"Adwokat" - читать интересную книгу автора (Connelly Michael)Rozdział 2Kiedy wszedłem do sali wydziału 2A, po obu stronach barierki tłoczyli się już prawnicy, którzy naradzali się i gawędzili. Widząc woźnego sądowego, który siedział już za swoim biurkiem, odgadłem, że sesja rozpocznie się punktualnie. Za chwilę na sali miał się pojawić sędzia. W okręgu Los Angeles funkcję woźnych sądowych pełnili zastępcy szeryfa przydzieleni do służby w areszcie. Podszedłem do biurka ustawionego obok barierki, tak aby obywatele mogli zadawać woźnemu pytania, nie naruszając przestrzeni przeznaczonej dla prawników, oskarżonych i personelu sądowego. Zobaczyłem, że przed zastępcą szeryfa leży wokanda. Zerknąłem na przypiętą do munduru plakietkę z nazwiskiem – R. Rodriguez. – Roberto, masz na liście mojego klienta? Harolda Caseya? Woźny przesunął palcem po kartce, ale szybko go zatrzymał. Miałem szczęście. – Tak, Casey. Jest drugi. – Dzisiaj jedziemy alfabetycznie. To dobrze. Będę miał czas z nim pogadać? – Nie, wprowadzają już pierwszą grupę. Właśnie ich wywołałem. Zaraz wyjdzie sędzia. Może będziesz miał parę minut, jak twój klient będzie w zagrodzie. – Dziękuję. Kiedy ruszyłem w kierunku bramki w barierce, woźny zawołał za mną: – Mam na imię Reynaldo, nie Roberto. – Jasne. Przepraszam, Reynaldo. – W mundurach wszyscy wyglądamy tak samo, nie? Nie wiedziałem, czy miał to być żart, czy przytyk. Nie odpowiedziałem. Uśmiechnąłem się tylko i wszedłem za barierkę. Skinąłem głową kilku prawnikom, których nie znałem, i kilku, których znałem. Jeden z nich zatrzymał mnie, by zapytać, ile czasu zamierzam zająć sędziemu, bo chciałby mniej więcej wiedzieć, kiedy ma wrócić na rozpatrzenie sprawy swojego klienta. Odparłem, że moja będzie krótka. Podczas posiedzenia wstępnego oskarżonych wyprowadza się z aresztu w grupach po czterech i umieszcza w części oddzielonej od reszty sali sądowej barierą z drewna i szkła, zwanej potocznie zagrodą. Dzięki temu podsądni mogą się naradzać z adwokatami, czekając, aż zostaną wywołani przez sąd. Zbliżyłem się do zagrody w chwili, gdy zastępca szeryfa otworzył drzwi celi przylegającej do sali, skąd wyszło czterech oskarżonych pierwszych na liście. Ostatni w drzwiach ukazał się Harold Casey, mój klient. Zająłem miejsce przy bocznej ścianie, żebyśmy mieli odrobinę prywatności – przynajmniej z jednej strony – po czym przywołałem go gestem. Casey był wysoki i zwalisty, podobnie jak wszyscy członkowie gangu motocyklowego „Road Saints” – albo klubu, jak wolą się nazywać. Podczas pobytu w areszcie w Lancaster zgodnie z moją prośbą ostrzygł się i ogolił, dlatego prezentował się całkiem porządnie, jeśli nie liczyć tatuaży pokrywających całe ramiona i wystających spod kołnierzyka. Z tym jednak nic się nie dało zrobić. Nie wiem za bardzo, jakie wrażenie na ławie przysięgłych wywołują tatuaże, ale podejrzewam, że niezbyt korzystne, zwłaszcza gdy skórę oskarżonego zdobią wyszczerzone czaszki. Wiem natomiast, że przysięgłym na ogół nie przeszkadza, jeśli podsądny lub jego obrońca nosi kucyk. Casey vel Hardy Kask lub Hardziel, jak nazywano go w klubie, został oskarżony o uprawianie, posiadanie i handel marihuaną, postawiono mu także zarzuty dotyczące twardych narkotyków i broni. W trakcie porannego nalotu na ranczo, gdzie mieszkał, zastępcy szeryfa znaleźli szopę i kompleks blaszanych baraków, które zamieniono w cieplarnie. Zabezpieczono ponad dwa tysiące dorodnych roślin oraz ponad dwadzieścia osiem kilo zebranej marihuany opakowanej w plastikowe torebki różnej wielkości. Do tego trzysta czterdzieści gramów czystej metedryny, którą podczas pakowania posypano zebrane rośliny, żeby wzmocnić działanie trawki, oraz mały arsenał broni, której spora część, jak się później okazało, była kradziona. Na pozór Hardy Kask był ugotowany. Stan Kalifornia miał go na widelcu. Kiedy go znaleźli, spał na kanapie w szopie, pięć stóp od stołu do pakowania. W dodatku wcześniej już dwa razy skazano go za przestępstwa związane z narkotykami i nadal był na zwolnieniu warunkowym. W stanie Kalifornia obowiązywała zasada „do trzech razy sztuka”. Realistycznie rzecz biorąc, nawet gdyby wszystko poszło dobrze, Caseyowi groziło co najmniej dziesięć lat więzienia. Niezwykłość sprawy Caseya polegała jednak na tym, że oskarżony, nawet mając w perspektywie skazanie, nie mógł się doczekać procesu. Odmówił zrzeczenia się prawa do szybkiego procesu i niecałe trzy miesiące po aresztowaniu niecierpliwie czekał na rozprawę. Niecierpliwił się, bo jego jedyną nadzieją była apelacja od prawdopodobnego wyroku. Dzięki swemu obrońcy Casey zobaczył światełko w tunelu – promyczek nadziei, który w mroku sprawy potrafi odnaleźć tylko dobry adwokat. Światełko dało początek strategii obrony, która mogła przynieść Caseyowi wolność. Plan był odważny i wymagał od Caseya poświęcenia czasu, jaki musiał upłynąć przed rozprawą apelacyjną, ale mój klient i ja wiedzieliśmy, że to jedyna realna szansa. Rysa na oskarżeniu nie polegała na przyjęciu założenia, że Casey uprawiał, pakował i sprzedawał marihuanę. Oskarżenie przyjęło absolutnie słuszne założenie, na które miało niezbite dowody. Słabą stroną argumentów był jednak sposób zdobycia tych dowodów. Podczas rozprawy musiałem wskazać rysę, dokładnie ją przeanalizować, dopilnować, by znalazła się w protokole, a następnie przekonać sąd apelacyjny do tego, do czego nie udało mi się przekonać sędziego Ortona Powella we wniosku przedprocesowym – by wycofać dowody z postępowania. Ziarno oskarżenia zostało posiane w pewien wtorek w połowie grudnia, gdy Harold Casey wszedł do „Home Depot” w Lancaster i zrobił zwykłe zakupy, wśród których znalazły się trzy żarówki używane w uprawach hydroponicznych. Traf chciał, że tuż za nim w kolejce do kasy stał zastępca szeryfa po służbie, który kupował lampki świąteczne. Funkcjonariusz rozpoznał niektóre z tatuaży na ramionach Caseya – w szczególności czaszkę z aureolą będącą symbolem „Road Saints” – i szybko skojarzył fakty. Mimo że zastępca szeryfa był po służbie, służbiście ruszył za harleyem Caseya i dotarł do rancza w niedalekim Pearblossom. Informację o tym przekazał wydziałowi narkotykowemu w biurze szeryfa, który wysłał nad ranczo nieoznakowany helikopter z kamerą termowizyjną. Następnie sędzia otrzymał zdjęcia ukazujące krwiście czerwone plamy w miejscu, gdzie stała szopa i barak, wraz ze złożonym pod przysięgą oświadczeniem zastępcy szeryfa, który widział, jak Casey kupował żarówki. Nazajutrz rano zbudzono śpiącego na kanapie Caseya, przedstawiając mu podpisany nakaz rewizji. W trakcie wcześniejszego posiedzenia starałem się dowieść, że wszystkie dowody przeciw Caseyowi należy wyłączyć ze sprawy, ponieważ prawdopodobna przyczyna rewizji stanowiła naruszenie jego prawa do prywatności. Wykorzystanie codziennych zakupów w sklepie jako punktu wyjścia do dalszego naruszenia prywatności w formie obserwacji z ziemi i powietrza oraz wykonywania zdjęć kamerą termowizyjną z pewnością zostałoby uznane za nadużycie przez autorów konstytucji. Sędzia Powell odrzucił moją argumentację i sprawa miała zostać rozstrzygnięta w drodze procesu lub ugody. Tymczasem na jaw wyszły nowe informacje, które mogły zwiększyć szanse powodzenia apelacji. Analiza zdjęć zrobionych podczas przelotu nad domem Caseya i specyfikacja ogniskowej obiektywu kamery używanej przez zastępców szeryfa wykazały, że w chwili robienia zdjęć helikopter leciał nie wyżej niż dwieście stóp nad ziemią. Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych postanowił, że obserwacja lotnicza nieruchomości podejrzanego nie narusza jego prawa do prywatności, jeżeli samolot lub helikopter pozostaje w publicznej przestrzeni powietrznej. Poleciłem Raulowi Levinowi, mojemu detektywowi, sprawdzić dane lotu w Federalnym Zarządzie Lotnictwa. Nad ranczem Caseya nie przebiegał żaden korytarz powietrzny żadnego lotniska. Minimalny pułap lotu nad ranczem wynosił tysiąc stóp. W trakcie zbierania dowodów przeciw Caseyowi funkcjonariusze z biura szeryfa wyraźnie naruszyli jego prywatność. Musiałem więc złożyć wniosek o rozpatrzenie sprawy w drodze procesowej, a podczas rozprawy wycisnąć z zastępców szeryfa i pilota zeznanie, na jakiej wysokości lecieli nad ranczem. Jeżeli powiedzą prawdę, będą moi. Jeśli skłamią, też będą moi. Nie przepadam za upokarzaniem stróżów prawa przed obliczem sądu, ale miałem nadzieję, że skłamią. Kiedy ława przysięgłych widzi, że glina występujący jako świadek kłamie, sprawa ma duże szanse zakończyć się tu i teraz. Od wyroku uniewinniającego oskarżeniu nie przysługuje odwołanie. Tak czy owak byłem pewien, że wygraną mam w kieszeni. Trzeba było tylko przystąpić do rozprawy. Była jednak jedna przeszkoda i właśnie o niej musiałem porozmawiać z Caseyem, zanim jeszcze na sali zjawi się sędzia. Mój klient wolnym krokiem zbliżył się do rogu zagrody. Nie przywitał się ze mną, ja też dałem sobie spokój z uprzejmościami. Wiedział, czego chcę. Już wcześniej odbywaliśmy podobne rozmowy. – Haroldzie, to jest posiedzenie wstępne – zacząłem. – Muszę powiedzieć sędziemu, czy jesteśmy gotowi do procesu. Wiem, że oskarżenie jest gotowe. Dzisiaj kolej na nas. – No i? – No i jest mały kłopot. Ostatnim razem, kiedy tu byliśmy, mówiłeś, że dostanę pieniądze. Znowu się spotykamy, a pieniędzy nie ma. – Nie martw się. Mam twoje pieniądze. – Dlatego się właśnie martwię. Ty masz moje pieniądze. Nie ja. – Są w drodze. Wczoraj gadałem z szefem. Są w drodze. – Ostatnim razem mówiłeś to samo. Nie pracuję za darmo, Haroldzie. Ekspert, który oglądał zdjęcia, też nie pracuje za darmo. Po zaliczce nie ma już śladu. Potrzebuję więcej pieniędzy, bo inaczej będziesz musiał sobie znaleźć nowego obrońcę. Z urzędu. – Żadnych obrońców z urzędu. Chcę ciebie. – Mam wydatki i muszę jeść. Wiesz, ile co tydzień kosztują ogłoszenia w książce telefonicznej? Zgadnij. Casey milczał. – Okrągły tysiąc. Średnio tysiąc tygodniowo tylko po to, żeby nie zdjęli mi ogłoszenia, nie licząc jedzenia, raty hipotecznej, utrzymania dziecka i benzyny do lincolna. Nie robię tego w zamian za obietnice, Haroldzie. Do pracy zachęcają mnie zielone papierki. Moje słowa nie wywarły na Caseyu żadnego wrażenia. – Zorientowałem się co i jak – odrzekł. – Nie możesz mnie zostawić. Nie teraz. Sędzia ci na to nie pozwoli. Sala ucichła, ponieważ w drzwiach gabinetu ukazał się sędzia, wspiął się po dwóch schodkach i zasiadł w swoim fotelu. Woźny zarządził ciszę. Kurtyna poszła w górę. Przez dłuższą chwilę patrzyłem na Caseya, po czym odsunąłem się od zagrody. Mój klient miał wiedzę o prawie i jego mechanizmach wyniesioną z więzienia. Wiedział więcej niż inni. Mimo to czekała go niespodzianka. Zająłem miejsce przy barierce za ławą oskarżonych. Pierwsza rozpatrywana sprawa dotyczyła ponownego ustalenia kaucji i sąd szybko się z nią uporał. Kiedy po chwili urzędnik zapowiedział sprawę „Stan Kalifornia przeciw Caseyowi”, podszedłem do stołu. – W imieniu obrony Michael Haller – powiedziałem. Prokurator także zameldował swoją obecność. Młody człowiek nazywał się Victor DeVries. Nie miał pojęcia, co go czeka podczas procesu. Sędzia Orton Powell zadał rutynowe pytanie, czy w ostatniej chwili nie pojawiła się możliwość ugody. Każdy sędzia ma szczelnie wypełniony kalendarz i z mocy swojego urzędu może wydać postanowienie o rozstrzygnięciu sprawy w drodze porozumienia. Ostatnią wiadomością, jaką chciałby usłyszeć, jest oświadczenie o braku zgody między stronami, co oznacza konieczność przeprowadzenia procesu. Ale Powell przyjął złe wieści ode mnie i od DeVriesa z niezmąconym spokojem, po czym spytał, czy jesteśmy gotowi stawić się przed sądem jeszcze w tym tygodniu. Prokurator przytaknął, ja nie. – Wysoki sądzie – powiedziałem – jeśli to możliwe, prosiłbym o odroczenie rozprawy do przyszłego tygodnia. – Mogę poznać powód tej zwłoki, panie Haller? – spytał niecierpliwie sędzia. – Oskarżenie jest gotowe, a ja zamierzam zakończyć tę sprawę. – Ja także, wysoki sądzie. Ale obrona ma kłopoty z ustaleniem miejsca pobytu świadka, którego koniecznie należy przesłuchać. Niezbędnego świadka, wysoki sądzie. Mam nadzieję, że odroczenie o tydzień powinno wystarczyć. W przyszłym tygodniu będziemy gotowi do rozprawy. Jak się mogłem spodziewać, DeVries sprzeciwił się zwłoce. – Wysoki sądzie, oskarżenie pierwszy raz dowiaduje się o braku świadka. Pan Haller miał prawie trzy miesiące na jego odnalezienie. Sam naciskał na przyspieszony proces, a teraz chce czekać. Przypuszczam, że to zagrywka taktyczna, ponieważ wobec niezbitych dowodów w sprawie… – Resztę proszę zachować dla przysięgłych, panie DeVries – przerwał mu sędzia. – Panie Haller, czy wystarczy panu tydzień na rozwiązanie tego problemu? – Tak, wysoki sądzie. – Wobec tego oczekuję pana i pana Caseya w przyszły poniedziałek. Spodziewam się, że będzie pan gotów. Czy wyraziłem się jasno? – Tak, wysoki sądzie. Dziękuję. Urzędnik wywołał następną sprawę, a ja odsunąłem się od stołu obrony, przyglądając się, jak zastępca szeryfa wyprowadza z zagrody mojego klienta. Casey zerknął na mnie z miną wyrażającą złość i zarazem dezorientację. Podszedłem do Reynalda Rodrigueza i zapytałem, czy wpuści mnie do celi, żebym mógł się jeszcze przez chwilę naradzić z klientem. Była to uprzejmość zwyczajowo wyświadczana stałym bywalcom sali sądowej. Rodriguez wstał, otworzył drzwi za swoim biurkiem i gestem zaprosił mnie do środka. Pamiętałem, aby tym razem zwrócić się do niego, używając właściwego imienia. Casey siedział w celi z jeszcze jednym oskarżonym – tym, którego sprawę wywołano wcześniej. Pod trzema ścianami przestronnego pomieszczenia stały ławki. Nieszczęście aresztantów polegało na tym, że jeśli ich sprawa znalazła się na początku wokandy, musieli potem czekać w tej klatce, aż zbierze się w niej tyle osób, by zapełnić furgonetkę, która miała ich odeskortować do aresztu okręgowego. Casey natychmiast podszedł do krat, żeby ze mną porozmawiać. – Co to niby za świadek? – natarł na mnie. – Pan Kasa – odparłem. – Żeby ruszyć ze sprawą, potrzebujemy tylko pana Kasy. Casey skrzywił się ze złością. Próbowałem uprzedzić jego atak. – Posłuchaj, Haroldzie, wiem, że szybko chcesz mieć z głowy proces, a potem apelację. Ale za pospieszny trzeba zapłacić. Z własnych bolesnych doświadczeń wiem, że ściąganie z kogoś forsy, kiedy już bryka na swobodzie, nigdy nie wychodzi mi na dobre. Chcesz grać, to płać. Teraz, nie potem. Skinąłem głową i już miałem się odwrócić w stronę drzwi prowadzących na wolność, ale postanowiłem powiedzieć mu coś jeszcze. – Niech ci się nie wydaje, że sędzia nie wie, o co chodzi – oznajmiłem. – Trafił ci się prokurator żółtodziób, który nie musi się co miesiąc martwić o zarobek. Ale sędzia Powell, zanim go wybrali na urząd, przez długie lata był adwokatem. Dobrze wie, co to jest poszukiwanie „niezbędnych świadków”, pewnie nie potraktuje zbyt życzliwie oskarżonego, który nie płaci swojemu obrońcy. Puściłem do niego oko, Haroldzie. Jeżeli zechcę, będę mógł oddać sprawę. Wolałbym jednak wrócić tu w przyszły poniedziałek i powiedzieć mu, że znaleźliśmy świadka i jesteśmy gotowi. Rozumiesz? Casey z początku się nie odzywał. Odszedł w głąb celi i usiadł na ławce. Wreszcie, nie patrząc w moją stronę, powiedział: – Muszę się tylko dostać do telefonu. – To już brzmi lepiej. Powiem zastępcy szeryfa, że musisz zadzwonić. Zadzwoń, a potem cierpliwie czekaj. Widzimy się w przyszłym tygodniu i zabieramy się do roboty. Szybkim krokiem skierowałem się do drzwi. Nie cierpię aresztów. Prawdę mówiąc, nie wiem dlaczego. Chyba czasami granica wydaje mi się zbyt cienka. Granica oddzielająca obrońcę kryminalisty od kryminalisty. Czasem nie mam pewności, po której stronie krat właściwie jestem. I kiedy wychodzę z celi, tak samo jak wszedłem, zawsze uważam to za niepojęty cud. |
||
|