"S@motność w sieci" - читать интересную книгу автора (Wiśniewski Janusz Leon)

@5

JACEK, Centrum Komputerowe, Instytut Maxa Plancka, Hamburg:

Właśnie wychodził, gdy zadzwonił telefon.

Była sobota, tuż przed północą, w pustym centrum komputerowym; mogła dzwonić tylko jego żona. Nie miał ochoty odbierać. Był potwor­nie zmęczony, łzawiły mu oczy od patrzenia w trzy monitory, czuł ten znany wewnętrzny niepokój, który go nachodził zawsze, gdy wypił wię­cej niż dziesięć kaw i spalił dwie paczki papierosów. Był w takim na­stroju, że absolutnie nie miał ochoty wysłuchiwać jej pretensji dwa razy, teraz przez telefon i potem w domu, gdy tylko wejdzie do mieszkania. Po raz kolejny dowie się, że «nigdy go nie ma w domu», że «Ania zapo­mniała już dawno, jak wygląda», że «ma się ożenić z tymi cholernymi komputerami» oraz że «oni i tak nigdy tego nie docenią». On oczywi­ście jej nie powie, że musiał tu przyjść, bo to ważny projekt, bo obiecał szefowi, bo oni tam w Kalifornii czekają i nie muszą wiedzieć, że padł im tu w Hamburgu Internet na dwie doby, przez co on był odcięty od świata jak Eskimosi na dryfującej krze i nie mógł zrobić tego wczoraj.

Nagle poczuł ogromną wściekłość.

W zasadzie dlaczego nie miałbym jej tego w końcu raz powiedzieć? – pomyślał.

On sobie tu żyły, a ona... Wrócił gwałtownie do telefonu, chcąc jej to wszystko wykrzyczeć. Podniósł słuchawkę. To był Jakub.

– Jacek, zdejmij mi ten e-mail z serwera w Poznaniu, proszę. To dla mnie ważne – powiedział tym swoim cichym, zawsze trochę smutnym i zachrypłym głosem.

Jeśli dzwoni przed północą w sobotę, po pięciu latach i zaraz po «dobry wieczór» mówi takie zdanie, to musi to być dla niego bardzo ważne.

Nie pytał o nic, wziął tylko adres serwera, adresata tego e-maila i upewnił się, do kiedy ma czas na jego «zdołowanie».

– Do poniedziałku, do szóstej rano – usłyszał, – Możesz mi dać wiadomość na pager, gdy ci się uda lub nie uda?

– Jakub, nawet nie wątp w to, że się uda. Daj mi numer twojego pagera.

– Jak czuje się Ania? – zapytał.

Gdy tylko usłyszał, że doskonale i że często pyta o niego, odłożył słuchawkę.

Zawsze pojawiał się tylko na chwilę, burzył wszystko i znikał.

Przeważnie na lata.

Wszystko wróciło do niego jak dzienny sen, które mu się ostatnio często zdarzają po czerwonym winie.

Ale to nie sen.

Jakub był niezwykłym kawałkiem jego przeszłości.

Znali się z technikum. Podziwiał go od początku. Za ten jego mózg i tę wytrwałość. W zasadzie wszyscy go podziwiali, ale oczywiście nikt mu tego nigdy nie powiedział. Mózg nie był w tej szkole właściwym mięśniem do podziwiania, przynajmniej otwarcie, a on innych mięśni nie miał i na dodatek był najmniejszy w szkole. Zawsze jakiś taki za­myślony, trochę smutny. I wciąż dostawał te listy od matki. Codziennie.

Już choćby dlatego uwielbiali robić mu straszne świństwa. Czasami podkradali te listy, otwierali i czytali na głos.

Co może być w listach matki, która tęskni?

Stał wtedy bezradny, taki bezgranicznie cierpiący, nic nie mówił, tylko zaciskał pięści i patrzył na nich pełnym nienawiści i bezsilności wzrokiem.

Nie mógł im nic zrobić. Bo nie miał żadnych mięśni oprócz mózgu i oni to wiedzieli.

Ale po trzeciej klasie, po wakacjach, wrócił zupełnie zmieniony. Urósł ogromnie. Nagle był tak samo duży jak wszyscy inni.

Pamięta bardzo dokładnie to zdarzenie.

Ktoś w trakcie niedzielnego obiadu w internatowej stołówce głośno zakładał się, czy matka Jakubka wzięła pożyczkę od poczty na te wszystkie znaczki. Wszyscy zaczęli się śmiać. Jakub spokojnie wstał – miał iskierki w oczach i tak dziwnie się uśmiechał – podszedł do tego, który to powiedział, przeprosił wszystkich przy stole i walnął jego gło­wą z całej siły w talerz z rosołem. Pamięta jak dzisiaj, jak ta resztka ro­sołu, co została w talerzu, robiła się powoli czerwona od krwi...

Wszyscy zamilkli i patrzyli, a on wyciągnął tę głowę z rosołu i po­niżył nieszczęśnika jeszcze bardziej, wycierając mu pokrwawioną twarz serwetką, po czym wyszedł bez słowa.

To było piękne...

Nie pamięta, żeby ktokolwiek później komentował jeszcze te listy.

Po tym incydencie Jakub nagle zaczął istnieć. Gdy coś mówił, słu­chali go jak wszystkich innych, gdy zapalali papierosy, on też był czę­stowany (co dotychczas nigdy się nie zdarzało), gdy szli na potańców­ki do dziewczyn w liceum medycznym, zabierali go ze sobą.

Chodził z nimi, chociaż nigdy nie tańczył. Siedział zawsze w tym samym ciemnym kącie, nigdy nic nie mówił i tylko patrzył zamy­ślony.

Kiedyś jednak podczas jednej z potańcówek stało się coś niezwykłego.

Jedna z nawiedzonych polonistek z liceum medycznego, chcąc urozmaicić karnawałową zabawę (a tak naprawdę rozdzielić te pary, które zaczęły się do siebie za bardzo tulić w tańcu), zorganizowała festiwal poetycki. Na podwyższeniu przypominającym scenę recytowano wiersze. Miało to atmosferę konkursu, którego celem było wyłonienie osoby, która wyrecytuje z pamięci najdłuższy tekst.

Pomysł perfidny, bo dla nich, chłopców z technikum, poezja była tak obca jak lodówki Eskimosom. Nikt z nich nawet nie wyszedł na scenę. Już po kilku minutach było jasne, że ścigają się wyłącznie chłop­cy z ogólniaka i głównie po to, aby zaimponować panienkom z liceum medycznego. Konkurs już zamykano, trwał aplauz panienek dla recyta­tora, który schodził triumfująco ze sceny po wygłoszeniu czternastominutowego fragmentu «Balladyny» Słowackiego, kiedy nagle pojawił się Jakub. Poprosił o mikrofon i gdy wszyscy umilkli, przekornie uspra­wiedliwił się, że nie będzie nawiązywał do lektur szkolnych i że skupi się wyłącznie na... erotykach. Nie czekając, aż ucichnie szmer zdziwie­nia, cichym głosem zaczął recytować.

Asnyk, Pawlikowska-Jasnorzewska, Jastrun, Przerwa-Tetmajer, Osiecka, Gałczyński, Iłłakowiczówna, Leśmian, Baczyński, Norwid, Staff, Czechowicz...

Bez przerwy, przez bite pół godziny, nie patrząc na widownię, sku­piony na jednym punkcie podłogi, wymieniał nazwiska poetów, tytuły tomików i recytował wiersze!

Czasami gestykulował delikatnie dłońmi, czasami zamyślał się na kilka sekund, jakby dając słuchaczom czas na refleksję, zmianę nastro­ju lub po prostu odszukując w pamięci treść wiersza.

W pewnym momencie, w połowie wiersza Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, zszedł ze sceny i usiadł w swoim kącie. Kilkanaście sekund trwała cisza, dziewczyny z liceum spoglądały na niego pełnym uwielbieniem wzrokiem, a ich, chłopców z technikum, rozpierała duma. Ich mały Jakubek...

Poza tym Jakub był normalny.

Pił z nimi wódkę, klął jak oni, i był jednym z nich. Oprócz tego, że miał ten mózg, codziennie te listy od matki i znał tyle wierszy na pa­mięć, był «z tej samej książki».

Wszyscy wiedzieli, że będzie studiował.

Nauczyciele się go trochę bali od momentu, kiedy przy całej klasie, i to podczas wizytacji, zrobił nauczycielowi fizyki wykład na temat eks­pansji wszechświata, a gdy ten wypuszczony przez niego, przyznał się, że nie wie, kto to Hubble, nazwał go «prowincjonalnym ignorantem» i «przyuczonym do zawodu delegatem kuratorium». Ponoć starsi wizyta­torzy z tego województwa opowiadają sobie tę historię do dzisiaj.

Zawiesili go w prawach ucznia na cały tydzień, a gdy przyjechał wezwany przez dyrekcję ojciec, nie pytając nawet, o co chodzi, zrobił w gabinecie dyrektora taką awanturę, że musieli wołać milicję.

Ojciec Jakuba nie miał innych autorytetów, tylko ten jeden jedyny.

Swojego Jakubka.

Był z niego tak dumny, że niemal unosił się nad ziemią.

Nikt nie wie do dzisiaj, jak do tego doszło, ale następnego dnia dy­rektor przeprosił oficjalnie Jakuba na apelu, a nauczyciel fizyki po dwóch tygodniach zmienił szkołę.

Ich drogi rozeszły się po szkole, on został w Gdańsku, a Jakub skoń­czył studia matematyczne oraz, równolegle, filozofię we Wrocławiu.

Czasami docierały do niego skąpe informacje o nim: a to że wygrał ogólnopolską olimpiadę języka angielskiego, a to że studiuje dwa fa­kultety jednocześnie, a to że robi doktorat w USA.

Ktoś kiedyś powiedział mu, że usunięto go ze studiów. Ale on w to nie uwierzył.

Potem zachorowała ich córka i świat się zawalił.

Miała na imię Ania, dopiero osiem lat, była jego największą i jedy­ną miłością, miała białaczkę i za kilka miesięcy musiała umrzeć.

Zaczął pić, żeby to przetrwać.

Płakał i pił, im więcej pił, tym więcej płakał. Ale nigdy nie płakał przy Ani.

Przestał wierzyć w Boga.

Nie mogło być Boga. Bo jeśli był, to znaczy, że był bądź zły, bądź bezsilny, bądź zły i bezsilny jednocześnie. W to nie mógł jednak nawet teraz uwierzyć, więc wykluczył jego istnienie.

Wozili ją po wszystkich klinikach w Polsce. Ania miała aplazję, za­nik szpiku kostnego. Jedynym ratunkiem był jego przeszczep, ale nikt tego w Polsce wtedy nie robił. Kiedyś, przez przypadek, gdy wyjątko­wo był trzeźwy, dowiedział się, że robią to w USA. Wiedział, że opera­cja kosztuje niewyobrażalny majątek, mimo to zaczął szukać. Dowie­dział się, że Jakub jest na studiach doktoranckich w Nowym Orleanie i dotarł przez jego wrocławską uczelnię do jego numeru telefonu. Dwa tygodnie wahał się, czy zadzwonić.

Kiedyś, pijany i odważny, zamówił rozmowę. Połączenie dostał do­piero następnego dnia, gdy był już trzeźwy i nie pamiętał w ogóle, że poprzedniej nocy był odważny.

Przypomniał sobie jednak, że chciał powiedzieć Jakubowi o Ani.

Jakub słuchał uważnie. Nagle poprosił go o wszystkie dane Ani, in­formacje o szpiku, o zaawansowaniu chemoterapii, o stanie węzłów chłonnych. Wydawał się wiedzieć o białaczkach i przeszczepach szpiku wszystko.

Zdziwiło go to. Ale tylko na chwilę. Przypomniał sobie, że Jakub zawsze wiedział prawie wszystko.

Pytał bez żadnych emocji. Nawet nie powiedział, że mu przykro z powodu Ani. Poprosił o jego numer telefonu, powiedział, że zadzwo­ni za dwa tygodnie, i bez pożegnania odłożył słuchawkę.

Nawet nie czekał na ten telefon.

W masie fałszywych obietnic, o które się potykali, i tanich nadziei, które im robiono, ta jedna więcej nie miała żadnego znaczenia. Jakub po prostu był wówczas jedynym adresem w USA, który znał, i wyda­wało mu się, że przez sam fakt zwrócenia się do niego załatwił sobie spokojniejsze sumienie.

Było wczesne niedzielne popołudnie, gdy zadzwonił telefon.

Jakub.

Nigdy nie zapomni tej rozmowy.

– Piłeś już? – zapytał.

– Jeszcze nie... bo mam dzisiaj jechać do szpitala do Ani – odparł.

– To dobrze. Słuchaj teraz uważnie. Wsiądziesz teraz w samochód i pojedziesz do Warszawy na lotnisko. O 20.30 ląduje samolot LOT-u z Nowego Jorku, jest w nim człowiek, który ma dla ciebie pisemne gwarancje przyjęcia Ani do Tulane University Clinic w Nowym Orle­anie na operację przeszczepu szpiku, przyrzeczenie wydania wizy dla Ani przez ambasadę USA w Warszawie oraz numer rezerwacji na lot Ani do Nowego Jorku w piątek. Zarezerwowałem jej dwa miejsca w business class. Masz odebrać to wszystko od niego i bilet w Locie w Warszawie w poniedziałek rano. We wtorek sprzedasz samochód, dasz łapówkę w biurze paszportów i załatwisz, żeby ona miała paszport na środę. W czwartek odbierzesz wizę w ambasadzie, a w piątek wsa­dzisz Anię do samolotu. Jaja przejmę w Nowym Jorku i zabiorę do sie­bie, do Nowego Orleanu. Jest dawca szpiku. Załatwiłem sfinansowanie tej operacji, więc proszę, nie nawal. Zadzwonię we wtorek wieczorem – powiedział i odłożył słuchawkę.

A on stał jak osłupiały i trzymał tę słuchawkę jeszcze bardzo długo i upewniał się, czy wszystko pamięta, a łzy płynęły mu po policzkach, chociaż wcale nie był jeszcze pijany...

Wszystko było tak, jak Jakub mówił. Tylko paszport żona wypłaka­ła bez łapówki.

Musieli jednak i tak sprzedać samochód. Na inną łapówkę: żeby za­łatwić transport Ani helikopterem ze szpitala na lotnisko w Warszawie. W piątek rano stali na tarasie Okęcia, trzymali się za ręce i patrzyli, jak startuje ten samolot.

Jakub zadzwonił z Nowego Jorku z wiadomością, że Ania dotarła szczęśliwie i że jest bardzo dzielna. Potem dzwonił już codziennie.

Żona zupełnie zwariowała. Wzięła urlop, żeby być blisko telefonu przez cały czas. Zakazała wszystkim do nich dzwonić, «bo blokują li­nie». A gdy telefon milczał zbyt długo, co jakiś czas podnosiła słuchaw­kę, żeby się upewnić, że nie jest zepsuty. Praktycznie nie wychodziła z domu i nie spała, bo bała się, że nie usłyszy, gdy zadzwoni.

On pił bez przerwy.

Po pięciu tygodniach pojechali po Anię do Warszawy, Wiedzieli już, że będzie żyła.

Gdy wrócili tego dnia wieczorem zmęczeni podróżą i Ania spała znowu w swoim pokoju, poszli do niej, przyklękli przy jej łóżeczku i objęci, patrząc na nią, płakali.

Wiedział doskonale, że oboje czują w tej chwili dokładnie to samo: najczystszą, ogromną wdzięczność bez granic. Wdzięczność dla innego człowieka.

Nagle pomyślał, że Bóg jednak istnieje. Tylko nie było go przez ja­kiś czas.

Nie wyobrażał sobie, jak ogromnym ciężarem może być niewyra­żalna wdzięczność. Czekali tego wieczoru na telefon od niego, chcieli mu coś powiedzieć. Cokolwiek, co zawiera w sobie podziękowanie.

Ale nie zadzwonił.

Nie zadzwonił ani tego wieczoru, ani przez następne dwa lata. Taki był.

I wtedy, tego wieczoru, on próbował zadzwonić do niego. Zamówił rozmowę i powiedział, że zapłaci każdą sumę za natychmiastowe połą­czenie. Powiedzieli, że to USA, że powinien zrozumieć i że połączą go, ale najprędzej za osiemnaście godzin.

Tego wieczoru postanowili wyjechać z tego kraju.

I gdy go teraz pytają, dlaczego wyjechał z Polski, to mówi, że wyje­chał, bo nie mógł wyrazić wdzięczności, a oni się śmieją i mu nie wierzą.

A to jest prawda, cała prawda.

Z zamyślenia wyrwał go telefon. Tym razem to była żona.

– Czy ty wiesz, do cholery, że w mojej dzielnicy Hamburga jest już niedziela? – zaczęła. Nie dał jej skończyć.

– Dzwonił Jakub, potrzebuje mojej pomocy – powiedział.

– Jakub...?

Minęło kilka sekund, zanim zapytała:

– Mam przyjechać ci pomóc?

Uśmiechnął się, zdziwiony nagle tym pytaniem.

– Nie, nie możesz mi pomóc. Proszę, nie zamykaj drzwi na klucz, żebym nie obudził Ani, gdy będę wracał.

– Oczywiście. Poza tym i tak nie zasnę, zanim wrócisz. Jacek, pro­szę cię, pomóż mu.

Oczywiście, że pomoże! Załatwi ten serwer tak, że się nie podniesie!

Nawet gdyby miał pojechać teraz do Poznania i rozwalić go siekie­rą lub wyskrobać ten jego e-mail żyletką z ich dysków.

Wiedział, że nie będzie musiał nigdzie jechać. Poczuł nagle to wy­zwanie. Tak jak wtedy, gdy zaraz po przyjeździe do Niemiec, jeszcze w trakcie studiów we Frankfurcie nad Menem załatwiali z takimi jak on hakerami komputery IBM w Heidelbergu lub próbowali się włamać do centrali Commerzbanku. Chichotał z dumą, gdy następnego dnia czytał w prasie o «kolejnej nieudanej próbie włamania do centralnego komputera do...» i tu wymieniano nazwę jakiejś poważnej instytucji. Wiedział, że wieczorem będzie musiał tłumaczyć swojej narzeczonej, że nieudana próba oznacza, że komputer jeszcze ciągle jest, a udana próba oznaczałoby, że się spalił.

To było cool i działało jak narkotyk. Z tamtych czasów pozostało bardzo niewiele: kilka odświeżanych kartkami na święta przyjaźni, pa­rę pożółkłych wycinków z gazet, wspomnienia.

Ale także notes z hasłami, które otwierały mu dostęp praktycznie do wszystkich komputerów w Niemczech.

Zrobił kolejną kawę i włączył swój komputer.

Najpierw zapoznał się z serwerem w Poznaniu.

Natychmiast zauważył, że jest chroniony przed atakami z zewnątrz poprzez firewall,rodzaj wyrafinowanego ochronnego programu, który pełni rolę swoistego elektronicznego strażnika, i... ucieszył się. Nie czułby tego sukcesu, gdyby to było łatwe.

Potem wyszukał w notesie hasła, które dali mu kiedyś koledzy, otwierające dostęp do craya na uniwersytecie w Monachium, Berlinie i Stuttgarcie. Nie ma szybszych komputerów niż cray. W tym bogatym kraju były tylko cztery takie komputery łącznie z tym, na którym praco­wał on tutaj, w Hamburgu.

Załogował się jednocześnie na trzech z nich.

Uruchomił na wszystkich jednocześnie swoją perełkę, program, któ­ry sam napisał, a który robił jedną wspaniałą rzecz: pisał anonimy. Po prostu zamieniał adres jego sesji w Berlinie, Monachium i tutaj w Ham­burgu na nieistniejący. Nawet jeśli ich mądry firewall w Poznaniu za­notuje, skąd był atak, to i tak dostaną adres z nieistniejącą ulicą w nie­istniejącym mieście i nieistniejącym kraju.

Minęło pół godziny, a on już był gotowy.

Zapalił papierosa, poszedł po piwo do lodówki w kuchni, spojrzał na zegarek i w zasadzie już chciał «odpalić» jednocześnie trzy progra­my: tutaj w Hamburgu, w Berlinie i Monachium. Wiedział, że takiego ataku nie wytrzymałby nawet serwer Pentagonu. Plan był prosty. Za­atakuje stąd, z Hamburga, wykończy go z craya w Monachium, a po­prawi z Berlina.

Bo jest najbliżej Poznania – zaśmiał się w duchu.

W tej sekundzie zdał sobie sprawę, że załatwia cały komputer tylko po to, żeby zniszczyć jeden jedyny maił. Nagle poczuł nieodpartą chęć dowie­dzenia się, co może w nim być. Musi, to być pewnie coś niesamowitego.

Postanowił, razem ze swoim sumieniem, że dla dobra sprawy i dla dobra nauki ma prawo zapoznać się z tym maiłem przed zniszczeniem.

Wstrzymał atak, uruchomił program, którym złamał hasło progra­mu pocztowego, i maił był jego.

Łyknął piwa i zaczął czytać.

Czytał i czuł, że cały drży.

Nie przeczuwał, że przeczyta kiedykolwiek tak piękny tekst o miło­ści, tęsknocie, zagubieniu, zazdrości, niewierności i karze za to...

Jakim niezwykłym, niepowtarzalnym zjawiskiem musi być ona, skoro Jakub napisał taki tekst.

Zazdrościł mu.

Przypomniała mu się znowu szkoła. Zdarzenie z czasów, gdy Jakub ciągle był jeszcze «mały».

Mieli napisać wypracowanie na temat «Pożegnania z Marią» Borowskiego. Zostało piętnaście minut do końca lekcji, gdy nagle polo­nistce przypomniało się, że nie sprawdzała jeszcze tych wypracowań. Wywołała Jakuba. Wszyscy odetchnęli z ulgą, a on zaczął czytać. Napi­sał tak pięknie, tak wzruszająco o śmierci, o cierpieniu, o trwaniu, o przemijaniu, o godności człowieka, że polonistka płakała. Nie mogąc się powstrzymać, wyszła z klasy, zanim skończył, ale on, nie zwracając na to uwagi, czytał dalej. Wszyscy słuchali w osłupieniu i takiej ciszy jak tamta nie było w tej klasie jeszcze nigdy przedtem.

I już nigdy potem.

Nagle zadzwonił dzwonek na przerwę, ale nikt się nie podniósł. Ja­kub skończył czytać i usiadł cicho, podczas gdy wszyscy inni wycho­dzili z klasy na kończącą się przerwę i nikt nie chciał spojrzeć mu w oczy, bo każdy wstydził się tej słabości, którą przed chwilą okazał.

Bo on ciągle był tym najmniejszym w szkole Jakubkiem.

Tylko on, Jacek, przysiadł się na chwilę do niego, poklepał po ra­mieniu i powiedział:

– Nie martw się, Jakub. To nie tylko ona. Ja też płakałem.

Czas nadszedł.

Uruchomił najpierw program u siebie, potem w Monachium i na końcu w Berlinie.

Odczekał kilka minut i spróbował połączyć się z serwerem w Po­znaniu. Uśmiechnął się zadowolony.

Serwera w Poznaniu już nie było.

To znaczy był, ale tylko kupą krzemowego gruzu.

Wybrał numer pagera Jakuba na stronie WWW, która pozwalała prze­syłać wiadomość na pager wprost z Internetu, i napisał:

Poznania już nie ma. Ona z pewnością tego nigdy nie przeczyta. Jacek


Wysłał to i pomyślał, że Jakub jednak nie jest z tej samej książki, i wyłączył komputer, dopił piwo i poszedł powoli do windy.


ON: Siedział od kilkunastu godzin w swoim biurze w Monachium. Ciszę zakłócał tylko odgłos uderzanej klawiatury jego komputera. Za­czynała się niedziela.

Czekał.

Próbował skupić się na artykule, który właśnie odszukał w Internecie. Wydawało mu się, że to zdejmie z niego niepokój.

Niepokój jednak nie mijał. Przeradzał się w strach.

Bał się, że utraci ją bezpowrotnie, gdy ona przeczyta ten e-mail, któ­ry do niej wysłał. Napisał go w samym centrum eksplozji zazdrości, zwątpienia i tęsknoty.

Dotychczas świetnie udawał brak zazdrości lub maskował jej obec­ność. Uczył się tego długo, a fakt, że się nie widywali, pomagał mu. Coś takiego jak wyraz twarzy, spojrzenie, nastrój, ton głosu, nerwowość lub zniecierpliwienie nie przez nią odbierane. Emocje wyrażane jedynie tek­stem, a tak było w ich przypadku, dawały się łatwiej kontrolować.

Zastanawiał się czasami, czy właśnie ta możliwość posługiwania się jedynie tekstem nie jest tym, co fascynuje w takich internetowych związkach. Niektórzy wymyślają niezwykle przekonujące kłamstwa, ale wiedzą, że nigdy ich nie wypowiedzą, bowiem i tak przez drżenie głosu lub zaczerwienienie twarzy pozostaną niewiarygodni. Najpewniej wiedzą o tym także autorzy anonimów.

Ona mogła odebrać tylko to, co napisał, i najwyżej mogła to wzmocnić swoją wyobraźnią. Nawet gdy czuła więcej, niż sobie ży­czył, nie mogła odczuć w jego słowach zazdrości.

To, że nie mogła, było jego sukcesem i kosztowało go bardzo wiele. Bo fakt, że nie należała tylko do niego, doprowadzał go ostatnio do obłędu. A myślał jeszcze do niedawna, iż nie boli go myśl, że ona co wieczór idzie do łóżka z innym mężczyzną. Wydawało mu się, że ten facet biorący ją jak swoją, gdy tylko ma na to ochotę, jest jak fragment życiorysu, który jej się przytrafił, gdy jego, Jakuba, jeszcze nie było w jej życiu. Ten mężczyzna przydarzył się jej po prostu przed wielkim meteorytem, którym był oczywiście on, Jakub.

Wierzył, że mężczyzna ten niebawem zniknie. Jak dinozaur.

Dinozaury też wyginęły dopiero w jakiś czas po uderzeniu takiego meteorytu lub komety, a nie od razu. Głównie na skutek ciemności, jaka zapadła nad Ziemią. Uderzenie spowodowało, że Ziemia spowita została chmurą nieprzeniknionego dla promieni słonecznych pyłu. Pył zatrzymał wegetację roślin, co spowodowało wymarcie dinozaurów roślinożernych. Po nich wyginęły te wszystkie dinozaury, które zżerały inne dinozaury.

Tak właśnie sobie tłumaczył po drugiej butelce chianti, że ten jej mąż dinozaur wymrze, nawet gdyby się zdrowo odżywiał i jadł tylko warzywa. I oprócz tego, że go po prostu nie będzie, jeszcze przyczyni się tym do ogólnego postępu.

Dinozaury też były zbędnym balastem cywilizacji. Ich program ge­netyczny – jest prawie pewne, że mutacje genowe u dinozaurów już więcej nie występowały – spełnił się do końca, co groziło, że na tej pla­necie nigdy nie będzie ludzi.

I Internetu też nie będzie.

Ale tak się na szczęście nie stało. Meteoryt uderzył i dinozaury wygi­nęły, ustępując miejsca szczurom. Te superinteligentne stworzenia żyją­ce w norach i przyzwyczajone do ciemności, która tak skutecznie wy­niszczyła dinozaury, wyszły na zewnątrz i zaczęły szybko ewoluować.

Czy on też był takim szczurem? Nie. On na pewno nie!

Zresztą teoria z meteorytem jest tylko jedną z wielu. Bywało, że się z nią nie zgadzał. Wszystko zależało od tego, ile wina wypił.

Poza tym chciał mieć przywilej znacznie ważniejszej wyłączności.

Wyłączności na jej myśli.

Chciał, aby tylko o nim myślała, gdy przeżywa radość, podejmuje decyzje, jest wzruszona lub rozmarzona. Żeby tylko o nim myślała, gdy słucha muzyki, która ją fascynuje, gdy śmieje się do łez z dowcipu lub płacze rozczulona w kinie. Chciał, aby o nim myślała, gdy wybiera bie­liznę, szminkę, perfumy lub odcień farby do włosów. Żeby tylko o nim myślała na ulicy, gdy odwraca onieśmielona głowę na widok całującej się pary. Chciał być jej jedyną myślą rano, gdy się budzi, i wieczorem, gdy zasypia.

Chociaż nie odważył się jej o to zapytać, był pewien, że się masturbuje.

Była zbyt inteligentna, aby tego nie robić.

Tylko kobiety, które się masturbują, dobrze wiedzą, co je podnieca i umieją o to poprosić. Ponadto akt masturbacji jest jedynie dodatkiem do prawdziwego aktu, który ma miejsce w mózgu. Podbrzusze jest tyl­ko sceną, na której się to rozgrywa. Był pewien, że ona masturbuje się, myśląc o nim. Tak, to była właśnie ta wyłączność: być w jej mózgu – i w jej palcach – w takim momencie.

Czy można być w ogóle bliżej kobiety niż wtedy, gdy ona rozłado­wuje napięcie swoich fantazji, wiedząc, że nic, absolutnie nic i przed nikim nie musi udawać?

Nawet jeśli to nie on całuje to podbrzusze, to i tak jest to jego scena.

Mimo to coraz częściej czuł, że to mu nie wystarcza. Zauważył ostat­nio w rozmowach z nią na ICQ, a także w jej e-mailach, że znalazła swój modus vivendi i nauczyła się żyć, według niego przytulnie i wygodnie, między dwoma mężczyznami: swoim mężem i nim. Każdy z nich dostar­czał jej innego rodzaju doznań, ale w efekcie, rozzuchwalona tym faktem, że on pokonał zazdrość lub jej nie okazuje, przestawała kryć, że ta sytu­acja jej nie przeszkadza, nie niepokoi, nie denerwuje lub nie frustruje.

Mógł ją zapytać, czy tak jest w istocie. Nie robił jednak tego, bojąc się, że to potwierdzi wprost. Wpadł we własną pułapkę: męska duma w połączeniu z wrażliwością zaczynała być jak rana na stopie, która się zaognia na skutek chodzenia. A chodzić musiał.

Jednak, gdy w piątek przysłała mu fotografię z ostatniego przyjęcia zorganizowanego przez firmę męża i zobaczył ją w jego objęciach, ca­ły ten model wyłączności rozsypał się jak domek z kart. Nagle zdał so­bie sprawę, że to mężczyzna z fotografii bywa w niej palcami, językiem i penisem, że to przy facecie z fotografii ona szepcze, jest wilgotna i może nawet krzyczy z rozkoszy. Uderzył się tą myślą w sam środek rany i w bólu po tym uderzeniu napisał list i wysłał.

Gdy ból minął, kipiał ze wstydu. To, co zrobił, kłóciło się przecież z całą jego filozofią, którą tak gorliwie jej wykładał i z którą ona tak gor­liwie i tak bezskutecznie dyskutowała. Przecież to nikt inny jak on prze­konywał ją cały czas, że śmieszy go na przykład powszechne skojarze­nie miłości z banalnym i w gruncie rzeczy dość komicznym aktem, że ktoś komuś coś gdzieś wkłada, że gdy zastanowić się nad tym głębiej, to trudno nie zauważyć, że banalność tego aktu wręcz obezwładnia. Prze­cież nikt inny jak on przekonywał ją cały czas, że odnajduje znacznie więcej miłości w tym nagłym przepływie energii między źrenicami.

I po tym wszystkim miałaby przeczytać ten łzawy maił o jeszcze jednym samcu, który ma psychosomatyczne bóle serca i prostaty z za­zdrości?!

Nagle poczuł wibrację. To był pager w jego kieszeni. Wyjął go i przeczytał wiadomość z Hamburga.

Udało się!

Ona nie przeczyta tego tekstu.

Przynajmniej dzisiaj go nie przeczyta.

Wiadomość, że Jacek wie o niej, nie zmartwiła go specjalnie. Po pierwsze, był pewien jego absolutnej dyskrecji, a po drugie, dobrze wiedział, że Jacek dotrze do tego tekstu w Poznaniu. I przeczyta przed zniszczeniem.

Jacek miał zawsze specyficzne i przewrotne poczucie uczciwości i lojalności. Mógł mu przecież nie mówić, że zna treść tego listu. Dla Jacka przeczytać cudzy list było okay, ale nie powiedzieć o tym było perfidne i zdradzieckie.

Więc powiedział.

Jacek...

Ich życia splótł na zawsze i nierozerwalnie niezwykły dramat. Ostatnio myślał często o tamtych zdarzeniach. Niektóre wzruszenia, które ona ostatnio w nim wywoływała, były jak deja vu tego, co przeżył wiele lat temu w Nowym Orleanie. Pamięta ten nocny telefon, jakby to było wczoraj, a minęło przecież kilkanaście lat.

Dobiegał końca ósmy miesiąc jego stażu naukowego w Tulane University w Nowym Orleanie. Od kilku tygodni znajdował się w stanie nieustannego umysłowego i emocjonalnego rauszu. Projekt, nad któ­rym pracował i który stanowił materiał jego doktoratu, wszedł w decy­dującą fazę. Dwudziestu ludzi na kilku uniwersytetach w całych Sta­nach pisało oddzielne moduły jednego unikatowego programu do sekwencjonowania DNA, co w efekcie miało umożliwić skonstruowa­nie swoistej genetycznej mapy bakterii wywołującej tyfus. Projekt był brawurowy i skupił egzotycznych ludzi. Stanowili zespół maniaków napędzanych ciekawością, ambicją i chęcią przeżycia naukowej przy­gody, jakie zdarzają się bardzo rzadko. Projekt, gdyby się powiódł, otworzyłby drogę do rozpoczęcia prac nad opracowaniem mapy genomu człowieka. Tego swoistego wzoru człowieka zapisanego na znanej wszystkim skręconej w podwójną spiralę drabinie DNA.

On był jednym z tych, którzy ten wzór próbowali stworzyć.

Drobny doktorant z Polski, z wyrobionym przez socjalistyczną rze­czywistość i skrywanym troskliwie i głęboko przed światem komplek­sem naukowca z drugiej ligi, nagle znalazł się w zespole, który zabierał go na absolutnie finałowy mecz superligi światowej. Trener był noblistą z Harvardu, pieniędzy mieli jak Eskimosi śniegu i wszyscy chcieli zagrać mecz swojego życia.

Dopiero co przyjechał z kraju, który ludzie z zespołu znali głównie z dobrej wódki i trudnego do wymówienia nazwiska niezwykle wyga­danego elektryka.

Dali mu, nie mówiąc o tym ani słowa, trzy miesiące, aby pokazał, co umie. Obserwowali go.

Po tych trzech miesiącach pewnego dnia zadzwonił w jego biurze telefon i Janet, sekretarka, tym swoim seksownym głosem, którego me­lodię pamięta do dzisiaj, zapowiedziała rozmowę z kierującym projek­tem profesorem z Harvardu. Bezwiednie wstał z krzesła, gdy rozpoczę­li rozmowę. Profesor przewrotnie zapytał go, czy «znalazłby czas» i czy «tematyka pokrywa się z jego zainteresowaniami», bo jeśli tak, to «im zależy». Pamięta tylko, że tulił, roztrzęsiony w swej radości, słuchawkę telefonu do ust, gdy skończyli rozmawiać, i wiedział już, że «za kwa­drans w Internecie prześlą mu hasło otwierające dostęp do programów sekwencjonowania DNA» i że «pojutrze ma być w Nowym Jorku na posiedzeniu całej naszej grupy».

Dzisiaj wie, że tamta kilkuminutowa rozmowa zmieniła jego życie.

Po tej rozmowie także po raz pierwszy zarejestrował u siebie pewną niezwykłą prawidłowość. Radość i zadowolenie z siebie o pewnym, przekraczającym wartość progową nasileniu – a tak było wtedy po tej rozmowie – wywoływały u niego ogromne podniecenie seksualne. Gdy skończył rozmowę z tym profesorem, był nie tylko ekstremalnie szczę­śliwy i ekstremalnie dumny z siebie, ale miał także ekstremalną erekcję. Nie miało to nic wspólnego z tym, że od kilku miesięcy nie dotykał żadnej kobiety. Wprawdzie pamięta, że po tych kilku miesiącach total­nego celibatu odwracał na ulicy głowę za wszystkim, co chodziło i mia­ło piersi, ale w tym wypadku wykluczył taką przyczynę. Wie to na pewno, później bowiem zdarzało mu się to nawet wtedy, gdy radość i duma z siebie powyżej wartości progowej przytrafiały mu się w kilka godzin po satysfakcjonującym i wyczerpującym seksie.

Przeczytał wszystko o mechanizmach erekcji u mężczyzn, wiedział o inicjacji tego zjawiska przez zwiększone stężenie tlenku azotu we krwi, czytał o inhibitorach enzymu PDE5, o wypełnianych i opróżnia­nych ciałach jamistych, o cyklicznych cGMP i tym podobnych szalenie poważnych, mądrych i naukowych uzasadnieniach. Mógł doskonale zrozumieć, że zdarza mu się dzienna erekcja, gdy dłużej idzie po wyjąt­kowo stromych schodach za Janet do ich instytutowej stołówki w Bruff Commons na lunch i obserwuje jej nigdy nie skrępowane żadnymi majtkami pośladki w skórzanych spodniach opiętych do granic. Nie po­mogło mu to jednak zrozumieć, dlaczego zdarza mu się także wtedy, gdy – mimo że nie było, oprócz ukrytych głęboko w szufladzie pod pa­pierami kilku egzemplarzy «Playboya», absolutnie nic erogennego w jego pustym, dusznym biurze – gdy czyta publikacje bardzo ważnych ludzi powołujących się na jego publikacje. Widocznie pragnienie po­dziwu i pragnienie kobiety wywołują u niego identyczne reakcje. Gdy zastanowił się nad tym, dziwił się mniej. Historia tragedii wywołanych przez mężczyzn zdobywających upragnione kobiety była równie długa i okrutna jak lista nieszczęść wywołanych przez tych zdobywających podziw za wszelką cenę.

Zauważył także, że erekcja po napatrzeniu się pośladkom Janet i erekcja z próżności były prawie takie same pod względem intensyw­ności i siły wewnętrznego napięcia, które wywoływały. Jedyna różnica polegała na tym, że Janet mogła tę swoją jeszcze nasilić, mówiąc cokol­wiek w czasie lunchu. Bo Janet miała głos, który mógł podnieść stęże­nie tlenku azotu we krwi tak, że w żyłach robiły się bąble. Nie mówiła prawie nigdy mądrych ani interesujących rzeczy. Zresztą, to nie było istotne. Janet miała po prostu wprawiać w drgania swoje struny głoso­we i wzmacniać je ruchem języka i warg, a najlepiej, aby przy tym jej wargi były pogryzione na skutek wydarzeń minionej nocy lub inten­sywnie czerwone od szminki; Janet dbała o to, aby choć jeden z tych warunków był zawsze spełniony. Drgania nie musiały układać się w żadne sensowne słowa lub zdania. I chociaż Janet należała do tej gru­py kobiet, które silnik samochodowy z wtryskiem myliły z silnikiem z wytryskiem, on i tak uwielbiał jej słuchać.

Szczególnie gdy mówiła o wytrysku tym swoim wilgotnym głosem.

Pamięta, że wtedy, po tej rozmowie z profesorem, jego erekcja osią­gnęła taką intensywność, że odczuwał autentyczny fizyczny ból. Pa­mięta też, że zamknął swoje biuro na klucz od środka, zadzwonił do Ja­net pod byle pretekstem, aby tylko usłyszeć jej głos, i zaczął się onanizować. Janet opowiadała mu jakąś idiotyczną historię przez tele­fon, on lewą dłonią zakrył mikrofon słuchawki, aby nie mogła słyszeć, co się z nim dzieje, a prawą robił to sobie. Gdy skończył, Janet ciągle jeszcze mówiła, a on zdał sobie z przerażeniem sprawę, że ejakulował, fantazjując o mapie genomu pewnej bakterii powodującej tyfus.

Czasami zastanawiał się, czy i ta perwersja była uwarunkowana ja­kąś sekwencją genów w podwójnej spirali.

Jeśli tak, to jego sekwencja i tak ułożyła się nieźle. Znał znacznie gorsze perwersje z tejże tematyki.

Kiedyś, zafascynowany powieścią Prousta, postanowił dowiedzieć się czegoś więcej o nim samym. To, co przeczytał, było dość szokujące. Ten drobny, cherlawy, zawsze chory, kaszlący, egzaltowany, chorobli­wie wrażliwy i wymagający zawsze kobiecej opieki syn arystokraty mimo niezwykłego wrażenia, jakie wywierał na kobietach, sam wyznał, że onanizował się dość regularnie. Głównie podpatrując młodych chłopców, rozbierających się przed pójściem do łóżka. Czasami gdy i to nie dostarczało mu satysfakcji, kazał służącemu wnosić do sypialni osłoniętą jedwabną czarną apaszką klatkę z dwoma szczurami. Jeden był ogromny i wygłodzony, drugi mały i leniwy z przejedzenia. Proust, onanizując się, zdejmował apaszkę przykrywającą klatkę i gdy duży głodny szczur pożerał małego... on ejakulował. W pierwszym odruchu poczuł obrzydzenie. Potem, po głębszym zastanowieniu, postanowił przeczytać wszystko, co Proust napisał. Odraza zniknęła.

Jeszcze inną sekwencję musiał nosić w sobie przystojny, kochany przez kobiety John Fitzgerald Kennedy, prezydent USA, który, umiera­jąc tak spektakularnie w Dallas, stał się nieśmiertelny. Z publikowa­nych wspomnień o nim wyłania się obraz seksoholika o wyrafinowa­nych preferencjach seksualnych. Kennedy szczególnie upodobał sobie akty miłosne w wannie, głównie ze względu na nieustanne bóle kręgo­słupa. Kobiety, które kochały się z nim, zazwyczaj stały nachylone po­za wanną i całując go, pieściły jego ciało. Gdy zbliżał się finalny mo­ment – dla Kennedy'ego oczywiście – do łazienki wpadał ochroniarz i chwytając kobietę za kark, przytapiał ją w wannie. W momencie gdy ta resztkami sił, w konwulsjach, usiłowała się uwolnić, Kennedy rze­komo z rozkoszą ejakulował.

Sekwencja genów odpowiedzialna za tę perwersję wydała mu się zdecydowanie gorsza niż ta u Prousta.

Wtedy jednak nie interesował go ani Proust, ani Kennedy, wtedy myślał tylko o tym, co się zdarzyło i co będzie dalej. Nagle stał się czę­ścią «naszej» grupy i od tego dnia sekwencjonowanie genów pewnej bakterii stało się najważniejszą sprawą jego życia.

Mając taką mapę, można by «przetłumaczyć» ją na białka sterujące procesami życiowymi, znając biochemię tych białek można by wie­dzieć na przykład, jaki gen odpowiedzialny jest za wytwarzanie przez organizm ludzki dopaminy, której niedomiar prowadzi do choroby Parkinsona, a jej nadmiar jest rejestrowany (zazwyczaj przez bardzo krót­ki okres) w przypadku stanu powszechnie opisywanego w literaturze nienaukowej jako stan zakochania. Nie dość, że wyleczyliby tą wiedzą tysiące nieuleczalnie chorych i poniżanych przez tę chorobę ludzi, to na dodatek mogliby się genetycznie zakochiwać.

Czasami, najczęściej dobrze po północy, zamawiali taksówkę, zo­stawiali na godzinę tego swojego «tyfusa» i przenosili się na patio z barem w hotelu Dauphine New Orleans w Dzielnicy Francuskiej, gdzie pijąc piwo i słuchając bluesa, snuli takie fantastyczne scenariusze, wie­rząc, że to właśnie oni są tymi, którzy rozpoczynają składać te gigan­tyczne puzzle z genów. Na dodatek w swej bezczelności byli przekona­ni, że je złożą w całość. Im więcej mieli piwa we krwi i im więcej było bluesa w powietrzu, tym głębiej w to wierzyli.

Z jego obecnej perspektywy, w czasach, kiedy o genetyce rozma­wia się już prawie przy każdej budce z piwem, odkąd obdarzyła świat spektakularnym aktem sklonowania pewnej owcy, po tylu latach, które minęły od tamtych dni, patrzy na tamten projekt i tamte badania z odro­biną drwiny i wyższości, ale także z zadumą i podziwem dla entuzja­zmu, jaki wtedy w sobie nosił. To, co robili kilkanaście lat temu w No­wym Orleanie, było ważne, ale to była, w porównaniu z tym, co dzieje się teraz, taka infantylna genetyka.

Ale taka jest już chyba kolej rzeczy w nauce.

Teraz wie przecież, że to wcale nie jest jedna układanka.

Ktoś rozsypał na stole więcej niż sto tysięcy puzzli.

Tak jak wtedy, tak i teraz czasami zastanawiał się, czy to Bóg. To trochę wiedzy wtedy oddaliło go od Boga. Zauważył jednak, że obec­nie, wiedząc i rozumiejąc tak wiele więcej, jest znacznie bardziej po­korny i bardziej skłonny uwierzyć, że to jednak Bóg był tym Wielkim Programistą.

Tylko wersja Kennedy'ego i Prousta mu trochę nie wyszła.

Wiedział też teraz doskonale, że tych puzzli nie mogło złożyć w ca­łość kilku napalonych informatyków, genetyków i biologów moleku­larnych marzących o sławie. Nawet gdyby, aby nie tracić czasu, posta­nowili przestać oddychać, zatracając się w pracy. Ale wtedy w Nowym Orleanie tego jeszcze nie wiedział.

Nikt tego jeszcze nie wiedział.

Wtedy pracował jak w amoku, do upadłego... dosłownie.

Kiedyś zasnął przy komputerze i spadł z krzesła na porozrzucane na podłodze książki. Ponieważ żaluzje w oknach jego biura były cały czas opuszczone, nie rejestrował pory dnia. U niego było zawsze jasno od burczących jarzeniówek podczepionych do sufitu w pokoju numer 4018 na trzecim piętrze budynku Percival Stern, gdzie mieściło się ich labo­ratorium. Kiedyś w niedzielę, gdy w jego lodówce zostały tylko przy­brudzone paski pochłaniacza zapachów i nic więcej, umówił się z Jimem na wielkie zakupy w dużym supermarkecie na końcu ulicy.

Umówił się na szesnastą i... zaspał.

A położył się do łóżka w sobotę przed północą.

Nawet nie zastanawiał się, czy może być inaczej. Podświadomie czuł, że nie. Ten projekt był jego życiem. Wszystko musiał mu podpo­rządkować.

«Nie przyjdziesz do laboratorium tylko wtedy, gdy jesteś naprawdę bardzo chory. Chory naprawdę jesteś dopiero wtedy, gdy dłużej niż kil­kanaście godzin plujesz krwią».

Tak zdefiniował to krótko i obrazowo hinduski programista, który dołączył do nich mniej więcej w tym samym czasie co on.

Zastanawiał się, czy tylko on tak pracuje. Czasami pytał o to kolegów z grupy. Pamięta, jak jeden z nich, Janusz, drugi Polak w tym zespole, stypendysta Fundacji Kościuszkowskiej, informatyk z Uniwersytetu To­ruńskiego pracujący w Queens College w Nowym Jorku, powiedział mu:

«Stary, ja dopiero dzisiaj zauważyłem, że moja mała Joasia jest już w trzeciej klasie. A jutro odbiera świadectwo i zaczyna wakacje».

Od kilku tygodni wstawał o wpół do piątej, zapalał papierosa, zbie­rał porozrzucaną po całym pokoju odzież, nastawiał kawę i cucił się lo­dowatym prysznicem w łazience na parterze. Często zdarzało mu się dopiero pod prysznicem zauważyć, że wszedł tam z papierosem. Ubie­rając się, łykał kawę, wrzucał do plecaka kartki z notatkami, które zro­bił ostatniej nocy, i wybiegał, aby wsiąść do samochodu Jima, który czekał na niego już od kilku minut.

Jim, odkąd rozpoczął pracę na budowie nieopodal jego uniwersyte­tu, podwoził go do Tulane. Codziennie czekał na niego, zawsze w naj­lepszym nastroju, zawsze uśmiechnięty i świeży jak wiosenna łąka. Wywoływał w nim tym swoim stanem i nastrojem rodzaj rozdrażnienia i niechęci. Jak można być tak radosnym o piątej rano, po tak krótkiej nocy i siedząc w takim samochodzie?

Jim miał buicka z lat sześćdziesiątych, bez klimatyzacji, co w No­wym Orleanie uchodziło za dowód albo wyjątkowej biedy, albo przy­należności do jakiejś wyjątkowo masochistycznej sekty religijnej. Po­nadto tylne drzwi po stronie pasażera były albo przywiązane grubym sznurem do zagłówka siedzenia kierowcy, albo musiały być trzymane w trakcie jazdy przez pasażera.

Wsiadał do samochodu Jima z zamkniętymi oczami, brał z popiel­niczki papierosa, który czekał na niego zapalony, i ruszali. Rozmawiać zaczynali dopiero po pierwszych kilku milach, gdy Jakub się budził. Jim znał ten ceremoniał i zachowywał się jak wierny i lojalny prywatny kierowca brytyjskiej rodziny królewskiej.

Rychło zaczęło zdarzać się coraz częściej, że nie nocował w domu, zostając w biurze i pracując z krótkimi przerwami przez całą noc.

Tamtej nocy, gdy zadzwonił Jacek, tak właśnie było.

Dochodziła czwarta w nocy z soboty na niedzielę.

Jim był akurat u niego w biurze. W milczeniu nachylał się nad elek­troniczną aptekarską wagą, którą ustawił obok jego komputera. Odwa­żał w największym skupieniu porcje kokainy, pakując je we wcześniej przygotowane woreczki. Na biurku obok komputera leżały rzędy folio­wych paczuszek z białym proszkiem. Każdy woreczek zawierał cztery «kreski».

Gdy skończył, na biurku leżała kokaina za 50 tysięcy dolarów.

Obszedł je dookoła, bez słowa zgarniając pakunki do obtłuczonej i po­giętej walizeczki. Skończył, zakodował zamek walizki, przeciągnął jedną z bransolet policyjnych kajdanek przez swoją lewą dłoń i zamknął spe­cjalnym kluczem na przegubie. Druga bransoleta była przyspawana do walizki. Podszedł do Jakuba i bez słowa położył klucz od kajdanek na kla­wiaturze jego komputera. Wychodząc, spojrzał mu w oczy i powiedział:

– To naprawdę ostatni raz. Nie gardź mną. Przepraszam.

Jakub był wściekły i rozgoryczony. Wściekły na siebie, że zgodzi! się na to. I nie chodziło mu nawet o to, że ryzykował absolutnie wszyst­ko, co osiągnął w swoim życiu, że stał się po raz drugi świadomie – bo przecież nieprzymuszony wyraził na to zgodę – pomocnikiem faceta, który zaopatruje ćpunów; najbardziej bolało go to, że Jim tak go roz­czarował. Że tak perfidnie wykorzystuje ich przyjaźń.

Czuł się zdradzony.

Obiecał mu przecież, że tamten raz sprzed trzech miesięcy był «na­prawdę pierwszy i ostatni», «że teraz tylko spłaci długi i wyjdzie z tego kanału» i że «może to zrobić tylko tutaj, bo przecież nikt nie wpadnie na to, że w Tulane na genetyce kroją miał», jak nazywał to swoje porcjo­wanie.

Dzisiaj, gdy Jim przed godziną zapukał do drzwi jego biura, nie przyszło mu do głowy, że znowu ma «towar». Stanął z tą walizką przy­kutą do lewego przegubu i z trudem ukrywając drżenie głosu, powie­dział:

– Jak tego nie pokroję dzisiejszej nocy u ciebie, to już nigdy nie bę­dę mógł cię przywieźć do szkoły rano. Pozwól... błagam.

Pozwolił.

Przez cały czas stał odwrócony do niego plecami, kipiał z wściekło­ści i milczał. Nie chciał na to patrzeć.

Taka naiwna wiara dziecka, że gdy się zamknie oczy, to wcale nie jest ciemno.

Wrócił do biurka, dopiero gdy Jim zatrzasnął za sobą drzwi.

Na klawiaturze jego komputera leżał klucz do kajdanek, którymi Jim przykuwał się dla pewności do walizki z koksem i dwa małe folio­we woreczki z białym proszkiem.

Dla niego.

Ostatnim razem, gdy Jim pakował u niego towar, też spróbował ko­kainy.

W pewnym momencie, gdy jego biurko było w połowie pokryte fo­liowymi woreczkami, Jim odszedł od wagi, zdjął ze ściany starą foto­grafię w drewnianej ramie, zdmuchnął kurz ze szkła i zaczął je podgrzewać płomieniem zapalniczki. Wysypał zawartość jednego woreczka na wysuszoną szklaną powierzchnię i podzielił biały proszek na trzy równe paski o długości około 8 cm. Następnie zapalił papierosa, wyjął z portfela oprawioną w drewienko połowę żyletki i zaczął po ko­lei szatkować proszek w paskach. Trwało to około pięciu minut. Potem wydobył z kieszeni zmięty zielony banknot, zwinął go w rurkę i we­pchnął jej koniec w nos. Nachylił się nad jednym z pasków proszku i wciągnął cały. Drobne resztki, które zostały na szkle, zebrał zmoczo­nym śliną kciukiem i rozprowadził na dziąsłach. Potem odwrócił się do Jakuba, wyciągnął rękę ze zwiniętą jednodolarówką i uśmiechając się do niego, powiedział:

– Spróbuj. Będzie ci dobrze. Ja stawiam.

Choć obserwował cały ten ceremoniał Jima z nieukrywanym zdu­mieniem, nie wahał się ani chwili. Podszedł do biurka, wetknął koniec rurki w nozdrze i jednym wdechem wciągnął całą kreskę. Poczuł na­tychmiast lekkie zimno i wyraźne odrętwienie w nosie. Wrócił na swo­je krzesło przy monitorze, usiadł wygodnie i czekał. Ciekawość mie­szała się z niepokojem.

Po kilku minutach poczuł wyraźnie, że zmęczenie, spowodowane szesnastoma godzinami intensywnej pracy, mija. Miał uczucie świeżo­ści, siły, energii. Mógł zaczynać następnych szesnaście godzin. A jesz­cze niedawno, zanim przyszedł Jim, padał ze zmęczenia i cucił się smo­listą kawą i papierosami. Nagle był rześki jak po porannym zimnym prysznicu po długiej, spokojnie przespanej nocy.

To było coś.

Odrobiną proszku zawierającą 25 połączonych ze sobą atomów oszukał swoje ciało i mózg. Nagle poczuł się także silny, błyskotliwy i wyjątkowo bystry. Wydawało mu się, że gdyby teraz zaczął progra­mować, napisałby najlepszy program swojego życia.

I wcale nie miał uczucia, że nie jest sobą. Jak najbardziej czuł, że to właśnie on, ten sam Jakub, tyle tylko że nabrał niezwykłego znaczenia. Już nie miał lęków i obaw, żadnych wątpliwości i rozterek.

Miał za to zawsze rację.

Przez krótką chwilę delektował się tym uczuciem. Zaczynał rozu­mieć, że ludzie mogą chcieć fundować sobie takie stany częściej.

Szczególnie słabi ludzie lub muszący poczuć siłę albo przynajmniej zagrać silnych. Wystarczy kilka gramów związku chemicznego, spraw­na błona śluzowa i jest się bardzo ważną, mądrą, silną, dowcipną, uro­czą, elokwentną, czarującą, świadomą swojej siły osobą, którą zawsze chciało się być. Trwa to zazwyczaj góra kilkanaście minut, kosztuje kil­kadziesiąt dolarów, jest nielegalne, uzależnia, uszkadza serce i mózg. Ponadto później ma się gigantycznego kaca, którego nie miałoby się nawet po hektolitrze żywego zacieru.

Kokaina nie wywołuje żadnych halucynacji, kolorowych snów i wrażenia unoszenia się nad zroszoną letnią rosą łąką pełną motyli i na­gich nimf.

To nie ten związek chemiczny.

Ten jest zbyt drogi, aby marnować go na takie banalne stany, które na dobrą sprawę może załatwić dobra muzyka, butelka wina lub zakochanie.

Z kokainą przeżywa się sny o potędze. Po kokainie ma się lepsze ge­ny. I jest się dzieckiem znacznie lepszego Boga. Tego nie załatwi czło­wiekowi żadne wino, żadna muzyka i żadna kobieta. Poza tym nic tak nie przekształca normalnego, spokojnego seksu w «wodorową eksplozję», jak mówił Jim. To było najbardziej niebezpieczne. Normalny seks w po­równaniu z pokokainowym to jak «kochać się z manekinem z domu to­warowego w Moskwie albo w Berlinie Wschodnim». Po czymś takim mogą pozostać zbyt dobre wspomnienia i zbyt szara teraźniejszość. We­dług Jima tylko po LSD mogło być lepiej. «Bo wtedy – mówił – upra­wiasz seks wszystkimi komórkami, a samych neuronów masz miliardy».

Z niebezpieczeństwa tego wszystkiego zdał sobie sprawę tego wie­czoru, gdy Jim wyznał, że «seks bez substancji napawa go panicznym lękiem». Przestawał być dla niego realizacją pragnienia, a stawał się te­stem, «czy on jeszcze w ogóle może».

«Bo widzisz, bez substancji to jest jak wpychanie ślimaka w szcze­linę automatu telefonicznego, który stał kilkanaście godzin na mrozie» – mówił.

Pamięta, że gdy jeszcze trwał w tym stanie, Jim, który obserwował go uważnie przez cały czas, tym swoim tonem absolutnego znawcy po­wiedział: «Mówiłem, że będzie ci dobrze».

Było dobrze.

Zaczęli rozmawiać.

Chociaż znali się już i przyjaźnili przeszło pół roku, nigdy dotąd nie rozmawiali tak otwarcie i szczerze jak wtedy, po kokainie. Zawsze chciał go o to zapytać, ale nigdy dotąd się nie ośmielił. Teraz nieśmiałość nie istniała, więc zapytał o Kimberley, o której Jim nigdy nie po­wiedział «moja dziewczyna», «moja kobieta», «moja narzeczona», ale z którą bywał, sypiał i robił zakupy.

Kimberley, którą tylko Jim tak nazywał, bo wszyscy inni zwracali się do niej po prostu Kim, była studentką Tulane University. Studiowa­ła na ostatnim roku prawa; ostatnio czytał w uniwersyteckiej gazetce, że była absolutnie najlepszą studentką w historii tego wydziału, a na wydziale było około 6 tysięcy studentów. Wszyscy, którzy ją znali, wiedzieli, że to nie efekt pomocy ojca, znanego chirurga i jednocześnie rektora Akademii Medycznej przy Tulane.

Ojciec Kim kochał ją bardzo, ale na swój sposób, w pośpiechu, w tych nielicznych wolnych chwilach między dyżurami w klinice, wy­kładami, kongresami, podróżami służbowymi i projektami, w których uczestniczył. Kochał ją na tyle, aby jedynie dla niej trwać w białym małżeństwie z kobietą, która zdradziła go już w trakcie podróży poślub­nej i najbardziej przywiązana była do jego kart kredytowych oraz jego kolegów chirurgów plastycznych. Odkąd jego brat, też znany chirurg, popełnił samobójstwo, gdy wyszło na jaw, że handluje organami do transplantacji, została mu tylko Kim. Jego genialna Kim, z której był dumny i dla której szczegółowo zaplanował już całą przyszłość. W te­raźniejszości, tymczasem nie mając dla niej czasu, uspokajał swoje su­mienie, kupując jej drogie samochody.

Kim była niezwykle inteligentna, zdolna, pracowita i wszystko za­wdzięczała sobie. Ojcu – poza samochodami – zawdzięczała co naj­wyżej swoje geny, i to tylko ich część. Dlatego ci sami, którzy ją zna­li, z niedowierzaniem przyjmowali do wiadomości, że Kim jest «kobietą Jima». Tego Jima, który jest wprawdzie po czterech seme­strach Harvardu, ale także po czterech latach więzienia w Baton Rouge, gdzie odsiedział właśnie dwie trzecie swojej kary za handel narkotykami i wyszedł przedterminowo, i to pod wieloma warunkami, za dobre sprawowanie.

Facet ze zniszczoną przeszłością i teraźniejszością niszczejącą każ­dego roboczego dnia w wykopach wielkich budów za 6 dolarów za go­dzinę. Przeszłość była tak druzgocząca, że napominanie o czterech semestrach architektury w Harvardzie nie robiło wrażenia na potencjal­nych pracodawcach Jima. Skutkiem tego zdołał ich przekonać do siebie niewielu i to tylko tych, którzy mieli do zaoferowania kopanie dołów pod wielkie budowy w Nowym Orleanie i okolicy.

Oczywiście frustrowało go to, dręczyło i wpędzało w depresje. Cza­sami było mu tak źle i beznadziejnie, że każdy poranek – poranki są najgorsze dla ludzi dotkniętych depresją – jawił mu się kontynuacją eg­zekucji z poprzedniego dnia. Te depresje osiągały taki poziom, że mu­siał wydobywać się z nich, chociaż wiedział, co ryzykuje, także za po­mocą kokainy.

Z takim właśnie mężczyzną sypiała dziewczyna z jednego z najlep­szych domów w Nowym Orleanie, jedyna córka rektora Akademii Me­dycznej Tulane, nieprzeciętnie inteligentna, przeciętnie atrakcyjna przyszła adwokatka, która chciała się specjalizować, co dodawało spe­cyficznego smaczku temu romansowi, w prawie dotyczącym handlu narkotykami. Wielu, którzy ją znali, nie mieściło się w głowie, że ge­nialna Kim mogła zafascynować się takim skończonym już we wstęp­nych eliminacjach ćpunem, jakim w opinii większości był Jim.

Ale ci, którzy nie mogli tego pojąć, nie mieli po prostu wszystkich danych.

Nie wiedzieli na przykład, że Kim zamiast tych wszystkich zasra­nych, idiotycznych, kosztujących majątek samochodów od ojca wolała­by jeden pocałunek na dobranoc.

Chociaż raz w tygodniu i chociaż we śnie.

Bo choć on tego nie wiedział, ona nigdy nie zasypiała, póki nie wró­cił do domu. Leżąc w łóżku, przytulona do ukochanego małego pluszo­wego misia koala, którego kupił jej, gdy kiedyś zabrał ją z sobą do Sydney, czekała, aż zaparkuje samochód, przejrzy pocztę leżącą na stoliku w salonie, weźmie prysznic w łazience dla gości na parterze, aby nie budzić żony, i cicho pójdzie do sypialni. Gdy przechodził koło drzwi jej pokoju, martwiała w nadziei, że wejdzie do niej. Od dawna już tego nie robił. Co wieczór czekała, ale on nie przychodził i co wieczór ten miś koala z uchem mokrym od jej łez stawał się coraz bardziej obcy.

Którejś nocy – znała już wtedy Jima – gdy znowu czekała, a on zno­wu nie przyszedł, wstała z łóżka, zeszła do kuchni i elektrycznym no­żem do krojenia chleba odcięła głowę misiowi z Sydney.

Nawet nie płakała przy tym. Musiała tylko zwymiotować.

Rano, gdy ojciec wstał i zszedł do kuchni, żeby przygotować sobie poranną kawę, dwie części misia koala ciągle jeszcze leżały przy ostrzu elektrycznego noża do krojenia chleba.

Jim nie dałby jej nawet pluszowego misia, bo nie robił prezentów nikomu, ale też nie pozwoliłby jej nigdy zasnąć, nie pocałowawszy na dobranoc. Poza tym potrafił przyjść do niej nocą lub nad ranem i przy­nieść jej białe róże, bo nagle poczuł, «że dawno nie dał jej kwiatów». Były zawsze białe i zawsze dostawała je nocą. Zostawał wtedy u niej do świtu i robił z nią wszystkie te cudowne rzeczy, które tylko on potrafił.

Dlatego odkąd pokochała Jima, nie budzi się już w nocy z tego prze­rażającego snu, w którym miś koala z Sydney ma głowę jej ojca.

Związek Jima z Kimberley krył jeszcze jedną tajemnicę. Wtedy, podczas tej niezwykłej rozmowy «przy dwóch kreskach», Jakub poznał całą prawdę.

Jim i Kim zabierali go czasem na obiad do dobrych restauracji, cie­sząc się widokiem «komunistycznego młodego naukowca» zachwyca­jącego się dekadencją kolacji z homara i uczącego się rozróżniać fran­cuskie wina. Pewnego razu zauważył, że po każdej takiej nastrojowej kolacji Kim zostawiała ich samych przy stoliku na krócej lub dłużej i wracała potem bardzo zmieniona. Miała rozmazany makijaż, czasami było widać, że płakała, zawsze była rozmarzona i bardzo milcząca. Przytulała się do Jima tak erotycznie, że nawet jemu robiło się ciepło. Czasem trzeba było czekać na jej powrót nawet pół godziny. Jim kupo­wał wtedy jego ulubione meksykańskie piwo Corona lub palili dobre cygara, a czasami wychodzili na parking za budynkiem i palili mari­huanę. Mimo że to nie było normalne, Jim nigdy nie mówił, dlaczego Kim wychodzi.

Teraz powiedział.

Kim miała bulimię.

Wtedy, w połowie lat osiemdziesiątych, dla przybysza z Polski sło­wo «bulimia» kojarzyło się z nazwą egzotycznego kwiatu i Jim musiał mu długo tłumaczyć, co oznacza naprawdę. Kim po każdej dobrej kola­cji musiała wyjść i tej kolacji po prostu się pozbyć. Szła do toalety, sprawdzała jej wygląd i gdy stwierdziła, że jest czysta i przytulna, robi­ła to tam. Bo Kim mogła wymiotować tylko w estetycznych, eksklu­zywnych toaletach. Ponadto robiła to z największą przyjemnością po wystawnych i dystyngowanych kolacjach z winem i świecami. Jeśli to­aleta nie spełniała jej oczekiwań, brała taksówkę lub samochód z parkingu i jechała do siebie, do wykwintnej willi w Garden District przy Charles Avenue i robiła to u siebie, we własnej łazience, po czym wra­cała do Jima.

Jim opowiadał mu, że dla Kim to bardzo erotyczne przeżycie. Wy­miotując, doznawała seksualnej satysfakcji. Kim reagowała na spełnie­nie seksualne płaczem – ze szczęścia – i skutkiem tego właśnie wracała do stolika z rozmazanym makijażem i rozmarzona. To, co działo się przy stoliku po tym, jak ona to zrobiła, było więc niczym innym, jak przytula­niem się kobiety do kochanka zaraz po miłosnym akcie. Jim to wiedział i odwzajemniał się jej czułością, której nigdy nie okazywał jej w innych okolicznościach. W takim momencie był dla niej najczulszym facetem na «zaraz po». Dawał jej to, o czym marzy większość kobiet, a czego nie­wiele tylko doznaje. Ponadto prawie zawsze dawał jej to przy dobrym winie, przy świecach i z muzyką w tle. Nie miało znaczenia, że przeważ­nie ona płaciła rachunki, chociaż to Jim ją zapraszał. Jim ją tą teatralnie egzaltowaną i przesadzoną czułością zniewalał, o czym doskonale wie­dział, był bowiem inteligentnym manipulantem od momentu, gdy zauwa­żył, że kobiety najbardziej przywiązują się do mężczyzn, którzy potrafią ich słuchać, okazywać im czułość i doprowadzać je do śmiechu.

To zniewolenie było dość wyrafinowanym fragmentem układu, któ­ry skonstruowali sobie w trakcie tego związku, ale tak naprawdę Jim uzależniał od siebie Kim czymś zupełnie innym. Wiedział, jak zdobyć dobrą kokainę, i wiedział doskonale, jak działa i co zrobić, żeby działa­ła jeszcze lepiej. Małe molekuły jej chemicznej struktury najszybciej dostają się do krwi przez błonę śluzową, dlatego większość ludzi apli­kuje ją sobie przez nos.

Ale najwięcej błony śluzowej u kobiet jest oczywiście w pochwie.

Są tam kilometry kwadratowe błony śluzowej, przez którą może wniknąć wszystko o masie cząsteczkowej zbliżonej do kokainy. Jim wiedział o tym doskonale. Czasami, gdy był w łóżku z Kim, celowo opóźniał wejście w nią do momentu, gdy ona sycząc ze zniecierpliwie­nia, gryzła jego ucho i sama prosiła go o to. Wtedy Jim, gdy miał aku­rat dosyć kokainy w kieszeni spodni lub w szufladzie nocnego stolika, otwierał mały plastikowy woreczek z proszkiem i tuż przed wejściem w nią, pieczołowicie rozprowadzał kokainę na swoim członku. Wie­dział, że kokaina działa znieczulająco. Dlatego też podczas czekania w niej rejestrował o wiele mniej sygnałów od swojego prącia i potrafi! czekać, nie obawiając się, że mimo ogromnego podniecenia utraci kon­trolę i minie punkt, spoza którego nie ma już powrotu dla mężczyzny.

Poruszając się w niej cały czas, musiał odczekać około dwóch mi­nut, co dla większości mężczyzn, jak pokazują statystyki, jest proble­mem. Kim tymczasem przeżywała te swoje niezwykłe pierwsze dwie minuty, które dla większości kobiet są jednocześnie ostatnie, po czym dostawała prawdziwy kick i, według Jima, który uwielbiał poetycko i kiczowato przesadzać, «przenosiła się nagle na inną planetę, w zupeł­nie inny wymiar absolutnie niezmierzalnej rozkoszy».

I chociaż prawda jest taka, że Kim zapewniała to sobie głównie dzięki swojej błonie śluzowej, chemicznym właściwościom oraz ma­łym rozmiarom molekuły kokainy, to i tak była święcie przekonana, że zawdzięcza to wyłącznie miłości Jima.

Gdy Jim mu to opowiedział, zaczął zastanawiać się, czy on też kie­dyś będzie miał tyle odwagi.

I tyle kokainy.

Ale to było trzy miesiące temu.

Teraz nienawidził Jima. Za tę niewierność.

Usiadł za swoim biurkiem i z wściekłością wyrwał z komputera kla­wiaturę, na której Jim pozostawił te dwa woreczki z białym proszkiem dla niego oraz klucz do kajdanek i rzucił wszystko na stertę kartonów i segregatorów pod oknem.

Po piętnastu minutach wściekłość mu minęła i chciał wrócić do pracy, ale nie mógł. Wstał, podszedł do okna i zabrał się do wyciągania klawia­tury ze sterty. W pewnym momencie kątem oka zauważył woreczek z proszkiem w samym rogu, przy obtłuczonej kamiennej doniczce z wy­schniętą palmą, którą regularnie zapominał podlewać. Sięgnął po niego, potem zdjął ze ściany starą fotografię, tę samą, której ostatnim razem użył Jim, usiadł na podłodze, wysuszył szkło płomieniem zapalniczki, położył fotografię na podłodze i wysypał zawartość woreczka na ciepłą jeszcze powierzchnię. Wstał i z szuflady biurka wyjął maszynkę do golenia, którą trzymał tam, odkąd zdarzało mu się spędzać tutaj całe noce. Odkręcił śrub­ki mocujące żyletkę w maszynce i wydobył ją na zewnątrz. Wrócił pod okno i zaczął nieudolnie uderzać jej ostrzem w kupkę białego proszku na szybce. Nie minęła nawet minuta, gdy poczuł, że drętwieje mu ręka.

Jak Jim mógł tłuc w ten proszek piętnaście minut bez przerwy? – pomyślał.

Był pewien, że i tego Jim nie nauczył się w Harvardzie, tylko w wię­zieniu w Baton Rouge.

Nagle żyletka przesunęła się w jego palcach, poczuł ból i duża kro­pla krwi spadła na biały proszek rozsypany na szkle.

Czerwona kropla powoli i majestatycznie wsiąkała w śnieżnobiałą kokainę na szybie. Przez kilka sekund patrzył na to oczarowany.

Nagle zdał sobie sprawę, że popełnia błąd. Przecież to nie krew ma być w kokainie, tylko kokaina we krwi!

Szybkim ruchem oddzielił tę część proszku, która nie zetknęła się jeszcze z krwią, uformował dwie podłużne kreski, wyciągnął banknot z portfela, zwinął go w rurkę, wsunął jej koniec w nos i wciągnął gwał­townie jedną kreskę proszku. Przez chwilę nachylał się nad fotografią i widząc odbicie swojej twarzy ze sterczącym z nosa banknotem, za­śmiał się, rozbawiony. Po krótkim wahaniu wciągnął także drugą kre­skę białego proszku. Następnie oparł się wygodnie plecami o stertę kar­tonów i śledził leniwie, jak mijają zmęczenie i wyczerpanie pracą, nerwowość i rozczarowanie ostatniej godziny. Wracała świeżość.

Mózg znowu dał się oszukać. I ciało też.

Jim, gdyby tutaj był, miałby znowu rację.

Było mu dobrze.

Teraz był już najzwyczajniejszym w świecie ćpunem.

Nikt nie zaprosił go tym razem do stołu. Sam sobie wysypał, sam sobie pokroił i sam sobie to przepuścił przez błonę śluzową. Tego już nie można tłumaczyć tym, że się «chciało raz spróbować, aby wiedzieć, jak to jest». On już wiedział, jak to jest. Właśnie dlatego to robi.

Zaczynał rozumieć szympansa ze spektakularnego eksperymentu, o którym czytał ostatnio w prasie naukowej.

Przywiązany do fotela, podłączony kablami do elektrokardiografu, elektroencefalografii oraz miernika ciśnienia tętniczego szympans mógł, uderzając łapą w żółty guzik będący końcówką dozownika, wstrzykiwać sobie roztwory różnych narkotyków: LSD, heroiny, mor­finy, amfetaminy, cracku i wielu innych, łącznie z kokainą. Po pewnej liczbie uderzeń szympans osiągał swoisty stan nasycenia i przestawał uderzać, popadając w rodzaj narkotycznego snu, letargu, narkozy lub euforii.

Poza jednym jedynym wyjątkiem.

Przy dozowniku z kokainą walił w żółty guzik tak długo, aż puls rósł mu do ponad czterystu uderzeń na minutę, dostawał migotania komór serca i zdychał.

Z łapą na żółtym guziku.

Skąd on to znał?

Jak to skąd?!

Z Mazowsza, Podkarpacia, Pomorza i Kujaw na przykład.

Tylko że to nie były szympansy, nikt nie podłączał ich do elektrokar­diografu, a związek chemiczny nie był kokainą i oficjalnie nazywał się roztworem wodnym etanolu, nieoficjalnie zaś gorzałą. Ponieważ ten zwią­zek chemiczny nie był aż tak szkodliwy, tracili przytomność bez migota­nia komór, ale «łapę na żółtym guziku» też trzymali do samego końca.

Myślał o tym szympansie bez większego lęku czy niepokoju. Nie miał najmniejszego powodu. Oceniał, że uzależnienie od narkotyku tak czystego jak kokaina nie następuje po kilku wzięciach. Wiedział wprawdzie, że kokaina zabija mózg o wiele subtelniej niż młot pneu­matyczny, ale mimo to nie miał żadnych obaw. Jego mózgowi na razie było z kokainą wyjątkowo po drodze. Teraz tak jakoś się po prostu zda­rza, że zamiast kofeiną czasami cuci się kokainą. Niedługo wróci do Polski i pozostanie mu roztwór wodny etanolu. Poza tym, o czym wszyscy wiedzą, szympansy odpadły z peletonu w tym wyścigu ewolu­cji i może tłuką w ten guzik, bo brakuje im paru ważnych genów.

Czuł znowu świeżość, miał jasny umysł; zmęczenie minęło. Uwiel­biał pracować w tym stanie świeżości, entuzjazmu i przy tych szalo­nych pomysłach kłębiących się w jego głowie. Podniósł się szybko z podłogi, zabrał klawiaturę, wrócił do biurka i połączył z komputerem.

Nagle zadzwonił telefon.

Jacek. Poznał jego głos natychmiast.

Nawet nie próbował przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz rozma­wiali z sobą.

To nie miało absolutnie żadnego znaczenia.

Zawstydzony swoją bezradnością, bezsilny i zdesperowany, Jacek opowiadał mu o Ani.

Zadzwonił do niego o czwartej nad ranem z Polski po kilku latach od ich ostatniej rozmowy i opowiedział, że jego ośmioletnia córka Ania ma białaczkę i umiera. Tak po prostu mu opowiedział.

Nawet nie prosił o pomoc. Bo Jacek, odkąd go znał, zawsze miał kłopoty z proszeniem.

Opowiedział mu to w taki sposób, jak gdyby chciał to mieć po pro­stu za sobą.

Nie wie do dzisiaj, dlaczego, ale słuchając go i wypytując o szcze­góły, nabierał przekonania, że uda mu się pomóc. To pewnie przez tę kokainę. Był przecież ważny i miał zawsze rację.

A od czasów Natalii wiedział o białaczce wszystko.

Jak mógł nie wiedzieć? Jego Natalia, gdyby miała więcej szczęścia, umarłaby na białaczkę.

Gdyby nie umarła wcześniej.

Odłożył słuchawkę. Był wstrząśnięty tym, co usłyszał. Wyłączył komputer i postanowił wrócić pieszo do domu. Idąc pustą o tej porze St. Charles Street, myślał o przeznaczeniu. Był prawie pewny, że przezna­czenie to wymysł i przesąd. Bóg ma za dużo ważnych spraw na głowie, aby ustalać przeznaczenie całego tego mrowiska ludzi. Poza tym nie ma takiego przeznaczenia, które uśmierca ośmioletnie dziecko. Gdy wcho­dził do domu, w pokoju Jima świeciło się światło. Ucieszył się. Potrze­bował teraz rozmowy jak niczego innego na świecie.

Delikatnie zapukał, wszedł, nie czekając na zaproszenie, i bez żad­nych wstępów zapytał:

– Jim, jak myślisz, ile może kosztować przeszczep szpiku kostnego tutaj, w Tulane? Ona ma osiem lat, jest w Polsce i może przeżyć jeszcze ze trzy miesiące. To córka mojego przyjaciela.

Jim zareagował tak, jak zawsze reagował na ważne i istotne pyta­nia: zatopił się na chwilę w swoich myślach. Tym razem trwało to znacznie dłużej niż zazwyczaj. Nagle wstał z łóżka, podszedł bardzo blisko do niego i powiedział:

– Słuchaj, ja mało wiem o tym szpiku. Podejrzewam, że szpik kost­ny jest w kościach. Poza tym nie wiem nic na ten temat. Jeśli się na to umiera, to znaczy, że to jest drogie. W Ameryce wszystko, na co się umiera, a można nie umrzeć, jest drogie. Popatrz, jakimi autami jeździ i gdzie mieszka ojciec Kim i jak każdego roku rosną i podnoszą się pier­si matki Kim. Nie ma żadnego znaczenia, czy to kosztuje 100, czy 300 tysięcy. Za dużo, aby mieć. Ty nawet nie widziałeś takich pieniędzy. Ja widziałem, ale nigdy nie były moje. Nie pozwolimy jednak, aby ta mała umarła tylko dlatego, że urodziła się nie w tym kraju, co trzeba. W po­niedziałek ty staniesz przed rektoratem w Tulane z plakatem. Ja z takim samym plakatem usiądę na samym środku Bourbone Street. Dzisiaj jesz­cze zadzwonimy do radia tutaj, w Nowym Orleanie. Przy zbiórce pienię­dzy reklamy są zawsze najdroższe. Oni na pewno pomogą. Przed i po spotach o tamponach wsadzą nowe, o umierającej na białaczkę niewin­nej dziewczynce z komunistycznej Polski. Ta firma od tamponów na pewno z wdzięczności się dołoży. Jutro, a w zasadzie to już dzisiaj, jest niedziela. Pójdziesz do kościoła, opowiesz księdzu o wszystkim. Idź do tego, gdzie przychodzi wielu turystów. Oni, gdy się wzruszą, dają więcej na tacę. Miejscowi w tym kościele to głównie czarni. Oni nie mają pie­niędzy, a poza tym białaczka im się rasistowsko kojarzy. W poniedzia­łek Kim pójdzie do Student Union i wyjdzie dopiero gdy obiecają jej, że zorganizują kwestę na campusie. I napisz do wszystkich, którzy są w twoim zespole. Zadzwoń do tego geniusza z Harvardu. Białaczka to też geny. On ma na to pieniądze. Musi tylko to dobrze zaksięgować. Słu­żysz im mózgiem. Mózg dobrze funkcjonuje, gdy dusza jest spokojna. Za spokój duszy trzeba płacić. On to wie. Jest stąd. Tutaj prawo do spo­koju duszy wpisane jest w poprawki do konstytucji. Poza tym zadzwoń do polskiej ambasady. Niech skontaktują się z Tulane. Lekarze zawsze lubią, gdy proszą ich o coś ważni, ale zdrowi ludzie, szczególnie z amba­sad. I nawet nie myśl, że nie zbierzemy tej kasy.

Słuchając Jima, przejmował stopniowo tę jego pewność, entuzjazm i wiarę w siebie. To «zbierzemy» było jak wyznanie przyjaźni. Pomy­ślał, że przeznaczenie jednak istnieje. Inaczej nie spotkałby Jima w swoim życiu.

Gdy wrócił do swojego pokoju, miał gotowy plan. Położył się w ubraniu na wytartej skórzanej kanapie przed telewizorem i czekał na świt. Był podniecony. Nie mógł doczekać się poranka, aby zacząć dzia­łać. Nagle usłyszał szmer przy drzwiach pokoju. Ktoś wsunął białą ko­pertę w szparę przy podłodze. Wstał, podniósł ją i otworzył. Pomiędzy banknotami tkwiła mała, wyrwana z zeszytu kartka.

Dla Ani — Jim.

Ze wszystkiego, co działo się w trakcie następnych dwóch niesamo­witych tygodni, zarejestrował na całe życie tylko kilka zdarzeń. Pamię­ta, że zupełnie przestał bywać w wynajmowanym pokoju i przeniósł się na stałe do swojego biura, pisał setki listów, odwiedził prawie wszyst­kie większe firmy w Nowym Orleanie, kwestował w kościołach, auto­busach, restauracjach, sklepach i klubach nocnych. Zetknął się zarówno ze wzruszającą solidarnością, jak i odrażającą obojętnością.

Wiedział na pewno, że Ania może przyjechać, gdy pewnego wie­czoru, mniej więcej tydzień od rozpoczęcia akcji, zadzwonił do niego ojciec Kim i powiedział:

– Wszyscy moi lekarze i wszystkie pielęgniarki przeprowadzą tę operację bez honorarium. Ponadto skontaktowałem się z moim przyja­cielem w Biurze Imigracyjnym w Waszyngtonie i załatwiłem dla tej małej obietnicę wizy. Jutro zaczniemy poszukiwania dawcy szpiku. Ba­zą danych dawców w Minneapolis – a tylko tam można coś znaleźć, jak pan wie – opiekuje się mój doktorant. Podałem mu już dokładną cha­rakterystykę antygenu tkankowego Ani. Powinniśmy mieć dawcę w ciągu trzech dni. – Umilkł, a po chwili dodał: – Moja córka podziwia pana. Nawet pan nie wie, jak panu zazdroszczę.

Trzy tygodnie później stał na lotnisku i patrzył, jak pracownica LOT-u pcha wózek inwalidzki, na którym siedziała zupełnie łysa, prze­rażona dziewczynka w spranym bawełnianym dresie. Miała ogromne zielone oczy, była przeraźliwie chuda i przytulała do siebie małego pajacyka w czerwonym kubraczku i kapeluszu.

To była Ania.

Podszedł do niej i przedstawił się.

– Mam na imię Ania. A to jest Kacper – powiedziała, wskazując na pajaca. – Mama powiedziała, że pan może coś zrobić, abym nie umarła.

Stanął jak wryty. Nie wiedział, co powiedzieć. Zebrał wszystkie si­ły, aby nie pokazać, że połyka łzy.

Nie rozstawała się z Kacprem nigdy. Spała z nim, rozmawiała. Tu­liła go czule do siebie, gdy płakała z tęsknoty. Ten szmaciany pajac na­gle stał się dla niej symbolem wszystkiego, co łączyło ją z przeszłością, rodzicami i z tym, co rozumiała, a co kojarzyło się jej z bezpieczeń­stwem i domem w Polsce. Pielęgniarki z Tulane opowiadały mu, że na­wet zamroczona narkozą, tuż przed operacją, przytulała go z całej siły do siebie i tylko z trudem wyciągnęły go z jej zaciśniętych, sinych od ukłuć igły i niewyobrażalnie chudych rączek.

Z tamtego okresu pamięta też przykład odrażającej obłudy. Pewne­go dnia, już po telefonie ojca Kim, odwiedził go w biurze krępy męż­czyzna o rozbieganych oczach, przypominający lisa. Przedstawił się ja­ko pracownik polskiej ambasady w Nowym Jorku i poprosił o okazanie paszportu. Na szczęście przyszło mu do głowy, aby zapytać, po co. Wy­wołało to atak niewiarygodnej złości. Dowiedział się wtedy, że «rujnu­je obraz Polski w oczach amerykańskich imperialistów», że «żebrze jak ostatni obdarty i opluwany Cygan pod kościołem», że «kompromituje Polskę jako naukowiec i obywatel». Słuchał go ze zdumieniem i obrzy­dzeniem. Do dzisiaj zastanawia się, dlaczego nie wyrzucił go wtedy z biura.

Spotkał tego mężczyznę jeszcze raz. Tulane University, gdy akcja pomocy Ani skończyła się szczęśliwie, zorganizowała konferencję pra­sową. Obecna była też lokalna telewizja. Pamięta, że i on przyjmował gratulacje od wszystkich. W pewnym momencie, gdy kamery skiero­wane były właśnie na niego, podszedł ten mężczyzna z ambasady i wy­ciągnął rękę z gratulacjami. Wtedy on spojrzał mu w oczy i powiedział:

– Wie pan co? Śniło mi się, że pan się powiesił. Obudziłem się wy­raźnie uspokojony. Nie podał mu ręki.

Pamięta też moment pożegnania z Anią, gdy odprowadzał ją na sa­molot Delty z Nowego Orleanu do Chicago, gdzie miała połączenie LOT-u do Warszawy. Nie musiał z nią lecieć. Delta w ramach swojego udziału w akcji zapewniła jej pełną opiekę. Gdy zniknęła na tym swoim wózku za drzwiami samolotu, poczuł nagłą pustkę, smutek i samotność.

Czy tak za każdym razem czuła się jego matka, gdy on jako kilkuna­stoletni chłopiec zostawiał ją i wyjeżdżał na drugi kraniec Polski?

Przepychając się przez tłum na lotnisku, nagle zaczął zastanawiać się, czy te jego wszystkie bakterie powodujące tyfus, wszystkie stany uniesienia w spełnionym podziwie i cały ten zgiełk jego życia nie są przypadkiem tylko formą ucieczki przed pustką i samotnością. Ania wypełniła na kilka tygodni tę pustkę radością, wzruszeniem i czymś na­prawdę ważnym.

Z zamyślenia wyrwało go jego własne nazwisko, wypowiadane przez lotniskowe megafony. Miał pilnie zgłosić się do stanowiska in­formacyjnego Delty.

– Zostawiono tutaj coś dla pana – poinformowała go z uśmiechem praktykantka w granatowym uniformie i podała mu plastikowy worek.

Na miejscu rozpakował worek. Wyjął małego pajacyka w czerwo­nym kapeluszu, położył na ladzie i stał nieruchomo, patrząc na niego.

To było tak dawno – pomyślał.

Wyłączył komputer, dopił colę z puszki i spakował wydruki i czaso­pisma do przeczytania przez niedzielę. Przechodząc do drzwi wyjścio­wych obok sosnowego regału, zatrzymał się na chwilę i poprawił czer­wony kapelusz małego szmacianego pajacyka, siedzącego między książkami na najwyższej półce.


ONA: Obudziła się znowu przed budzikiem. Już nawet się nie dziwi­ła. Kiedyś nigdy jej się to nie zdarzało, teraz stało się codziennością.

Poniedziałek! Uśmiechnęła się do siebie.

Tak bardzo tęskniła w czasie tego weekendu...

Już niedługo będzie znowu w biurze, włączy komputer, przeczyta maił od niego i zrobi się jej tak dobrze.

Cichutko wysunęła się z łóżka i poszła do łazienki.

Stała pod prysznicem i zastanawiała się, czy chciałaby, żeby on tu­taj teraz był i widział ją nagą.

Wiedziała, że spojrzałby tylko raz na nią swoimi zamyślonymi oczami i zapamiętałby wszystko. Nie, teraz nie powiedziałby zupełnie nic, ale za kilka dni napisałby jej, że ma trzymilimetrowy pieprzyk pod prawą piersią i że on jest słodki, że jej lewa kość biodrowa bardziej wy­staje niż prawa i on chciałby kiedyś uderzyć o nią czołem, i że sutki jej piersi są bardziej brązowe, niż sobie wyobrażał i gdy już jej robiłoby się ciepło i dobrze od tych niesamowitych komentarzy, to on sprowadziłby ją na ziemię, pisząc, że nie powinna w żadnym wypadku myć się tym mydłem, bo ma za wysokie pH.

Dlatego nie była jeszcze całkiem pewna, czy chciałaby, żeby on ją widział. Postanowiła, że nie będzie teraz «analizować tego pożądania» i że zrobi to w biurze, znacznie później, gdy już przeczyta maił od nie­go, porozmawia z nim na ICQ, wypije piwo i będzie jej robiło się – lub będzie już – «błogo».

Uwielbiała myśleć o takich rozterkach właśnie w takim stanie.

Nie powie mu oczywiście o tym.

Jest pewna, że gdyby mu powiedziała, to byłby jeszcze czulszy, niż jest, czym prowokowałby ją do pisania «miłosnych listów», a i tak na końcu napisałby jej, że nie wolno «wstrzymywać się z takimi analiza­mi», nawet jeśli bowiem jej jest teraz błogo w tym biurze, to z pewno­ścią nie jest naga, a to dramatycznie zmienia postać rzeczy.

Z zamyślenia wyrwał ją mąż, który wszedł właśnie do łazienki. Przypomniał jej, że jeśli dłużej będzie zajmować prysznic, to z pewno­ścią spóźnią się do pracy.

Miał rację. Zupełną. Jak zawsze, nawet gdy nie miał.

Wytarła się szybko i naga pobiegła do szafy w sypialni.

Od momentu, kiedy już na samym początku z tą rozbrajającą bez­czelnością zapytał ją, jakiego koloru bieliznę ma na sobie, zaczęła my­śleć o tym każdego ranka, kiedy się ubierała.

Oczywiście nie powiedziała mu, bo było to dla niej zbyt intymne. Kiedy jednak okazało się, że jego ulubionym kolorem jest zielony, ja­koś tak «przypadkowo» kupiła trzy komplety w różnych odcieniach zie­leni.

Postanowiła, że dzisiaj włoży ten ciemnozielony, najbardziej sexy, z zapinką stanika z przodu i z koronkowymi majteczkami o nieprzy­zwoicie wysokim wycięciu.

Czuła, że to byłby jego ulubiony.

I wcale nie dlatego, że jej mąż patrzył na nią tak dziwnie, gdy czasa­mi siedziała w sypialni tylko w tej bieliźnie, robiąc makijaż.

Lubiła moment wchodzenia do biura. Od dawna już rzadko nie była pierwsza. Było cicho i była sama. Uwielbiała tę samotność w biurze, odkąd go sobie znalazła. Zaparzała kawę i kiedy już jej zapach rozcho­dził się po całym biurze, włączała komputer i gdy modem wybierał nu­mer modemu ich warszawskiego providera Internetu, siadała pełna oczekiwań, jak zadurzona nastolatka, z filiżanką kawy przed monito­rem. Uruchamiała program pocztowy i czekała, aż wszystkie maile ściągną się z ich firmowego poznańskiego serwera na jej komputer. Po­tem otwierała po kolei maile od niego i czytała.

I stawało się tak cudownie i romantycznie.

I tak było nieustannie od kilku miesięcy, ale ona wiedziała, że tak wcale nie musi być. Wiedziała, że wszystko jest ulotne, nietrwałe i trze­ba to przeżywać «tutaj i teraz», nawet gdy to jest tak wirtualne jak ich znajomość.

Serwer w Poznaniu nie odpowiadał.

Próbowała co najmniej osiem razy. Nie mogła się doczekać, aż przyjdzie sekretarka i natychmiast zmusiła ją pod jakimś pretekstem do sprawdzenia poczty. Z jej komputera też nie można było połączyć się z Poznaniem.

Była wściekła i rozczarowana. Zepsuli jej ten cały poranek, a dla niej poniedziałek rano był od kilku już miesięcy tym, czym dla wielu piątkowy lub sobotni wieczór.

Zadzwoniła do Poznania.

Powiedzieli jej, że ktoś zaatakował ich serwer i że pracują nad tym, ale że to jest poważne i że dzisiaj nie naprawią tego z pewnością, bo nie wiedzą nawet dokładnie, co zostało zniszczone.

Palanty! On na pewno by wiedział, co zostało zniszczone, już po pa­ru minutach – pomyślała wściekle.

Zadzwoniła do niego.

– Jakubku, dzień dobry. Tęskniłam za tobą – wyszeptała. – Nasz serwer w Poznaniu nie działa, więc nie mogłam przeczytać twoich maili, a wiesz, jakie to dla mnie ważne. Wpadłam więc na pomysł, że mógłbyś mi je teraz przez telefon przeczytać. Jeszcze nigdy tego nie ro­biłeś. Wiesz, że będzie mi dobrze, gdy to zrobisz. Zrobisz to, prawda? – zapytała.

Przez kilka sekund nie odpowiadał, a potem powiedział coś, co ją zaniepokoiło:

– Nie przeczytam ci ich, bo nie mogę.

– Jakubku, ale przecież napisałeś je do mnie i wysłałeś, prawda?

– Oczywiście, że napisałem i wysłałem, ale... potem... potem zmieniłem zdanie – powiedział.

Przez chwilę analizowała to zdanie i nagle wiedziała.

– Jakub! Czy ty, przepraszam, gdy już zmieniłeś zdanie, jak ty to delikatnie i sprytnie nazywasz, wykończyłeś serwer w Poznaniu, żeby i on «zmienił» zdanie i mi ich nie doręczył? – zapytała zdenerwowana.

– Nie, nie wykończyłem... Ale tylko dlatego, że nie umiałem. Wy­kończył go mój kolega Jacek z Hamburga. Wybacz mi, proszę. Kiedyś ci to wytłumaczę.

Było jej przykro, czuła się zraniona przez niego, w zasadzie po raz pierwszy, od kiedy zaistniał w jej życiu.

– Co było w tych mailach? – zapytała podniesionym głosem. Od razu wiedziała, że było to najgłupsze pytanie, jakie mogła zadać.

– Nie odpowiadaj – powiedziała szybko. – To było idiotyczne pyta­nie. Zadzwonię do ciebie później. Teraz muszę się uspokoić.

Odłożyła słuchawkę.

Nic już nie było tak jak kiedyś, «przed nim».

Jak ona w ogóle żyła «przed nim»?

Facet wysyła maił do niej i potem rozkłada cały komputer, żeby ona go nie mogła przeczytać. Kto robi takie rzeczy, kto zadaje sobie tyle trudu, kto wpada w ogóle na takie pomysły?


ON: Budził się rano i myślał o niej. Nie pamięta dokładnie, kiedy to się zaczęło, ale od kilku tygodni niezmiennie tak było. Niepokoił go trochę nastrój, w jaki wprawiały go te myśli. Wyczekiwanie i taki dziw­ny smutek. Nagły ucisk w piersiach lub nagłe niekontrolowane wzru­szenia, gdy w radiu ktoś śpiewa o miłości, a on akurat wypił już trochę wina. To było nowe. Kiedyś zauważał w radiu tylko wiadomości.

Wkradła się niepostrzeżenie w jego życie. Od pierwszej chwili, gdy zaistniała, była niezwykła. Nigdy nie zapomni tego popołudnia, gdy pracując nad swoim programem, nagle kątem oka zauważył na monito­rze swojego komputera, że ktoś przesłał mu wiadomość, używając ICQ. Otworzył ją i przeczytał:

Jestem jeszcze trochę zakochana resztkami bezsensownej miłości i jest mi tak cholernie smutno teraz, że chcę to komuś powiedzieć. To musi być ktoś zu­pełnie obcy, kto nie może mnie zranić. Nareszcie przyda się na coś ten cały In­ternet. Trafiło na Ciebie. Czy mogę Ci o tym opowiedzieć?

Poraziła go tą szczerością. Pozwolił. Nie opowiedziała mu w końcu i tak to się zaczęło.

Dzisiaj też obudził się z myślą o niej i uśmiechnął się do siebie.

Był poniedziałek! Będzie z nim przez całych pięć dni.

Zaczynał się wrześniowy słoneczny dzień w Monachium. Postano­wił, że przy tej pogodzie pojedzie do biura skuterem.

Kiedyś, «przed nią», nigdy nie zauważyłby tego zdarzenia, zatopio­ny w swoich myślach o algorytmach, genetyce i ostatnim dokuczliwym błędzie w programie. Dzisiaj jednak zauważył i był tym w dziwny spo­sób podniecony.

Jeszcze na przedmieściu, na jednym ze skrzyżowań stanął obok srebrzystego mercedesa z odkrytym dachem. Już to było trochę dziw­ne o tej porze dnia i przy tym chłodzie. Kierowcą była kobieta. Mogła mieć trzydzieści lat. Ubrana w granatową, plisowaną, bardzo krótką spódniczkę i obcisłe kremowobiałe body, trzymała w lewej dłoni pusz­kę coli light, którą sączyła przez długą zieloną słomkę. Miała duże owalne okulary słoneczne ze złoceniami na oprawkach. Na siedzeniu pasażera leżała rakieta tenisowa przykryta częściowo katalogami mo­dy. Na wąskim skórzanym siedzeniu za nią leżały porozrzucane w nie­ładzie plastikowe opakowania od płyt kompaktowych. Zatrzymał się tuż obok niej. Na skuterze był zawsze pierwszy w kolejce przy świa­tłach na skrzyżowaniu. Czekając na zielone światło, nagle przechyliła się do tyłu, aby podnieść płytę z tylnego siedzenia. Spódnica uniosła się przy tym i nie można było nie zauważyć, że jej body przy zapin­kach między udami ma kolor spódnicy! Ona trwała w tym wychyleniu i przebierała płyty CD na tylnym siedzeniu tak, jakby znała ich tytuły poprzez dotyk, a on wpatrywał się w te zapinki i starał się ze wszyst­kich sił skupić na myśli, że takie zapinki to bardzo praktyczne rozwią­zanie. Nagle odwróciła głowę w jego stronę, ich okulary spotkały się. Uśmiechnęła się do niego, rozchylając wargi. Zaskoczony, odchylił gwałtownie głowę w zawstydzeniu, czując się jak mały chłopiec przy­łapany na podpatrywaniu przez dziurkę od klucza kąpiącej się starszej siostry. Na twarzach innych kierowców wokół jej kabrioletu widać by­ło poruszenie.

Światło zmieniło się na zielone, ale zanim ruszyła, zdążył to zauwa­żyć pierwszy raz. Nie był jeszcze jednak pewien. Zaczął się wyścig o najlepsze miejsce przy niej na następnych światłach. Cieszył się, że zdecydował się dzisiaj na skuter. Nawet jeśli przyjedzie ostatni, i tak będzie miał miejsce zaraz «przy scenie». Nie, nie mylił się! Na każdych kolejnych światłach sutki jej piersi pod obcisłym kremowym body co­raz bardziej się odciskały. Oczarowany, wpatrywał się w te piersi zza swoich ciemnych okularów i zastanawiał się, czy to chłód tego poranka, czy to jej głód, czy to może oni, kierowcy.

Otwierając drzwi swojego biura, usłyszał telefon. To była ona. Mu­siało się coś stać. Przedtem dzwoniła do niego tylko jeden raz. Kiedy jednak wyszeptała to «tęskniłam za tobą», niepokój minął i wrócił mu erotyczny nastrój. Zastanawiał się właśnie, jak dowiedzieć się od niej, czy też ma takie body, z zapinkami między udami, niekoniecznie kre­mowe, gdy ona nagle zapytała go o e-mail z soboty.

Nie spodziewał się tego. Nie przyszło mu do głowy, że Jacek, po­proszony o zdjęcie jednego jedynego maiła, «zdołuje» cały komputer. Jak zna Jacka, na pewno «zrobił to dla pewności».

I chociaż jeszcze nigdy nie widział jej źrenic, wyobrażał sobie, że mu­szą być ogromne i szczególnie piękne, gdy mówi to wyjątkowe zdanie:

«Wiesz, że będzie mi dobrze, gdy to zrobisz. Zrobisz to, prawda?».

Nie zrobi. Nie przeczyta jej tego tekstu.

Dla tych źrenic właśnie. Chciałby przecież chociaż raz je zobaczyć.


ONA: Nie umiała jeszcze nazwać tego, co się z nim działo. To nie było «zakochanie». Wiedziała, że przy zakochaniu nie ma aż tak silnych objawów. Chociaż nagle zdała sobie sprawę, że mogła się mylić w jego przypadku.

Kiedyś próbował jej wyjaśniać wszystko, co dzieje się w mózgu osób dotkniętych «gwałtownym uczuciowym powikłaniem» ogólnie znanym jako miłość, za pomocą swojej chemicznej teorii miłości. We­dług niego nie miało to nic wspólnego z szaleństwem, namiętnością i zauroczeniem. Brzmiało raczej jak raport laboranta. Sprowadzał wszystko do hormonów, dopaminy i odpowiedniego garnituru genów. Starał się ją przekonać, że można być szczęśliwym dzięki jakimś czaro­dziejskim «inhibitorom wychwytu zwrotnego serotoniny». I chociaż brzmiało to jak fragment tytułu jakiejś okropnie nudnej pracy doktor­skiej, wiedziała, że cokolwiek to było, ona dowie się dokładnie, co to znaczy. Chociażby po to, żeby się upewnić, że on nie ma racji. Gdy pi­sał to wszystko do niej, czuła się szczęśliwa i wiedziała na pewno, że żadne inhibitory nie mają z tym absolutnie nic wspólnego.

Słuchała tych tekstów – a w zasadzie czytała je – zgadzała się z nauko­wą możliwością ich prawdziwości, ale nigdy nie uwierzyła w nie do końca,

Nie mogła. Byłoby to równoważne z wiarą, że muzyka Chopina to tylko perfekcyjnie zaprogramowana sekwencja uderzeń w klawisze.

W to nie mogłaby nigdy uwierzyć.

Poza tym od kilku tygodni wiedziała na pewno, że Jakub jest i tak najbardziej romantycznym mężczyzną, jakiego spotkała w swoim ży­ciu.

Jeśli naprawdę Bóg stworzył ludzi, to przy nim spędził trochę wię­cej czasu.

Nagle poczuła, że go uwielbia bardziej niż kiedykolwiek.

Zadzwoniła jeszcze raz.

– Jakubku, czy nie mogłeś zniszczyć tego maiła bez niszczenia ca­łego serwera? Teraz nie będę cię miała cały poniedziałek, a tak się cie­szyłam i czekałam. Czy ten twój kolega może im teraz pomóc szybko to naprawić w tym Poznaniu?

Odłożyła słuchawkę i nagle wiedziała dokładnie, co zrobi.

Wzięła dyskietkę z ICQ, zamówiła taksówkę, powiedziała sekretar­ce, że się źle czuje i musi iść do lekarza oraz że jeśli nie wróci przed siedemnastą, to żeby wyłączyła jej komputer.

Taksówkarzowi kazała się zawieźć do tego nowo otwartego hotelu, o którym wszyscy ostatnio opowiadali. W recepcji zapytała, gdzie jest opisywana we wszystkich warszawskich gazetach Internet Cafe. Ka­wiarnia okazała się kilkoma komputerami w rogu klubu nocnego na pierwszej kondygnacji podziemia hotelu.

Gdy tam weszła, dochodziła dziesiąta rano.

Był to ekskluzywny klub nocny z barem, małym parkietem do tańca i stolikami otoczonymi wysokimi, ciężkimi krzesłami wykładanymi zielonym pluszem. Światła były przyciemnione, klub zupełnie pusty; tylko za barem stał młody barman z przekrwawionymi od kaca oczami, wycierający kieliszki. Był mniej więcej w jej wieku. Typ latynoskiego kochanka, z przylizanymi do tyłu czarnymi błyszczącymi włosami. Był ubrany w czarny, bardzo obcisły podkoszulek z napisem «możesz mnie mieć» w języku angielskim i wyglądał, jakby zatrzasnęło się nad nim solarium na co najmniej cztery godziny. Było widać po jego reakcji, że nie spodziewał się nikogo w poniedziałek o tej porze i że mu wyraźnie przeszkodziła «wylizywać rany» po wczorajszej nocy. Gdy podeszła do baru, zmierzył ją od stóp do głów, zatrzymując jedynie, przez ułamek sekundy, spojrzenie na jej ustach.

Zapytała o Internet.

Zaprowadził ją bez słowa do komputerów, ustawionych na małych ciężkich stolikach z drewna, z takimi samymi ogromnymi zielonymi krzesłami. Przy niektórych stały jeszcze pełne popielniczki, niektóre miały klawiaturę poplamioną czerwonym winem i nagle z pewnym rozbawieniem zauważyła też na jednym z monitorów wyraźny ślad krwi­stoczerwonych ust.

Genialne! Czy ona też czasami nie chciała czegoś takiego zrobić?

Na przykład wtedy, gdy Jakub nagle w trakcie jednej z opowieści na temat Internetu ni stąd, ni zowąd, zupełnie bez kontekstu, napisał: «Pragnę Cię tak bardzo teraz...». Zrobiło się wtedy tak czule. Ale tylko na chwilę. Zaraz potem poczuła, chociaż wtedy długo nie chciała przy­znać się do tego nawet przed samą sobą, że tak naprawdę chciałaby, aby właśnie wtedy dotknął ustami jej piersi.

Barman zauważył jej nagłe zamyślenie, chrząknął głośno i włączył kom­puter stojący dokładnie naprzeciwko baru. Gdy zaczął tłumaczyć jej, jak po­sługiwać się myszą, zmierzyła go tylko wzrokiem i powiedziała, że ma się nie trudzić, że doskonale da sobie radę bez jego kursu dla początkujących.

Wrócił za bar obrażony, patrząc na nią podejrzliwie.

– Macie ICQ na tych komputerach? – zapytała.

Po jego wzroku poznała, że nie ma zielonego pojęcia, o czym mówi. Zaczął kręcić, opowiadając, że czekają właśnie na nową wersję, a ona zastanawiała się, dlaczego mężczyznom tak trudno przychodzi przy­znać się, że jest coś, czego nie wiedzą, gdy wie o tym kobieta.

Postanowiła nie pytać go, czy może zainstalować ICQ sama.

Wsunęła dyskietkę, którą przyniosła ze sobą, i zaczęła instalować.

Przez cały czas patrzył na nią podejrzliwie spoza baru.

I wtedy przyszła jej do głowy niesamowita myśl.

Tak, to jest ta niezwykła konstelacja!

Ten klub, to, co stało się z tym serwerem w Poznaniu, jej nastrój i dzisiejszy stan wyobraźni.

Podeszła do baru i powiedziała:

– Czy mógłby mi pan przynieść do stolika przy komputerze litrową butelkę gazowanej wody mineralnej, cztery plasterki cytryny, dwie słomki do picia, cappuccino z podwójną porcją amaretto w środku oraz butelkę czerwonego wytrawnego wina i dwa kieliszki?

Widziała to jego zdziwienie, ale skinął tylko głową i zapytał:

– Przepraszam, do której płaci pani za komputer?

– Do wpół do piątej. I proszę mi zamówić taksówkę na szesnastą czterdzieści pięć.

Wróciła do komputera i bezpośrednio na jego pager wysłała e-mail:

Jakubku, przyjdź na ICQ najprędzej jak możesz. Powiem Ci o sobie wszyst­ko, co będziesz chciał.


Ta niezwykłość tego, że to w ogóle technicznie jest możliwe, już jej nawet nie dziwiła. Ale wdzięczność za tę mądrość ludzi nie przemijała w niej. Dzięki tej mądrości miała przecież jego.

Za chwilę komputer dał jej znać, że on już jest.

Kochanie, skąd się wzięłaś??? Nie mów mi, że Poznań już się «podniósł»?


Uśmiechnęła się, zadowolona.

Nie podniósł się. To ja się podniosłam. Za bardzo tęskniłam za Tobą i za bardzo się cieszyłam na ten poniedziałek, żeby dać to sobie odebrać jakiemuś padniętemu serwerowi w Poznaniu. Jestem w Internet Cafe w klubie nocnym w nowym hotelu w Warszawie i będę tu z tobą do 16.30. Siedzę w pobliżu ba­ru, za którym stoi oszołomiony ze zdziwienia barman, piję wodę mineralną z cy­tryną i zamówiłam butelkę czerwonego wina, którą zaraz otworzę. Oprócz bar­mana, który się zupełnie nie liczy, jesteśmy sami, tylko ty i ja.


I nie czekając na jego reakcję, napisała to nieprawdopodobne zdanie:

Jakubku, ja ci podrzucę za chwilę wszystkie dane o sobie, a Ty mnie proszę uwiedź.

UWIEDZIESZ MNIE DZISIAJ W TYM KLUBIE????????????

Zrób to, proszę. Jeszcze nigdy nie byliśmy razem w klubie nocnym, sami i z alkoholem w mojej krwi. l możemy długo nie być po raz drugi. Otwórz butel­kę czerwonego wina, które na pewno masz, zamknij na klucz drzwi biura i przy­pomnij sobie, że jest poniedziałek rano. Przecież poniedziałek rano to nasz naj­lepszy czas. Czekamy na niego zawsze bardzo długo i stęsknieni.


Przerwała pisanie i krzyknęła do barmana:

– Czy mógłby pan włączyć w końcu jakąś muzykę?! Najlepiej B.B. Kinga... proszę – dodała.

On już pewnie się niczemu nie dziwi, tenbarman – pomyślała.

Za chwilę dookoła niej w całym tym mrocznym i nagle tak przytul­nym klubie był blues.

Jakubku, więc żeby Ci było łatwiej i żebyś miał te same szansę, co wszy­scy, to Ci podam wszystkie najważniejsze dane o sobie. Mam dzisiaj ciemno­zielony koronkowy stanik rozpinany z przodu, czarną obcisłą bluzkę z trzema guziczkami ściąganą przez głowę, jestem wyjątkowo piękna, bo okres mi się skończył dwa dni temu, mam ciemnoczerwoną pomadkę na ustach i gdy dotykam warg palcami, to już mnie mrowi. Poza tym w powietrzu jest blues Twoje­go ulubionego B.B. Kinga i ja mam takie niesamowite myśli na myśli, że nawet moja własna podświadomość się rumieni. Masz przecież wszystko, czego po­trzebujesz. Klawiaturę, Internet i te swoje pragnienia, l moje pragnienia też masz. ZACZYNAJ wreszcie!


W klubie rozbrzmiewał jej ulubiony kawałek, «Dangerous mood», śpiewany przez Kinga z Joe Cockerem, a ona rozpięła wszystkie gu­ziczki bluzki, nalała wina do pełna, usiadła wygodniej na pluszowym krześle, położyła dłonie na klawiaturze i spojrzała w monitor. On już pisał jej te wszystkie czułości, na które tak czekała, a ona zastanawiała się, jak to się stało, że akurat dzisiaj włożyła właśnie tę bieliznę. Podno­sząc kieliszek z winem, przez sekundę spojrzała poza monitor. Barman stał nieruchomo, wpatrując się w nią z otwartymi ustami i wydawało się jej, że nie oddycha, aby nie zakłócać tego, co się tutaj właśnie za­czynało dziać.