"Przymus" - читать интересную книгу автора (Ablow Keith)

1

Sobota, 22 czerwca 2002


Lilly Cunningham podniosła wzrok. Serce zabiło mi żywiej. Miała dwadzieścia dziewięć lat, zachwycające jasnoniebieskie oczy i falujące blond włosy, których miałby ochotę dotknąć każdy mężczyzna. Z wypukłym czołem idealnie harmonizował łagodnie wyprofilowany nos. I jeszcze pełne usta, dołeczki w policzkach i długa, smukła szyja. Prosty złoty krzyżyk na delikatnym łańcuszku zwracał uwagę na krągłości piersi i brzucha, wznosząc się i opadając pod białą koszulą.

Chciałbym dłużej podziwiać urodę Lilly, ale poczucie obowiązku kazało mi myśleć o prawdzie, która niemal zawsze jest brzydka. Przeniosłem wzrok na odsłonięte udo Lilly.

Ciało było opuchnięte od krocza do kolana. Skóra, miejscami popękana, rozchodziła się jak namoczony pergamin. Z pęknięć sączył się różowy płyn. Dwie narysowane pisakiem długie na kilkanaście cali faliste czarne linie wskazywały miejsca, w których chirurg zdecydował się założyć dreny.

Bitwa została stoczona, linia frontu ustalona.

– Chyba się nie znamy – odezwała się Lilly. W jej głosie pobrzmiewało napięcie.

– Doktor Clevenger – przedstawiłem się, nie spuszczając wzroku z jej uda. Stałem dwa kroki od łóżka, jak to mam w zwyczaju, gdy po raz pierwszy odwiedzam pacjenta.

– Hmm. Ogolona głowa, dżinsy, kowbojskie buty. Nie wygląda pan jak lekarze, których znam. W każdym razie z tego szpitala.

Spojrzałem jej w oczy.

– A jak wyglądam? Zdobyła się na uśmiech.

– Bo ja wiem? Chyba jak artysta… albo barman. – Roześmiała się, ale niezbyt głośno. – Ma pan jakieś imię?

– Frank.

– A więc dobrze, doktorze Franku Clevenger. Jaka jest pańska specjalność? Chirurgia? Interna? Choroby zakaźne?

– Jestem psychiatrą.

Potrząsnęła głową i odwróciła się do ściany.

– To już, kurwa, przechodzi ludzkie pojęcie.

Przez długą chwilę stałem bez słowa, wpatrując się w wężyk kroplówki, którym w żyłę podobojczykową sączyła się amfoterycyna i wankomycyna. Tuż za wiszącymi butelkami było okno. Wychodziło na tonącą w mroku bostońską Charles River, której szare wody wydawały się gładkie jak szkło.

– Mogę ci zadać kilka pytań?

– Rób, co chcesz. Jest mi to obojętne.

Powiedziała to ze złością i zrezygnowaniem. Ale gdy na wpół wyszeptała, na wpół wycedziła: „obojętne”, wyczułem coś jeszcze. Jakąś uwodzicielską nutkę. Ton, jakim to powiedziała, sprawił, że wyobraziłem sobie, iż dosłownie mógłbym zrobić z nią, co tylko bym chciał. Zapisałem sobie w pamięci to odczucie, zastanawiając się, czy innych też tak prowokuje i… dlaczego. Zbliżyłem się do łóżka.

– Wiesz, czemu mnie poproszono, żebym się z tobą zobaczył?

– Pewnie dlatego, że moi lekarze sknocili robotę – rzuciła z rozdrażnieniem, kręcąc głową. – Nie wiedzą, co mi jest, więc orzekli, że jestem nienormalna.

Częściowo miała rację. Jej lekarze rzeczywiście uznali, że jest nienormalna, lecz dokładnie wiedzieli, co jej dolega. W każdym razie fizycznie.

Drake Slattery, ordynator interny, opowiedział mi ojej przypadku. Ten mężczyzna o posturze drwala podczas studiów w Duke uprawiał zapasy i teraz, kiedy mówił, widać było, jak pracują mu mięśnie ramion.

– Zgłosiła się do mnie jakieś cztery miesiące temu, prosto po miodowym miesiącu na St. Bart. Lekka gorączka, niewielkie zaczerwienienie na udzie. Myślałem, że ukąsił ją jakiś tropikalny owad i co najwyżej zostanie jej po tym małe cellulitis. Nic, o czym warto byłoby mówić. Ale jak idiota zmieniłem cały swój tryb postępowania i od razu zaaplikowałem jej antybiotyki.

– Taka ładna? – zapytałem. Wyglądał na lekko urażonego.

– Zawodowa uprzejmość. Jest pielęgniarką w szpitalu Brigham amp; Women’s.

– Jasne.

– Ale tak się składa, że rzeczywiście jest piękna.

Uśmiechnąłem się.

– Podałem jej więc ampicylinę, która, jak się zdawało, zadziałała – ciągnął. – Ale dwa tygodnie później była z powrotem w izbie przyjęć. Noga opuchnięta i dwa razy grubsza niż normalnie. Mówi mi, że czuje się, jakby ktoś wbił jej w udo rozgrzany do czerwoności nóż. Temperatura trzydzieści dziewięć stopni. – Mięśnie ramion Drake’a znów zadrgały. – Ampicylina przestała działać, więc podałem jej koktajl z rocefiną i opuchlizna szybko pięknie zeszła. Wszystko dobre, co się dobrze kończy, prawda? Czasem trzeba przywalić z grubej rury.

Slattery jest zapalonym myśliwym, przez co trudno mi go polubić, mimo że cechuje się rzadką kombinacją geniuszu i ironii.

– Strzelanie to twoja działka – zgodziłem się.

Mrugnął do mnie.

– Pięć dni później znów pojawiła się w izbie przyjęć z nogą jeszcze bardziej opuchniętą i zaczerwienioną. Cała się trzęsła. Gorączka czterdzieści stopni. Tym razem się zaniepokoiłem. Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Obrzęk limfatyczny spowodowany nowotworem? Sarkoidoza? Pomyślałem nawet o jakichś dziwnych objawach AIDS. Nie miałem pojęcia, co jest grane.

W ciągu kilku następnych miesięcy Slattery cztery razy przyjmował Lilly do Mass General, leczył ją kilkunastoma różnymi antybiotykami i środkami przeciwgrzybicznymi. Niektóre wydawały się skuteczne – pacjentce spadała liczba białych ciałek we krwi, przestawała się pocić i trząść. Ale nieodmiennie po kilku dniach wracała do izby przyjęć z infekcją i gorączką.

Tomografia nogi nie wykazała śladu guza. Prześwietlenie kości wykluczyło zakażenie szpiku. Powtarzane badania bakteriologiczne krwi nie doprowadziły do wyhodowania żadnych szkodliwych kultur. W końcu Slattery postanowił zrobić biopsję mięśnia półścięgnistego i dwugłowego uda Lilly. Wysłał próbki do laboratorium bakteriologicznego Narodowego Instytutu Chorób Zakaźnych w Bethesdzie w stanie Maryland. Wyniki przyszły po tygodniu: Pseudomonas fluorescens - zarazki zwykle występujące w glebie.

– Najpierw powiadomiliśmy męża – podjął Slattery. – Gdy go przycisnęliśmy, przyznał, że znalazł u niej w szufladzie pieprzoną strzykawkę pokrytą zaschniętym błotem. Zawiniętą w majtki.

Wyobraziłem to sobie i dostałem gęsiej skórki.

– My sobie flaki wypruwamy, żeby jej uratować nogę – ciągnął Slattery – a tu się okazuje, że ona sama wstrzykuje sobie zarazki.

– To daje wiele do myślenia na temat tego, jak ona się postrzega – zauważyłem.

– Może tobie. Mnie to mówi, że w tym szpitalu nie ma dla niej miejsca. Kradnie mój czas, nie mówiąc już o zasobach kliniki.

– Założę się, że w tym przypadku wszystko sprowadza się do kradzieży. Rzecz w tym, żeby się dowiedzieć, co jej ukradziono.

– Jesteś poetą – rzucił drwiąco Slattery. – Właśnie dlatego po ciebie posłałem.

Popatrzyłem na Lilly, która wciąż leżała odwrócona do ściany. Fachowo jej stan nazywał się zespołem Münchhausena, czyli celowym wywoływaniem objawów chorobowych w celu zwrócenia na siebie uwagi lekarzy. Nazwa pochodzi od nazwiska barona Karla Friedricha von Münchhausena – blagiera w stylu Paula Bunyana. Badania wykazały, że duży odsetek pacjentów cierpiących na tę chorobę pracuje, podobnie jak Lilly, w służbie zdrowia.

Wiele osób z zespołem Münchhausena w dzieciństwie leczyło się w szpitalu. Jedna z teorii głosi, że dzieci zaniedbywane przez rodziców, gdy stykają się z troskliwą opieką lekarzy, zaczynają utożsamiać chorobę z poczuciem bezpieczeństwa. Gdy dorosną, uzależniają się – jak od narkotyku – od grania roli chorego, co pomaga im uśmierzyć swoje lęki i tłumić przykre wspomnienia.

Psychiatra leczący pacjentów z zespołem Münchhausena musi namówić ich, by stawili czoło urazom psychicznym, które wyparli ze świadomości. Nie jest to takie proste, jak się wydaje. Ludzie ci zazwyczaj bronią się przed taką terapią, gdyż nie chcą dotrzeć do sedna swoich problemów.

Gdybym próbował nakłonić Lilly, by przyznała, że sama wywołała u siebie infekcję, mogłaby zamknąć się w sobie. Najważniejsze było dać jej do zrozumienia, że wierzę, iż została zakażona. Tylko jeden z zarazków żył w glebie. Drugi – groźniejszy, bo wręcz zabójczy – krył się w głębokich pokładach jej nieświadomości.

Przysunąłem krzesło do łóżka i usiadłem.

– Nikt nie wątpi, że jesteś chora. A już na pewno nie doktor Slattery. Sam mi powiedział, że ta infekcja to bardzo poważna sprawa.

Lilly się nie poruszyła.

Postanowiłem naruszyć nieco reguły zawodowe i dać jej trochę fizycznego ciepła, którego tak bardzo pragnęła. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem czarnej linii, którą chirurg narysował na jej udzie. – Stres wpływa na układ odpornościowy. To fakt naukowy. Przewróciła się na plecy. Gdybym nie cofnął ręki, znalazłaby się na podbrzuszu Lilly.

– Przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłam – rzuciła, wpatrując się w sufit. – Jestem wykończona. Tym korowodem lekarzy. Faszerowaniem lekarstwami. Nie wiem, czy między kolejnymi pobytami w szpitalu spędziłam pięć dni z rzędu w domu. Inaczej sobie wyobrażałam ten przedłużony miesiąc miodowy.

– No tak, jesteś świeżo po ślubie. Wyczytałem to w twojej karcie.

– Przypuszczam, że całe moje życie jest dla ciebie otwartą książką.

– Nic bardziej mylnego.

Popatrzyła na mnie.

– Jak dawno jesteś po ślubie? – zapytałem.

– Cztery miesiące.

– Czy małżeństwo spełniło twoje oczekiwania?

Zesztywniała. Może dlatego, że mówiłem zbyt bezosobowo, zbyt analitycznie, za bardzo jak psychiatra, który przyszedł postawić diagnozę.

Postanowiłem jeszcze raz naruszyć granicę, która winna dzielić lekarza od pacjenta.

– Ja nie odważyłem się na małżeństwo – wyznałem.

– Dlaczego?

– Byłem raz zaręczony, ale nic z tego nie wyszło.

– Co się stało?

Przypomniałem sobie Kathy, gdy widziałem ją po raz ostatni: na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego Austin Grate.

– Moja narzeczona źle się czuła w tym związku. Próbowałem być i mężem, i lekarzem. W jednej i drugiej roli byłem do niczego.

– Przykro mi.

– Mnie też.

Lilly wyraźnie się odprężyła.

– Paul zachował się wspaniale. Był bardzo wyrozumiały mimo całej tej sytuacji. Mimo wszystkiego.

– Wszystkiego…

Zarumieniła się jak pensjonarka.

– Nie mieliśmy zbyt wiele okazji, żeby… no wiesz.

Wzruszyłem ramionami i pokręciłem głową, udając, że nie wiem.

– No… okazji, żeby – zachichotała – żyć jak nowożeńcy.

– Czy w ogóle mieliście dla siebie czas?

– Moje kłopoty z nogą zaczęły się zaraz po przyjeździe na St. Bart. W efekcie musieliśmy skrócić pobyt.

– A mąż przyjął to ze zrozumieniem.

– Zachował się wspaniale. Jest bardzo cierpliwy. Przypomina mi pod tym względem mojego dziadka. Myślę, że między innymi dlatego zakochałam się w Paulu.

Czasem, gdy rozmawiam z pacjentami, słyszę w głowie głos. To mój głos, ale dochodzi z tej części mnie, nad którą nie mam pełnej władzy – części, która czyta między wierszami, nawet moich własnych wypowiedzi, a potem odtwarza to, co nie zostało powiedziane. Seks, ból, dziadek. Kiedy uprawianie miłości odbierasz tak, jakby ci wstrzykiwano zarazki, skracasz miesiąc miodowy i pędzisz do szpitala.

– Opowiedz mi o nim. – Chciałem, żeby sama zdecydowała, o którym mężczyźnie ma mówić.

– O dziadku?

Uśmiechnąłem się jedynie.

– Jest spokojny i silny. Bardzo religijny. – Zawiesiła głos. – Mój ojciec umarł, kiedy miałam sześć lat. Przeprowadziłyśmy się z matką do dziadków.

– Czy oni jeszcze żyją?

– Tak, dzięki Bogu.

– Czy wiedzą o twoich kłopotach?

Potrząsnęła głową.

– Nie rozmawiałam o tym z rodziną.

– Nawet z matką?

– Nie.

Poczułem, że znalazłem klucz do psychiki Lilly. Wszystko wskazywało na to, że zakażenie nogi jest u niej metaforą urazu przeżytego w dzieciństwie.

– Ukrywanie takich spraw, zwłaszcza tak poważnych, może tylko pogłębić twój stres – oświadczyłem.

– Moi dziadkowie są już starzy, a matka ma własne problemy. Nie chcę ich tym obciążać.

– Przecież nie jest im obojętne, co się z tobą dzieje.

– Poradzę sobie.

Po tym, jak straciłaś ojca - odezwał się mój głos wewnętrzny – nie zaryzykujesz utraty dziadka, niezależnie od tego, ile cię będzie kosztować utrzymywanie z nim bliskiego kontaktu. Nawet jeśli będzie cię to kosztować utratę niewinności. Lub nogi.

Postanowiłem dalej mówić metaforami.

– Dotarcie do źródła tej infekcji może długo potrwać. Przydałby ci się ktoś, przed kim mogłabyś się otworzyć. Ktoś spoza rodziny. – Zerknąłem na błyszczącą skórę jej uda napiętą na opuchniętej tkance. – Kto by trochę rozładował napięcie, w jakim żyjesz.

– Jutro po południu robią mi nacięcie i zakładają dren.

– Muszą, bo inaczej zakażenie poszłoby w głąb ciała.

Popatrzyła na swoją nogę.

– Obawiam się, że to będzie okropny widok.

– Na razie to wszystko, co chciałem… zobaczyć… i usłyszeć – oznajmiłem.

Jeszcze przez chwilę przyglądała się swojej nodze, po czym spojrzała na mnie.

– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, wpadnę jutro po zabiegu – dodałem.

Kiwnęła głową.

– W porządku. – Uścisnąłem jej dłoń, wstałem i skierowałem się do drzwi.

Oto jak wygląda małe zwycięstwo w psychiatrii. Wślizgujesz się w zakamarki umysłu i obchodzisz jego mechanizmy obronne zadowolony, że jesteś o pół kroku bliższy poznania prawdy. Za następnym słowem lub spojrzeniem może się czaić demon, którego szukasz, cały w płomieniach, rozpaczliwie pragnący, byś go złapał, ale zaprogramowany na ucieczkę.

Wychodząc z pokoju Lilly, usłyszałem końcówkę swojego nazwiska wywoływanego przez głośnik nad głową. Zatrzymałem się przy dyżurce pielęgniarskiej, podniosłem słuchawkę i wykręciłem numer szpitalnej centrali.

– Frank Clevenger – rzuciłem do mikrofonu.

– Telefon z zewnątrz do pana, doktorze. Proszę chwilę poczekać.

Chwila głuchej ciszy, a potem w słuchawce rozległ się niski głos:

– Halo?

Mimo że minęły dwa lata, odkąd się widzieliśmy po raz ostatni, bez trudu poznałem baryton Northa Andersona, czterdziestodwuletniego czarnego policjanta z Baltimore, któremu ciemne uliczki tego miasta są równie bliskie jak krew płynąca w żyłach jego umięśnionego ciała. Zaprzyjaźniliśmy się podczas pracy nad sprawą, która – jak sobie obiecywałem – miała być moją ostatnią. Zgłębianie umysłów morderców wykończyło mnie psychicznie.

– Długo się nie odzywałeś – powiedziałem.

– Zadzwoniłbym wcześniej, ale…

Ale prześladowało nas wspomnienie krwawej jatki. Jeden przypominał drugiemu sprawę Trevora Lucasa, szalonego chirurga plastycznego, który zamknął się na oddziale psychiatrycznym i zaczął przeprowadzać makabryczne zabiegi chirurgiczne, łącznie z amputacjami, na pacjentach i personelu. Zanim go przekonaliśmy, żeby się poddał, co zrobił dopiero wtedy, gdy poszedłem do niego na oddział, zdążył zgromadzić makabryczną kolekcję różnych części ciała, których widok wciąż prześladuje mnie w snach. Andersona dręczyły podobne koszmary.

– Nie musisz się tłumaczyć – przerwałem mu.

Minęło kilka sekund.

– Nigdy nie zgadniesz, gdzie teraz pracuję.

Anderson był najtwardszym i najcwańszym gliną, jakiego kiedykolwiek spotkałem.

– Rozpracowujesz gangi?

– Pudło.

– Obyczajówka?

– Nantucket – odparł.

– Nantucket?

– Wiesz, jak lubię ocean. Zamieścili ogłoszenie, że potrzebują szefa policji, więc wysłałem podanie. Siedzę tu już półtora roku. Popłynąłem na North’s Star.

North’s Star to trzydziestodwustopowy jacht Andersona. Ten siup jest jedną z miłości jego życia. Anderson bardziej kocha tylko swoją żonę, Tinę, i córkę, Kristie.

– Chyba dość czasu spędziłem na pierwszej linii, prawda? – zapytał.

Prawda. Wiedziałem to aż za dobrze. Anderson schronił się na swoją wyspę. Ja znalazłem schronienie na Harvardzie w salach wykładowych wydziału lekarskiego.

– Zrobiłeś więcej, niż do ciebie należało – potwierdziłem.

Odchrząknął.

– Mam do ciebie sprawę.

Powiedział to takim tonem, że zacząłem się zastanawiać, czy nie zmaga się z depresją.

– Zrobię dla ciebie, co będę mógł. O co chodzi?

– O rodzinę Bishopa – rzucił, jakby to wszystko wyjaśniało.

– Kogo?

– Darwina Bishopa.

– Nigdy o nim nie słyszałem.

– Naprawdę? To mi Harder, właściciel Consolidated Minerals amp; Metal, CMM. Spółka jest notowana na giełdzie.

– Hej, może ty teraz obracasz się w tym światku, ale ja nie bywam na Nantucket – odparłem. – Nie gram też na giełdzie. Zawsze wolałem lekkoatletykę.

– Wczoraj mówili o tym w dzienniku wieczornym – podpowiedział.

– Staram się również trzymać z dala od wiadomości.

Anderson przeszedł do wyjaśnień.

– Jedną z jego córek, bliźniaczek, znaleziono wczoraj martwą w kołysce. Miała pięć miesięcy.

Zamknąłem oczy i oparłem się o ścianę. Pracowałem z rodzinami, które dotknęła tragedia SIDS, nieprzewidziany splot warunków, które powodowały zatrzymanie oddechu u śpiących niemowląt.

– Zespół nagłej śmierci niemowląt.

– Możliwe… Nie jesteśmy pewni. Jest tam też dwóch adoptowanych synów: szesnasto – i siedemnastolatek. Młodszy kilka razy popadł w konflikt z prawem. Naprawdę okropne sprawy. Zadusił koty paru sąsiadom.

Wiedziałem, do czego zmierza. Wiedziałem też, że po sprawie Trevora Lucasa nie mam na to najmniejszej ochoty.

– Nie zajmuję się już sprawami kryminalnymi – oświadczyłem.

– Słyszałem. Mój były szef z Baltimore powiedział mi, że raz czy dwa razy próbował cię namówić.

– Cztery razy.

– Trudno mu się dziwić. Masz do tego dryg.

– Zależy jak na to spojrzeć.

– Nie oczekuję od ciebie dochodzenia, tylko oceny faktów.

– Odpowiedź wciąż brzmi „nie”.

– Wystawię zlecenie na taką sumę, jakiej sobie zażyczysz.

– Jezu, North, tu nie chodzi o pieniądze.

– Posłuchaj. Prokurator okręgowy liczy na mnie. Chce aresztować młodszego brata i oskarżyć go o morderstwo. Będzie sądzony jak dorosły i grozi mu dożywocie bez prawa do zwolnienia warunkowego.

Nic mnie tak nie wkurza jak wymiar sprawiedliwości, który nagina chronologię w imię zemsty, i Anderson wiedział o tym. Nie odpowiedziałem.

– Chłopak ma dopiero szesnaście lat – podjął. – Bishopowie zabrali go z rosyjskiego sierocińca, gdy miał sześć lat. Kto wie, przez jakie piekło przeszedł?

– Mam tu zaplanowaną robotę. – Powiedziałem tak po części dlatego, że chciałem przekonać sam siebie.

– Nie chcę na ciebie naciskać, ale coś w tej rodzinie nie daje mi spokoju. Zastanowiła mnie zwłaszcza skwapliwość, z jaką ojciec zgodził się, żebym przesłuchał jego syna. Jesteś najlepszy…

– Nie chcę się rozpraszać. – Próbuję też zachować równowagę psychiczną, nie mówiąc już o zdrowych zmysłach. – Czemu nie zadzwonisz do Kena Sklara i Boba Caggiano z North Shore Medical Center? Obaj pracują z Judith David. Znasz jej zespół. Są najlepsi na świecie.

– Proszę cię tylko o jedną rozmowę z chłopcem – naciskał.

Nie chciałem sprawić zawodu Andersonowi. Nie wiedziałem jednak, jak daleko mogę się zapuścić w tę mroczną sprawę, gdzie się zatrzymać, by na zawsze nie zgubić drogi.

– Jeśli chcesz, żebym zadzwonił do Sklara i poprosił go, by ci pomógł, chętnie to zrobię.

– Chcę, żebyś ty mi pomógł.

– Nie. Chcesz, żeby pomogła ci ta część mnie, którą straciłem dwa lata temu. Część, którą zabrał mi Trevor Lucas. – Nie dałem sobie przerwać. – Słuchaj, muszę skończyć obchód.

– Frank…

– Zadzwonię do ciebie. – Odłożyłem słuchawkę.