"Złoty Eszelon" - читать интересную книгу автора (Suworow Wiktor, Ratuszyńska Irina, Gieraszczenko Igor, Bukowski Władimir,...)Rozdział lPaul Ross należał do tego typu mężczyzn, których twarz nie pasuje do reszty ciała. Miał budowę atlety: szeroką pierś, potężne bary, silne ręce o długich, zaskakująco smukłych palcach, talię osy i zgrabne nogi – odrobinę krzywawe, ale dzięki temu jego chód miał coś z kroku kowboja. Do takiej figury pasowałaby duża głowa, mężna twarz o krzaczastych brwiach i płonących ciemnych oczach. Niestety, jego maleńka, przypominająca jodłową szyszkę główka tkwiła na wiotkiej szyjce, a lico jak księżyc w pełni wydawało się niezdolne do wyrażenia czegokolwiek, poza lekkim zmieszaniem. Ludzie skorzy do przeceniania skłonności genetycznych, orzekliby niewątpliwie, że jeśli chodzi o budowę Paul wrodził się w swych rosyjskich antenatów, dziadka i babkę, a twarz odziedziczył po mamie ze stanu Iowa. W tym zlepku można było wyraźnie rozpoznać cechy linii męskiej i żeńskiej. Owe dwie gałęzie familijnego drzewa genealogicznego dawały się dostrzec nie tylko w typie fizycznym Paula, ale i w jego charakterze. Jeszcze chodząc do szkoły w Chicago, Paul, mimo protestów ojca, zaczął się uczyć rosyjskiego. Ojciec, który zmienił nazwisko Rostowski na nieco zamerykanizowaną formę Ross, nie chciał, aby ktokolwiek wiedział, że jego rodzice uciekli przed rewolucją październikową. Nauka języka rosyjskiego przychodziła Paulowi z łatwością, bez trudu zapamiętywał długie romantyczne fragmenty z utworów Puszkina i Gogola oraz rosyjskie pieśni ludowe. Ta ostatnia okoliczność przysparzała mu popularności na uniwersyteckich imprezach. Dalej jednak jego miłość do Rosji nie sięgała. Nie nęciły go ani bliny z kawiorem (zresztą jego rodzice nie mogliby sobie pozwolić na taki luksus), nie ciągnęło go, by odwiedzić Sankt Petersburg – miasto, w którym urodzili się jego przodkowie. O dziwo, nie interesowała go też rosyjska historia. Posiadał jedynie fragmentaryczne wiadomości, zaczerpnięte z lektury rosyjskiej klasyki Wyglądało to tak, jakby czuł, że ma jakieś zobowiązania wobec swych słowiańskich praojców, ale je spłacił, nauczywszy się języka rosyjskiego. Pod każdym innym względem Paul był typowym, praktycznym Amerykaninem. Za niezbyt wyrazistymi rysami twarzy krył się człowiek bez wątpienia myślący. Poza tym był żywym dowodem na to, że pracowitość i dobry charakter są w życiu o wiele ważniejsze niż nadmiar szarych komórek. Z powodzeniem ukończył Uniwersytet Stanowy w Illinois, następnie zaś, zgodnie z życzeniem ojca, kontynuował studia w znanej szkole biznesu. Nauczył się orientować w gospodarce rynkowej, opanował podstawy zarządzania i zajął miejsce u steru chicagowskiej firmy budowlanej. Cichy i wytrwały Paul pracował bez wytchnienia i po piętnastu latach na Środkowym Zachodzie Stanów Zjednoczonych powstała cała sieć świetnie prosperujących biur projektowych. Na początku lat dziewięćdziesiątych Paul, zamożny kawaler, zaczął poważnie myśleć o małżeństwie, o konieczności przedłużenia rodu. Zbliżał się już do czterdziestki, a więc do tego etapu, kiedy człowiek zaczyna zadawać sobie pytanie: „Czyżby na tym tylko polegał sens życia?” – i nie może bez strachu odpowiedzieć sobie ani „tak”, ani „nie”. W takim właśnie nastroju, w kwietniu 1991 roku, Paul świętował z kolegami dwudziestolecie ukończenia studiów. Było już późno; przy stoliku Paula siedział jego wieloletni przyjaciel, Jonathan William Harding II, albo po prostu Willie, jak nazywano go na studiach. Koledzy z Departamentu Stanu zwracali się doń z szacunkiem „J.W.”. Kiedyś na uniwersytecie Harding cieszył się wielką popularnością – jego ojciec był bardzo znanym adwokatem w Cairo koło Saint Louis. Popularność syna brała się stąd, że nigdy nie brakowało mu pieniędzy, jeździł długim, lśniącym samochodem i spektakularnie podrywał panienki. Oprócz tego doskonale grał w tenisa. Hardingowie mieli pieniądze, ale, jak stale powtarzali synowi, pieniądze te nie spadły im z nieba. Osiągnęli bogactwo dzięki temu, że odnosili się do wszystkich życzliwie, byli sympatyczni, a w interesach starali się przewidzieć kroki konkurencji. Status społeczny nie miał dla nich znaczenia – potrzebne im były pieniądze, które automatycznie budziły szacunek otoczenia. Miarą sukcesów zawodowych, według Hardinga seniora, była nie liczba spraw wygranych w Sądzie Najwyższym, ale liczba wygranych spraw w ogóle. Ponieważ zaś przy obronie bogatego klienta trzeba się było napracować tyle samo, co przy obronie biedaka – wniosek sam się nasuwał. Takie nastawienie do życia, bez jakichś istotnych zmian przejął Harding junior. Dorastał w atmosferze konkurencji i starał się zawsze zwyciężać. W szkole był prymusem, mimo swych bardziej niż skromnych zdolności, ponieważ zawsze wiedział dokładnie czego się od niego oczekuje, jakie pytania będą w teście egzaminacyjnym i w ogóle był wspaniałym chłopcem. Cieszył się popularnością nie tylko w szkole, ale i w kościele, i w klubie… i wśród dziewcząt. Najwcześniej ze wszystkich swych szkolnych kolegów utracił niewinność – miał zaledwie dwanaście lat. Ów niezwykły sukces automatycznie uczynił zeń w oczach chłopców bohatera, koleżanki zaś dopatrywały się w nim cech niebezpiecznego i tajemniczego uwodziciela. Osiągnięcie to, nawiasem mówiąc, nie było owocem nieokiełznanych uczuć. Był to rezultat typowego u Hardingów wyrachowania. Willie wyliczył, że u ładnych dziewcząt nie ma szans – pociągali je zawsze starsi chłopcy. Dlatego też zwrócił uwagę na przeciętne, zwłaszcza na te, które były od niego o parę lat starsze. Nie potrzebował gwiazdy filmowej, jak mawiał do kolegów, chciał po prostu pobzykać. Z właściwą wszystkim Hardingom żyłką do interesów wyliczył, że dziewczęta chcą miłości – inaczej nie dadzą się zaciągnąć do łóżka. A wobec tego w jego miłosne wyznania najprędzej uwierzy dziewczyna, która wcześniej nic takiego nie słyszała. Wziąwszy to wszystko pod uwagę zainteresował się pryszczatą grubaską – i jego rachuby okazały się słuszne. Ów pierwszy sukces był czymś w rodzaju kamienia węgielnego pod fundamentami jego przyszłych osiągnięć seksualnych na Uniwersytecie Stanowym Illinois. Po ukończeniu studiów Harding otrzymał powołanie do wojska. Miał szczęście – trafił do biura wywiadu Pentagonu, gdzie opracowywano doniesienia z Wietnamu i Kambodży przed wysłaniem ich na odpowiednie biurka w Waszyngtonie. Willie’emu podobała się praca dla rządu. Kłopotów finansowych nie miał, awansował również bez trudu. Do rezerwy przeszedł w stopniu majora. Teraz mógł się zastanowić, co dalej. Praca umysłowa go nie pociągała, chciał się po prostu powłóczyć po świecie. Poza tym wiedział, że atrakcyjna powierzchowność zapewni mu powodzenie u naiwnych dziewcząt. Dlatego też wybrał służbę dyplomatyczną. Jego kariera przebiegała dość szablonowo – najpierw konsulat w Bogocie, potem ambasada w Brazzaville, a następnie sześć lat w Departamencie Stanu. Podobał się wszystkim, robił doskonałe wrażenie, zwłaszcza po poślubieniu Natalie Reeves, córki wiceprezesa koncernu PepsiCo. W bardzo krótkim czasie otrzymał stanowisko, o którym wielu marzyło. Zaraz po tym, jak Gorbaczow zajął miejsce Czernienki, Harding znalazł się w Moskwie, w ambasadzie USA, na stanowisku attache politycznego. I oto teraz Harding w rozmowie z Paulem perorował: – To zdumiewające: Gorbaczow ma w sobie tyle pociągającej tajemniczości, że przypomina raczej gwiazdora ekranu, niż polityka. Wyobraź sobie tylko kontrast między nim i stojącymi dawniej u steru rządów starymi pierdołami, alkoholikami i żołdakami. – Tak. – Paul kończył trzecią butelkę piwa i jego miłość do dawnego kolegi z roku była bezgraniczna. – Widzę, że fajnie się żyje w Moskwie. – Nigdy sobie nie wyobrażałem, że praca dyplomaty może być taka ciekawa. Człowiek czuje, że uczestniczy w wielkich historycznych dokonaniach, rozumiesz? I przecież nigdy dotąd reżimu komunistycznego nie przeobrażano od wewnątrz – i te przeobrażenia dotyczą wszystkich mieszkańców Związku Radzieckiego i Europy Wschodniej. Pomyśl tylko – jeden człowiek! Oczywiście, Raisa to też coś fantastycznego, dzięki niej Rosjanki zaczynają rozumieć, co to jest prawdziwe wyzwolenie… No więc, pomyśl tylko: jeden człowiek jest władny odmienić cały kraj – co mówię, cały świat! Przypomina… no, nie wiem, mój starszy brat opowiadał mi o Johnie Kennedym – po starym Eisenhowerze na czele stanął młody, odważny prezydent i cały kraj nagle poczuł się młody. Uważam, że tak samo przedstawia się sprawa w wypadku Gorbaczowa. – Ta-ak. I na pewno kobiety za nim szaleją. – I to jak! – Willie dosiadł ulubionego konika. – Nasze panie w ambasadzie uważają, że jest niesamowity. I to wielkie znamię na głowie! Wiesz, jak niektóre baby szaleją za szramami? – Rosjanki też? – Jasne. Chociaż wiele kobiet, z którymi rozmawiamy – no wiesz, żony polityków i intelektualistów – uważa, że narobił strasznych szkód! Myślę jednak, że mnóstwo ludzi narzeka po prostu dlatego, że mają teraz możność narzekania, a dawniej całymi latami musieli milczeć. – Tak. – Paul pociągnął się za ucho, odprowadzając wzrokiem zgrabną kelnerkę w obcisłych skórzanych spodniach. – Musi być cholernie interesujące obserwowanie tego wszystkiego z bliska. – Żebyś wiedział! A dziewczyny! Takich laleczek w życiu nie widziałeś! – Harding rozejrzał się i, zniżając głos, żeby go nikt nie usłyszał, zaczął szeptać: – A jakie namiętne! Wiesz, te Słowianki naprawdę coś w sobie mają. Taką duszę, czy co? Ty ją pieprzysz, a ona cały czas gada, jęczy, prawie śpiewa. Niesamowite, tu u nas nic takiego nie znajdziesz. – O Boże, Willie! Chcesz powiedzieć… Czy to nie jest niebezpieczne? Myślałem, że jak się człowiek pieprzy z ruską kobitą, to prędzej czy później wpakuje się w jakąś kabałę. Przecież Sowieci próbują złapać na haczyk takich jak ty, właśnie przy pomocy pięknych agentek. – Wszystko się zmieniło, Paul. Widzisz, oni teraz dążą do rozszerzenia wzajemnych kontaktów. – Harding chrząknął znacząco. – Jakieś dwa razy w tygodniu pozwalam sobie na taki słodki kontakt. Dziewczyna pracuje w „Nowostiach” – to taka gazeta. Opowiada mi, co się tak naprawdę dzieje. – Ho-ho-ho! Willie, to ty jesteś czymś w rodzaju szpiega? – Coś ty, Paul. Nawet tak nie żartuj. Oczekuje się od nas obcowania z naszymi radzieckimi kolegami, i to wszystko. Teraz nie odróżniłbyś Moskwy od innych miast świata. Wszystko jest jawne, otwarte. Absolutnie wszystko. A może byś się tam wybrał, co? Załatwię ci to. Spodobasz im się, z twoim pochodzeniem; przecież nawet mówisz po rosyjsku. Zresztą, co tu gadać, w ogóle jesteś prawie Rosjaninem. Chyba już czas, żebyś poznał swoich słowiańskich braci i siostry. Paul zamówił jeszcze dwa piwa. – Nie, Willie, nie mogę sobie pozwolić na taki wyjazd. Mam w firmie mnóstwo roboty, odpowiadam za wiele spraw, a nie znajdę uzasadnienia dla podróży służbowej. Mógłbym pojechać do Rosji na urlop, ale podobno nie ma tam co jeść, a balet mnie nie interesuje. – Posłuchaj. W Związku Radzieckim jest tak samo jak wszędzie. Oczywiście, jeżeli nikogo nie znasz, nie jest ci zbyt słodko, ale ja cię poznam ze wszystkimi potrzebnymi ludźmi. I do Teatru Wielkiego nikt cię nie będzie ciągnął. Ja tych rzeczy też nie lubię. A co do jedzenia – jest go całe mnóstwo, a w każdym razie ci, z którymi mamy do czynienia, bynajmniej nie przymierają głodem, jadają w domu i mają po dziurki w nosie kawioru i jesiotrów. Oczywiście wszędzie się mówi, że ludzie głodują, ale kogo to obchodzi? Słyszy się o tym już od lat, a na ulicach jak na razie nie widziałem ani jednego człowieka zmarłego z głodu. W Waszyngtonie jest o wiele gorzej – tylko popatrz na tych nieszczęsnych bezdomnych, którzy przez całą zimę sypiają w kanałach pod Departamentem Stanu. Harding pociągnął łyk piwa i dotknął dłoni Rossa. – Hej, wiesz co? Jeżeli chcesz się zająć biznesem, poznam cię ze swoim kumplem. Właśnie stanął na czele nowej spółki w Moskwie i bardzo go interesuje współpraca. Szczególnie z nami. Możesz na tym nieźle zarobić. Paul nie krył zdziwienia. – Czy to legalne? To znaczy, chodzi mi o to, że u nas, jeżeli próbujesz robić interesy do spółki z politykami, na pewno trafisz za kratki. Harding roześmiał się. – Nie zapominaj, z kim masz do czynienia. Nie będzie żadnych problemów. Już dwa pokolenia naszej rodziny zajmują się stroną prawną tego rodzaju kontaktów. Zrozum, Gorbaczow chce, żeby w Sojuzie był sektor prywatny, nawet zachęca ludzi, by ten sektor rozwijali. Zresztą, co tu gadać, prawie co tydzień radzieccy politycy wciągają amerykańskich biznesmenów w swoje interesy. A transakcja, którą ma na oku mój kumpel, to naprawdę duża rzecz. – No? A na czym polega? – Słuchaj, Paul, wiesz przecież, że nie mam głowy do interesów. Ale teraz w Moskwie jest tylu naszych biznesmenów, że zacząłem się co nieco orientować. Na czym polega podstawowy problem? Na tym, że oni nie mają forsy. To znaczy dolarów; mają tylko ruble, a te nikomu nie są potrzebne. Dlatego też, czymkolwiek byś się zajął, musisz wiedzieć jak towar zamienić na prawdziwe pieniądze. Mój kumpel się na tym zna i na pewno nic nie zawali. – No, Willie, mów dalej, to się robi ciekawe. – A więc tak. Widziałeś stare ruskie ikony, które stoją w witrynach u Cartiera i w innych drogich sklepach? Te obrazki warte są kupę szmalu, zwłaszcza takie, które były własnością carów albo ich rodzin. Mój znajomy wpadł na pomysł, jak można wymieniać te ikony na amerykańskie towary pierwszej potrzeby. Głównie na mydło. – Mydło? Chyba żartujesz. – Gdzie mi tam do żartów! Przejedź się choć raz moskiewskim metrem, a zrozumiesz, że to nie są żarty. Nie czytałeś o tym w „Wall Street Journal”? W Związku Radzieckim rozpaczliwie brakuje mydła. Podobno zawiódł plan pięcioletni, chociaż niektórzy twierdzą, że to sabotaż. Tak czy owak, mydła nie ma. Jeżeli dostarczysz mydło – zostaniesz milionerem. Mydło przekażesz spółce w zamian za ikony, ikony zamienisz na dolary albo tu, albo w Europie Zachodniej, a potem możesz spokojnie przejść na emeryturę. – Nie, Willie, to nie dla mnie. Zupełnie się nie znam na rosyjskich antykach. Na mydle, nawiasem mówiąc, też nie. Oczywiście, byłoby nieźle jakoś wykorzystać moją znajomość rosyjskiego, ale w taki interes nie wchodzę. Nie miałbym nawet pojęcia, jak przewieźć to zasrane mydło do Rosji. A właśnie, ile może kosztować kontener mydła, a ile kosztuje ikona? – Jak uważasz, Paul. Ale spójrz na to z innej strony. Stoimy teraz przed wyjątkową szansą. Jesteśmy jeszcze wystarczająco młodzi na to, by się rzucić w burzliwe morze przygód, a z drugiej strony wystarczająco dojrzali, by podejść do sprawy zdroworozsądkowo. Cały komunistyczny świat się zmienia, a Moskwa jest w samym centrum tego wszystkiego. Jakby ci to powiedzieć – dla Moskwy nastał złoty wiek, czegoś takiego nie było od czasów carskich. Gorbaczow przejdzie do historii jako drugi Piotr Wielki. Wiesz, jak go nazywają w CIA? „Niesamowicie niesamowity”. Jeżeli uda ci się teraz, że tak powiem, wskoczyć do pociągu, nie zapomnisz tego do końca życia. Do cholery, bądź co bądź, to jest twój naród, mówisz po rosyjsku, czego ci jeszcze trzeba? No i nie jesteś żonaty, a tam panienki na nikogo tak nie lecą jak na Amerykanów, możesz mi wierzyć. – Radosny uśmiech i kolejny łyk piwa. – Jasne, że twoim partnerem być nie mogę, ale potrafię zaaranżować całą operację. Jesteś moim starym kumplem i będę szczęśliwy, pomagając ci zarobić parę groszy. A poza tym – Harding zaśmiał się na całe gardło – jeżeli to zorganizujesz, będę mógł jeździć metrem bez maski przeciwgazowej. – Może bym tam pojechał i rozejrzał się na miejscu? – No, to rozumiem! Mój urlop prawie się kończy. W pierwszych dniach maja muszę wracać do Moskwy. Przyjedź zaraz po majowych obchodach i rozkręcimy interes. Ty mi pomożesz z rosyjską gramatyką, a ja ci pokażę Moskwę. A jeżeli naprawdę zdecydujesz się robić interesy w Sojuzie, nie zaszkodzi ci mieć wpływowego przyjaciela w cytadeli kapitalizmu. Wróciwszy do swego pokoju, Ross zdjął krawat, spodnie, zrzucił buty i stanął przed lustrem. Spoglądały na niego puste oczy i twarz bez wyrazu. Co by powiedziała babcia Aleksandra, pomyślał, gdyby się dowiedziała, że jej wnuk Amerykanin zamierza handlować z bolszewikami? Ale przecież bolszewików już nie ma. Wszystkie gazety i telewizja powtarzają, że zimna wojna się skończyła, że Gorbaczow zmienia wszystko na lepsze. Rosjanie stają się takimi samymi normalnymi ludźmi jak my, Willie tam mieszka, a to bardzo dobrze. Wszystko stoi otworem. Aż go ścisnęło w kroczu na myśl o tym, jak cudowne są tam kobiety. I z tą myślą zasnął. Do czasu przybycia do Moskwy Ross zorientował się, że Harding mocno nie doceniał atrakcyjności interesów ze Związkiem Radzieckim. Rozmowy z amerykańskimi antykwariuszami, czy to w Chicago, czy w Nowym Jorku, przekonały go, jak wielkiej wartości nabrały obecnie rosyjskie starocie. Zresztą nie tylko starocie – Amerykanie jak szaleni kupowali radzieckie pasy oficerskie, zegarki, wódkę, kawior i nawet radzieckie podkoszulki z różnymi napisami. A co dopiero Chagalla! Popyt jednakże mocno przewyższał podaż – w nadmiarze były tylko szkatułki – podróbki wyrobów z Palechu lub Mstery, turystyczna tandeta. Jeżeli Rossowi uda się sprowadzić prawdziwe antyki – to co jak co, ale nabywcy się znajdą. Taki sam entuzjazm we wszystkim, co dotyczyło Związku Radzieckiego, podzielali amerykańscy przedsiębiorcy. Przedstawiciel firmy produkującej mydło zapewnił Rossa, że jego mocodawców bardzo interesuje proponowana przezeń transakcja. Przede wszystkim, podkreślił, należy zapewnić sobie mocne gwarancje ze strony Rosjan, a potem można się zwrócić do chicagowskiego banku – i żadnych problemów. Więcej – firma produkująca mydło sama jest gotowa pożyczyć Rossowi pieniądze na jeszcze dogodniejszych warunkach! W tej sytuacji Ross nie potrafił już nie myśleć o wspaniałych ikonach i cudownych kobietach, które wydają poetyczne jęki, przywierając do niego, Paula, swymi niedającymi się opisać kształtami. Myślał też o tym, jak napęcznieje jego konto bankowe w Chicago. W tym, że właśnie na niego, Rossa, powinny się posypać te rosyjskie dobrodziejstwa, widział palec boży. Bądź co bądź życie rządzi się jakąś logiką – nie bez powodu uczył się rosyjskiego, co kiedyś jego otoczenie uważało za zupełny nonsens. Nie bez powodu ojciec nalegałby Paul ukończył szkołę biznesu. Na pozór jedno z drugim nie miało nic wspólnego, a tu proszę! Wszystko świetnie się złożyło. Gdyby nie jego zdolności językowe i żyłka do interesów, nie mógłby wykorzystać tego szczęśliwego zbiegu okoliczności. A poza tym, czyż to nie jemu, wnukowi rosyjskich emigrantów, los powierzył zawiezienie amerykańskiego mydła do cierpiącej ojczyzny przodków, która uznała swój historyczny błąd i teraz zmienia się od wewnątrz. Może nawet, marzył Paul, uda mu się zobaczyć samego Gorbaczowa. W Moskwie wszystko układało się jak najlepiej. Na lotnisku powitali go dwaj młodzi ludzie i ładna, choć nie pierwszej młodości kobieta. Ross nie musiał stać w kolejce ani dźwigać walizek – bardzo szybko znalazł się w hotelu, w którym przed epoką głasnosti zatrzymywali się tylko przedstawiciele nomenklatury partyjnej. Teraz w tych imponujących wnętrzach mieszkali ważni zagraniczni goście. Ross wziął kąpiel, i chociaż woda wydawała się nieco żółtawa, było jej pod dostatkiem. Frotowym ręcznikiem miało się ochotę wycierać ciało bez końca; było nawet mydło – chociaż tak dziwnego kawałka mydła Ross nie widział nigdy w życiu. Po kąpieli, zmęczony, czując lekki zawrót głowy po długim locie, położył się – i obudził go dzwonek telefonu. – Halo? – Cześć, Paul. Tu Willie. Witam cię na ziemi twoich przodków. Dobrze, że przyjechałeś. Chcesz coś zjeść? – Willie! Skąd dzwonisz? Nie sądziłem, że się tak szybko objawisz. – W pokoju było ciemno i Ross był z lekka zdezorientowany. – Jestem w holu. Coś ty myślał, że pozwolimy ci łazić po Moskwie samotnie? Natychmiast przystępujemy do rzeczy. Już tu na ciebie czekają – dziennikarze, intelektualiści. Pojedziemy do mojego przyjaciela. – Myślałem, że najpierw spotkamy się z twoim znajomym z tej spółki. Nie zapominaj, że przyjechałem w interesach. – Nie bój nic. Moskwa to miasto otwarte. Pojedziemy wszyscy razem. Tak się załatwia interesy w Rosji. Ubieraj się, czekam na ciebie. Ross wysiadł z windy i znalazł się w przepięknym westybulu, który oszołomił go wspaniałymi kryształowymi kandelabrami, ciemnoczerwonymi gobelinami na ścianach i starymi skórzanymi meblami. I zaraz dostrzegł Willie’ego, który trzymał pod ręce dwie śliczne blondynki. Harding rozpływał się z zachwytu, a kobiety wyglądały, jakby dopiero co zeszły ze stronic żurnalu mody: wspaniałe włosy, ciemnoniebieskie oczy, zmysłowe usta. – To jest Paul Ross. Paul, poznaj Nataszę i Irinę. Ściskając dłonie Nataszy i Iriny, Paul gorączkowo próbował zgadnąć, z którą z tych poetycznych istot sypia Willie. Na widok kuszących bioder obu blondynek seksualna fantazja Paula przerwała wszelkie tamy. – Miło cię widzieć, Willie. Bardzo mi się tu u was podoba. W samochodzie Ross, ku swemu zadowoleniu, znalazł się koło Iriny, Natasza zaś usiadła na przednim siedzeniu obok Willie’ego. – You speak Russian a little? – spytała Irina i Paul, spojrzawszy w jej bezdenne oczy, wyszeptał: – Yes – po czym już po rosyjsku dodał: – Ucząc się rosyjskiego, myślałem, że przyda mi się jedynie do czytania starych książek. Nigdy nie przypuszczałem, że będę miał okazję rozmawiać w tym języku z piękną kobietą w Moskwie. I w momencie, gdy wymawiał te słowa, pomyślał: dziwne – po angielsku nigdy by się nie zdobył na takie wyznanie w pierwszym dniu znajomości z kobietą. Tak, po rosyjsku, a w dodatku w towarzystwie Iriny, wszystko wydawało się łatwe i przyjemne. Irina uśmiechnęła się radośnie, przysunęła się bliżej Paula i powiedziała: – Ta nauka nie poszła na marne. Willie, nic nie mówiłeś, że twój przyjaciel jest taki czarujący. Spodziewałam się grubego kapitalisty z cygarem w zębach. Samochód Willie’ego jechał moskiewskimi ulicami, a Ross znowu pomyślał, jak dobrze mu w kraju przodków, gdzie kobiety jeszcze nie zamieniły się w mężczyzn, gdzie interesy można łączyć z przyjemnością i gdzie ma się uczucie nieustannego przeżywania przygody. Niestety, była to jedyna scena, którą potem mógł sobie wyraźnie przypomnieć. Całą resztę stanowiły kawałeczki, fragmenty, wrażenia, które nie chciały ułożyć się w sensowną całość. Najlepiej pamiętał imprezy, na których były dziewczynki i jeszcze raz dziewczynki, i gdzie on, Paul, śpiewał sprośne piosenki w języku, który, jak sądził, był tylko językiem wzniosłej poezji. Jego pobyt w Moskwie stanowił jeden ciąg nieustających popijaw – to w jednym mieszkaniu, to w drugim. Nigdy nie przypuszczał, że potrafi wypić taką ilość płynów – nie mówiąc już o napojach alkoholowych. Prócz tego przypominał sobie mętnie jakichś intelektualistów, z którymi zapoznawał go Willie, ale wśród tych intelektualistów nie wiadomo skąd pojawiały się Cyganki, z którymi tańczył i które wydawały się dziwnie podobne do Żydówek. Oczywiście nie zapomniał, że transakcja została zawarta: miał przywieźć jeden lub dwa kontenery mydła do Odessy, i to jak najszybciej. Jednak szczegóły transakcji dziwnie się rozpływały w jego pamięci. Pamiętał, na przykład, że rozmawiał z jakimś najwyraźniej ważnym człowiekiem w staromodnie urządzonym salonie o ścianach obwieszonych ikonami. Człowiek ten był potwornie tęgi, fałdy tłuszczu wręcz wypychały mu jedwabną koszulę, zdecydowanie za ciasną. Wszystko, co miał na sobie – zegarek, krawat, buty – było pochodzenia zagranicznego, niesamowicie drogie, ale nieco staromodne. Paul pamiętał też, że ten gość mówił z jakimś dziwnym akcentem, i po rosyjsku, i po angielsku, ale nie mógł sobie przypomnieć ani słowa z rozmowy. Transakcję zawarł jednak właśnie z nim, i pamiętał, że uczcili ją ormiańskim koniakiem. Potrafił sobie natomiast przypomnieć każde słowo innej rozmowy, która dziwnie mieszała się w jego pamięci z pierwszą – może dlatego, że i ta rozmowa toczyła się w pokoju obwieszonym ikonami. Kiedy Harding przedstawił Rossa jako człowieka, który zamierza „umyć matuszkę Rosję”, niemłody mężczyzna, jego rozmówca, zerwał się i zadeklamował donośnym głosem: Żegnaj mi, Rosjo nieumyta, Ojczyzno panów i niewolnych, I ty, mundurów ćmo błękitna, I ty narodzie im powolny!* [*Michał Lermontow, „Żegnaj ml, Rosjo nieumyta…”, przekład Anny Kamieńskiej]. Po czym, przechadzając się po pokoju, ciągnął dalej: – Czyż to nie wspaniałe, drodzy ziomkowie? Zawsze myśleliśmy, że aby umyć Rosję, będziemy się musieli najpierw uwolnić od naszych błękitnych mundurów. Tymczasem nasz amerykański przyjaciel proponuje, żeby zrobić na odwrót. Niewykluczone, że ma rację. Kto wie, jaki wpływ na rosyjską psychikę wywrze amerykańskie mydło? Może oczyści nasze dusze? Przecież gdy wprowadzano chrześcijaństwo, również wpędzono naszych przodków w fale Dniepru… Człowiek ten był łudząco podobny do Karola Marksa – tyle że nosił niebieskie dżinsy, czarną skórzaną kurtkę i zielony sweter. Może zresztą był to tylko żart, intelektualna metafora, ale w umyśle Paula obie te sceny całkowicie się na siebie nałożyły, co, nie wiedzieć czemu, budziło jego niepokój. Prosta na pozór, zrozumiała transakcja przeobraziła się w duchową misję – na co zupełnie nie był przygotowany. Jednak będzie musiał porozumieć się z Moskwą i wyjaśnić całą sprawę. Po powrocie do Chicago Ross odzyskał zdolność trawienia pokarmów stałych, znowu mógł chodzić nie dygocząc cały z bólu głowy, i wyraźnie wymawiać słowa. W Chicago stał się na jakiś czas popularny, zapraszano go na wieczory, na których bywali intelektualiści i gdzie dyskutowano o przyszłych losach ludzkości. Wystąpił nawet w lokalnej telewizji. Wkrótce jednak dał temu spokój, uświadomił sobie bowiem, że właściwie nie bardzo wie, o czym mówić – wyraźnych wspomnień miał niewiele. Sprawy jednakże posuwały się do przodu. Firma produkująca mydło, z której przedstawicielem wcześniej prowadził rozmowy, nadal była zainteresowana transakcją. Wiceprezes powiedział mu nawet: – Tak genialny pomysł jeszcze nikomu nie przyszedł do głowy. Pomyśleć tylko – zamiana mydła na dzieła sztuki! Jeżeli się to uda, mister Ross, uczynimy pana nie tylko bogaczem – uczynimy pana znakomitością! Nie chcę być znakomitością, myślał Ross, ale bogactwo jest w zasięgu ręki, czyż nie? Zaciągnięcie kredytu w First Chicago National Bank też okazało się bardzo łatwe. Był to ten sam bank, który wywołał lekki skandal, udzielając Związkowi Radzieckiemu kredytu na niższy procent niż amerykańskim farmerom. Ross miał obawy, że bank, raz się sparzywszy, nie zechce więcej mieć do czynienia ze Związkiem Radzieckim – ale był w grubym błędzie. – To wspaniale! – oświadczył mu dyrektor międzynarodowego oddziału banku. – Po prostu opatrzność nam pana zesłała. – Jak to? – Cóż, wie pan przecież, jak nas zmieszano z błotem z powodu tej transakcji ze Związkiem Radzieckim. Więc teraz pomożemy się wzbogacić rodakowi. – Doskonale. Co powinienem zrobić? – Przede wszystkim proszę mi zapewnić gwarancję od pańskiego moskiewskiego kontrahenta, że kiedy pan przywiezie mydło, on dostarczy panu określoną liczbę antykwarycznych dzieł sztuki na określoną sumę i załatwi transport tych rzeczy na Zachód. A na Zachodzie będzie pan mógł te antyki zamienić na pieniądze. – Dobrze. Myślę, że nie będzie z tym trudności. – A jak wyglądają te starocie? To coś oryginalnego czy te same przedmioty, które widujemy tu na wystawach? Tego właśnie nie wiem, smętnie pomyślał Ross, a powinienem. Wiem natomiast dużo – nawet za dużo – o rosyjskich blondynkach, rudych, no i o wódce. – Część tych antyków to coś wspaniałego. Myślę, że nie miał pan okazji oglądać niczego w tym rodzaju. Zresztą i teraz zapewne nie będzie pan miał okazji. Najprawdopodobniej sprzedam to wszystko na aukcjach w Paryżu albo w Londynie, może w Genewie. Oczywiście będzie można to zrobić także w Nowym Jorku, ale na aukcjach europejskich antyki uzyskują wyższe ceny, niż w Ameryce. |
||
|