byłem. Pod którym numerem? – Nigdy pan nie był?… – Grubas zamilkł, usta mu się ściągnęły, w oczach pojawił się strach. – Czy pan mnie sprawdza? – Niech pan odpowie na pytanie. – Pod trzydziestym siódmym. Zna pan ten adres równie dobrze jak ja. – No więc rzeczywiście sprawdzam pana. Kto dał kopertę Chernakowi? Mężczyzna zamarł; jego problematyczna uczciwość została wystawiona na próbę. – Nie mam pojęcia, i nigdy się nie dowiem. – Nie był pan ciekaw? – Oczywiście że nie. Kozioł nie pcha się z własnej woli do kryjówki wilka. – Kozły stąpają pewnie po ziemi i mają doskonały węch. – Ale są ostrożne, mein Herr. Bo wilk jest szybszy, zdecydowanie bardziej agresywny. Skończyłoby się na jednym polowaniu. Dla kozła ostatnim. – Co było w kopercie? – Już mówiłem, że jej nie otwierałem. – Ale wie pan, co w niej było. – Myślę, że pieniądze. – Myśli pan? – No więc dobrze, pieniądze. Dużo pieniędzy. Jeżeli coś się nie zgadzało, ja nie miałem z tym nic wspólnego. A teraz proszę, niech pan stąd wyjdzie! – Na co były te pieniądze? Tłuścioch patrzył z góry na Bourne’a głośno sapiąc; na jego policzkach błyszczały kropelki potu. – Zadaje mi pan katusze, mein Herr, ale ja je zniosę. Można to nazwać odwaga nic nie znaczącego kozła, któremu udało się przeżyć. Czytam codziennie gazety. W trzech językach. Pół roku temu zabito człowieka. O jego śmierci donosiły na pierwszych stronach wszystkie gazety. |
||
|