"Zaginiona Ewangelia" - читать интересную книгу автора (Walace Irving)

ROZDZIAŁ 3

Randall nachylił się nad Darlene, siedzącą przy oknie samolotu KLM, i zdążył jeszcze dojrzeć przesuwający się w dole pejzaż holenderskiej stolicy. Amsterdam przypominał nieregularną szaro-rdzawą szachownicę, przy otoczonych kamieniczkami placach wznosiły się strzeliste wieże, a całość poprzecinaną była lśniącymi pasmami starych kanałów.

W mrocznej epoce swego związku z Barbarą przyjechał kiedyś do tego miasta na dwa dni. Zwiedzał je rutynowo, niecierpliwie: centralny plac nazywany Dam, handlową dzielnicę wokół Kalverstraat, dom Rembrandta, malarstwo van Gogha w Stedelijk Museum.

Teraz, w lądującym samolocie, myślał o tym, co go czeka podczas drugiej wizyty. Wiązał z nią obietnicę nowego życia. Wisząca nad projektem groźba, obwieszczona w londyńskiej gazecie, wywiad niejakiego redaktora Plummera z tym strasznym pastorem de Vroome'em, przydawała Drugiemu Zmartwychwstaniu aury ryzyka i niepewności, a tym samym dreszczyku emocji. Po szachownicy miejskiego krajobrazu w dole przemieszczały się w tajemnicy przed sobą dwie antagonistyczne siły: ortodoksyjne legiony Drugiego Zmartwychwstania, dążące do wzmocnienia istniejącej religii, a naprzeciw nich rewolucjonista de Vroome, chcący uśmiercić żywego Jezusa i obalić Kościół istniejący od początków chrześcijaństwa.

Rozbawiło go to czarno-białe uproszczone rozróżnienie dobrych i złych, zupełnie jakby zestawiał produkty swego klienta z jego konkurencją w kampanii reklamowej. Od dawna jednak przywykł do lojalności wobec kontrahentów i to się nie zmieniło.

Ciekaw był, czy Wheeler i inni przeczytali artykuł Plummera i jaka była ich reakcja. Zastanawiał się, czy wspominać o tym wydawcy, który miał czekać na niego na lotnisku Schiphol. W końcu uznał, że marnuje czas, bo cała ekipa z pewnością wiedziała o artykule.

Pięć minut później samolot osiadł gładko na pasie startowym, potoczył się pod terminal i Randall z Darlene wyszli przez rękaw na dworzec lotniczy. Stojąc na trzęsącym się ruchomym chodniku przejechali dystans niemal trzech boisk futbolowych, zmierzając do odprawy celnej. Podszedł do nich holenderski celnik w mundurze, z uśmiechem na otwartej twarzy.

– Amerykanie? – zapytał, podpisując ich deklaracje celne. – O, pan Randall, powiadomiono nas o pańskim przybyciu. Może pan iść dalej.

Kiedy ruszyli za tragarzem, Darlene westchnęła z ulgą.

– Bałam się, że mi zabiorą dodatkowe papierosy.

Po wejściu do hali przylotów Randall natychmiast poczuł się zagubiony. Miał wrażenie, że jest w szklanej klatce wstawionej do większej szklanej klatki.

– Musimy wymienić walutę.-Darlene pociągnęła go za rękaw sportowej kurtki, wskazując na automat wymieniający pieniądze.

– Wheeler to załatwi – odparł – tylko gdzie on jest, u diabła? – Kiwnął do uśmiechniętej stewardesy KLM w niebieskim uniformie i białych rękawiczkach. – Gdzie możemy znaleźć znajomego, który na nas czeka?

Pokazała mu najbliższe z czworga drzwi prowadzących przez szklaną ścianę na zewnątrz. Wheeler właśnie szedł w ich stronę zamaszystym krokiem.

– Witamy w Amsterdamie! – ryknął, po czym dodał, zniżając głos: – Chcę, żebyś poznał prezesa naszej grupy wydawniczej, najważniejszą osobę w Drugim Zmartwychwstaniu, znamienitego wydawcę literatury religijnej… Nalegał, żeby tu przyjść…

Randall uświadomił sobie obecność mężczyzny, przy którym Wheeler wydawał się mały, dystyngowanego pana mającego prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Mężczyzna zdjął kapelusz, ukazując okrągłą czaszkę z przylizanymi srebrnymi włosami. Miał bystre oczy za szkłami bez oprawy, spiczasty nos i duże żółte zęby.

– Doktor Emil Deichhardt – powiedział Wheeler, po czym przedstawił mu Stevena Randalla i Darlene Nicholson.

Deichhardt odprawił rytuał całowania Darlene w rękę, nie dotykając jej ustami, po czym zamknął dłoń Randalla w uścisku swej łapy i rzekł gardłowym, lecz poprawnym angielskim:

– Bardzo się cieszymy, że jest pan już z nami w Amsterdamie, panie Randall. Nasz zespół wreszcie jest w komplecie. Teraz będziemy mogli przedstawić światu efekt naszych wysiłków w najbardziej efektywny sposób. Tak, panie Randall, pańska reputacja pana wyprzedza.

Wheeler zachęcił wszystkich do opuszczenia hali przylotów.

– Nie traćmy czasu – ponaglał. – Zawieziemy was prosto do hotelu Amstel, najlepszego w mieście. Mieszka tam większość naszej kadry kierowniczej. Jak tylko się rozpakujecie, chcę cię widzieć, Steve, w kwaterze głównej. Poznasz najważniejszych ludzi z naszego personelu i ogólnie się zorientujesz. Potem… o pierwszej, Emilu?… mamy lunch ze wszystkimi pięcioma wydawcami i ich doradcami teologicznymi, poza profesorem Jeffriesem, który przybędzie za kilka dni. Twoja depesza z obietnicą ściągnięcia Floriana Knighta to prawdziwa bomba – dodał wydawca. – Musisz mi później opowiedzieć, jak ci się to udało. Faktycznie, handlowiec z ciebie nie lada, Steve. O, jest nasza limuzyna.

Na podjeździe czekał na nich mercedes z holenderskim kierowcą. Drzwiczki były otwarte. Randall wraz z Darlene i Deichhardtem usiedli z tyłu, a Wheeler obok szofera.

Zostawili za sobą wysoką wieżę kontrolną lotniska, minęli niezidentyfikowany, nowoczesny czarny pomnik i dobrze oświetlonym tunelem dotarli do autostrady w kierunku miasta. Rozmowa była niezobowiązująca, Wheeler wymieniał z Deichhardtem uwagi na tematy wydawnicze, czasami wskazywał Darlene widoki, lecz Randall prawie tego nie słuchał.

Wolał milczeć i oszczędzać energię, zanim spadną na niego wrażenia z obcego miejsca i ze spotkań z nieznanymi wcześniej ludźmi. Jazda do centrum Amsterdamu trwała pół godziny. Dzień był ciepły, osiedla skąpane w słońcu. Minęli fabrykę IBM, a potem zjechali z autostrady i zaczęły się pojawiać nazwy ulic: Johan Huizngalaan, Postjesweg, Marnixstraat i na jednym z bardziej ruchliwych skrzyżowań napis ROZENGRACH.

– Niedaleko jest dom Anny Frank – powiedział Deichhardt do Darlene. – Kanał biegnie trzy metry wyżej niż lotnisko. Czy wiedziała pani, że właściwie większa część miasta leży poniżej poziomu morza? Ci Holendrzy to bardzo pracowity naród. Rozengracht… gracht znaczy kanał, natomiast straat i weg to ulica, a plein, słowo, z którym będziecie się często spotykać, oznacza plac, tak więc na przykład Thorbeckeplein to po prostu plac Thorbecke. Bitte, widzi pani ten tramwaj przed nami? I tę czerwoną skrzynkę, którą ma z tyłu?

Randall wyjrzał za okno i ujrzał kremowy, wąski tramwaj, który spowolnił ich jazdę.

– To skrzynka pocztowa – wyjaśnił Deichhardt. – W Amsterdamie, żeby wysłać list, trzeba podejść do tramwaju. Wygodne, prawda?

Mercedes skręcił i jechał wzdłuż Prinsengracht, a potem rzeki Amstel. Randall przyglądał się długim tramwajom wodnym ze szklanymi dachami, tłumom Holendrów na rowerach i motocyklach, a także w niedużych samochodach, głównie holenderskich marki DAF, fiatach i renaultach. Czuł się tak, jakby jechał wśród nich czołgiem. Patrzył na ceglane domy o wysokich szczytach i wydawało mu się, że jeszcze nigdy nie był w tym mieście.

Po skręcie w lewo przejechali duży most i kierowca przyspieszył.

– Już dojeżdżamy – rzucił z przedniego siedzenia Wheeler. – Profesora Tulppleina jeden, to adres hotelu. Amstel stoi właściwie przy małej ślepej uliczce, ale to jeden z najlepszych hoteli w Europie. Piękny, dziewiętnastowieczny budynek. Królowa Juliana i książę Bernhard urządzili właśnie w nim przyjęcie dla rodzin królewskich z całego kontynentu z okazji srebrnego wesela. Mam dla ciebie niespodziankę, Steve. Dostaniesz najlepszy apartament w hotelu, królewski, bo korzystała z niego czasami królowa. W porównaniu z nim my z doktorem Deichhardtem mieszkamy w pokojach dla służby.

– Dziękuję, ale to niepotrzebne – rzekł Randall.

– Ależ my wcale nie jesteśmy takimi altruistami, prawda, Emilu? – Wheeler puścił do niemieckiego wydawcy teatralne oko. – W tym naszym poświęceniu jest metoda, Steve. Od tej chwili liczy się dla ciebie tylko jedno, oczywiście poza najważniejszą sprawą, czyli zachowaniem tajemnicy: przygotowanie największej kampanii promocyjnej w historii ludzkości. Spodziewamy się, że po ujawnieniu naszego projektu zaczną do ciebie walić drzwiami i oknami dziennikarze z całego świata. Chcemy, żebyś przyjmował ich tak, jak królowie podejmują królów. Spotkanie w takim wnętrzu musi na nich wywrzeć odpowiednie wrażenie, dlatego dostałeś apartament królowej. Numery dziesięć, jedenaście i dwanaście. Panna Nicholson zajmuje pokój obok. Mamy nadzieję, że to otoczenie wprowadzi cię w twórczy nastrój, Steve, i naprawdę ruszysz z kopyta.

– Zamierzam dać z siebie wszystko – odrzekł Randall.

Mercedes stanął przed kamiennymi schodami i kolumnami hotelu Amstel. Odźwierny przytrzymał tylne drzwiczki samochodu, a kierowca wystawił na chodnik bagaże.

Randall wysiadł i pomógł wysiąść Darlene, a kiedy Wheeler przywołał go kiwnięciem dłoni, nachylił się do otwartego okna.

– Jesteś już zameldowany, Steve – rzekł wydawca. – Możesz odebrać z recepcji swoją pocztę, którą tam dostarczyliśmy, ale nie powinno być wiadomości od nikogo miejscowego. Oprócz celników na lotnisku, których powiadomiono, że mają przepuścić VIP-a, nikt nie wie, że przyjechałeś do Amsterdamu. Poza ekipą Drugiego Zmartwychwstania i paroma osobami z personelu hotelowego nikt nie może się dowiedzieć, że jesteś z nami związany. Jeżeli to się rozniesie, znajdą się ludzie gotowi na wszystko, dosłownie na wszystko, żeby wydobyć od ciebie jakieś informacje. Mogą się ukryć w twoim apartamencie, założyć podsłuch w twoim telefonie, przekupić obsługę… Jako nasz przyszły przedstawiciel wobec opinii publicznej i mediów będziesz na to narażony najbardziej z nas wszystkich. Pamiętaj o tym nieustannie i powiedz też swojej… sekretarce…

– Ona o niczym nie wie – odparł Randall. – A ja po prostu staję się od tej pory niewidzialnym człowiekiem.

– Czy możesz być gotów za trzy kwadranse? – zapytał Wheeler. – Samochód wróci po ciebie. Zadzwoń do mnie przed samym wyjściem, będę na ciebie czekał na dole w Krasnapolskym. Mamy mnóstwo pracy.

Randall patrzył, jak limuzyna powoli toczy się po zakręcie ślepej ulicy i znika z pola widzenia. Darlene i chłopiec hotelowy z bagażami weszli już do budynku. Pospieszył za nimi.

W holu przystanął na chwilę, żeby rozejrzeć się po wnętrzu. Orientalny chodnik biegł po marmurowej posadzce do wspaniałych schodów, przykrytych brązowym dywanem. Prowadziły na półpiętro, gdzie rozdzielały się na dwa ciągi stopni, kończących się na czymś w rodzaju balkonu widocznego z dołu. Po prawej czekali przy bagażach dwaj portierzy, a nieco dalej, w korytarzu, Darlene przyglądała się wystawie z damskimi torebkami w podświetlanej gablocie. Po lewej znajdowała się niewielka recepcja, a obok kontuar wymiany walut, z którego można było także nadawać depesze.

Podszedł do lady recepcji.

– Jestem Steven Randall. Zostałem już zameldowany…

– Tak jest, panie Randall. – Recepcjonista skłonił się lekko. – Mamy dla pana pocztę.

Wręczył mu plik grubych kopert i Randall zaczął je przeglądać. Biuro, biuro, biuro – wszystkie pochodziły z Randall Associates w Nowym Jorku, od Wandy Smith i Joego Hawkinsa, była też jedna bardzo gruba od Thada Crawforda, z pewnością projekt kontraktu z Cosmos Enterprises.

Zrobił już kilka kroków, gdy zawołał go recepcjonista.

– Panie Randall, jest jeszcze jedna wiadomość. Prawie jej nie zauważyłem w pańskiej przegródce.

– Jaka wiadomość? – Randall poczuł niepokój. Pamiętał słowa Wheelera: Nie powinno być wiadomości od nikogo miejscowego… Nikt nie wie, że tu jesteś.

– Jakiś dżentelmen zostawił to godzinę temu. Czeka na pana w barze.

Wiadomość miała formę wizytówki, z nazwiskiem wytłoczonym delikatną czcionką na środku: Cedric Plummer. W lewym dolnym rogu widniała nazwa miasta – LONDYN – a w prawym napis verte, sporządzony czerwonym atramentem.

Randall odwrócił kartę. Zobaczył słowa wypisane równym pismem, tym samym czerwonym atramentem: „Drogi panie Randall, witam Pana w Amsterdamie. Życzę powodzenia w Drugim Zmartwychwstaniu. Przyda im się taki fachowiec od reklamy. Proszę spotkać się ze mną w barze dla omówienia pilnej sprawy w naszym wspólnym interesie. Plummer".

Plummer!

Randall, wstrząśnięty, schował wizytówkę do kieszeni. Miał przed oczami pierwszą stronę „London Daily Courier" – wywiad Plummera z pastorem de Vroome'em.

Skąd, u diabła, dziennikarz wiedział, że on przylatuje właśnie dzisiaj do Amsterdamu? W wiadomości pojawiły się poza tym słowa, których nie było w artykule, kryptonim Drugie Zmartwychwstanie.

Randall szczycił się opanowaniem, lecz teraz był na skraju paniki. Instynkt podpowiadał mu, żeby natychmiast dzwonić do Wheelera, ale wydawca nie dotarł jeszcze do kwatery głównej w Krasnapolskym. Następnym odruchem była chęć ukrycia się bezpiecznie w hotelowym apartamencie. Lecz nie mógł przecież ukrywać się tam w nieskończoność.

Zaczął się uspokajać. Skoro istnieje nieprzyjaciel, należy mu stawić czoło, nie okazując słabości, tylko siłę. Jeśli możliwe, wykorzystać go. Wiedząc o nim zawczasu, uzbroić się odpowiednio. Poza tym ciekaw był wyglądu przeciwnika i chciał go poznać. Podszedł do Darlene.

– Kochanie, ktoś na mnie czeka w barze – powiedział. – Sprawy służbowe. Idź na górę i rozpakuj się. Za minutkę wracam.

Zaczęła protestować, lecz poddała się z uśmiechem i ruszyła za tragarzami w stronę windy.

Randall zapytał recepcjonistę o bar, a ten wskazał gestem na lewo od holu.

– Ten pan ma kwiat w butonierce – dodał.

Bar był przeszklony i przestronny. Randall zobaczył za oknami fragment kanału z płynącą barką. Po lewej miał egzotyczny bufet. Zasłaniała go drewniana krata opleciona winoroślą, a od dołu dekoracyjna pleciona mata. Obszedł zasłonę. Barman, jowialny Holender, wycierał szklanki.

O tej wczesnej porze zajęte były tylko dwa stoliki. Przy jednym jakiś grubas popijał sok pomarańczowy i studiował przewodnik. Na drugim końcu, przy stoliku pod oknem, siedział na wyściełanym na niebiesko krześle dobrze ubrany młody mężczyzna.

Nieprzyjaciel.

Randall ruszył ku niemu.

Nieprzyjaciel był strojnisiem. Włożył do butonierki kwiat.

Plummer miał cienkie matowe włosy, ciemne i zaczesane na bok, by maskować łysinę i wąski nos. Nad zapadniętymi policzkami i małą bródką w stylu van Dycka tkwiły paciorkowate oczy łasicy. Cerę miał bladą jak ostryga. Ubrany był w prążkowany garnitur o konserwatywnym kroju i krawat z wysadzaną klejnotami spinką. Na palcu nosił wielki pierścień z turkusem. Nie nosi się tak jak większość dziennikarzy z Fleet Street, w wytartych marynarkach, pomyślał Randall.

Korespondent „Couriera" spostrzegł go, odłożył natychmiast gazetę i wstał.

– To dla mnie zaszczyt, panie Randall-powiedział piskliwym głosem, odsłaniając w mechanicznym uśmiechu wystające zęby. – Niechże pan usiądzie. Może drinka? Ja miałem cholerną ochotę na krwawą Mary, ale może…

– Nie, dziękuję – uciął Randall. – Mam tylko chwilę, właśnie się wprowadziłem.

– Wiem. Nie zajmę panu wiele czasu. Czytał pan moją wiadomość, prawda?

– Czytałem. Sprytnie pan to sformułował, żeby mnie tu ściągnąć.

– Ano właśnie, drogi panie Randall – odparł Plummer z uśmieszkiem niezdrowej ekscytacji. – Specjalnie dałem do zrozumienia, że wiem o pańskiej funkcji szefa reklamy w projekcie nazwanym Drugie Zmartwychwstanie. Chciałem wzbudzić pańską ciekawość i zyskać respekt. I jestem zachwycony, że mi się to udało.

Randalla zaczął mierzić ten człowiek.

– Czego pan chce? – zapytał obcesowo.

– Pańskiej współpracy – odparł Plummer.

– W jakim sensie?

– Panie Randall, chyba już jest dla pana oczywiste, że mam wiarygodne źródło informacji, gotowe na każde moje zawołanie. Bez problemu dowiedziałem się o pańskim zaangażowaniu w tę sprawę, o wizycie w Londynie i o dacie pańskiego przybycia do Amsterdamu. A co do Drugiego Zmartwychwstania, to zapewne czytał pan mój artykuł we wczorajszym „Courierze". To była pierwsza salwa.

Randall celowo siedział, nie odzywając się i bębniąc tylko palcami po blacie.

– Dobrze, może pan grać rolę mocnego Amerykanina – rzekł Plummer. – Tylko niech pan będzie praktyczny. Przecież trudno się spodziewać, że można opublikować Biblię… czy też sam Nowy Testament… angażując w to kilkuset ludzi, i tajemnica nie przestanie w końcu być tajemnicą. Prawda wyjdzie na jaw, mój drogi panie, zawsze wychodzi. Moi współpracownicy znająjuż twarze wszystkich osób odwiedzających waszą kwaterę główną w Krasnapolskym. Wiem bardzo dużo na temat waszego projektu, naprawdę dużo…

– Skoro wie pan tak dużo, to ja nie jestem panu potrzebny – rzucił Randall i odsunął krzesło, żeby wstać.

– Chwileczkę, panie Randall, nie bawmy się w takie gry – zaprotestował Plummer. – Oczywiście, że nie wiem wszystkiego, przyznaję to. Ale dowiem się, i to na długo przedtem, zanim podacie to do publicznej wiadomości. Gdy tylko poznam zawartość Biblii, będę wiedział to, co chcę wiedzieć. Zapewniam pana, że w ciągu dwóch najbliższych tygodni będę już znał wszystkie szczegóły. Ale w moim fachu konkurencja jest bardzo ostra. Muszę być nie tylko pierwszy, ale również jedyny, panie Randall. I będę. Jednakże pańska współpraca oszczędziłaby mi mnóstwa wysiłku i przyspieszyła publikację sensacyjnego materiału o ładne parę dni. Proszę mnie właściwie zrozumieć, zależy mi tylko na dobrym tekście. Jak już go zdobędę, mogę nawet zacząć sprzyjać waszemu Drugiemu Zmartwychwstaniu, oczywiście pod warunkiem, że zdecyduje się pan na współpracę.

– A jeżeli nie?

– No cóż, mogę się trochę zniechęcić, a moje teksty mogą się stać wyrazem moich uczuć. – W jego głosie pojawiła się nuta perfidii. – Nie chciałby pan tego, prawda? Zapoznałem się trochę z pańską biografią, panie Randall, ze szczególnym uwzględnieniem klienteli obsługiwanej przez pana firmę w ostatnich latach. Przekonałem się, że ma pan czysto biznesowe i niesentymentalne podejście do reprezentowanych przez siebie osób i organizacji. Nie kierują panem wyższe racje czy nakazy jakiejś śmiesznej moralności. Oni panu płacą, a pan dla nich pracuje. To godne podziwu, to pańska siła. – Dziennikarz przerwał na chwilę. – Panie Randall, my też jesteśmy gotowi zapłacić.

Randall miał ochotę trzasnąć go w nos, zmazać ten przebiegły uśmieszek z bladej twarzy. Pohamował się jednak, ponieważ chciał się jeszcze czegoś dowiedzieć.

– Jesteście gotowi zapłacić – powiedział. – Właściwie za co? Czego pan oczekuje?

– O, to już lepiej brzmi – ucieszył się Plummer. – Wierzyłem w pański rozsądek. Czego oczekuję? Chcę zobaczyć próbne wydruki tego… tego supertajnego Nowego Testamentu. Zdobędzie je pan bez problemu. Nikomu w Krasnapolskym to nie zaszkodzi. W odpowiedniej chwili wystartuje pan z kampanią reklamową, a ja dzięki temu pokonam konkurencję. Jestem gotowy do negocjacji z panem. Co mi pan odpowie, panie Randall?

Randall wstał.

– Odpowiem: odwal się, Plummer – rzucił i odwróciwszy się na pięcie, ruszył szybkim krokiem do wyjścia. Do jego uszu dobiegł pożegnalny pisk Plummera.

– Nie odwalę się, przyjacielu, dopóki nie ujawnię tajemnic Drugiego Zmartwychwstania! I jestem pewien, że mi się to uda, tak samo pewien, jak tego, że pan i cały ten kretyński projekt za dwa tygodnie będziecie niczym!

Randall wysłał Darlene pomimo jej sprzeciwów na autokarową wycieczkę po mieście, a na wieczór załatwił jej pływanie barką po kanałach, ze świecami. Następnie powiadomił George'a L. Wheelera, że już wyrusza do Grand Hotelu Krasnapolsky. Powiedział mu oczywiście o nieoczekiwanym spotkaniu z angielskim dziennikarzem, wywołując tą informacją serię nerwowych pytań. Po tej rozmowie przygotował się duchowo na pierwszą wizytę w strzeżonym i tajemniczym zamkniętym rewirze, w którym toczyła się działalność zespołu Drugiego Zmartwychwstania.

Wyglądając przez okno mercedesa wjeżdżającego właśnie na rozległy plac, usłyszał gardłowy głos kierowcy, Holendra w średnim wieku, który przedstawił się jako Theo.

– Jesteśmy na Dam, naszym głównym placu. To serce miasta, ulice rozchodzą się stąd promieniście, niczym szprychy w kole.

Randall pamiętał z poprzedniego pobytu niektóre z mijanych budynków. Na środku placu ludzie zbierali się jakby na dwóch wyspach. Jedna uformowała się wokół pomnika Wyzwolenia, wzniesionego przez Holendrów dla rodaków, którzy zginęli podczas drugiej wojny światowej. Kiedy był tu przed kilkoma laty, stopnie pomnika okupowało międzynarodowe towarzystwo hipisów i studentów, w dzień w większości odurzonych trawką, a w ciemnościach nocy często przyłapywanych na kopulowaniu. Dziś młodych ludzi było nie mniej niż wtedy, lecz wyglądali na bardziej przytomnych, rozmawiali ze sobą albo czytali w porannym słońcu. Druga ludzka wysepka tworzyła się na płaskim cementowym podeście, niczym trawnik bez trawy, z kataryniarzem, teatrzykiem marionetek i budką z lodami, otoczoną dzieciarnią. Starsi mieszkańcy miasta odpoczywali tu na ławkach albo karmili gołębie.

– Na lewo Koninklijk Paleis – wychrypiał Theo. Randall posłusznie przyjrzał się wielkiemu Pałacowi Królewskiemu, który zajmował całą jedną pierzeję placu. – To nasze sanktuarium, jak dla Anglików Westminster – dodał kierowca. – Zbudowano je na bagnie, na trzynastu tysiącach drewnianych pali. Ale królowa tam nie przebywa. Mieszka za miastem, a w pałacu urządza tylko oficjalne przyjęcia z okazji ważnych wydarzeń państwowych.

– Czy jest tam sala tronowa? – zaciekawił się Randall.

– Sala tronowa? Troonkamer? Ik versta het niet. – Nagle Theo zrozumiał. – Ja, ja, ik weet wat u zegt. Naturlijk, wij hebben het.

– Theo, czy mógłbyś mówić…

– Oj, przepraszam – zreflektował się kierowca. – Oczywiście, mamy salę tronową, to wielka ceremonialna komnata, ogromna, bardzo piękna.

Randall wyjął z kieszeni notatnik i zapisał kilka słów. Właśnie wpadł na pierwszy chwyt reklamowy i zamierzał go omówić ze swymi pracownikami. Zaczynał się dobrze czuć w Holandii.

– Przed nami de Bijenkorf – oznajmił Theo. Randall rozpoznał największy dom handlowy w Amsterdamie, de Bijenkorf, czyli Ul, sześciopiętrowy budynek wypełniony ludźmi ogarniętymi szałem zakupów. – A tam obok to już Kras, tam pan jedzie – ciągnął Theo.

– Co takiego?

– Grand Hotel Krasnapolsky, tam jest kwatera główna. Trudno się to wymawia, więc wszyscy mówią Kras. W tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym roku polski krawiec o nazwisku Krasnapolsky zamknął swój zakład i otworzył na Warmoesstraat kawiarnię, z winem i naleśnikami a la Mathilde, przyrządzanymi przez jego szwagierkę. Potem dodał salę bilardową i Wintertuin, ogród zimowy, później dokupił domy wokół, dobudował kilka pięter i miał już hotel na sto pokoi. Dzisiaj jest ich trzysta dwadzieścia pięć. To właśnie Kras. O, tam stoi pan Wheeler, czeka na pana.

George L. Wheeler czekał rzeczywiście pod szklanym zadaszeniem. Gdy Randall wysiadł, wydawca uścisnął mu dłoń.

– No, dobrze, że wreszcie jesteś, cały i zdrowy – powiedział. – Przykro mi z powodu tej ohydnej historii z Plummerem. Jak on się, u diabła, dowiedział, że jesteś w Amsterdamie? Nie rozumiem tego.

– Dobrze by było zrozumieć – rzekł Randall ponuro.

– Tak, koniecznie. Zajmiemy się tym dzisiaj. Ostrzegałem cię, to przebiegłe typy, chcą nas zniszczyć za wszelką cenę. Ale nie martw się, pokonamy ich. – Pokazał szerokim gestem za siebie. – To właśnie Kras. Nasza forteca jeszcze co najmniej przez miesiąc, może dwa.

– Wygląda jak każdy inny luksusowy hotel – zauważył Randall.

– I tak jest dobrze – oświadczył Wheeler. – Wynajmujemy małą część parteru na spotkania robocze całej ekipy, a nasi pracownicy mają specjalną zniżkę we wszystkich hotelowych lokalach – w Barze Amerykańskim, Palmowym Dworze i Białej Sali. Natomiast Drugie Zmartwychwstanie ufortyfikowało się tak naprawdę na pierwszym i drugim piętrze. Zajęliśmy te piętra w całości, przede wszystkim ze względów bezpieczeństwa. Dla ciebie i twojej ekipy są przeznaczone dwie sale konferencyjne na pierwszym piętrze. Będziesz miał własny gabinet w Zaal F, pokój obok będzie twoim sekretariatem. Do tego jeszcze dwa pokoje, zwyczajne pokoje hotelowe, dwieście cztery i dwieście pięć, też przekształciliśmy na biura. Tam będziesz mógł się spotykać z ludźmi, prowadzić rozmowy, porozmyślać spokojnie czy nawet uciąć sobie drzemkę. Chociaż nie sądzę, żebyś miał zbyt często taką okazję.

– Ja też nie sądzę – zgodził się Randall. – No dobrze, od czego zaczynamy?

– Od wejścia do środka. – Wheeler ujął go pod ramię, lecz nie ruszył się z miejsca. – Jeszcze jedna rzecz. Hotel ma kilka wejść od strony Warmoesstraat i możesz wchodzić, którym chcesz. Można też używać głównego wejścia, tego za nami, ale wówczas zawsze istnieje ryzyko, że ktoś w rodzaju Plummera dopadnie cię podczas przechodzenia przez hol. Może się czaić w Prinses Beatrix Lounge albo w Prinses Margriet Zalen, albo w Barze Amerykańskim i zaczepić, zanim dotrzesz do wind. Oczywiście po wyjściu z windy każdy jest sprawdzany przez naszych strażników. Właściwie wolałbym, Steve, żeby osoby z czerwoną kartą wchodziły bocznym wejściem – zakończył wydawca.

– Co to jest czerwona karta? – spytał Randall.

– Zobaczysz. Najlepiej jest wchodzić od Warmoesstraat, tu obok. – Wheeler poprowadził go ulicą pomiędzy domem handlowym a hotelem. Stanęli przy tabliczce z napisem: INGANG KLEINE ZALEN. Obrotowe drzwi flankowały dwie kolumny z czarno-zielonego marmuru. – Właśnie tędy – rzekł wydawca.

Znaleźli się w wąskim holu, z którego otwarte szeroko drzwi prowadziły do małego pokoju po lewej i dużo większego po prawej. W drzwiach po prawej stał krzepki strażnik w letnim mundurze khaki, miał na sobie pas z nabojami i pistolet w kaburze.

– Korytarz przed nami prowadzi prosto do wind – rzekł Wheeler. – A teraz chodźmy przedstawić cię inspektorowi Helderingowi. – Skinął głową strażnikowi i powiedział: – Heldering na nas czeka.

Mężczyzna odsunął się na bok i Wheeler wprowadził Randalla do biura ochrony. Pracowało tutaj sześć osób. Dwie młode dziewczyny o bujnych kształtach przeglądały jakieś papiery. Dwóch opalonych młodzieńców w cywilu siedziało nad rozłożoną na stole mapą. Inny, nieco starszy, manipulował przy niewielkiej desce rozdzielczej, otoczony półkolem aparatury – mikrofonów, rzędów przycisków i ekranów telewizyjnych, pokazujących obraz z korytarzy dwóch wyższych pięter.

W pobliżu ekranów siedział za biurkiem żylasty mężczyzna po pięćdziesiątce, o poważnej twarzy holenderskiego mieszczanina z obrazów Rembrandta. Stojąca na biurku mosiężna tabliczka informowała, że to inspektor J. Heldering.

Inspektor skończył właśnie rozmowę telefoniczną. Odłożył słuchawkę i zerwał się z krzesła, by uścisnąć dłoń Randallowi, podczas gdy Wheeler dokonywał prezentacji.

Usiedli i wydawca zwrócił się do Randalla.

– Myślę, że będziesz chciał porozmawiać z naszym inspektorem, Steve, jak już się urządzisz. Jest barwną postacią i sprawuje się naprawdę fantastycznie, i w hotelu, i w mieście. Jak już zaczniemy nagłaśniać sprawę Międzynarodowego Nowego Testamentu, opinia publiczna będzie zdumiona, że udało nam się utrzymać tajemnicę przez tak długi czas.

– Na pewno – odrzekł Randall – pod warunkiem że utrzymamy ją do końca. – Uśmiechnął się do Helderinga. – Proszę tego nie brać do siebie, inspektorze, jednak…

– Jednak obawia się pan, że Cedric Plummer spenetrował naszą ekipę – dokończył sucho Heldering. – Proszę się nie obawiać.

Randall był zdumiony.

– Pan Wheeler już zdążył panu powiedzieć o moim spotkaniu z Plummerem? – zapytał.

– Nic podobnego – odpowiedział inspektor. -Nie wiedziałem nawet, że jest już o tym poinformowany. Miałem właśnie przygotować dla niego raport na temat zdarzenia w barze hotelu Amstel. Spisał się pan znakomicie, panie Randall. Podobno powiedział mu pan, żeby się odwalił, a on na to, że najpierw zniszczy nasz projekt.

– Touché – odparł Randall z uśmiechem zakłopotania. – Skąd pan o tym wie?

– Nieważne. – Heldering wykonał lekceważący gest owłosioną ręką. – Staramy się wiedzieć, co robią nasi ludzie. Nie zawsze z powodzeniem, bo jednak wielebny de Vroome czegoś się tam dowiedział o naszych działaniach, ale jednak robimy, co możemy, panie Randall.

– Będzie pan rzeczywiście ciekawym kąskiem dla dziennikarzy, inspektorze – zauważył Randall.

– Nie wiesz o nim jeszcze nawet połowy, Steve – rzekł Wheeler. – Inspektor Heldering podjął służbę w Interpolu już w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym, gdy organizacja została reaktywowana w Paryżu po drugiej wojnie. Dochrapał się stanowiska tylko o szczebel niższego od sekretarza generalnego i wciąż tam pracował, gdy udało nam się go ściągnąć z jego pięknego biura w Saint-Cloud i zatrudnić jako szefa ochrony Drugiego Zmartwychwstania.

– Decyzja nie była trudna – stwierdził Heldering. – W Interpolu pracowałem dla ludzi, i to było ważne. W Drugim Zmartwychwstaniu pracuję dla Pana Boga, i to jest jeszcze ważniejsze.

Praca dla Boga z bronią u pasa, pomyślał Randall.

– Chyba niewiele wiem o Interpolu – powiedział.

– Bo też niewiele da się powiedzieć – odparł Heldering.-Jest to organizacja zajmująca się współpracą między policją różnych państw w ściganiu międzynarodowych przestępców. Ja pracowałem w głównym biurze Interpolu w Paryżu, ale mamy oddziały w ponad setce krajów. Na przykład biuro w Stanach działa przy Departamencie Skarbu, biuro w Wielkiej Brytanii przy Scotland Yardzie. W Saint-Cloud przechowujemy akta ponad miliona przestępców. Każda kartoteka opisuje około dwustu cech ściganej przez nas osoby, takich jak rasa, kolor skóry, tatuaże, sposób chodzenia, ułomności, nawyki i tak dalej. Wprowadziłem ten sam system w Drugim Zmartwychwstaniu, oczywiście na małą skalę. Moja kartoteka zawiera wszystko, co powinniśmy wiedzieć o naszych pracownikach, ale takie same informacje zgromadziliśmy na temat dziennikarzy, radykalnych duchownych i różnych ekstremistów, a także konkurentów, którzy mogliby dążyć do zniszczenia efektów naszej pracy.

– Imponujące – rzekł Randall. Heldering skinął z kurtuazją głową.

– Również o panu musiałem się dowiedzieć wszystkiego, co się dało, panie Randall – dodał – zanim nasze biuro wyda panu kartę identyfikacyjną. Najważniejsze było poznanie pańskich słabości… czy dużo pan pije lub bierze narkotyki, z jakim typem kobiet się pan zadaje… a także pańskich czułych punktów: czy ktoś mógłby pana zaszantażować, gdyby znał jakieś kompromitujące informacje o pana córce Judy albo gdyby ujawnił szczegóły z życia osobistego pańskiej siostry Clare, albo na przykład nakłonił pannę Darlene Nicholson do intymnych zwierzeń na pański temat.

A niech mnie kule biją, pomyślał Randall, Wielki Brat patrzy.

– Widzę, że nie ma dla pana prywatnych spraw, nie ma świętości – powiedział.

– Święte jest tylko Drugie Zmartwychwstanie – oznajmił Heldering niewzruszony.

– I co – zdziwił się Randall z lekką irytacją-czy zdałem na piątkę?

– Nie całkiem – odparł poważnie Heldering. Otworzył szufladę i wyjął z niej mały kartonik. – Dostał pan B, czerwoną kartę B, ale to prawie najwyższy poziom. Nasz system…

– Ja to wyjaśnię – przerwał mu Wheeler. – Inspektor wprowadził system wzorowany trochę na systemie Interpolu. Wszyscy pracownicy Drugiego Zmartwychwstania zostali sklasyfikowani na pięciu poziomach bezpieczeństwa. Czerwona karta A oznacza dostęp do wszystkiego i wydano ją tylko mnie, czterem pozostałym wydawcom oraz panu Groatowi, który jest kuratorem sejfu. Karta B również oznacza dostęp do wszystkiego poza jednym zamkniętym pomieszczeniem. Karty w innych kolorach przeznaczone są dla pracowników mniej uprzywilejowanych. Jak więc widzisz, Steve, inspektor uważa, że w twoim wypadku warto zaryzykować. Zostałeś sklasyfikowany prawie na najwyższym poziomie.

Randall spojrzał ponad biurkiem na Helderinga.

– A co to za zamknięte pomieszczenie, o którym wspomniał pan Wheeler? – zapytał.

– To stalowy sejf w podziemiach hotelu – odpowiedział inspektor. – Jego kuratorem jest właśnie pan Groat.

– I co ten sejf zawiera?

– Oryginalny papirus z roku sześćdziesiątego drugiego, z Ewangelią według Jakuba, oraz fragmenty pergaminu z roku trzydziestego, z raportem Petroniusza, a także oryginały ich przekładów w pięciu językach. Są cenniejsze niż całe złoto tego świata. – Heldering wstał, obszedł biurko i wręczył Randallowi kartę. – To pańska przepustka do Drugiego Zmartwychwstania, panie Randall. Może pan swobodnie wejść i rozpocząć pracę.

Dwie godziny później Randall wszedł do Zaal F, swego gabinetu na pierwszym piętrze, i usadowił się wygodnie w obrotowym skórzanym fotelu, wielce podekscytowany i zainspirowany pierwszymi spotkaniami z członkami zespołu Drugiego Zmartwychwstania.

Wheeler najpierw pokazał mu jego biuro – wyposażone w ciężkie dębowe biurko w kształcie litery L, szwajcarską elektryczną maszynę do pisania, kilka ustawionych przed biurkiem krzeseł, imponującą ognioodporną szafkę na akta, zamykaną na stalową sztabę, rzędy halogenowych lampek na suficie – a potem zmaterializowała się Naomi Dunn w roli jego przewodniczki.

Naomi przedstawiła go uczonym, specjalistom i ekspertom na pierwszym piętrze, ludziom, którzy poświęcili dwa ubiegłe lata na przygotowanie Międzynarodowego Nowego Testamentu. Po zakończeniu tego obchodu Randall oczekiwał na Wheelera. Za dwadzieścia minut wydawca miał go zabrać do Zaal G, jadalni dla dyrekcji projektu, na lunch z profesorem Deichhardtem i syndykatem wydawców oraz ich doradcami w sprawach teologicznych. Po lunchu Naomi zaprowadzi go na drugie piętro i przedstawi zespół fachowców od reklamy, z którymi miał od razu odbyć wstępną naradę, by przygotować ich do kilku tygodni wytężonej pracy.

Na razie rozmyślał o naukowcach, z którymi spędził ostatnie dwie godziny. Wiedział, że będzie potrzebował ich pomocy w konstruowaniu wielowątkowej kampanii promującej nową Biblię. Wiedział też, jak trudno mu będzie zapamiętać te wszystkie obce twarze i głosy, ludzi, ich specjalności i olbrzymie pokłady intrygującej wiedzy. W kieszeni sportowej marynarki miał notatnik z żółtymi kartkami, na których zapisywał pospiesznie swoje uwagi w trakcie wędrówki po korytarzach, gdy spotykał w kolejnych pokojach wciąż nowe osoby.

Postanowił uporządkować pierwsze wrażenia i informacje, stworzyć zwarte dossier zespołu Drugiego Zmartwychwstania, które w przyszłości będzie poręcznym przewodnikiem jego pamięci.

Usiadł przy biurku, wkręcił papier do maszyny i zaczął szybko pisać.

13 czerwca DRUGIE ZMARTWYCHWSTANIE – EKSPERCI

HANS BOGARDUS… Długie jasne włosy, ciężkie powieki, bezbarwna twarz, niewieści głos. Dość szczupły. Pracował jako bibliotekarz wNetherlands Bijbelgenootschap (sprawdzić pisownię), Holenderskim Towarzystwie Biblijnym. W Drugim Zmartwychwstaniu od początku jest bibliotekarzem w czytelni, która znajduje się w hotelowym Schrijfzaal, pokoju do pisania. Teraz to pomieszczenie wypełniają od podłogi do sufitu książki. Są tu faksymile wszystkich najważniejszych rękopisów Biblii i kodeksów, reprinty albo oryginalne wydania Biblii we wszystkich językach. Nie lubię Bogardusa. Zimny jak piskorz. Niby usłużny i zrzędliwy, ukrywa poczucie wyższości. Naomi mówi, że ma umysł jak komputer, potrafi znaleźć i objaśnić wszystko, czego się szuka. Będę go potrzebował, więc jakoś się muszę dogadywać.

WIELEBNY VERNON ZACHERY… Sławny kaznodzieja z Kalifornii, który zapełniał tłumami stadiony w Nowym Orleanie, Liverpoolu, Sztokholmie i Melbourne. Fundamentalista o tubalnym głosie i teatralnej twarzy. Hipnotyczny wzrok. Mówi z taką pewnością siebie, jakby był wnukiem Pana Boga. Przyjaciel prezydenta USA oraz George' aL. Wheelera. Posadził mnie od razu na kanapie w pokoju do konsultacji, jakbym był Indianinem z Amazonii albo kanibalem, którego trzeba nawrócić. Jest jednak ważny dla sprzedaży Międzynarodowego Nowego Testamentu i powinienem się zastanowić, jak go najlepiej wykorzystać.

HARVEY UNDERWOOD… Prowadzi ośrodek badania opinii publicznej. Underwood Associates ma oddziały w Wielkiej Brytanii i Europie. Spokojny, zamyślony, prawdziwy dżentelmen. Wykonał dla Drugiego Zmartwychwstania sondaże na temat postaw wobec religii. Według kontraktu ma być obecny w Amsterdamie przez jeden tydzień w miesiącu, aż do dnia publikacji. Miałem z nim dobry kontakt i odbyliśmy przyjazną pogawędkę. Underwood ma mi przedstawić wyniki sondaży, przydadzą się do ustalenia głównych kierunków kampanii. Powiedział, że według ostatnich badań liczba ludzi chodzących raz w tygodniu do kościoła spadła w ciągu ostatnich dziesięciu lat z 50 do 40 procent. Po raz pierwszy ten spadek jest największy wśród katolików. Najlepszą frekwencję mają luteranie, mormoni i baptyści. Wśród protestantów duży spadek notuje się natomiast w Kościele episkopalnym. Dziesięć lat temu 40 procent Amerykanów uważało, że religia traci na znaczeniu, dzisiaj uważa tak 80 procent. Poza tym sondaż wśród studentów wykazał, że dla 60 procent z nich religia i Kościół nie są ważne w życiu, ale dla pozostałych jednak zdecydowanie tak. Zgodziliśmy się obaj, że opublikowanie nowej Biblii może odwrócić tę tendencję.

ALBERT KREMER… Siedzi w następnym pokoju, w dziale redakcyjnym. Kieruje czteroosobowym zespołem. Według Naomi najważniejszym zadaniem edytorskim zaraz po tłumaczeniu nowej Biblii jest adiustacja i korekta tekstu. Kremer jest karłem i ma garb. Jest oddany sprawie, miły i trochę nieśmiały, z oczami wytrzeszczonymi jak lornetka z powodu nadczynności tarczycy. Jest Szwajcarem z Berna, z rodziny o korektorskich tradycjach. Jego ojciec, dziadek, pradziadek i prapradziadek byli korektorami Biblii i innych dzieł religijnych. Powiedział mi, że dokładność stała się rodzinnym fetyszem od czasu, kiedy przodek Kremera, imigrant, sczytując nowe wydanie Biblii króla Jakuba w Londynie, nie zauważył, że drukarze opuścili słówko „nie" w Księdze Wyjścia, w tekście dziesięciu przykazań, no i siódme przykazanie „Nie cudzołóż" wydrukowali jako „Cudzołóż". Kiedy ta Biblia się ukazała, w roku 1631, nazwano ją Wypaczoną Biblią lub Biblią Cudzołożników i wzbudziła wielką uciechę wśród ówczesnych libertynów. Arcybiskup ukarał drukarzy grzywną w wysokości 300 funtów i przekazał te pieniądze Oksfordowi i Cambridge na prasy drukarskie, a Wypaczoną Biblię kazał zniszczyć. Uchowało się tylko pięć egzemplarzy. Prawdziwą odpowiedzialność ponosił jednak krewny Kremera, nad którym to odium wisiało do końca życia. Od tej pory kolejne pokolenia Kremerów żyły wręcz w kulcie akuratności. „W Międzynarodowym Nowym Testamencie nie znajdzie pan ani jednego błędu korektorskiego" – zapewnił mnie Kremer.

PROFESOR ISAACS… Spotkałem go w wydzielonej części parteru, nazwanej pokojem gości honorowych, gdzie pracują odwiedzający nas naukowcy i teolodzy. Isaacs wziął urlop na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie, jest specjalistą od dawnego języka hebrajskiego, bardzo poważanym za wkład w przetłumaczenie zwojów znad Morza Martwego. Zwrócił mi między innymi uwagę na to, jak nieznajomość niuansów językowych może przekształcić zwyczajne działanie w cud. „Podam panu przykład – powiedział melodyjnym, niemal słodkim głosem. – Hebrajskie słowo al tłumaczono zawsze jako „na" lub „po" i Pismo Święte mówi nam, że Jezus szedł po jeziorze. Jednakże al ma również inne znaczenie, mianowicie „przy". Dlatego można by to równie dobrze tłumaczyć, że Jezus szedł obok wody, po prostu szedł przy brzegu jeziora. Zapewne propagandziści wczesnego chrześcijaństwa woleli jednak cudotwórcę od zwyczajnego spacerowicza.

Randall przerwał pisanie, przeczytał cztery zapisane kartki i jeszcze raz przejrzał swoje notatki. Przypomniały mu, jakie inspirujące okazały się spotkania z ekspertami na pierwszym piętrze. Byli to ludzie dążący konsekwentnie do celu. W przeciwieństwie do niego każdy z nich wydawał się kochać swoją pracę i odnajdywać w niej sens.

Rozmyślania przerwało mu głośne pukanie do drzwi, które natychmiast się otworzyły i pojawiła się w nich głowa George L. Wheelera.

– To dobrze, że pracujesz, Steve – powiedział. – Bardzo dobrze. Ale już czas na lunch. Przygotuj się na spotkanie z grubymi rybami.

Grube ryby.

Było ich dziesięciu. Siedzieli wokół wielkiego owalnego stołu, a rozmowa toczyła się na przemian po angielsku i francusku. Randall skonstatował, że chociaż jego francuski jest dość kulawy, rozumie niemal wszystko, co się do niego mówi w tym języku. A rozmowa była wyjątkowo męcząca.

Podawany przez dwóch kelnerów lunch – zupa żółwiowa i filety z łososia ze szparagami – nie powstrzymywał konwersacji. Słowa płynęły bez przerwy, elektryzowały atmosferę zarówno przed posiłkiem, jak i podczas jedzenia.

Przy sałatce owocowej i kawie Randall starał się zapamiętać wszystkich uczestników spotkania, nauczyć się ich rozróżniać. Siedząc między Wheelerem i profesorem Deichhardtem, przyjrzał się ponownie grubym rybom. Podobnie jak Wheeler, który miał obok siebie pastora Vernona Zachery'ego, pozostali wydawcy, z wyjątkiem jednego, też posadzili przy sobie teologów, którzy byli ich doradcami.

Obok Deichhardta siedział doktor Gerhard Trautmann, profesor teologii na Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma w Bonn. Randall podejrzewał, i rozbawiło go to, że Trautmann specjalnie strzyże swój mnisi półksiężyc włosów tak, by upodobnić się do znanych z grafiki.wizerunków Marcina Lutra. Następne miejsce zajmował angielski wydawca sir Trevor Young, młodo wyglądający pięćdziesięciolatek, lubujący się w wygłaszanych półgłosem kąśliwych komentarzach i niedomówieniach. Jego doradca, profesor Jeffries, był jeszcze w Londynie lub Oksfordzie.

Spojrzenie Randalla wędrowało dalej. Monsieur Charles Fontaine, wydawca z Francji, był przystojny, rudy, dowcipny i lubił epigramaty. Wheeler szepnął Randallowi do ucha, że Fontaine jest także bogaty, ma wspaniałą rezydencję przy Avenue Foch w Paryżu i dostęp do najwyższych kręgów politycznych w Pałacu Elizejskim. Jego doradcą był profesor Philippe Sobrier z College de France, zgaszony, zamknięty w sobie, wtopiony w tło. Lecz słuchając go, Randall poczuł instynktownie, że choć z niego szara mysz, to potrafi pokazać ząbki.

Następny był signor Luigi Gayda z Mediolanu, uderzająco podobny do papieża Jana XXIII. Miał albo powiększoną tarczycę, albo po prostu cztery podbródki, jowialny styl bycia, wspominał często z dumą o licznych czasopismach, których był właścicielem, i o prywatnym odrzutowcu, którym podróżował po swym imperium finansowym. Był zagorzałym zwolennikiem amerykańskich metod biznesowych. To właśnie Gayda dowiedział się pierwszy o odkryciu profesora Montiego w Ostii i powiadomił o nim Deichhardta, który z kolei zorganizował syndykat wydawców nowej Biblii. Teologiem Gaydy był monsinior Carlo Riccardi, duchowny o bystrym intelekcie, wyrazistych rysach twarzy i orlim nosie. Prosta sutanna nadawała mu wygląd człowieka surowego. Związany z Pontifico Istituto Biblico w Rzymie, w Drugim Zmartwychwstaniu uczestniczył jako nieoficjalny przedstawiciel Watykanu. Randallowi, gdy przyglądał się obu Włochom, nasunęło się pytanie.

– Signor Gayda, jest pan wydawcą katolickim, j ak to możliwe, że wydaje pan protestancką Biblię i jak chce ją pan sprzedać w tak katolickim kraju jak Włochy?

Włoch uniósł ramiona w geście zdziwienia, a jego podbródki zadrżały.

– To całkowicie naturalne, panie Randall – odparł. – We Włoszech mieszka wielu protestantów, są szanowanymi ludźmi. W rzeczy samej Biblie protestanckie były jednymi z najwcześniej opublikowanych w naszym kraju. Czy mogę to wydać? A czemu nie? Wydawcy katoliccy muszą mieć imprimatur, zezwolenie na druk, ale oczywiście Watykan nie będzie ingerował w publikację protestanckiej Biblii.

– Pozwolisz, drogi Luigi, że wytłumaczę to panu Randallowi? – odezwał się monsinior Riccardi. – Być może wyjaśnię tym samym moją obecność w tym zespole. – Formułował przez chwilę swoją wypowiedź w myśli. – Trzeba panu wiedzieć, panie Randall, że pomiędzy protestanckim a katolickim Pismem Świętym istnieją niewielkie różnice, z wyjątkiem Starego Testamentu, w którym my dopuszczamy niektóre księgi jako wtórnokanoniczne, a nasi protestanccy bracia – uznając je za apokryfy – nie. Poza tym nasze biblijne teksty są niemal identyczne, bez znaczących różnic teologicznych. We Francji istnieje nawet wspólna Biblia katolicko-protestancka, co zapewne mogą potwierdzić monsieur Fontaine i profesor Sobrier. Dwóch naszych teologów katolickich współpracowało z francuskimi protestantami przy tej edycji. Zdziwiło to pana?

– Właściwie tak – przyznał Randall.

– Ale tak właśnie jest – rzekł Riccardi – i w przyszłości taka współpraca będzie się rozwijać. Oczywiście ta konkretna Biblia nie ma naszego imprimatur, podobnie jak nie ma go pierwsze wydanie Międzynarodowego Nowego Testamentu. Ale jesteśmy nim zainteresowani. I jesteśmy zaangażowani, ponieważ, jak śmiem twierdzić, w przyszłości przygotujemy własne wydanie Międzynarodowego Nowego Testamentu, w wersji dostosowanej do wymogów naszej doktryny. Od protestanckich przyjaciół różnimy się szczególnie w jednym punkcie.

– W jakim? – spytał Randall.

– Chodzi oczywiście o związek Jakuba Sprawiedliwego z Jezusem – wyjaśnił Riccardi. – Jakub określa siebie mianem brata Jezusa. O braciach Jezusa piszą również święci Marek i Mateusz. Nasi protestanccy przyjaciele proponują, żebyśmy interpretowali to dosłownie, jako brata krwi, co z kolei sugeruje… nie stwierdza kategorycznie, ale sugeruje… że Jakub, Jezus i ich rodzeństwo zostali poczęci w rezultacie fizycznego związku Marii z Józefem. Dla katolików jest to nie do przyjęcia, tu nie może być dwuznaczności. Jak pan wie, my wierzymy w nienaruszone dziewictwo Marii. Od czasów Orygenesa i wczesnych Ojców Kościoła katolicy uważają, że Jakub był przyrodnim bratem Jezusa, synem Józefa z jego poprzedniego małżeństwa albo być może kuzynem. Innymi słowy, małżeństwo Marii z Józefem nie zostało skonsumowane. Jednakże uzgodnienie akceptowalnej interpretacji tej kwestii nie jest trudne, słowo „brat" nie ma bowiem w hebrajskim i aramejskim jednoznacznej definicji. Może oznaczać brata przyrodniego, szwagra, kuzyna, a także rodzonego brata. Tak czy inaczej zamierzamy stworzyć katolicką wersję Międzynarodowego Nowego Testamentu. Ojciec Święty w żadnym razie nie lekceważy przyszłych implikacji Ewangelii według świętego Jakuba i jej wartości dla wielonarodowej społeczności katolików na świecie.

Usatysfakcjonowany wyjaśnieniami Randall powrócił do roli słuchacza. Przekonywał się stopniowo, że zainteresowania rozmówców są podzielone i zróżnicowane. Na przykład wielebny Vernon Zachery, profesor Sobrier, doktor Trautmann i monsinior Riccardi oddawali się przez dłuższy czas dyskusji nad potrzebą utrzymania tradycyjnego Kościoła.

Pastor Zachery uważał, że religijna odnowa zainspirowana przez nową Biblię stworzy tradycyjnemu Kościołowi sposobność, którą powinien wykorzystać do wzmocnienia swej pozycji i autorytetu.

– Do tej pory pozwalaliśmy sobie na słabości, brak reakcji i kompromisy wobec diabłów radykalizmu i rozbicia – twierdził Zachery. – Ale koniec z tym. Koniec z miękkością i ugodowością. Nasi wierni potrzebują autorytetu, jaki daje tradycja i dyscyplina. Musimy znów położyć nacisk na doktrynę i dogmat. Oferujemy ludziom rozszerzony Nowy Testament i powinniśmy podkreślać jego nieomylność. W naszych kazaniach musimy interpretować na nowo zmartwychwstanie w świetle Ewangelii według Jakuba, uświadamiać, że był to akt Boga, inkarnacja, a także wskazywać na potrzebę braterskiej miłości i przebaczenia grzesznikom oraz obietnicę życia wiecznego.

Profesor Sobrier zgadzał się z tym, lecz z mniejszym zadęciem.

– Jeżeli można, zacytuję mojego rodaka, filozofa Jeana-Marie Guyau – powiedział. – „Religia bez mitu, dogmatu i kultu, pozbawiona rytuałów, jest tylko bękartem. Religia to socjologia będąca fizycznym, metafizycznym i moralnym objaśnieniem wszystkich rzeczy".

Doktor Trautmann prezentował poglądy jeszcze bardziej konserwatywne.

– Zgadzam się co do znaczenia ceremonii i rytuału – powiedział. – Doszedłem jednak do wniosku, że Kościół powinien przywiązywać większą wagę do muzyki i śpiewu liturgicznego, natomiast czytanie Biblii podczas mszy świętej powinno odbywać się po łacinie, a nie we współczesnych, rodzimych językach. W moim przekonaniu mogłoby to, podobnie jak powtarzanie mantr w hinduizmie czy buddyzmie, umożliwić wiernym doświadczenie mistyczne, zachęcić ich do medytacji, zbliżyć… bardziej poprzez uczucia niż poprzez rozum… do jedności z Najwyższą Istotą. Krótko mówiąc, chociaż Ewangelia Jakuba przedstawi nowy obraz naszego Pana, Jezusa Chrystusa, możliwy do zaakceptowania przez racjonalistów, nie możemy pozwolić, żeby zredukowano go do przemijającej, świeckiej, historycznej postaci. Musimy przypominać naszym parafianom, że to poprzez Niego i Jego Kościół mogą odnaleźć rozwiązanie ostatecznych tajemnic naszego życia – istnienia i śmierci.

Randall wyczuwał, że słuchający Trautmanna wydawcy byli jego słowami lekko zaniepokojeni. Wymianę poglądów między teologami przerwał monsieur Fontaine.

– Panowie, jeżeli dobrze was rozumiem, pragnęlibyście w pełni odbudować bastiony starego, tradycyjnego Kościoła. Jednakże wykorzystując impuls, jaki nada religii Międzynarodowy Nowy Testament, wyłącznie jako narzędzie powrotu do tradycjonalizmu, możecie popełnić poważny błąd. Frakcje reformatorów w Kościele nadal będą niezadowolone i wkrótce utracicie teren, który uda wam się początkowo zdobyć. Oczywiście można wzmocnić ortodoksję, głosząc prawdę objawioną, skoro tak chcecie, ale należy nadać temu współczesny sens.

Dyskusja toczyła się jeszcze przez jakiś czas, lecz wydawcy szybko zamilkli, pozostawiając teologom ich głębokie rozważania, tym razem nad wartością symbolizmu w wypowiedziach Jezusa, zapisanych w nowo odkrytej ewangelii.

Randall spostrzegł, że wydawcy słuchali tego uważnie tylko przez krótki czas, a potem zaczęli kręcić się niespokojnie. Traktowali chyba swych doradców trochę jako oszołomów, gotowych znowu liczyć, ile aniołów zmieści się na łebku szpilki. W końcu Deichhardt, Wheeler, Fontaine, Trevor i Gayda zaczęli podejmować konwersację i zmieniać jej tematykę na czysto biznesową, dotyczącą problemów wydawniczych i promocji ich wielkiej inwestycji.

– To odkrycie wywrze ogromny wpływ na różne wspólnoty wyznaniowe – rzekł sir Trevor, wyrażając swoje obawy – lecz boję się, że może spowodować tarcia pomiędzy nimi. Oczywiście najważniejsze zaakceptują wydany przez nas Nowy Testament, ale nie wszystkie. Być może efekty publikacji nowej Biblii ujawnią się w pełni dopiero w przyszłym pokoleniu, co mnie martwi, bo skutkiem kontrowersji może być bankructwo każdego z nas. Potrzeba nam solidarności. Musimy zdobyć całość duchowieństwa, zanim nasi przeciwnicy zdołają nam zaszkodzić.

Profesor Deichhardt zbeształ go łagodnie za ten niepokój o komercyjny sukces w Wielkiej Brytanii.

– Pan, sir Trevorze, i George Wheeler w Ameryce nie musicie przezwyciężać takich przeszkód jak my w Niemczech. Możecie od razu zasypać opinię publiczną reklamami i artykułami w setkach religijnych tygodników i miesięczników wydawanych w waszych krajach. W Niemczech stoimy wobec dwóch poważnych przeszkód. Pierwszą jest Biblia Lutra, używana niemal we wszystkich landach. Drugą zaś to, że jest ona publikowana wyłącznie przez członków Związku Towarzystw Biblijnych. Godząc się na zaakceptowanie Międzynarodowego Nowego Testamentu, związek ten musiałby się zgodzić na rezygnację z własnego dochodowego przedsięwzięcia. Być może będzie trzeba obiecać im udział w zyskach, żeby nie stawali okoniem.

– Niepotrzebnie się kłopoczesz, Emilu – odparł Anglik. – Również ty w Niemczech nie będziesz miał żadnych problemów. Gdy tylko ludzie usłyszą o Ewangelii świętego Jakuba, każdy będzie chciał mieć nową Biblię. Biblia Lutra zostanie uznana za namiastkę, niekompletną i zdezaktualizowaną, a wasz Związek Towarzystw Biblijnych będzie zmuszony do kolportowania Międzynarodowego Nowego Testamentu. Wspomnisz moje słowa. Jak tylko zaczną rozbrzmiewać werble reklamy… a pan Randall już o to zadba… popyt na nasz produkt zmiecie z drogi każdą przeszkodę. Możliwe, że ustąpią nawet wspólnoty odszczepieńców, które przysparzają mi tyle zgryzoty.

Wheeler i Fontaine zaczęli mówić o kosztach, cenach, dystrybucji i reklamie.

Randall dopijał kawę i słuchał zafascynowany. Potwierdzało się to, co już wyczuwał – widoczny rozdźwięk między teologami i wydawcami. Rozważania krążące wokół dolara, franka, marki, lira i funta irytowały teologów, a wydawcy z kolei równie mocno się niecierpliwili, słuchając ich religijnych dysput. Na własny użytek próbował określić precyzyjniej tę linię podziału. Teolodzy odnosili się do Międzynarodowego Nowego Testamentu z autentyczną pasją, fascynowały ich zapiski brata samego Jezusa i raport centuriona, który opisał sąd nad Panem. Powodowała nimi szczera wiara w to nowe zmartwychwstanie prawdziwego Chrystusa. Wydawców z kolei, chociaż deklarowali w słowach chęć obudzenia w ludziach wiary i nadziei, interesował przede wszystkim zysk. Byli tytanami biznesu, a tak się akurat złożyło, że działali w branży biblijnej. Równie dobrze mogliby wytwarzać paczkowaną żywność albo handlować paliwami i prowadzić takie same rozmowy na temat swoich produktów.

Ta schizma była niepokojąca, lecz w pełni ją rozumiał.

Emil Deichhardt podsumowywał właśnie swoje obawy o komercyjny sukces nowej Biblii.

– I nie zapominajcie, że w Niemczech musimy się zmierzyć z przeciwnikiem, który i wam może wyrządzić szkody. Niemcy zawsze były ośrodkiem reform w Kościele, począwszy od Lutra, a skończywszy na Straussie i Bultmannie. Obecnie staliśmy się siedliskiem działań graniczących z herezją. To już nie tylko demitologizowanie ewangelicznych opowieści i zwyczajny sceptycyzm co do istnienia Pana Jezusa i jego przesłania. Jesteśmy wylęgarnią wyjątkowo szkodliwego ruchu radykałów skupionych wokół de Vroome'a. Ten szaleniec jest nie tylko wrogiem zorganizowanych Kościołów, jest również wrogo nastawiony do naszych wspólnych, świętych wysiłków ratowania ludzkości przez edycję nowej Biblii. Pomyślcie o tym, przez co ja muszę przechodzić w Niemczech, panowie.

– W naszych krajach będziemy musieli się zmierzyć z tym samym problemem – zauważył Wheeler. – Reformatorzy de Vroome'a są wszędzie. Ja jednak wierzę, że po ukazaniu się nowej Biblii jej siła i prawda pogrąży tych ludzi, zmiecie ich z powierzchni ziemi. Rewelacje nowej ewangelii zaskoczą ich i znokautują, odbiorą wszelką chęć odwetu.

– Ponieważ element zaskoczenia jest kluczowy – włączył się do rozmowy Randall – czy jest pan przekonany, że robimy wszystko, co możliwe, żeby zawartość Międzynarodowego Nowego Testamentu nie dostała się w ręce Maertina de Vroome'a?

Nagle wszyscy zaczęli mówić naraz, prześcigając się w opisach nowych środków ostrożności, zastosowanych w celu ukrycia wszystkiego przed de Vroome'em i jego fanatykami, czającymi się w całym mieście wokół Dam.

Po raz pierwszy od początku spotkania wydawcy i ich religijni doradcy wykazali jedność wobec łączącej ich sprawy i wiary.

Ciekawa rzecz, pomyślał Randall. Wystarczy znaleźć mieszkańcom Wieży Babel wspólnego wroga i od razu potrafią rozmawiać jednym językiem.

Następne spotkanie było jeszcze ciekawsze. Znalazłszy się wśród ludzi swojego pokroju, Randall od razu się rozluźnił i poczuł swobodniej.

Naomi zaprowadziła go do pokoju dwieście cztery w Krasnapolskym – bardzo nowocześnie urządzonego pomieszczenia o białych ścianach i biało lakierowanych, kubistycznych meblach, ze lśniącymi chromem lampami i wiszącą nad czerwoną kanapą kinetyczną rzeźbą w postaci sześcianu z przelewającym się płynem.

Randall, z drinkiem w dłoni, gawędził z Paddym O'Nealem, dublińczykiem o wyglądzie kierowcy ciężarówki, pracującym dla agencji reklamowych w Londynie i Nowym Jorku. O'Neal traktował Biblię z ujmującym lekceważeniem.

– Będę o niej pisał – przyrzekł Randallowi – ale niech pan nie oczekuje, że w nią uwierzę, chyba że będzie za to jakaś premia. Jestem wielbicielem Oscara Wilde'a. Pamięta pan, co Oscar powiedział kiedyś o ukrzyżowaniu Chrystusa i chrześcijaństwie? „Cała ta historia niekoniecznie musi być prawdziwa tylko dlatego, że ktoś oddał za nią życie".

Następnie Randall poznał młodego mężczyznę, rozpierającego się niedbale w fotelu, tak że z boku wyglądał jak znak zapytania. Okazało się, że zna też wszystkie odpowiedzi.

– Elwin Alexander to nasze źródło ciekawostek prasowych – przedstawiła go Naomi.

– Jakiego rodzaju ciekawostek? – zainteresował się Randall.

– Wyjaśnij mu, Edwinie – skinęła na Alexandra Naomi.

– Naprawdę, chce pan wiedzieć? – Młody człowiek zadarł głowę i spojrzał na Randalla. – No dobrze, skoro chce pan doświadczyć okrutnej i niezwykłej tortury. Tym właśnie karmię wygłodniałych reporterów i felietonistów. – Wziął głęboki oddech i na wydechu zaczął recytować w tempie licytatora na aukcji tytoniu: – Czy wie pan, że najkrótszy wiersz w angielskiej wersji Nowego Testamentu składa się tylko z dwóch słów: „Jezus zapłakał"? Czy wie pan, że apostołowie zwracali się do Jezusa per rabbi, nauczyciel? Czy wie pan, że w Nowym Testamencie przypisuje się Jezusowi dokładnie czterdzieści siedem cudów? Czy wie pan, że w Starym Testamencie nie wspomina się w ogóle o mieście zwanym Nazaret? Że w Nowym Testamencie nie ma ani słowa o tym, że Jezus urodził się w żłóbku, że składano mu hołd w stajence i że go ukrzyżowano? Czy wie pan, że Jezus nazywa siebie w ewangeliach Synem Człowieczym osiemdziesiąt razy? I na koniec, panie Randall, czy zrozumiał pan już, co to jest źródło ciekawostek prasowych?

– Teraz już zrozumiałem, panie Alexander – z uśmiechem odpowiedział Randall.

Potem były kolejne twarze i dalsza ożywiona wymiana zdań. To jego personel, Randall cenił swoich pracowników i starał się zapamiętać informacje o każdym z nich. Mężczyzna o wątłym, suchotniczym wyglądzie nazywał się Lester Cunningham. Wstąpił do szkoły teologicznej baptystów na południu tylko po to, żeby uniknąć powołania do wojska, i stał się człowiekiem autentycznie pobożnym. Wcześniej pracował w dziale reklamy w „Christian Bookseller", „Christian Herald" i „Christianity Today". Tęga holenderska mieszczka z Rotterdamu, bez makijażu i z grzywką, to Helen de Boer. Zdaniem Naomi, pośród trzystu dwudziestu pięciu milionów praktykujących i niepraktykujących protestantów na świecie nikt nie wiedział o Kościele protestanckim więcej od Helen. Była ekspertem, wiedziała wszystko o jego przedstawicielach: Lutrze, Melanchtonie, Kalwinie, Wesleyu, Swedenborgu, Eddym, Bonhoefferze, Schweitzerze i Niebuhrze. Z kolei Jessica Taylor była atrakcyjną dziewczyną o gibkiej figurze i ciemnych oczach, ostrzyżoną prawie na chłopczycę, ubraną w dopasowany kostium. Jej rodzice byli Amerykanami, ale wychowywała się w Portugalii. Zajmowała się archeologią biblijną i przed przyłączeniem się do Drugiego Zmartwychwstania uczestniczyła w pracach wykopaliskowych w Tell Dan na północ od jeziora Genezaret.

Na koniec Randall znalazł się twarzą w twarz z Oscarem Edlundem, melancholijnym Szwedem ze Sztokholmu, który miał się zająć artystyczną oprawą projektu. Choć wydawał się najmniej sympatyczną osobą w zespole, miał jednocześnie najlepsze referencje. Wyróżniały go marchewkowe włosy, lekki zez i dziobata twarz, a wiszący na jego szyi rolleiflex wyglądał jak dodatkowa część ciała. Edlund przez wiele lat był uczniem Steichena, a obecnie uchodził za jednego z najwybitniejszych fotografów na świecie.

– Pańskie fotografie oryginalnego papirusu i pergaminu wywołają ogromne zainteresowanie prasy – powiedział mu Randall. – Niepokoi mnie tylko, czy jakość reprodukcji będzie wystarczająca. Jak pan sądzi?

– Są pierwsza klasa-odrzekł Szwed-oczywiście biorąc pod uwagę materiał, z którym musiałem pracować. Te kawałki papirusu i pergaminu przeleżały pod ziemią dziewiętnaście stuleci, były mocno zniszczone, a do tego łamliwe. Zanim można się było z nimi zapoznać, specjaliści musieli je nawilżyć, ale tylko na tyle, żeby całość rozpostrzeć i dać pod szkło, uważając, aby przy tym nie rozmokły. Oczywiście aramejski tekst Jakuba i starszy od niego grecki pergamin musiałem fotografować w podczerwieni, żeby starożytne słowa w ogóle były czytelne. Myślę, że będzie pan zadowolony.

– Ile kompletów odbitek pan wykonał?

– Tylko trzy – odparł Edlund. – Na wyraźne polecenie szefostwa. Te trzy zestawy najpierw trafiły do profesora Jeffriesa i jego tłumaczy, chociaż czasami pozwalano im obejrzeć fragmenty oryginału w sejfie. Kiedy już przekład był gotowy, wszystko wróciło do Krasnapolsky'ego. Dwa komplety zostały zniszczone, a trzeci… no cóż, pan go ma, panie Randall.

– Ja go mam?

– Tak, został dopiero wczoraj złożony w pancernej szafie w pańskim gabinecie, razem z innymi zdjęciami do celów reklamowych. To wartościowy ładunek, panie Randall, trzeba się z nim ostrożnie obchodzić.

– Nie ma obawy.

– Oczywiście mam negatywy – dodał Edlund. – Właśnie je przeniosłem z sejfu do ciemni i w każdej chwili jestem gotowy zrobić setki odbitek dla prasy. Niech się pan nie martwi, są bezpieczne. Ciemnię zbudowaliśmy pod kierunkiem inspektora Helderinga i zapewniam pana, że jest dobrze chroniona przed intruzami. Wezmę się do roboty, gdy tylko da mi pan sygnał.

– Świetnie – rzekł Randall. – Zdjęcia zrobią na ludziach niesamowite wrażenie. A teraz chyba powinniśmy odbyć naszą pierwszą naradę roboczą i zorientować się, na czym stoimy.

Jak się szybko przekonał, to, na czym stali, było przerażająco miałkie.

Profesor Deichhardt polecił wcześniej ludziom od reklamy, żeby zaczęli zastanawiać się nad pomysłami i robili wstępne notatki na podstawie znanych im fragmentów nowej Biblii, ale zabronił na razie tworzyć gotowe teksty. Obawiał się bowiem, że któryś z krążących wśród ekipy maszynopisów mógłby trafić na zewnątrz. Z tego powodu niewiele do tej pory osiągnęli i czekał ich ogrom pracy. A czasu było mało.

W pewnym momencie Paddy O'Neal wystąpił z pomysłem, który można było zrealizować od razu. Mogli pisać reportaże lub przeprowadzić wywiady z głównymi postaciami, stojącymi za Międzynarodowym Nowym Testamentem. Zaczęliby od cyklu ciekawych artykułów o profesorze Montim z Rzymu, który odkopał w ruinach antycznej Ostii Ewangelię według Jakuba i Pergamin Petroniusza. Napisaliby także o profesorze Henrim Aubercie z Paryża, geniuszu od datowania znalezisk węglem radioaktywnym, jego badania potwierdziły wiek obu rękopisów. Kilka tekstów poświęciliby także profesorowi Bernardowi Jeffriesowi, który kierował trzema zespołami, tłumaczącymi aramejski i grecki tekst na cztery języki (plus amerykanizacja wersji angielskiej). Na koniec należało także napisać barwny reportaż o Karlu Hennigu, który drukował właśnie kilka wersji językowych nowej Biblii w Moguncji, mieście, w którym Jan Gutenberg wynalazł ruchomą czcionkę i wyprodukował pierwszą w historii mechanicznie drukowaną książkę.

Randall zgodził się z tym i poprosił, żeby przekazali mu do przejrzenia zgromadzone dotąd materiały o tych kluczowych postaciach.

– Jutro porozmawiam z Wheelerem i Deichhardtem. Niech nam dadzą zielone światło – powiedział. – Przyrzeknę im, że będziemy ostrożni, bo wiem, co ryzykujemy. Sam miałem dzisiaj rano dość niebezpieczną przygodę.

Opowiedział im krótko o spotkaniu z Plummerem i próbie przekupstwa. Okazało się, że Cunningham i Helen de Boer też doświadczyli nieprzyjemnych sytuacji. Po ukazaniu się wywiadu Plummera z pastorem de Vroome'em oboje odebrali anonimowy telefon z pogróżkami, lecz rozłączyli się, nie czekając, aż dzwoniący przedstawi swoje żądania. I oczywiście powiadomili o tym Helderinga.

– Takich zdarzeń na pewno będzie więcej – skwitował Randall – ale załóżmy, że uda nam się uchronić tajemnicę do dnia publikacji. Następne pytanie brzmi: W jaki sposób chcemy ogłosić opinii publicznej istnienie Międzynarodowego Nowego Testamentu?

Wszyscy jednomyślnie uznali, że powinno się to odbyć na konferencji prasowej dla dziennikarzy prasy, radia i telewizji z całego świata.

– Zgadzam się z tym – powiedział Randall. – Jednakże w moim przekonaniu jest to najbardziej sensacyjna wiadomość czasów nowożytnych, dlatego konferencja także powinna być wyjątkowa. Mam dwa szalone pomysły. Po pierwsze, chciałbym, żeby odbyła się w sali tronowej Pałacu Królewskiego w Amsterdamie. I chcę też, żeby uczestniczyli w niej nie tylko zgromadzeni dziennikarze, ale widzowie na całej kuli ziemskiej. Chcę, żeby powiadomienie o wielkim odkryciu, o stworzonym na jego podstawie zupełnie nowym Piśmie Świętym, było transmitowane na cały świat drogą satelitarną. Co wy na to?

Ekipa przyjęła te pomysły z entuzjazmem.

Helen de Boer zobowiązała się wybadać dyskretnie możliwość wykorzystania pałacu dwunastego lipca, bo w tym dniu właśnie mieli wszystko obwieścić światu. Lester Cunningham miał porozmawiać w tajemnicy z szefami International Telecommunications Satellite Consortium oraz European Broadcasting Union na temat użycia satelity Intelsat do przekazania relacji na żywo do siedemdziesięciu krajów członkowskich.

– No i na koniec – zaproponował Randall – porozmawiajmy o najważniejszym materiale, o naszej głównej sensacji, czyli o nowym Jezusie Chrystusie, o prawdziwym Jezusie, który objawi się poprzez nową Biblię. Najwięcej wysiłku trzeba będzie włożyć właśnie w przygotowanie i popularyzację opowieści o powrocie Chrystusa. Muszę się wam przyznać, że zawartość nowych tekstów znam tylko pobieżnie, ale wiem, że po raz pierwszy dowiemy się, jak On naprawdę wyglądał i co się działo w latach, kiedy zniknął. Brat Jezusa napisał też, że Chrystus nie umarł na krzyżu, ale kontynuował swoją posługę i dotarł aż do Rzymu, a zmarł w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Jestem z was wszystkich najkrócej w Drugim Zmartwychwstaniu, więc nie zdążyłem się dowiedzieć wiele więcej. Ale mam nadzieję, że któreś z was miało już okazję rzucić okiem na Ewangelią według Jakuba i na Pergamin Petroniusza i że będziecie mogli…

Przerwał mu chóralny protest wszystkich obecnych. Jego sens był taki: Nikomu z nas nie pozwolono zapoznać się ze znaleziskiem w całości.

Ze względów bezpieczeństwa utrzymywano ich w niewiedzy, nic więc dziwnego, że nie wiedzieli, jak się zabrać do tematu. Randall był wściekły.

– Do diabła z tym – zwrócił się do nich. – Jeżeli mamy reklamować nowego Chrystusa, muszą nas do niego dopuścić. Już wiem, co trzeba zrobić przede wszystkim. Muszę dostać do ręki próbne wydruki i zorientować się, z czym właściwie mamy pracować. I obiecuję wam, że wy także wkrótce się z nimi zapoznacie. Teraz się rozejdziemy, ale na jutrzejszym spotkaniu powinienem mieć dla was dobre wieści.

Randall pozwolił sobie na krótki odpoczynek w swoim gabinecie. Choć czuł się skołowany po spotkaniu tak wielu osób w ciągu ostatnich sześciu godzin, wiedział, że czeka go jeszcze jedno ważne zadanie.

Najpierw jednak należało odrobić pracę domową. Podszedł do ogniotrwałej szafy pancernej, otworzył ją kluczem i zdjął stalową sztabę. W górnej szufladzie leżała gruba koperta opatrzona napisem: ZDJĘCIA PAPIRUSU I PERGAMINU. JEDYNY EGZEMPLARZ. TAJNE.

Położył na biurku swą wypchaną już dość mocno aktówkę, otworzył ją i schował kopertę razem z innymi materiałami, zawierającymi informacje o Montim, Aubercie, Jeffriesie i Hennigu, które dostał od swoich współpracowników.

Do kompletu brakowało mu tylko jednej rzeczy, tej najważniejszej. Zamierzał ją zdobyć jeszcze tego wieczoru.

Podnosił już słuchawkę telefonu, kiedy rozległo się pukanie do drzwi i zanim zdążył powiedzieć „proszę", weszła Naomi Dunn. Zamknęła drzwi i zmierzyła go beznamiętnym spojrzeniem.

– Wyglądasz, jakby cię przepuścili przez wyżymaczkę – stwierdziła.

– Czuję się raczej jak po praniu mózgu. I to w pralce, z setką innych osób. Zresztą sama wiesz, bo to przecież ty mnie do niej wpakowałaś. – Westchnął ciężko. – Co za dzień.

– To dopiero początek – oświadczyła Naomi bez cienia współczucia. Przysunęła sobie krzesło i usiadła na jego skraju, podkreślając w ten sposób służbowy charakter odwiedzin. – Widziałam, że przez cały czas robiłeś notatki.

– Taki mam zwyczaj – odrzekł – szczególnie gdy poznaję tak wiele osób naraz. Musiałem sobie zapisać, kto jest kim i czym się zajmuje.

– To trochę bez sensu, żebyś się musiał tym zajmować osobiście. Strata czasu i energii. Do takich rzeczy powinieneś mieć zawsze obok siebie sekretarkę. Ale to moja wina, powinnam była pomyśleć o tym wcześniej. Może załatwmy tę sprawę teraz, zanim wrócisz do pracy. – Zamilkła na moment. – Czy masz jakieś preferencje w tym względzie? To znaczy, czy chcesz zatrudnić do tego pannę Nicholson? Bo jeśli tak, to inspektor Heldering będzie musiał…

– Daj spokój, Naomi. Przecież wiesz, że nie.

– Chciałam mieć pewność – wzruszyła ramionami. – Teraz już jesteś formalnie w naszym zespole, jako jeden z jego najważniejszych członków, i chcemy, żebyś miał jak najlepsze warunki do pracy. Potrzebna ci zaufana sekretarka, obeznana ze sprawami wydawnictw religijnych.

Randall wsparł się łokciami o biurko i spojrzał jej prosto w oczy.

– A czemu nie ty, Naomi? Mam do ciebie zaufanie i… byliśmy ze sobą blisko.

– Ja… raczej nie. – Spłoniła się. – Jestem potrzebna panu Wheelerowi.

– Wheelerowi? No tak, rozumiem. – W każdym razie zdawało mu się, że rozumie. Pomyślał sobie, że być może ten nieposzlakowany wydawca religijny ma na boku romans z byłą zakonnicą. – Co wobec tego proponujesz, Naomi?

– To powinna być osoba już związana z projektem. Mam trzy wykwalifikowane dziewczyny, które są z nami od ponad roku. Wszystkie prześwietlone przez Helderinga, mają zielone karty, czyli o stopień wyższe od pozostałych, które mają czarne. Możesz porozmawiać z każdą i zdecydować.

– Dzięki, ale nie chcę. Jestem zbyt zmęczony i mam jeszcze coś do zrobienia. Zaufam twojej opinii. Czy poleciłabyś którąś szczególnie?

– Właściwie tak – odparła szybko Naomi, wstając z krzesła. – Nawet przyprowadziłam ją ze sobą, na wypadek gdybyś poprosił mnie o radę. Czeka w drugim pokoju. Nazywa się Lori

Cook. To Amerykanka, sądziłam, że tak będzie ci wygodniej. Mieszkała dwa lata za granicą. Stenografię ma w jednym palcu i jest bardzo sprawna w działaniu. Pracuje na tym piętrze od czternastu miesięcy. Fanatycznie oddana projektowi… i religii.

– Ach tak?

– Co cię tak dziwi? – Oczy Naomi zwęziły się w szparki. – Chyba wolisz kogoś wierzącego, prawda? To bardzo pomaga. Ktoś, kto pracuje dla chwały bożej, nie będzie liczył godzin pracy. – Przerwała. – I jeszcze jedno. Ta dziewczyna ma fizyczną ułomność, jest kulawa. Nie pytałam ją o szczegóły, bo radzi sobie doskonale. Tak jak powiedziałam, to świetna kandydatka na sekretarkę, ale muszę cię ostrzec. – Naomi posłała mu zjadliwy uśmieszek. – Lori nie nadaje się raczej do zaspokajania potrzeb seksualnych.

Randall się skrzywił.

– Naprawdę myślisz, że to dla mnie takie ważne?

– Chciałam tylko, żebyś wiedział. Najlepiej spotkaj się z nią na chwilkę, zanim zdecydujesz.

– Już zdecydowałem. Na tak. I spotkam się z nią. Na chwilkę. Naomi podeszła do drzwi i otworzyła je.

– Lori – powiedziała – pan Randall chce cię zobaczyć. Dziewczyna weszła, a Naomi po szybkiej prezentacji opuściła gabinet.

– Wejdź, wejdź i usiądź proszę – odezwał się Randall.

Naomi rzeczywiście nie skłamała. Lori Cook nie była pociągająca. Przypominała ptaszka, małego szarego wróbla. Podeszła, kulejąc, do jego biurka, usiadła i nerwowym gestem odgarnęła włosy, po czym złożyła ręce na podołku.

– Panna Dunn twierdzi, że jesteś świetna – zaczął Randall. – Jak rozumiem, pracujesz w innym dziale. Dlaczego chcesz zostawić tę pracę i zostać moją sekretarką?

– Ponieważ wiem, że od dzisiaj będzie się tutaj działo wszystko, co najważniejsze. Wszyscy mówią, że sukces Międzynarodowego Nowego Testamentu zależy teraz od pana i pańskiej ekipy.

– Przesadzają – odrzekł Randall. – Zwycięstwo jest pewne i bez tego. Ale możemy mu pomóc. Czy to dla ciebie takie ważne, żeby nowa Biblia odniosła sukces?

– To dla mnie najważniejsza rzecz w życiu – odparła dziewczyna. – Nikt z nas nie zna jej treści, ale z tego, co słyszałam, jest absolutnie cudowna. Nie mogę się już doczekać, kiedy ją przeczytam.

– Ja także, Lori – rzekł cierpko Randall. – Jakiego jesteś wyznania? – zapytał ją.

– Byłam katoliczką, ale niedawno odeszłam od Kościoła i zaczęłam chodzić na nabożeństwa prezbiteriańskie.

– Dlaczego?

– Nie jestem pewna. Powiedzmy, że wciąż poszukuję.

– Słyszałem, że mieszkałaś za granicą. Ciekawi mnie, dlaczego postanowiłaś wyjechać z kraju.

Lori Cook mocniej zacisnęła dłonie. Jej dziecinny, ledwie słyszalny głosik drżał.

– Opuściłam Bridgeport w stanie Connecticut mniej więcej dwa lata temu – odpowiedziała. – Po maturze poszłam do pracy, żeby zarobić pieniądze na podróżowanie. Postanowiłam to zrobić, gdy miałam dwadzieścia dwa lata, no i wybrałam się na tę… pielgrzymkę.

– Pielgrzymkę?

– Chciałam odnaleźć… niech się pan ze mnie nie śmieje… chciałam doświadczyć cudu. Jestem kaleką od urodzenia. Lekarze nie mogli zrobić nic z moją nogą, więc pomyślałam, że może Bóg będzie mógł. Odbyłam pielgrzymkę do wszystkich znanych świętych sanktuariów, do tych najsławniejszych, gdzie zdarzyły się autentyczne uzdrowienia. Po drodze pracowałam, żeby zarobić na dalszą podróż. Najpierw oczywiście do Lourdes. Skoro Matka Boska ukazała się Bernardetcie, modliłam się, żebym i ja mogła ją ujrzeć. Wiedziałam, że przyjeżdża tam co roku dwa miliony pielgrzymów i pięć tysięcy z nich doznaje uzdrowień… ze ślepoty, paraliżu, raka… a Kościół potwierdził pięćdziesiąt osiem przypadków i uznał je za cudowne.

Randall miał chęć zapytać, co stało się w Lourdes z jej chorobą, lecz Lori była tak skoncentrowana na swej opowieści, że zrezygnował.

– Potem pojechałam do sanktuarium Matki Boskiej w Fatimie – ciągnęła – w Portugalii, gdzie w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku Błogosławiona Dziewica pojawiła się trzem pastuszkom, stojąc na obłoku i świecąc jaśniej od słońca. Następnie odwiedziłam sanktuarium w Lisieux we Francji i katedrę w Turynie, gdzie przechowywany jest święty całun, potem Monte Allegre i kaplicę Sancta Sanctorum, żeby pomodlić się przed portretem naszego Pana, którego nie namalowała ręka śmiertelnika. Chciałam tam przejść dwadzieścia osiem świętych schodów na kolanach, ale mi nie pozwolono. Stamtąd pojechałam do Beauraing w Belgii, gdzie pięcioro dzieci miało wizje w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim, i na koniec do Walsingham w Anglii, gdzie też podobno były uzdrowienia. I potem… już nigdzie. Randall przełknął ślinę.

– Przestałaś podróżować jakiś rok temu? – zapytał.

– Tak. Pan Jezus chyba nie wysłuchał moich modlitw w żadnym z tych miejsc. Widzi pan moją nogę, wciąż jest chroma.

Randall przypomniał sobie z ukłuciem bólu w sercu, jak podczas wakacji, jeszcze w szkole średniej, przeczytał Ludzkie więzy Somerseta Maughama. Bohater książki, Philip Carey, urodził się ze szpotawa stopą. W wieku czternastu lat stał się głęboko religijny i doszedł do przekonania, że jeśli Bóg tak zechce, wiara może przenieść góry. Uznał więc, że jeśli będzie się modlił bardzo długo i mocno wierzył, zostanie uzdrowiony. W nocy przed dniem cudu modlił się nago, by ucieszyć swego Stwórcę, a potem poszedł spać i zasnął z ufnością. Rano obudził się pełen radości i wdzięczności. „Pierwszym jego odruchem było wyciągnąć rękę i dotknąć stopy, która była już zdrowa, lecz to wydało mu się wątpieniem w dobroć bożą. Wiedział przecież, że noga jest zdrowa. W końcu jednak zdecydował się i palcami prawej stopy dotknął lekko lewej. Potem przesunął po niej dłonią. Pokuśtykał schodami na dół i…".

To chyba właśnie pod wpływem tej lektury, pomyślał Randall, stałem się cynikiem.

A Lori Cook? Słuchał, co teraz powie.

– Nigdy nie obwiniałam o to naszego Pana – oświadczyła dziewczyna. – Mnóstwo ludzi się do niego modli i może po prostu był wtedy bardzo zajęty. Nie straciłam wiary. Rok temu zamierzałam wrócić do domu, ale dowiedziałam się o projekcie religijnym, do którego poszukują sekretarek. Jakiś instynkt kazał mi pojechać do Londynu na rozmowę. Przyjęli mnie i wysłali do Amsterdamu. Od tamtej pory pracuję w zespole Drugiego Zmartwychwstania i nigdy tego nie żałowałam. Jest tutaj mnóstwo tajemnic, ale to wszystko jest takie ekscytujące! Robię, co do mnie należy, i czekam na dzień, w którym się wreszcie dowiem, jakie to zbożne dzieło udało nam się stworzyć.

Randall był poruszony jej słowami.

– Nie rozczarujesz się, Lori – powiedział. – Dobrze, jesteś przyjęta.

Dziewczyna nie posiadała się z radości.

– Dziękuję, panie Randall! – wykrzyknęła. – Mogę zacząć natychmiast, jeżeli jest coś do zrobienia.

– Na razie nie – odparł. – Poza tym jest już prawie po godzinach pracy.

– Skoro tak, to zostanę jeszcze trochę i przeniosę rzeczy z mojego starego biurka do nowego.

Pokuśtykała do drzwi i miała już wyjść, gdy Randall przypomniał sobie, że zanim Naomi ją przyprowadziła, zamierzał załatwić bardzo ważną rzecz.

– Jeszcze chwilkę, Lori – powiedział. – Jest jedna sprawa, w której możesz mi pomóc. Chcę jeszcze dzisiaj dostać do ręki angielską wersję Międzynarodowego Nowego Testamentu. Wiem, że Albert Kremer w dziale redakcyjnym ma odbitki szczotkowe. Połączysz mnie z nim?

Lori wyszła szybko, żeby wykonać swe pierwsze polecenie w nowej pracy. Randall czekał kilka minut i kiedy zabrzęczał interkom, podniósł słuchawkę.

– Przykro mi, panie Randall – powiedziała Lori – ale pan Kremer już wyszedł. Pozwolę sobie coś zasugerować. Hans Bogardus, bibliotekarz, prowadzi rejestr wszystkich egzemplarzy. Zazwyczaj siedzi do późna. Może połączę z nim?

Po chwili Randall rozmawiał już bibliotekarzem.

– Panie Bogardus, mówi Steve Randall. Chciałbym dostać próbną odbitkę Nowego Testamentu i…

– A ja chciałbym dostać diament Kohi-noor, panie Randall – odparł Bogardus.

– Powiedziano mi – rzekł Randall, poirytowany jego impertynencją – że prowadzi pan rejestr i jest pan zorientowany, gdzie w danym momencie znajdują się poszczególne egzemplarze.

– Tak, ale żadna z osób mających odbitki nie ma prawa ich panu udostępnić. Nawet mnie nie wolno ich obejrzeć, chociaż jestem bibliotekarzem Drugiego Zmartwychwstania.

– Ale mnie wolno, przyjacielu. George Wheeler obiecał mi pokazać próbne wydruki zaraz po przyjeździe do Amsterdamu.

– Pana Wheelera już dzisiaj nie będzie. Jeżeli zaczeka pan do jutra, to na pewno…

– Muszę mieć egzemplarz jeszcze dzisiaj – przerwał mu Randall z rozdrażnieniem.

Głos Bogardusa spoważniał, bibliotekarz wydawał się już bardziej skłonny do współpracy.

– Jeszcze dzisiaj – powtórzył. – W takim razie tylko profesor Deichhardt może panu pomóc. W sejfie na dole jest jeden angielski egzemplarz, ale tylko on może zezwolić na jego wypożyczenie. Zdaje się, że Deichhardt jest jeszcze u siebie.

– Dziękuję – odparł Randall i rozłączył się.

– Zadzwoń do profesora Deichhardta i powiedz mu, że do niego idę – rzucił do Lori zajętej układaniem rzeczy w biurku. – Zajmę mu pół minuty. Powiedz, że to ważna sprawa.

Wyszedł na korytarz, gotów stoczyć bitwę.

Dwadzieścia minut później siedział już na tylnym siedzeniu mercedesa, a kierowca Theo wiózł go w zapadającym zmroku przez Dam.

Bitwa została wygrana.

Deichhardt, acz z wielkimi oporami, zgodził się z argumentem, że jeżeli syndykat wydawców chce rozreklamować Międzynarodowy Nowy Testament, to człowiek odpowiedzialny za reklamę powinien najpierw przeczytać tekst. Jednak wypożyczenie próbnego egzemplarza obwarowane było ścisłymi rygorami. Na tym etapie Randall mógł dostać tekst tylko na jedną noc. Musiał go przeczytać w swoim pokoju i nigdzie nie wynosić, nie wolno mu było robić szczegółowych notatek. Odbitkę należało oddać rano Deichhardtowi. Randall nie miał prawa opowiadać o tekście nikomu, nawet członkom swego zespołu. Na podstawie treści nowej ewangelii mógł tylko z grubsza naszkicować pomysły reklamowe i przechowywać je w pancernej szafie w swoim gabinecie.

Za dwa tygodnie, kiedy Karl Hennig przywiezie z Moguncji pierwsze wydrukowane egzemplarze Międzynarodowego Nowego Testamentu, Randall i jego ekipa mieli otrzymać po jednym do osobistego użytku. Dopiero wówczas będzie im wolno omawiać szczegółowo pomysły, które pojawią się w głowie Randalla podczas dzisiejszej nocnej lektury, i dopiero wtedy cały zespół będzie mógł się zabrać do planowania kampanii reklamowej.

Randall zgodził się oczywiście na te warunki i postanowił w duchu, że ich dotrzyma. Potem już tylko czekał niecierpliwie, aż kurator Groat przyniesie z sejfu komplet odbitek szczotkowych w wersji amerykańskiej.

Groat był niskim Holendrem o szerokim zadku i wydawał się równie prawdziwy jak woskowa figura z muzeum Madame Tussaud. Miał niedopasowany tupecik, mały fryzjerski wąsik, uniżone maniery podrzędnego urzędnika i wielki pistolet nieznanej marki (Randall zapytał go o markę i dowiedział się, że to FN 7,6 produkcji belgijskiej), który nosił w kaburze wystającej spod niezapiętej i zbyt kusej czarnej marynarki. Wręczył Randallowi odbitki szczotkowe, oprawione w białe tekturki i opatrzone niebieską pieczęcią w kształcie krzyża, sztywnym, formalnym gestem, jak gdyby powierzał mu wiadomość otrzymaną od samego Stwórcy.

Na siedzeniu mercedesa obok Randalla leżała więc teraz wypchana aktówka z Nowym Testamentem, materiałami od pracowników i fotokopiami znaleziska w Ostii. Pierwszy dzień pracy na rzecz Drugiego Zmartwychwstania powoli dobiegał końca. Rozparł się wygodnie i rozkoszował chwilami relaksu.

Widział przez okno, że wyjeżdżają z Dam na szeroką, wysadzaną drzewami aleję, która nazywała się Rokin. Rokin wkrótce przeszła w Muntplein i pojechali Reguliersbreestraat, a potem Theo musiał zwolnić na ruchliwym placu. Był to Rembrandtsplein, jeden z najpopularniejszych placów w mieście – Holendrzy lubili nazywać go swoim Broadwayem. Przy niedużym centralnym parku Randall rozpoznał budynek hotelu Schiller i Hof van Holland z tarasem. Przed kasą Rembrandstplein Theater stała kolejka młodzieży.

Gdy zostawili plac za sobą, miasto nagle ucichło. Jechali teraz spokojną i pustą ulicą. Randall wpatrywał się w półmrok, chcąc przeczytać jej nazwę, żeby kiedyś wybrać się tu na spacer. Wreszcie dojrzał tabliczkę z napisem Utrechtsestraat.

Nagle poczuł nieprzepartą ochotę, by pójść pieszo, rozprostować nogi i zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie był głodny, a podniecające oczekiwanie na lekturę Nowego Testamentu mógł jeszcze trochę przedłużyć. Mierził go sam pomysł, żeby z jednego miejsca, w którym był zamknięty – Grand Hotelu Krasnapolsky – przenieść się do następnego – wnętrza mercedesa – tylko po to, żeby się znaleźć w kolejnym – apartamencie hotelu Amstel. Jeśli będzie pamiętał o zaleceniach Helderinga, z pewnością mógł sobie pozwolić na przechadzkę.

– Jak daleko jeszcze do hotelu Amstel, Theo? – zapytał.

– Wij zijn niet ver van het hotel. Blisko, nie daleko. Pięć, sześć przecznic – odparł kierowca.

– To dobrze. Zatrzymaj się tam na rogu, Theo, na skrzyżowaniu z kanałem.

Kierowca odwrócił ku niemu głowę, zaskoczony.

– Mam się zatrzymać, panie Randall?

– Tylko mnie wysadzisz. Chcę iść dalej na piechotę.

– Mam polecenie, żeby nie spuszczać pana z oka aż do samego hotelu – odparł Theo.

– Wiem, jakie masz polecenie, i możesz je wykonać. Nie musisz spuszczać mnie z oka, po prostu jedź sobie za mną powoli, i tyle. Może być?

– Ale… – Theo się wahał.

Randall pokręcił głową. Te automaty z ich zakichanymi instrukcjami, zaprogramowane, dosłowne, nieelastyczne.

– Posłuchaj, Theo – powiedział – ja też nie chcę naruszać zasad, tak samo jak ty. Przecież będziesz mnie widział. Po prostu od przyjazdu jeszcze nie byłem w mieście i chciałbym się trochę rozruszać. Wysadź mnie tutaj i jedź dziesięć metrów za mną.

Kierowca z głośnym westchnieniem zatrzymał auto przy krawężniku. Wysiadł, żeby otworzyć tylne drzwiczki, lecz Randall już stał na chodniku z aktówką w ręce.

– Wytłumacz mi tylko, jak mam iść – poprosił.

– Musi pan iść wzdłuż kanału – pokazał na lewo. – Prinsengracht aż do końca i znajdzie się pan nad rzeką Amstel. Potem w prawo przez jedną, dwie… trzy ulice do Sarphatistraat, w lewo przez most i pierwsza uliczka to będzie Professor Tulpplein, gdzie jest pański hotel. Zatrąbię, gdyby pan źle skręcił.

– Dzięki, Theo.

Kierowca wsiadł do stojącego na luzie mercedesa, a Randall ruszył przed siebie. Czując się swobodnie po raz pierwszy od srzyjazdu, odetchnął głęboko wieczornym powietrzem, uchwycił nocniej rączkę ciężkiej teczki i pomaszerował środkiem wąskiej alicy, biegnącej wzdłuż kanału.

Po minucie czy dwóch obejrzał się za siebie. Mercedes sunął sowoli, trzymając się posłusznie jakieś piętnaście metrów w tyle.

Było pięknie, spokojnie i cicho po całodziennym młynie w Kraslapolskym. Czuł, jak mięśnie ramion i pleców opuszcza napięcie. Przy parkometrach stały zaparkowane na noc karłowate samochody. Po lewej mijał rzędy oryginalnych kamieniczek z małymi schodami prowadzącymi do starych frontowych drzwi. Okna domów, pozbawione zasłon, były w większości ciemne i bez znaku życia wewnątrz. Dobrzy mieszczanie z Amsterdamu, pomyślał Randall, chodzą wcześnie spać.

Po drugiej stronie, poniżej wąskiej ulicy widział poprzez błękitną mgiełką wieczoru spokojne wody kanału. Stały tu zacumowane łodzie i barki mieszkalne. W niektórych paliło się światło i raz mignęło mu za oknem dziecko w piżamie. Lampy z barek rzucały drżące refleksy na wodę.

Zmierzając wolnym krokiem ku końcowi kanału, wrócił pamięcią do wydarzeń dnia. Pomyślał o Darlene, mając nadzieję, że podobała jej się wycieczka po mieście. Przypomniał sobie spotkanie ze swoim zespołem, z młodymi, bystrymi ludźmi, a potem lunch z wydawcami i teologami, jakże podzielonymi mimo wspólnego celu. Pomyślał o Lori Cook, a to z kolei przywiodło mu na myśl Judy. Tak bardzo pragnął mieć ją teraz przy sobie i martwił się, jak przeżyje jego batalię rozwodową z Barbarą. A jednak te wszystkie postacie z jego dotychczasowego życia – córka i żona, Towery, McLouglin, ojciec, matka, Clare, Tom Carey – wydawały mu się w ten cichy wieczór odległe i niewyraźne.

Przystanął na moment, gdy smyrgnął mu niemal spod nóg miauczący pręgowany kot. Ruszył dalej i nagle oślepiły go silne reflektory jakiegoś samochodu. Instynktownie przysłonił oczy i dojrzał sylwetkę pojazdu nadjeżdżającego od strony rzeki.

Sparaliżowany nagłym zdarzeniem patrzył, jak czarny sedan pędzi wprost na niego i rośnie w oczach. Czy ten cholerny idiota go nie widzi? Nie widzi mercedesa z tyłu? Potwór już niemal go dopadał, gdy sztywne nogi Randalla odzyskały sprawność. Zaczął usuwać się rakiem z drogi pędzącego pojazdu, lecz żółte światła nieubłaganie podążyły za nim. Samochód skręcił, jakby chciał ga przejechać. Rzucił się do ucieczki w stronę kanału, potknął się i padając, wypuścił odruchowo z dłoni uchwyt aktówki, by się uchronić przed zderzeniem z chodnikiem.

Upadł i stracił na chwilę oddech. Usłyszał zgrzyt hamulców i pisk opon na jezdni i przetoczył się na bok akurat w momencie, gdy nieduży sedan stanął w poprzek ulicy, zmuszając kierowcę mercedesa do nagłego hamowania.

Z leżącej pozycji Randall zobaczył mężczyznę w czapce, który wysiadł z auta, przyskoczył do drzwiczek mercedesa i otworzył je raptownie. Uwagę Randalla przyciągnęła jednak natychmiast druga postać, która wysiadła z sedana po stronie pasażera. Był to człowiek bez włosów i bez twarzy, groteskowy i przerażający w naciągniętej na głowę pończosze, puścił się biegiem nie w stronę Randalla, lecz ku jakiemuś przedmiotowi, leżącemu na jezdni za samochodem.

Serce Randalla zamarło. Ten przedmiot to jego aktówka.

Każdy nerw ciała słał mu impulsy, które przynaglały do wstania. Dźwignął się z ziemi i stanął chwiejnie na nogach. Kolana załamały się pod nim jak zawiasy i chwycił się parkometru, żeby utrzymać równowagę.

Odrażająca postać o niesamowitej głowie spowitej nylonową błoną pochwyciła aktówkę i odwróciła się, by pobiec z nią z powrotem do sedana.

Randall poszukał wzrokiem swojego anioła stróża za kierownicą mercedesa, lecz Theo zniknął. Drugi z napastników, kierowca, wsiadł do sedana i cofał auto, ustawiając je przodem do pustej ulicy. Złodziej z aktówką już się do niego zbliżał.

– Zostaw to! – krzyknął Randall. – Policja! Policja! Rzucił się naprzód. Tamten już był przy otwartych drzwiczkach samochodu i za moment miał wsiąść, lecz Randall błyskawicznie zmniejszył dzielący ich dystans, skoczył i chwycił go za nogi pod kolanami. Zderzył się policzkiem z twardymi piszczelami i szorstkim sztruksem spodni złodzieja, który puścił drzwiczki i runął na ziemię.

Randall natychmiast na czworakach rzucił się ku aktówce. Ledwie jego ręka dotknęła gładkiej skóry, gdy coś grzmotnęło go z wielką siłą w plecy, a na szyi poczuł duszący uścisk palców. Próbował je oderwać i zaczął krzyczeć o pomoc, gdy nagłe do jego uszu dobiegł dziwny przenikliwy dźwięk.

Odgłos gwizdka, coraz bliższy i głośniejszy.

Z wnętrza sedana rozległ się krzyk:

– De politie! De politie komt! Ga in de auto! Wij moeten vlug weggaan!

Nagle był wolny, palce puściły jego szyję i padł na twarz, ciężko dysząc, lecz zaraz dźwignął się na czworaki, dopadł aktówki i przycisnął ją mocno do piersi. Trzasnęły drzwiczki samochodu, zawył silnik i ciemny sedan wystartował niczym rakieta, a po chwili pochłonęła go ciemność nocy.

Randall, na wpół zamroczony, próbował się podnieść, lecz nie zdołał. Wtem poczuł, że chwytają go czyjeś silne ręce i ktoś pomaga mu stanąć na nogi. Odwrócił głowę i ujrzał niebieską czapkę z czarnym daszkiem, a pod nim szeroką, zatroskaną, rumianą twarz. Zobaczył też ciemnoniebieski uniform, gwizdek na łańcuszku, pałkę i odznakę. Holenderski policjant. Drugi, w takim samym mundurze, nadbiegał ulicą. Wołali do siebie coś, czego nie mógł zrozumieć.

Chwiejąc się jeszcze na nogach, Randall dostrzegł wreszcie swego kierowcę. Zdyszany i blady Theo, rozcierając sobie kark, wepchnął się między policjantów, zasypując ich potokiem słów.

– Panie Randall, panie Randall! – zawołał do niego. – Czy coś się panu stało?

– Nic mi nie jest – odparł. – Najadłem się tylko strachu i tyle. Co się z tobą działo? Szukałem cię…

– Chciałem panu pomóc, wyciągałem pistolet ze schowka, ale zamek się zaciął i jeden z nich zaszedł mnie od tyłu, dostałem w głowę i straciłem na chwilę przytomność. Ma pan teczkę? Oj, dzięki Bogu.

Ulicą nadjechał biały volkswagen z niebieskim kogutem na dachu i emblematem policji na drzwiach. Policjant za kierownicą zawołał do tego, który podtrzymywał Randalla.

– Vraag hem wat voor een auto het was en hoe veel waren daar.

– Sierżant pyta o markę samochodu i liczbę napastników – przetłumaczył mundurowy świetną angielszczyzną.

– Czarny sedan, ale marki nie znam, może renault – odpowiedział Randall. – Było ich dwóch. Ten w czapce napadł na mojego kierowcę i prawie go nie widziałem. Ten, który chciał ukraść moją teczkę, miał na głowie pończochę. Być może był blondynem. Trochę niższy ode mnie, ale mocniej zbudowany. Miał sweter z golfem. Nic więcej nie pamiętam. Może mój kierowca więcej wam powie.

Policjant wypytał dokładnie Thea, a potem powtórzył wszystko sierżantowi. Ten pokiwał głową i biały volkswagen odj echał w mrok.

Następne dziesięć minut zajęły formalności. Randall pokazał swój paszport, a z okolicznych domów i z mostu nad Amstel przyglądali się temu gapie o przepraszających twarzach. Policjant spisał jego dane i uprzejmie wypytał. Randall opowiedział dokładnie całe zdarzenie, lecz co do celu swego pobytu w Amsterdamie był powściągliwy. Przyjechał na wakacje, być może odbyć także kilka spotkań w interesach, nic więcej. Czy przychodzi mu do głowy przyczyna, dla której ktoś chciałby mu zaszkodzić? Nie. Czy nie odniósł obrażeń poza zadrapanym kolanem? Nie, był cały i zdrowy.

Mundurowego zadowoliły te odpowiedzi i zamknął notes.

Przed Randallem stanął Theo.

– Sądzę, panie Randall, że teraz pojedzie pan już ze mną aż do hotelu – powiedział z poważną miną.

– Też tak sądzę – odrzekł, lekko tym rozbawiony. Tłumek gapiów się rozstąpił i Randall, z aktówką w objęciach, w towarzystwie obu policjantów podążył do limuzyny. Wsiadł, a kierowca zatrzasnął drzwiczki. W tylnym oknie pojawiła się twarz pierwszego z policjantów.

– Wij vragen excuus – powiedział. – Het spijt mij dat u verschrikt bent. Het… – przerwał, kręcąc głową. – Zapomniałem się – przeszedł na angielski. – Chciałem powiedzieć, że przykro mi z powodu tego, co pana spotkało. Ale już po strachu, to było tylko dwóch drobnych złodziejaszków, którzy chcieli ukraść panu teczkę, nic więcej.

Randall się uśmiechnął. Teczkę, nic więcej. Drobne złodziejaszki. Policjant dodał jeszcze:

– Jak tylko ich złapiemy, skontaktujemy się z panem w celu identyfikacji.

Nie złapiecie ich i za milion lat, miał chęć odpowiedzieć, ale powstrzymał się.

– Dziękuję. Bardzo panom dziękuję – odparł tylko.

Theo włączył silnik, a gdy policjant wyprostował się i odsunął od auta, Randall mógł się przypatrzyć jego odznace. Na metalowym owalu wyobrażono księgę, a nad nią skierowany do góry miecz. Maksyma na obrzeżu głosiła: Vigiłat ut ąuiescant. Jak się domyślał, oznaczało to coś w rodzaju: Pilnują, żebyś czuł się bezpiecznie.

Miecz ochraniający księgę.

Wiedział jednak, że nie może czuć się bezpiecznie. W każdym razie dopóty, dopóki księga pozostanie tajemnicą.