"Szachownica Flamandzka" - читать интересную книгу автора (Perez-Reverte Arturo)I. Tajemnice mistrza van HuysaZamknięta koperta stanowi zagadkę kryjącą wewnątrz kolejne zagadki. Ta koperta była spora, z ryżowego papieru, a w jej dolnym lewym rogu widniała pieczątka laboratorium. Julia ważyła ją w dłoni, szukając równocześnie nożyka do papieru na stole zawalonym pędzlami oraz słoiczkami pełnymi farb i lakierów. Nawet nie przypuszczała, do jakiego stopnia zmieni się jej życie po otworzeniu przesyłki. Właściwie znała już jej zawartość. A ściślej mówiąc, tak jej się wydawało, o czym przekonała się chwilę później. Dlatego może nie poczuła niczego szczególnego, gdy wyciągała z koperty odbitki fotograficzne i rozkładała je na stole. Rzuciła na nie roztargnionym nieco wzrokiem i nagle wstrzymała oddech. Pojęła, że Nie odrywając oczu od zdjęć, zapaliła wyciągniętego ze zmiętoszonej paczki papierosa bez filtra. Nie można było mieć najmniejszych wątpliwości, odbitki radiologiczne o wymiarach 30x40 cm mówiły same za siebie. Wyraźnie było widać oryginalną kompozycję piętnastowiecznego flamandzkiego obrazu na drewnie, jego realistyczne szczegóły uwypuklone dzięki zastosowaniu techniki QUIS NECAVIT EQUITEM. Julia znała łacinę na tyle, że nie musiała sięgać do słownika. KTO ZABIŁ RYCERZA? Było to co najmniej zastanawiające. Zaciągnęła się papierosem trzymanym w prawej dłoni, lewą tymczasem poprzesuwała zdjęcia na blacie. Ktoś, może sam malarz, umieścił na obrazie coś w rodzaju łamigłówki, którą następnie zakrył warstwą farby. Ewentualnie zrobił to później kto inny. Margines błędu wynosił z grubsza pięćset lat. Już ta myśl wywołała uśmiech na twarzy Julii. Podobną niewiadomą potrafiła znaleźć bez specjalnych trudności. Ostatecznie na tym polegał jej zawód. Pozbierała odbitki i wstała. Szarawe światło wnikające przez szeroką lukarnę w suficie padało wprost na obraz oparty na sztalugach. Kto zabił rycerza. Julia spoglądała to na odbitkę, to na obraz, nie dostrzegając na nim najmniejszego śladu ukrytego napisu. Badanie z bliska siedmiokrotnie powiększającą dwusoczewkową lupą też nie posunęło sprawy naprzód. Opuściła więc żaluzje i w ciemności podciągnęła ku sztalugom lampę Wooda, emitującą tak zwane czarne światło. W jego promieniach ultrafioletowych wszystkie materiały, farby i werniksy użyte przez pierwotnego twórcę fluoryzowały, wszelkie zaś poprawki i retusze dokonane później, a więc po powstaniu obrazu, pozostawały ciemne bądź czarne. Jednak w świetle lampy Wooda cały obraz pokryty był jednostajnie fluoryzującą warstwą, także w części kryjącej tajemniczy napis. A to oznaczało, że zdanie zostało zamalowane albo przez samego artystę w trakcie pracy, albo wkrótce po ukończeniu dzieła. Zgasiła lampę i odsłoniła lukarnę. Szare światło jesiennego poranka ponownie zalało sztalugi z obrazem i całą pracownię, pękającą w szwach od książek, od regałów z farbami, pędzlami, werniksami, rozpuszczalnikami i narzędziami stolarskimi, od ram i precyzyjnych przyrządów, od starych rzeźb z drewna i brązu, od zastawek i opartych płótnem o ściany obrazów, stojących na prawdziwym perskim dywanie poplamionym farbami. W kącie, na komodzie w stylu Ludwika XV, stał sprzęt hi-fi, koło którego piętrzyły się płyty: Don Cherry, Mozart, Miles Davis, Satie, Lester Bowie, Michael Hedges, Vivaldi… Lustro weneckie w złoconej oprawie posłało Julii ze ściany jej własne, nieco przyćmione odbicie: włosy przycięte na wysokości ramion, lekkie ślady niewyspania pod dużymi, ciemnymi, jeszcze nie umalowanymi oczyma. Atrakcyjna jak modelka Leonarda – mawiał Cesar, gdy widział jej twarz otoczoną złotem tak jak teraz – atrakcyjna, ma piu bella [1]. I aczkolwiek Cesara należało zaliczyć do znawców raczej efebów niż madonn, Julia wiedziała, że jego ocena jest najzupełniej trafna. Sama lubiła oglądać się w tej złoconej oprawie, bo miała wówczas wrażenie, że znalazła się po drugiej stronie zaczarowanych drzwi, skąd na przekór odległości w czasie i przestrzeni powracała niczym ucieleśnienie renesansowej urody włoskiej. Od dzieciństwa każda myśl o Cesarze wywoływała na jej twarzy uśmiech – delikatny, może nieco porozumiewawczy. Odłożyła odbitki na stół, zdusiła niedopałek w ciężkiej popielniczce z brązu sygnowanej przez Beniliurego i zasiadła przy maszynie do pisania: Z kuchni dobiegał gwizd maszynki do kawy. Julia poszła nalać sobie wielką filiżankę, bez mleka i cukru. Po chwili wróciła, wycierając dłoń w wyciągnięty męski sweter, który narzuciła na piżamę. Jeden ruch palca wystarczył, by szare światło poranka wypełniły nuty Wyciągnęła kartkę z wałka maszyny, wsunęła do koperty razem z odbitkami, dopiła wciąż gorącą kawę i sięgnęła po kolejnego papierosa. Oto przed nią dwóch mężczyzn, siedzących koło damy zajętej książką, toczyło od pięciuset lat rozgrywkę na szachownicy. Dzięki kunsztowi Pietera van Huysa zdawało się, że szachy stoją poza obrazem, że są właściwie namacalne, podobnie zresztą jak i pozostałe przedstawione tu przedmioty. Realność Wstała, skrzyżowała ramiona i wróciła z papierosem do sztalug. Mimo gryzącego dymu nie mogła oderwać oczu od obrazu. Gracz z lewej strony wyglądał na jakieś trzydzieści pięć lat. Miał kasztanowe włosy, na średniowieczną modlę przystrzyżone na wysokości uszu, nos orli, silny, a na twarzy wyraz bezwzględnego skupienia. Ubrany był w tunikę z długimi rękawami, której cynobrowa czerwień zdołała wyjść zwycięsko z walki z czasem i utleniającym się werniksem. Z szyi zwieszało mu się Złote Runo, spięte na prawym ramieniu ozdobną broszą, odmalowaną rzetelnie do najmniejszego szczegółu, włącznie z drobnym refleksem światła w kamieniach szlachetnych. Mężczyzna opierał się o stół lewym łokciem i prawą ręką. W dłoni trzymał jedną z figur: białego konika. Przy jego głowie widniała malowana gotykiem inskrypcja: Drugi gracz, znacznie szczuplejszy, dobiegał czterdziestki. Wśród jego niemal czarnych włosów okalających wysokie czoło można było dostrzec na skroniach cieniutkie białe niteczki. Tej początkowej siwiźnie, a także jego postawie i minie należało przypisać wrażenie przedwczesnej dojrzałości. Oblicze miał pogodne i dostojne, nosił się nie po dworsku, jak jego rywal, ale zwyczajnie: miał na sobie skórzany napierśnik i wypolerowany stalowy naszyjnik od przyłbicy. Był bez wątpienia żołnierzem. Siedział ze skrzyżowanymi ramionami, bardziej pochylony nad stołem niż przeciwnik, najwidoczniej uważnie studiował sytuację na szachownicy, nie zwracając uwagi na otoczenie. Pionowe zmarszczki na czole świadczyły, że myśli bardzo intensywnie. Wpatrywał się w figury, jakby stanął właśnie wobec zadania najtrudniejszego z możliwych. Napis obok niego brzmiał: Dama znajdująca się przy oknie, w pewnej odległości od obydwu graczy, dzięki perspektywie liniowej zdawała się siedzieć nieco wyżej od nich. A jednak jej suknia z czarnego aksamitu, wyraźnie pofałdowana dzięki zmyślnemu dodaniu bieli i szarości, jakby wysuwała się na pierwszy plan. Wyśmienite przedstawienie tkaniny rywalizowało z realizmem wzorzystego kobierca, dopieszczonego co do supełka, ze spojeniami i sękami w drewnianych belkach powały, z kamiennymi płytami posadzki. Chcąc lepiej docenić technikę, Julia pochyliła się ku obrazowi i poczuła dreszcz zawodowego podziwu. Tylko mistrz pokroju van Huysa potrafił równie doskonale wykorzystać czerń materii, uzyskać kolor niejako poprzez jego brak, kolor, który mało kto ośmielał się wówczas spenetrować tak dogłębnie. A przy tym miała wrażenie, że niemalże słyszy szelest aksamitu ocierającego się o leżące na podnóżku poduszeczki z wytłaczanej skóry. Spojrzała na twarz kobiety. Piękna i bardzo blada, zgodnie z ówczesnym upodobaniem, miała na głowie kornet z białej gazy skrywający widoczne tylko na skroniach bujne rude włosy. Z szerokich rękawów z jasnoszarego adamaszku wyłaniały się długie, smukłe dłonie, w których dama trzymała brewiarz. W promieniach dobiegającego z okna światła pobłyskiwała otwarta klamra księgi, a także złota obrączka, jedyna ozdoba na dłoni kobiety. Spuszczone oczy, w których można było dostrzec błękit, wyrażały skromną, cnotliwą łagodność, tak częstą na dawnych portretach niewieścich. Światło padało na nią z dwóch źródeł – z okna i ze zwierciadła – otaczając ją tym samym nimbem, którym spowici byli gracze. Jednakże dzięki nieco ukośnej perspektywie i gęstszym cieniom dama pozostawała dyskretnie w głębi. Malarz przyporządkował jej napis Julia cofnęła się kilka kroków i jeszcze raz przyjrzała całej kompozycji. Bez wątpienia miała przed sobą arcydzieło, potwierdzone autoryzowanymi opiniami znawców, a to oznaczało wysoką wycenę na styczniowej aukcji u Claymore'a. Kto wie, może ukryty napis, wsparty odpowiednią dokumentacją historyczną, jeszcze podniesie wartość obrazu… Dziesięć procent dla domu Claymore, pięć dla Menchu [2] Roch, reszta dla dotychczasowego właściciela. Oczywiście odliczywszy jeden procent na ubezpieczenie i na honoraria za odrestaurowanie i oczyszczenie dzieła. Rozebrała się i weszła pod prysznic, nie zamykając drzwi, żeby mimo szumu wody słyszeć Vivaldiego. Restauracja Wyszła z łazienki owinięta w płaszcz kąpielowy, zachlapany wodą z mokrych włosów, zapaliła piątego w tym dniu papierosa i, stojąc przed obrazem, zaczęła się ubierać: ciemnobrązowa plisowana spódnica, buty na płaskim obcasie, skórzana kurtka myśliwska. Wreszcie zerknęła z zadowoleniem na swoje odbicie w weneckim lustrze, jeszcze raz odwróciła się ku obydwu graczom, mrugnęła do nich łobuzersko, choć nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia – dalej siedzieli z marsowymi minami. Kto zabił rycerza. To zdanie wciąż tłukło jej się po głowie, kiedy wsuwała do torebki raport o obrazie i odbitki, kiedy włączała alarm i przekręcała na dwa razy solidny zamek w drzwiach. – Przyznaj, że to cacko. Czyste Menchu Roch nie miała na myśli żadnego z licznych obrazów, które wisiały na ścianach jej własnej galerii. Jasnymi, przesadnie umalowanymi oczami popatrywała na szerokie ramiona Maxa, pogrążonego w pogawędce ze znajomym przy barze kafejki. Max, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, o plecach jak u pływaka, opiętych dobrze skrojoną marynarką, swoje długie włosy nosił związane ciemną jedwabną wstążką w krótki kucyk. Ruchy miał powolne i gibkie. Menchu zmierzyła go taksującym spojrzeniem, po czym umoczyła usta w oszronionym kieliszku martini. Na jej twarzy malowała się duma posiadaczki. Max był jej najnowszym kochankiem. – Czyste Julia przytaknęła niechętnie. Były starymi przyjaciółkami, ale nie przestawało jej dziwić, jak łatwo Menchu wprowadza rozmaite dwuznaczności w świat pojęć artystycznych. – Którykolwiek z tych brązów, myślę o oryginałach, wyniósłby cię taniej. Menchu zaśmiała się cynicznie. – Taniej niż Max…? Co do tego nie ma wątpliwości – westchnęła z emfazą i rozgryzła oliwkę z martini. – W każdym razie Michał Anioł rzeźbił ich w stroju Adama. Nie musiał ich ubierać kartą American Express. – Nikt cię nie zmusza, żebyś podpisywała jego rachunki. – Ot i cała kabała, kotek – właścicielka galerii zatrzepotała powiekami z teatralną lubością. – Właśnie, nikt mnie nie zmusza. Te rzeczy. I dopiła swojego drinka, podnosząc przy tym z minoderią mały palec, co było z jej strony umyślną prowokacją. Zbliżała się już do pięćdziesiątki i była zdania, że każdy zakątek świata kipi seksem, nawet najsubtelniejsze detale dzieł sztuki. Może dlatego w stosunku do mężczyzn nieodmiennie manifestowała tę samą wyrachowaną, zaborczą naturę, co podczas wyceniania wartości malarskiego dzieła. O właścicielce galerii Roch znajomi powiadali, że nie przepuściła żadnej okazji, by zawładnąć interesującym ją obrazem, mężczyzną lub działką kokainy. Ciągle mogła uchodzić za kobietę atrakcyjną, aczkolwiek nie potrafiła ukryć tego, co w kontekście jej wieku Cesar określał zjadliwie jako “anachronizm estetyczny”. Menchu opierała się starości między innymi dlatego, że ta jej się wcale nie podobała. I jakby na przekór samej sobie epatowała wyrachowaną wulgarnością, również w doborze makijażu, strojów i kochanków. Co więcej, chcąc utwierdzić się w przekonaniu, że każdy marszand czy antykwariusz to po prostu wykwalifikowany łajdak, czasami aż kłuła w oczy nieokrzesaniem, rozmyślnie wprawiała w zakłopotanie swoich rozmówców i publicznie szydziła z całego, bądź co bądź zamkniętego, środowiska zawodowego, w jakim się obracała. Chełpiła się tym ze swobodą równą tej, z jaką utrzymywała, że najdzikszy orgazm w życiu przeżyła kiedyś uprawiając masturbację przed skatalogowaną i numerowaną reprodukcją – Co robimy z van Huysem? – spytała Julia. Menchu raz jeszcze przyjrzała się odbitkom leżącym na stole pomiędzy jej kieliszkiem a kawą przyjaciółki. z umalowanymi na niebiesko oczami Menchu korespondowała również niebieska przykrótka sukienka. Bez jakiegokolwiek podtekstu Julii przyszło do głowy, że ze dwadzieścia lat temu Menchu musiała być naprawdę ładna. Przynajmniej w niebieskim. – Nie wiem jeszcze – odparła właścicielka galerii. – U Claymore'a są skłonni wystawić go w obecnym stanie… Trzeba by sprawdzić, czy ten napis nie podniesie jego wartości. – Masz pojęcie? – Cudowna sprawa. Przypadkiem trafiło ci się jak ślepej kurze ziarno. – Pogadaj z właścicielem. Menchu wsunęła zdjęcia do koperty i skrzyżowała nogi, Dwaj młodzieńcy, popijający aperitif przy sąsiednim stoliku, oczami znawców zlustrowali ukradkiem jej opalone uda. Julia aż wzdrygnęła się pełna oburzenia. Zabawne było patrzeć, jak Menchu z rozmysłem dozuje swoje efekty specjalne przeznaczone dla męskiej publiczności, ale chwilami te jej manewry ocierały się o przesadę. Zdecydowanie – tu Julia zerknęła na kwadratową omegę, którą nosiła po wewnętrznej stronie lewej ręki – nie była to pora na eksponowanie bielizny. – Właściciel nie jest problemem – przekonywała Menchu. – To uroczy staruszek na wózku. Jak się dowie, że odkrywając napis podniosłyśmy wartość obrazu, z pewnością wpadnie w zachwyt… Ma natomiast bratanicę z mężem, i to są pijawki. Max dalej rozmawiał przy barze, ale świadom swoich obowiązków co chwila odwracał się i posyłał im wspaniały uśmiech. Kto tu mówi o pijawkach – pomyślała Julia, ale zachowała komentarz dla siebie. Wprawdzie dla Menchu nie miało to istotnego znaczenia, w sprawach męskich zawsze wykazywała się przecież niespotykanym cynizmem, lecz Julia dobrze pojmowała siłę konwenansu i nie śmiałaby posunąć się za daleko. – Do aukcji zostały dwa miesiące – rzekła, nie zwracając uwagi na Maxa. – To naprawdę ostatni moment, żebym zdążyła zdjąć werniks, odsłonić napis i nałożyć werniks na nowo… – tu zamyśliła się na chwilę. – Dalej, trzeba zgromadzić dokumentację na temat samego obrazu i jego postaci, napisać raport, to też swoje potrwa. Zgodę właściciela muszę mieć natychmiast. Menchu skinęła głową. Wiedziała, że są obszary, gdzie frywolność trzeba odstawić na bok, w sprawach zawodowych była przebiegła jak lis. W tej transakcji pełniła rolę pośrednika, bo właściciel van Huysa nie miał zielonego pojęcia o mechanizmach rynku. To ona pertraktowała z madrycką filią domu aukcyjnego Claymore. – Zadzwonię do niego jeszcze dziś. Nazywa się don Manuel, ma siedemdziesiąt lat i uwielbia, jak powiedział, rozmawiać z ładną dziewczyną, która tak się zna na interesach. Julia zauważyła, że chodzi o coś jeszcze. Jeżeli odsłonięty napis łączył się jakoś z historią przedstawionych na obrazie postaci, Claymore to wykorzysta i podniesie cenę wywoławczą. Może Menchu mogłaby zdobyć dodatkową dokumentację. – Raczej nie – właścicielka galerii wysiliła pamięć, krzywiąc przy tym usta. – Wszystko dałam ci razem z obrazem, więc sama kombinuj, kobieto. Możesz się wykazać. Julia otworzyła torebkę i dłużej niż zwykle szperała w poszukiwaniu paczki papierosów. Wreszcie powoli wydobyła jednego i popatrzyła na przyjaciółkę. – Mogłybyśmy zwrócić się do Alvara. Menchu aż uniosła brwi ze zdumienia. Właściwie mogła powiedzieć, że skamieniała jak żona Noego czy Lota, czy jakżeż się nazywał ten kretyn, któremu sprzykrzyło się w Sodomie… A może zamieniła się w słup soli. Jak tam było, tak tam było, nieważne. – Tuś mnie zabiła, koleżanko – aż zachrypła nieco z ekscytacji. Zwietrzyła niezłe emocje. – Bo Alvaro i ty… Zawiesiła głos z wyrazem nagłego, wystudiowanego zaniepokojenia na twarzy. Zawsze przybierała taką minę, gdy w grę wchodziły przesadnie, jej zdaniem, zawikłane problemy sercowe innych osób. Julia mężnie wytrzymała jej spojrzenie. – Nie znamy lepszego historyka sztuki – powiedziała tylko. – Tu nie chodzi o mnie, ale o obraz. Po chwili widocznego głębokiego namysłu Menchu skinęła głową. Jasne, to sprawa Julii. Sprawa jak najbardziej intymna, “kochany pamiętniku”, te rzeczy. Ale na jej miejscu nie ładowałaby się w to. Jak mawia ta stara ciota Cesar, – Możesz być pewna, że wyleczyłam się z Alvara. – Z niektórych cierpień, słonko, nie sposób się wyleczyć. Dopiero rok minął, zapomnij. Znam ten ból. Julia uśmiechnęła się kpiąco do samej siebie, na próżno usiłując to ukryć. Rzeczywiście mijał rok, od kiedy Alvaro i ona zerwali długotrwały związek. Menchu była wprowadzona w szczegóły, sama zresztą przy jakiejś okazji wygłosiła (nie pytana) własną prognozę, nazywając rzeczy po imieniu. Powiedziała wtedy chyba, że w ostatecznym rozrachunku, kobieto, żonaty mężczyzna zawsze zostanie przy swojej ślubnej. Bo po latach na przemian prania gaci i rodzenia kolejnych bachorów każda postanawia walczyć. “A oni już tacy są – perorowała Menchu z nosem zanurzonym w kreskę koki, pociągając raz po raz – w głębi duszy potwornie lojalni. (Snif.) Skurwiele”. Julia wypuściła z ust spory kłąb dymu i zajęła się resztką swojej kawy. Piła powoli, uważając, żeby ani kropla nie skapnęła z filiżanki. To było bardzo nieprzyjemne zerwanie, gorzkie słowa, trzask drzwiami. Ból powracał przy byle wspomnieniu. A także za każdym razem, kiedy – trzy, może cztery razy – przypadkowo spotkała Alvara na jakimś wykładzie czy w muzeum. Zdobywali się wówczas na szczyty elegancji – “Ładnie wyglądasz, uważaj na siebie” i tym podobne. Zasadniczo obydwoje uważali się za ludzi cywilizowanych, których – wyjąwszy pewien epizod z przeszłości – łączył obiektywny przedmiot pracy, czyli sztuka. Słowem, ludzie światowi. Dorośli. Zauważyła, że Menchu obserwuje ją z niezdrowym zainteresowaniem i zapewne aż oblizuje się na samą myśl o kolejnych miłosnych intrygach, w których będzie mogła maczać palce jako doradczyni w sprawach taktyki. Właścicielka galerii nie mogła darować przyjaciółce, że ta po zerwaniu z Alvarem przeżyła zaledwie kilka sporadycznych, nie wartych plotki przygód: “Popadasz w ascezę, kotek – wkładała jej do głowy. – Z nudów można umrzeć. Musi cię znowu porwać namiętność, otchłań namiętności”… Z tego punktu widzenia zatem ledwie wzmianka o Alvarze rysowała na horyzoncie interesujące możliwości rozwoju sytuacji. Julia była tego świadoma, ale nie miała za złe przyjaciółce. Menchu to Menchu, od zarania taka jest. Przyjaciół się nie wybiera, to oni wybierają ciebie i albo ich odrzucisz, albo przyjmiesz z dobrodziejstwem inwentarza. Tego też nauczył ją Cesar. Z papierosa został nikły niedopałek, więc zdusiła go w popielniczce i zwróciła się do Menchu z wymuszonym uśmiechem. – Alvaro nie jest istotny. Tak naprawdę ćwieka zabił mi van Huys – zawahała się chwilę, szukając odpowiednich słów, żeby wyrazić niezbyt jeszcze jasne myśli. – Coś w tym obrazie wykracza poza normę. Menchu wzruszyła obojętnie ramionami, jakby dumała nad czymś innym. – Wyluzuj się, maleńka. Obraz to tylko płótno czy drewno, farba i werniks… Liczy się to, co zostanie w portfelu z chwilą, gdy ten obraz zmieni właściciela – zerknęła na szerokie ramiona Maxa i zatrzepotała powiekami z zadowoleniem. – A cała reszta to anegdotki. Przez cały spędzony wspólnie okres Julia uważała, że Alvaro odpowiada najściślej stereotypowi historyka sztuki. Swoim wyglądem i strojem jeszcze utwierdzał ją w tym przekonaniu: o miłym wejrzeniu, pod czterdziestkę, angielskie marynarki w pepitkę, trykotowe krawaty. Na domiar palił fajkę, co było szczytem szczytów. Do tego stopnia, że kiedy ujrzała go wtedy pierwszy raz w auli – wykład miał tytuł Sztuka a człowiek – dobry kwadrans minął, nim zdołała skupić się na wygłaszanych przezeń słowach, bo nie mogła pogodzić się z tym, że ktoś o wyglądzie tak młodziutkiego profesora może być właśnie profesorem. I później, kiedy pożegnał się do następnego tygodnia i wszyscy wyszli na korytarz, podeszła do niego jak gdyby nigdy nic, w pełni świadoma tego, co nastąpi: powtórka z odwiecznego, niezbyt oryginalnego schematu, typowy układ profesor-studentka, wszystko z góry wiadomo, jeszcze zanim Alvaro obrócił się na pięcie od drzwi i pierwszy raz uśmiechnął do Julii. W całej tej historii – tak to przynajmniej postrzegała, kiedy rozważała wszystkie za i przeciw – była jakaś nieuchronność, cudownie klasyczny fatalizm rozpisany przez Los. Ten punkt widzenia pociągał ją szczególnie od czasów szkolnych, kiedy to przełożyła z greckiego rodzinne intrygi genialnego Sofoklesa. Gdy później postanowiła poruszyć ów temat z Cesarem, antykwariusz, który od lat był jej konfidentem w sprawach sercowych – pierwszy raz wystąpił w tej roli, gdy Julia nosiła jeszcze warkoczyki i podkolanówki – wzruszył jedynie ramionami i umyślnie niedbałym tonem zjechał tę wyświechtaną historię, przerobioną już, kochanie, w trzystu drętwych powieściach i tyluż filmach, zwłaszcza (pogardliwy grymas) francuskich i amerykańskich: “Przyznasz, księżniczko, że w tym świetle temat nabiera cech wręcz szkaradnych”… Tylko tyle, nic więcej. Ze strony Cesara nie usłyszała ani ostrych wymówek, ani ojcowskich rad, które zresztą, o czym doskonale oboje wiedzieli, na nic by się nie zdały. Cesar nie miał dzieci i zanosiło się, że tak będzie zawsze, ale posiadał dar przydatny w podobnych sytuacjach. W którymś momencie swojego życia antykwariusz nabrał pewności, że nikt nie potrafi uczyć się na cudzych błędach i że w konsekwencji jedyne, co może zrobić szanujący się opiekun – w obecnym przypadku on sam – to usiąść obok swojej podopiecznej, wziąć ją za rękę i życzliwie wysłuchać historii o kolejnych uniesieniach i cierpieniach, a mądra natura niech tymczasem prowadzi swą nieuchronną grę. – W kwestiach sercowych, księżniczka- mawiał Cesar – me wolno dawać rad ani podsuwać rozwiązań… Co najwyżej czystą chusteczkę w stosownym momencie. I tak właśnie postąpił, kiedy nadszedł koniec, kiedy przybiegła do niego nocą, z mokrymi włosami, błędnym wzrokiem lunatyka, i usnęła mu na kolanach. Jednak do tamtego pierwszego spotkania na korytarzu wydziału doszło znacznie, znacznie wcześniej. Nie było istotniejszych odstępstw od z góry wiadomego scenariusza. Rytuał dokonał się wedle z dawna ustalonych, przewidywalnych reguł, aczkolwiek przyniósł nadspodziewanie zadowalające efekty. Julia miała już za sobą kilka przygód, ale któregoś wieczoru, kiedy pierwszy raz znalazła się z Alvarem w szerokim łóżku hotelowym, również pierwszy raz w życiu poczuła potrzebę wypowiedzenia tych bolesnych, bezwstydnych słów “kocham cię”. Słuchała siebie w zdumieniu i szczęściu, słuchała tych słów, których dotąd nigdy nie miała zamiaru wygłaszać, a teraz dobiegały z jej ust przybrane w nieznany, jękliwy albo płaczliwy ton. Rano, gdy przebudziła się z nosem wtulonym w pierś Alvara, ukradkiem odgarnęła włosy z twarzy i przyjrzała się jego śpiącemu profilowi, wyczuwając jednocześnie policzkiem puls jego serca. A kiedy wreszcie otworzył oczy, napotkał wzrokiem jej spojrzenie i uśmiechnął się, Julia z absolutną pewnością zrozumiała, że go kocha. Zrozumiała też, że kiedyś będzie miała innych kochanków, ale z żadnym nie doświadczy tego, co czuła w tym momencie. W końcu dwadzieścia osiem miesięcy później, przeżytych intensywnie co do dnia, przyszła chwila gorzkiego przebudzenia z tej miłości i Julia prosiła Cesara, żeby wyjął z kieszeni swoją słynną chusteczkę. “Tę straszliwą chusteczkę – powtórzył z właściwą sobie teatralną emfazą antykwariusz, na poły żartobliwie, ale i złowieszczo jak Kasandra – chusteczkę, którą potrząsamy, żeby pożegnać się na zawsze…” W skrócie tak wyglądała cała historia. Rok wystarczył, by zaleczyć rany, ale wspomnienia zostały. Prawdę mówiąc, Julia nie zamierzała się ich wyzbywać. Wcześnie dorosła, nabierając przy tym przekonania – które bez kompleksów wpoiła sobie dzięki naukom Cesara – że życie jest jak droga restauracja, gdzie zawsze na koniec podsuwają ci rachunek, co wcale nie oznacza konieczności zapomnienia o delicjach, których się wcześniej kosztowało. Teraz znów o tym myślała, obserwując, jak Alvaro rozkłada książki na stole i robi notatki na kwadratowych fiszkach z białego brystolu. Fizycznie prawie się nie zmienił, choć tu i ówdzie pojawiły się ślady siwizny. Oczy wciąż miał spokojne i inteligentne. Niegdyś kochała te oczy i te smukłe długie dłonie zakończone okrągłymi gładkimi paznokciami. Patrzyła, jak przesuwa palcami stronice, jak trzyma wieczne pióro, i nieoczekiwanie odezwała się w niej melancholia. Po krótkiej analizie Julia uznała ten odruch za całkowicie zrozumiały. Dawne uczucia wprawdzie wygasły na zawsze, ale przecież, te dłonie pieściły kiedyś jej ciało. Na jej skórze pozostawił swój ślad każdy, najmniejszy nawet gest Alvara, jego dotyk i ciepło. Kolejne romanse nie były w stanie ich zatrzeć. Zdołała opanować wzruszenie. Za nic w świecie nie chciałaby teraz dać się omotać nostalgii. Ta kwestia zresztą nie miała zasadniczego znaczenia – przecież nie przyszła tu grzebać się we wspomnieniach – dlatego skupiła uwagę na słowach swojego eks-narzeczonego, nie zaś na nim samym. Pierwsze pięć minut musiało być kłopotliwe. Alvaro spoglądał na nią zamyślony, usiłując odgadnąć, jak wielkiej wagi rzecz przywiodła ją do niego po tylu miesiącach. Po chwili, odprężony i uprzejmy, już uśmiechał się życzliwie jak stary przyjaciel albo kolega po fachu, gotów przyjść jej z pomocą. Tak dobrze znała jego profesjonalny spokój, milczenie przerywane co chwila wypowiadanymi po cichu rzeczowymi uwagami. Tylko raz (wyjąwszy moment zdziwienia tuż na początku) dostrzegła w jego oczach cień niepewności, kiedy wyłuszczała mu problem z obrazem. Przemilczała jedynie kwestię ukrytego napisu, jako że obydwie z Menchu postanowiły na razie trzymać ten fakt w tajemnicy. Alvaro potwierdził, że zna dobrze malarza, obraz i epokę, w której powstał, nie miał tylko pojęcia, że dzieło będzie wystawione na sprzedaż i że Julii powierzono jego odrestaurowanie. Zapewnił, że nie musi się podpierać kolorowymi zdjęciami, które przyniosła Julia, ma wiedzę o tamtych czasach i przedstawionych na obrazie osobistościach. Mówiąc to, sunął palcem wskazującym po kartkach starej historii średniowiecza w poszukiwaniu daty, skupiony i pozornie obojętny wobec łączącej ich niegdyś zażyłości, którą Julia niemal wyczuwała w powietrzu, jakby to był całun jakiejś zjawy. Może on ma identyczne wrażenie – pomyślała. – Kto wie, może ona sama wydaje mu się już zbyt odległa, obojętna? – Spójrz, tu go masz – odezwał się nagle i Julia uczepiła się zmysłami tego głosu, jak tonący chwyta się kawałka deski, konstatując z ulgą, że nie jest w stanie robić dwóch rzeczy naraz: wspominać dawnego Alvara i słuchać go w tej chwili. Bez trudu przegnała precz nostalgię, a ukojenie na jej twarzy musiało być rzeczywiście ogromne, skoro Alvaro aż uniósł brwi ze zdumienia. Zaraz jednak powrócił do trzymanej w ręku książki. Julia zerknęła na tytuł: – Patrz – Alvaro wskazał jakieś nazwisko w tekście, po czym przesunął palec na zdjęcie obrazu, które Julia położyła obok na stole. – Julia wzięła fiszkę ze stołu i zanotowała te dane. – Gdzie leżał Ostenburg?… W Niemczech? Alvaro potrząsnął głową i otworzył atlas historyczny. – Ostenburg był księstwem, które pokrywało się mniej więcej z Rodowingią Karola Wielkiego… Leżał tu, na pograniczu francusko-niemieckim, między Luksemburgiem a Flandrią. Przez cały piętnasty i szesnasty wiek książęta ostenburscy usiłowali zachować niezależność, ale najpierw ich domenę wchłonęła Burgundia, a później Austria cesarza Maksymiliana. Dynastia Altenhoffenów wygasła właśnie wraz z tym Ferdynandem, ostatnim księciem Ostenburga, który na obrazie gra w szachy… Jak chcesz, mogę zrobić ci odbitki. – Będę wdzięczna. – Nie ma sprawy. – Alvaro usiadł wygodnie w fotelu, z szuflady biurka wyjął puszkę z tytoniem i przystąpił do nabijania fajki. – Rzecz jasna, dama koło okna, podpisana – Z miłości? – Julia uśmiechnęła się zagadkowo, patrząc na fotografię. Na twarzy Alvara też pojawił się nieco wymuszony uśmiech. – Niewiele ślubów w tym środowisku zawierano z miłości… Tym małżeństwem wuj Beatrycze, książę Burgundii Filip Dobry, chciał zawiązać z Ostenburgiem sojusz wymierzony przeciwko Francji, która miała apetyt na obydwa księstwa – przyjrzał się zdjęciom i wsunął fajkę w zęby. – Ferdynand Ostenburski miał szczęście, bo Beatrycze była akurat bardzo piękna. Tak przynajmniej podają – Jest jeszcze jakaś wzmianka? – I to niejedna. Van Huys osiągnął bardzo ważną pozycję – Alvaro wyciągnął teczkę z kartoteki. – Jean Lemaire, w swojej – I to jak – dziewczyna przeglądała świeżo porobione notatki. Po chwili podniosła głowę, odgarnęła włosy z oczu i popatrzyła zaciekawiona na Alvara. – Można by pomyśleć, żeś się wcześniej przygotował do wykładu… Jestem normalnie porażona. Przez twarz profesora przemknął uśmiech. Nie śmiąc spojrzeć Julii w oczy, Alvaro wbił wzrok w jedną z leżących na stole fiszek. – Na tym polega moja praca – odrzekł ni to w zamyśleniu, ni to wymijająco. Nie wiedząc za bardzo dlaczego, Julia poczuła się skrępowana. – Czyli że ciągle jesteś w tej swojej pracy świetny… – spoglądała na niego przez parę sekund z ciekawością, po czym wróciła do notatek. – Mamy sporo wzmianek o autorze i dwóch postaciach… – pochyliła się nad reprodukcją obrazu i położyła palec na drugim graczu. – Pozostaje ten. Alvaro, zajęty nabijaniem fajki, przez chwilę nie odpowiadał, marszczył tylko czoło. – Trudno go precyzyjnie zidentyfikować – powiedział wreszcie, wypuszczając z ust kłąb dymu. – Napis nie jest szczególnie klarowny, aczkolwiek można tu wysunąć pewną hipotezę: Nie zdając sobie z tego sprawy, Alvaro popadł w ton dobitny, wręcz mentorski, jak zwykle, gdy rozmowa toczyła się wokół zagadnień związanych z jego specjalizacją. Dla Julii była to dość kłopotliwa świadomość, bo budziła w niej wspomnienia, odegnane kiedyś skrupuły w związku z uczuciem, które zagościło dawno temu w jej prywatnym czasie, w jej przestrzeni, odcisnęło się trwale na jej charakterze. Okruchy innego życia, innej namiętności, starannie podminowanej i zniszczonej, odesłanej precz jak książka na najwyższą półkę, żeby tam pokrył ją kurz. Namiętności, która jednak ciągle się odzywała. Są sposoby, była pewna, żeby się przed tym obronić. Skupić myśli wyłącznie na sprawach bieżących. Mówić, domagać się szczegółów, choćby i niepotrzebnych. Nachylać się nad stołem, niby po to, żeby porobić nowe notatki. Uwierzyć, że obok stoi zupełnie inny Alvaro, co w pewnym sensie było prawdą. Wmówić sobie, że tamto wydarzyło się w odległej epoce, dawno temu i gdzie indziej. Zachowywać się, czuć, jakby wspomnienia dotyczyły nie ich obydwojga, a innych osób, o których kiedyś się usłyszało, ale których los był im całkowicie obojętny. Wyjściem z sytuacji mogło być zapalenie papierosa, czego Julia nie omieszkała zrobić. Tytoniowy dym w płucach przywrócił jej wewnętrzną równowagę, pozwolił nieco zobojętnieć. Powolny, mechaniczny rytuał palenia przyniósł jej wyraźne odprężenie. Wreszcie zwróciła się do Alvara gotowa do dalszej rozmowy. – Zatem jaka to hipoteza? – głos zabrzmiał przekonująco, co znacznie ją uspokoiło. – Z tego, co widzę, jeśli Preux nie jest nazwiskiem, może klucza musimy szukać w skrócie AR. Alvaro skinął głową. Spowity fajkowym dymem przewracał kartki innej książki, aż trafił na właściwe miejsce. – Spójrz tu. Roger d'Arras, urodzony w 1431, w tym samym roku, kiedy Anglicy spalili Joannę d'Arc w Rouen. Jego rodzina jest spokrewniona z panującymi we Francji Walezjuszami, sam przyszedł na świat na zamku Bellesang, położonym bardzo blisko księstwa Ostenburg. – Czyli to może chodzić o drugiego gracza? – Może. AR. byłoby oczywistym skrótem od Arras. A Roger d'Arras, rzecz potwierdzona we wszystkich kronikach z epoki, walczy w wojnie stuletniej u boku króla Francji Karola VII. Widzisz…? Uczestniczy w odbiciu z rąk Anglików Normandii i Gujenny, w 1450 bierze udział w bitwie pod Formigny, a trzy lata później pod Castillon. Spójrz na rycinę. Może to któryś z nich, na przykład ten żołnierz w opuszczonej przyłbicy, który w ogniu potyczki podaje swojego konia królowi francuskiemu, pozbawionemu właśnie wierzchowca, a sam dalej walczy pieszo… – Zaskakujesz mnie, profesorze – patrzyła, nie kryjąc zdziwienia. – Cóż za malownicza wizja wojaka w bitwie… Zawsze mówiłeś, że wyobraźnia to nowotwór na zdrowej tkance prawdy historycznej. Alvaro wybuchł szczerym śmiechem. – Umówmy się, że to moja Zamilkł, skonsternowany. Na dźwięk jego słów Julia spochmurniała. Wspomnienia były tym razem zdecydowanie nie na miejscu. Alvaro widząc to, zaczął się wycofywać. – Przepraszam – szepnął. – Nie szkodzi. – Julia zdusiła papierosa w popielniczce, parząc sobie przy tym opuszki palców. – W gruncie rzeczy to moja wina – popatrzyła na niego pogodniejszym wzrokiem. – I co z naszym wojakiem? Z widoczną ulgą Alvaro zapuścił się na ten teren. Roger d'Arras, wyjaśniał, to nie byle wojak, miał dużo więcej przymiotów. Był na przykład zwierciadłem cnót rycerskich. Wzorcem średniowiecznego szlachcica. W wolnych chwilach poetą i muzykiem. Bardzo cenionym na dworze swych kuzynów Walezjuszy. Tak więc Preux pasowałoby tu jak ulał. – A jakieś związki z szachami? – Źródła milczą na ten temat. Podniecona opowieścią Julia robiła kolejne notatki. Nagle przerwała i spojrzała na Alyara. – Jednego nie rozumiem – rzekła, przygryzając koniec długopisu – co w takim razie robi Roger d'Arras na obrazie van Huysa, w dodatku grając w szachy z księciem Ostenburga? Wyraźnie zakłopotany Alvaro poruszył się w fotelu, jakby targnięty nagłą wątpliwością. Ssał fajkę, wpatrywał się w ścianę za plecami Julii i najwidoczniej toczył jakąś walkę wewnętrzną. W końcu rozchylił usta w nieśmiałym uśmiechu. – Nie mam pojęcia, co on tam robi poza tym, że gra w szachy. – Uniósł dłonie, dając do zrozumienia, że tu jego wiedza się kończy, Julia jednak była pewna, że patrzy na nią, jakby chciał ją o czymś uprzedzić, tyle że wciąż nie umie ubrać w słowa jakiegoś tłukącego mu się po głowie pomysłu. – Wiem natomiast – odezwał się wreszcie – a wiem to, ponieważ przeczytałem w książkach, otóż wiem, że Roger d'Arras nie zmarł we Francji, a w Ostenburgu. – Po chwilowym wahaniu wskazał palcem zdjęcie obrazu. – Zwróciłaś uwagę na datę powstania dzieła? – Tysiąc czterysta siedemdziesiąty pierwszy – odparła zaintrygowana. – Dlaczego? Alvaro wypuścił z ust dym i jakiś suchy dźwięk, przypominający urwany śmieszek. Teraz wpatrywał się w Julię, jak gdyby chciał w jej oczach wyczytać odpowiedź na pytanie, którego nie ośmielał się zadać. W końcu przemówił. – Jedna rzecz się nie zgadza. Albo data jest błędna, albo ówczesne kroniki kłamią, albo ten rycerz to nie jest Rutgier Ar. Preux z obrazu… – Wziął do ręki ostatnią księgę, anastatyczny reprint Kroniki książąt Ostenhurga, kartkował chwilę i położył przed Julią. – Napisał to pod koniec piętnastego wieku Guichard d'Hainaut, Francuz żyjący w opisywanych przez siebie czasach, przy czym opierał się na relacjach z pierwszej ręki… Otóż według niego nasz bohater zmarł w święto Trzech Króli 1469 roku, dwa lata przed namalowaniem Partii szachów przez Pietera van Huysa. Pojmujesz, Julio…? Roger d'Arras nie mógł pozować do obrazu, bo kiedy ten powstawał, on już dawno nie żył. Odprowadził ją aż na parking przed wydziałem i wręczył teczkę z odbitkami. Powiedział, że wszystko jest w środku. Historyczne punkty odniesienia, zaktualizowana lista skatalogowanych dzieł van Huysa, bibliografia… Obiecał też, że w miarę wolnego czasu wyśle jej jeszcze chronologię wydarzeń i dalsze dokumenty. “Wreszcie zamilkł, stanął z fajką w zębach i dłońmi w kieszeniach kurtki, jakby chciał coś dodać, ale wiedział, że nie powinien. Po krótkim wahaniu dorzucił, że jeszcze kiedyś ma nadzieję się przydać. Julia przytaknęła z zakłopotaniem. Od usłyszanej dopiero co historii aż kręciło jej się w głowie. Ale nie tylko od tego. – Zadziwiłeś mnie, profesorze… W niecałą godzinę odtworzyłeś życie postaci z obrazu, którego nigdy przedtem nie badałeś. Alvaro odwrócił się na moment i zaczął błądzić wzrokiem po miasteczku uniwersyteckim. Skrzywił się. – Obraz nie był mi tak zupełnie nieznany. – W jego głosie wyczuła nutkę wątpliwości, co lekko ją zaniepokoiło, choć nie wiedziała dlaczego. Słuchała uważnie, co ma jej do powiedzenia. – Między innymi jest zdjęcie w katalogu muzeum Prado z 1917 roku… Partia szachów była tam wystawiona jako depozyt przez jakieś dwadzieścia lat. Od początków wieku do 1923, kiedy to upomnieli się o nią spadkobiercy. – Nie wiedziałam. – No to już wiesz. – Zajął się fajką, która chyba gasła. Julia patrzyła nań z ukosa. Zbyt dobrze go znała, choć było to w innej epoce, by nie zauważyć, że coś ważnego uwierało go w środku. Coś, czego nie śmiał wypowiedzieć na głos. – Czego mi nie opowiedziałeś, Alvaro? Trwał bez ruchu, gryzł fajkę i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. W końcu obrócił się powoli ku Julii. – Nie wiem, o co ci chodzi. – Chodzi mi o to, że wszystko, co wiąże się z tym obrazem, jest dla mnie ważne. – Spoglądała na niego z powagą. – Gra idzie o wysoką stawkę. Widziała, jak gryzie ustnik fajki, a na twarzy niepewność ustępuje minie dość dwuznacznej. – Stawiasz mnie w trudnym położeniu. Twój van Huys jest chyba ostatnio modny. – Modny? – To słowo obudziło w niej czujność, jakby ziemia miała zaraz zadrżeć pod stopami. – Chcesz mi powiedzieć, że ktoś ci o nim mówił przede mną? Alvaro uśmiechał się niepewnie. Może żałował tego, co przed chwilą wyznał. – Niewykluczone. – Kto? – Tu leży pies pogrzebany. Nie jestem upoważniony, żeby ci to zdradzić. – Nie gadaj bzdur. – To nie są bzdury, ale prawda. – W jego oczach czaiło się błaganie o wyrozumiałość. Julia westchnęła głęboko usiłując zwalczyć pustkę w żołądku. Gdzieś w środku odezwał się sygnał ostrzegawczy. Alvaro jednak znów zaczął mówić, skupiła się więc, żeby wyłowić jakąś wskazówkę. Chciałby zobaczyć obraz, jeśli Julia nie ma nic przeciwko. Ją samą zresztą też. – Wszystko ci wyjaśnię – dodał. – W swoim czasie. W grę może wchodzić podstęp – pomyślała. – Przecież jest w stanie odegrać cały ten teatr tylko pod pretekstem, żeby jeszcze raz się z nią umówić. Spłoszona przygryzła dolną wargę. W jej wnętrzu obraz toczył teraz walkę z emocjami i wspomnieniami, które nijak miały się do celu jej dzisiejszej wizyty. – Jak tam pańska żona? – spytała od niechcenia, tknięta przez złe licho, i uniosła nieco wzrok, stwierdzając złośliwie, że Alvaro cały zesztywniał. – Dobrze – odparł oschle. Z namaszczeniem wpatrywał się w trzymaną w dłoni fajkę, jakby jej wcale nie rozpoznawał. – Przygotowuje wystawę w Nowym Jorku. W pamięci Julii odbił się ulotny refleks: atrakcyjna blondynka w ciemnobrązowym kostiumie, wysiadająca z samochodu. Niewyraźny, trwający ledwie kilkanaście sekund obrazek, z trudem zapamiętany, który mimo to zdołał, niby skalpel, jednym zdecydowanym cięciem naznaczyć granicę między jej młodością a resztą życia. O ile pamiętała, jego żona pracowała dla jakiejś rządowej instytucji, związanej z departamentem kultury, z wystawami i podróżami. Dzięki temu przez jakiś czas było im łatwiej. Alvaro nigdy o niej nie wspominał, Julia też nie, obydwoje wyczuwali jednak, że jest między nimi obecna niczym widmo. I to widmo właśnie, owe kilkanaście sekund spostrzeżone przez przypadek, ostatecznie wygrało mecz. – Mam nadzieję, że dobrze się wam układa. – Nieźle. To znaczy naprawdę nieźle. – Mhm. Uszli kilka kroków, nie odzywając się i nie patrząc na siebie. Wreszcie Julia cmoknęła językiem i pochyliła głowę, uśmiechając się do siebie. – Zresztą to już nie ma znaczenia… – Stanęła przed nim, wzięła się pod boki i popatrzyła na niego figlarnie. – Jak mnie teraz znajdujesz? Niepewny, zmierzył ją zmrużonymi oczyma od góry do dołu. Zastanowił się. – Wyglądasz świetnie… Naprawdę. – I jak się z tym czujesz? – Mam lekkiego kręćka… -Uśmiechnął się smętnie i ze skruchą. – Zadaję sobie pytanie, czy rok temu powziąłem słuszną decyzję. – I nigdy się tego nie dowiesz. – Nie wiadomo. Wciąż jest atrakcyjny – pomyślała z niepokojem i złością, od której aż ją skręciło w środku. Patrzyła na jego dłonie i oczy, wiedząc, że balansuje w tej chwili między odrazą a ochotą. – Obraz jest u mnie w domu – odparła ostrożnie i niezobowiązująco, usiłując zebrać myśli. Chciała zachować osiągniętą z takim bólem zimną krew, aczkolwiek przeczuwała jednocześnie związane z tym ryzyko, wiedziała, że będzie się musiała mieć na baczności przed emocjami i wspomnieniami. Przecież ponad wszystko ważny był van Huys, Dzięki temu rozumowaniu zdołała przynajmniej uporządkować myśli. Uścisnęła więc dłoń, którą wyciągnął do niej niezdarnie jak ktoś, kto porusza się po grząskim gruncie. To dodało jej otuchy i napełniło złośliwą, skrytą radością. Z pełnym wyrachowaniem i wyczuciem chwili cmoknęła go szybko w usta – ot, zaliczka z martwego funduszu – po czym otworzyła drzwiczki i wsiadła do małego białego fiata. – Jak chcesz zobaczyć obraz, przyjdź do mnie – powiedziała, jak gdyby od niechcenia, przekręcając kluczyk stacyjki. – Jutro po południu. I wielkie dzięki. Jeśli chodzi o niego, to w zupełności wystarczyło. Widziała w lusterku, jak maleje, machając w zamyśleniu dłonią. Za nim wznosił się ceglany budynek wydziału, dalej w tle rozpościerało się miasteczko uniwersyteckie. Uśmiechnęła się do siebie, gdy przejeżdżała skrzyżowanie na czerwonym świetle. Połkniesz haczyk, profesorku – pomyślała. – Nie wiem dlaczego, ale ktoś gdzieś usiłuje zagrać nieczysto. A ty powiesz mi, kto to, albo nie nazywam się Julia. Popielniczka na stoliku tuż obok ledwie mieściła niedopałki. Julia, rozciągnięta na sofie, czytała przy małej lampce do późna. Z wolna cała historia obrazu, malarza i przedstawionych postaci zaczynała jej się układać w głowie w spójną całość. Czytała zachłannie kierowana żądzą wiedzy, cała w napięciu, zwracała uwagę na najdrobniejsze szczegóły w nadziei odnalezienia klucza do tej tajemniczej partii szachów, którą w półmroku nadal rozgrywano na sztalugach ustawionych przed sofą. Odłożyła teczkę na podłogę, usiadła na sofie, podciągając kolana pod brodę i objęła nogi ramionami. Było idealnie cicho. Chwilę tak trwała bez ruchu, po czym wstała i podeszła do obrazu. QUIS NECAVIT EQUITEM. Wyciągnęła palec, niemal dotykając miejsca, gdzie znajdował się napis, ukryty pod kolejnymi warstwami zielonego barwnika, którego van Huys użył do namalowania sukna przykrywającego stół. Kto zabił rycerza. W świetle danych dostarczonych przez Alvara to zdanie z obrazu, ledwie oświetlonego przez małą lampkę, nabierało złowrogiej wymowy. Pochyliwszy się tuż nad RUTGIER AR. PREUX, czyli być może Rogerem d'Arras, Julia nabrała pewności, że chodzi właśnie o niego. Tu niewątpliwie kryła się jakaś zagadka. Gubiła się tylko w domysłach, jaką rolę w tym wszystkim odgrywały szachy. Odgrywały. Może właśnie na tym rzecz polega – na grze. Zaczynało ją to nieznośnie drażnić, jak wówczas, kiedy musiała sięgać po lancet, żeby zdjąć nieposłuszny werniks. Skrzyżowała ręce na karku i zamknęła oczy. Gdy je po chwili otworzyła, znów ujrzała przed sobą profil nieznanego rycerza zajętego rozgrywką, wyraźnie skupionego, o czym świadczył mars na czole. Miał miłą powierzchowność, niewątpliwie musiał być człowiekiem pociągającym. Wyglądał szlachetnie, otoczony nimbem dostojeństwa, zręcznie podkreślonym przez malarza znakomitym doborem tła. Poza tym głowa Rutgiera znajdowała się w miejscu doskonale odpowiadającym przecięciu linii znanych w malarstwie jako tzw. złote cięcie. Była to reguła kompozycji malarskiej pozwalająca uzyskać równowagę między poszczególnymi postaciami. Stosowali ją jako wzorzec malarze klasyczni od czasów Witruwiusza… I to odkrycie nią wstrząsnęło. Zgodnie z zasadami, gdyby van Huys chciał podczas malowania wyeksponować postać Ferdynanda z Ostenburga – któremu bez wątpienia przynależał ów zaszczyt – usytuowałby go w punkcie złotego cięcia, a nie po lewej stronie kompozycji. To samo dotyczy Beatrycze Burgundzkiej, która nie dość, że siedziała po prawej stronie, to jeszcze na drugim planie, pod oknem. Zatem logicznie rzecz biorąc, główną postacie tajemniczej partii szachów był nie książę czy księżna, ale RUTGIER AR. PREUX, zapewne Roger d'Arras. Ale Roger d'Arras nie żył. Podeszła do regału pełnego książek, nie odrywając przy tym wzroku od obrazu, patrząc nań nawet przez ramię, jakby się obawiała, że ktoś się tam zaraz poruszy. – Przeklęty Pieter van Huys – powiedziała prawie na głos – stawia zagadki, które jeszcze pięćset lat później spędzają komuś sen z powiek. Wzięła tom O czwartej nad ranem Julia skończyła lekturę. W ustach czuła niesmak od wypitej kawy i wypalonych papierosów. Historia malarza, obrazu i trójki postaci wreszcie zaczynała mieć ręce i nogi. To już nie były zwyczajne wizerunki na dębowej desce, ale żywe istoty, które żyły i umarły w konkretnym czasie i w konkretnym miejscu. Malarz Pieter van Huys. Ferdynand Altenhoffen i jego żona Beatrycze Burgundzka. I Roger d'Arras. Julia dokopała się do niezbitego dowodu, że rycerzem z obrazu, owym graczem, który w takim skupionym milczeniu analizował układ na szachownicy, jakby od tego zależało jego życie, był w istocie Roger d'Arras, urodzony w 1431 roku, a zmarły w 1469 w Ostenburgu. Co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości, jak również co do faktu, że ogniwem łączącym go z pozostałymi dwiema postaciami i z malarzem był w samej rzeczy obraz, sporządzony dwa lata po jego śmierci. Śmierci, której szczegółowy opis miała teraz na kolanach, na fotokopii strony z Julia zgasiła lampę i siadła w ciemności z głową opartą o sofę, wpatrując się w rozżarzony koniec papierosa, który trzymała w dłoni. Nie mogła stąd dostrzec obrazu, ale wcale nie musiała. Jej oko i mózg dokładnie zarejestrowały wszelkie detale flamandzkiego obrazu. Widziała je doskonale poprzez mrok. Ziewnęła i potarła dłońmi twarz. Zmęczenie walczyło w niej z euforią. Doświadczała dziwnego uczucia triumfu, wprawdzie niepełnego, ale podniecającego, jak ktoś, kto w połowie długiego wyścigu już się domyśla, że dotrze do mety. Na razie zdołała uchylić jednego rąbka tajemnicy, a tyle jeszcze zostało do wyjaśnienia. Jedno w każdym razie było jasne jak słońce: obraz nie przedstawiał czyjejś fanaberii, nie był zbiegiem okoliczności, ale skrupulatnie przeprowadzonym, zawczasu obmyślonym działaniem, które można zrekapitulować pytaniem: “kto zabił rycerza?”. Ktoś – z przekonania albo ze strachu – zakrył je bądź też kazał zakryć. I tak czy inaczej, Julia tę tajemnicę rozwikła. W tym momencie, siedząc po ciemku, słaniając się z niewyspania i zmęczenia, z głową pełną scen średniowiecznych, śladów pędzla, spod których dobiegał świst grotów wypuszczonych po zmierzchu w czyjeś plecy, nie myślała już o restaurowaniu obrazu, ale o wyświetleniu jego sekretu. Była w tym szczególna ironia, mówiła do siebie na wpół już senna, że kiedy wszystkie postacie tej historii dawno w proch się obróciły w swoich grobach, ona zdobędzie odpowiedź na pytanie, które pewien malarz flamandzki nazwiskiem Pieter van Huys rzucił jej jak wyzwanie, a które ona usłyszała po pięciuset latach. |
||
|