"Bractwo Świętego Całunu" - читать интересную книгу автора (Navarro Julia)PodziękowaniaDla Fernanda Escribano, który odkrył przede mną tajemnice turyńskich tuneli i zawsze jest „na dyżurze”, gdy potrzebują go przyjaciele. Ogromny dług wdzięczności zaciągnęłam u Giana Marii Nicastro, który był moim przewodnikiem po sekretach swojego miasta, pozwalając patrzeć na Turyn swoimi oczami, i na każde zawołanie błyskawicznie wyszukiwał wszystkie potrzebne mi informacje. Carmen Fernandez de Blas i David Trias trzymali kciuki za tę książkę – dziękuję. I jeszcze wielkie podziękowania dla Olgi, życzliwego głosu Random House Mondadori. Król Agar [Abgar Ukkama (panował 4 r. p.n.e. – 7 r. n.e. oraz 13-50 n.e.); Euzebiusz z Cezarei przypisywał mu wymianę listów z Jezusem; w rzeczywistości dopiero Abgar IX (179-216 r.) przyjął chrześcijaństwo], syn Euchariasza, pozdrawia Jezusa dobrego Zbawcę, który pojawił się w Jerozolimie. Słyszałem o Tobie, że uzdrawiasz ludzi bez lekarstw i ziół, że słowem swoim przywracasz wzrok ślepym, chromym każesz chodzić, trędowatych oczyszczasz, a zmarłych wskrzeszasz. Usłyszawszy to wszystko o Tobie, uznałem po rozwadze, że jedno z dwojga to być może: albo jesteś Bogiem, który zstąpił z nieba, aby czynić cuda, albo też jesteś Synem Bożym, który takie cuda czynić może. Dlatego też w tym liście pragnę Cię błagać, abyś raczył przybyć do mnie i uleczyć mnie z choroby, na którą cierpię już od dawna. Dowiedziałem się bowiem także, iż Żydzi szemrzą przeciw Tobie i nastają na Twe życie. Przybądź więc do mnie, bo moje miasto małe, lecz zacne, wystarczy dla nas obydwu. [apokryficzna Korespondencja Jezusa i Abgara[ Król pozwolił odpocząć ręce i posłał strapione spojrzenie mężczyźnie młodemu jak on sam, który czekał bez ruchu, aż monarcha zakończy pracę, z należnym szacunkiem zachowując dzielącą ich odległość. – Jesteś pewny, Josarze? – zapytał król. – Wierz mi, panie… Mężczyzna zrobił kilka szybkich kroków w stronę stołu, przy którym pisał Abgar, i zatrzymał się tuż przed nim. – Wierzę ci, Josarze, wierzę – uspokoił go król. – Od dzieciństwa jesteś moim najwierniejszym przyjacielem, nigdy mnie nie zawiodłeś. Chociaż cuda, o jakich opowiadasz, czynione rzekomo przez tego Żyda, wydają się niezliczone, obawiam się, że twe pragnienie, by mi pomóc, sprawiło, iż je wyolbrzymiłeś… – Panie, uwierz mi, tylko ci, którzy wierzą w Żyda zostaną zbawieni. Królu mój, widziałem, jak Jezus, ledwie dotknąwszy wyblakłych oczu ślepca, przywrócił mu wzrok, widziałem, jak ubogi paralityk musnął krawędź szaty Jezusa, a ten rozkazał mu wstać i iść. Ku zdziwieniu wszystkich, tamten wstał i nogi poniosły go jak – nie przymierzając – twoje, panie. Widziałem, królu mój, jak kobieta zarażona trądem przyglądała się Nazarejczykowi, ukryta w zaułku ulicy, kiedy wszyscy uciekali od niej z przestrachem. Jezus zaś, podchodząc do niej, rzekł: „Jesteś uzdrowiona”, a ta, nie wierząc własnemu szczęściu, zaczęła krzyczeć: „Uleczył mnie! Uleczył!”. Jej twarz odzyskała ludzkie rysy, dłonie zaś, dotąd skrywane pod suknią, stały się idealnie gładkie… Ja sam byłem świadkiem największego cudu, kiedy podążałem za Jezusem i jego uczniami i napotkaliśmy rodzinę opłakującą śmierć krewnego. Jezus wszedł do ich domu i nakazał zmarłemu, by wstał. Sam Bóg musiał przemawiać jego głosem, bo klnę się na wszystko, mój królu, że człowiek ów otworzył oczy, usiadł i sam nie mógł się nadziwić, że powraca do życia… – Masz rację, Josarze, żeby wyzdrowieć, muszę wierzyć, chcę wierzyć w tego Jezusa z Nazaretu. Musi on być synem Boga, skoro potrafi wskrzeszać zmarłych. Ale czy zechce uleczyć króla, który dał się ponieść żądzy? – Abgarze, Jezus leczy nie tylko ciała, uzdrawia też dusze. Widzisz, głosi on, iż żal za złe uczynki i chęć, by wieść godne życie, wyrzekając się grzechu, wystarczą, by zyskać przebaczenie u Boga. Grzesznicy znajdują pociechę w Nazarejczyku… – Obyś miał rację… Ja sam nie potrafię sobie wybaczyć wszeteczeństwa, jakiego dopuściłem się z Anią. Ta niewiasta skaziła moje ciało i duszę… – Skąd miałeś wiedzieć, panie, że jest trędowata, że dar od króla Tyru to nikczemny podstęp? Jak mógłbyś podejrzewać, że ma w sobie nasienie choroby i je na ciebie przeniesie? Ania była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widzieliśmy, każdy mężczyzna straciłby dla niej głowę… – Jestem królem, Josarze, i nie powinienem dać się omamić nawet najpiękniejszej tancerce… Teraz ona pokutuje za swe piękno, bo choroba trawi jej białe lico, mnie zaś, Josarze, zalewają poty, wzrok zachodzi mgłą, i lękam się, że wkrótce moja skóra zacznie gnić… Szmer czyichś ostrożnych kroków wzbudził czujność mężczyzn. Do komnaty, uśmiechając się łagodnie, weszła drobna kobieta o śniadej cerze i czarnych włosach. Josar patrzył na nią z uwielbieniem. Zachwycała go doskonałość jej ciała i promienny uśmiech. Szanował ją za to, że jest tak lojalna wobec króla i że z jej ust nie padło słowo wyrzutu, kiedy jej miejsce w królewskim łożu zajęła Ania, tancerka z Kaukazu, kobieta, która zaraziła jej męża trądem. Abgar nie pozwalał się nikomu dotknąć, by choroba nie przeszła na bliskich. Coraz rzadziej pokazywał się poddanym. Nie umiał jednak sprzeciwić się żelaznej woli królowej, która nalegała, że sama będzie go pielęgnowała. Podnosiła męża na duchu, przekonując do opowieści Josara o cudach, jakie czynił Jezus. Król popatrzył na nią ze smutkiem. – To ty… Właśnie rozmawialiśmy o tym Nazarejczyku. Poślę po niego, ugoszczę go, a nawet podzielę się z nim królestwem. Josarze, powinieneś pojechać z eskortą, by nic złego nie spotkało cię po drodze i by ten człowiek dotarł tu bezpiecznie. – Zabiorę trzech lub czterech konnych, tylu wystarczy. Rzymianie są nieufni i nie lubią, kiedy kręcą się po ich ziemiach oddziały żołnierzy. Nie lubią też Jezusa. Mam nadzieję, pani, że uda mi się skłonić go, by ze mną pojechał. Wezmę najlepsze wierzchowce, by jak najszybciej przywiozły wam wieści, kiedy tylko dotrę szczęśliwie do Jerozolimy. – Chcę teraz skończyć list, Josarze. – Pożegnam cię więc, panie. Wyruszę o świcie. Języki płomieni zaczynały sięgać ławek, dym spowijał główną nawę. Cztery ubrane na czarno sylwetki posuwały się, prawie biegnąc, w stronę jednej z bocznych kaplic. W drzwiach, nieopodal głównego ołtarza, stał mężczyzna, ze zdenerwowania wyłamując palce. Przeszywające wycie syren słychać było coraz wyraźniej. Za chwilę strażacy wtargną do katedry, to tylko kwestia sekund. Znowu się nie udało. Już są. Mężczyzna szybkim krokiem podążył za czarnymi sylwetkami. Jedna z postaci parła przed siebie na oślep, pozostali, zżerani strachem, cofali się przed ogniem, który zaczynał otaczać ich czerwonym pierścieniem. Nie mieli czasu. Ogień rozprzestrzeniał się nadspodziewanie szybko. Ten, który przed chwilą usiłował ich przekonać, by schowali się w bocznej kaplicy, płonął. Ogień trawił jego ciało, on jednak znalazł jeszcze dość siły, by zrzucić kaptur zasłaniający twarz. Pozostali próbowali podejść bliżej, ale na próżno, pożar ogarnął już wszystko dookoła, a wrota katedry ustępowały pod naporem strażaków. Rzucili się za mężczyzną, który z drżeniem czekał na nich przy wyjściu z bocznej nawy. Zniknęli dokładnie w chwili, gdy woda ze strażackich węży wdarła się do świątyni, podczas gdy postać spowita ogniem płonęła, nie wydawszy jęku. Uciekinierzy nie zdawali sobie sprawy, że ktoś schowany w cieniu ambony z uwagą śledzi każdy ich ruch i trzyma w ręku pistolet z tłumikiem, z którego jednak nie zdążył wystrzelić. Kiedy mężczyźni w czerni zniknęli, zszedł z ambony i zanim zdołali dostrzec go strażacy, nacisnął ukryty w ścianie mechanizm i również zniknął. Komisarz Marco Valoni wciągnął do płuc dym z papierosa, który mieszał się w jego gardle z resztkami dymu z pożaru. Wyszedł przed kościół, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Strażacy uwijali się, dogaszając zgliszcza, dymiące wciąż w pobliżu prawego skrzydła głównego ołtarza. Plac otoczony był barierkami, a karabinierzy pilnowali porządku, nie pozwalając zbliżyć się ciekawskim. O tej porze, po południu, ulice Turynu zapełniały się ludźmi. Wszyscy chcieli wiedzieć, czy święty całun ucierpiał w pożarze. Valoni poprosił dziennikarzy, którzy tłumnie przybyli na miejsce, by pomogli uspokoić ludzi: całunowi nic się nie stało. Nie powiedział im, że ktoś zginął w płomieniach. Sam jeszcze nie wiedział, kto to był. Kolejny pożar. Ogień chyba uwziął się na tę starą katedrę. Valoni jednak nie wierzył w wypadki, katedrze turyńskiej przydarzało się ich zbyt wiele: usiłowania rabunku i – o ile dobrze pamiętał – trzy pożary. Po jednym z nich, zaraz po pierwszej wojnie światowej, na pogorzelisku znaleziono spalone ciała dwóch mężczyzn. Sekcja zwłok wykazała, że obydwaj mieli około dwudziestu pięciu lat i że zanim dosięgnął ich ogień, zginęli od strzału z pistoletu. I jeszcze jedna informacja, od której nawet wytrawny policjant dostawał gęsiej skórki: nie mieli języków, usunięto im je operacyjnie. Tylko po co? I kto do nich strzelał? Nie udało się ustalić, kim byli. To jedna ze spraw, które nigdy nie zostaną rozwiązane. Ani wierni, ani społeczeństwo nie wiedzieli, że w XX wieku całun turyński spędził sporo czasu poza katedrą. Może to go właśnie ocaliło? Całunowi, który wyjmowano tylko przy specjalnych okazjach, schronienia użyczył jeden z sejfów w Banku Narodowym. W takich sytuacjach zawsze podejmowane były specjalne środki bezpieczeństwa, mimo to wiele razy relikwia była bardzo poważnie zagrożona. Do dziś Valoni wspomina pożar z 12 kwietnia 1997 roku. Jak mógłby zapomnieć! Tamtej nocy do świtu pili z kolegami z wydziału. Miał wówczas pięćdziesiąt lat i przeszedł skomplikowaną operację serca. Dwa zawały i ratujący życie zabieg chirurgiczny to wystarczająco dużo, by Valoni dał się przekonać Giorgiowi Marchesiemu, swojemu kardiologowi i szwagrowi, że pora już na dolce far niente. Właściwie mógłby poprosić o spokojniejszą pracę, jakąś ciepłą posadkę za biurkiem. Spędzałby czas, czytając gazetę, a przed południem bez pośpiechu sączył cappuccino w kawiarni za rogiem. Paola przekonywała, że powinien przejść na emeryturę, schlebiała mu, zapewniając, że jeśli chodzi o dokonania zawodowe, może sobie pogratulować, bo wzbił się na wyżyny, piastował najbardziej odpowiedzialne stanowisko – w końcu był dyrektorem – może więc z czystym sumieniem uznać olśniewającą karierę za zakończoną i zająć się życiem. On jednak wolał codziennie chodzić do biura, niż w wieku pięćdziesięciu lat czuć się jak niepotrzebny wysłużony sprzęt, który można schować na strychu. Przed przejściem na skromniejsze stanowisko postanowił pożegnać się z dyrektorskim stołkiem w policyjnym wydziale do spraw sztuki, i mimo protestów Paoli i Giorgia, uczcić to popijawą i kolacją z kolegami. W końcu przez ostatnie dwadzieścia lat spędzał z nimi prawie cały swój czas, niejednokrotnie po czternaście, piętnaście godzin na dobę, gnębiąc mafie przemytników dzieł sztuki, wykrywając falsyfikaty obrazów wielkich mistrzów, słowem, broniąc imponującego dziedzictwa kulturowego Włoch. Wydział do spraw sztuki był organem specjalnym, podległym zarówno Ministerstwu Spraw Wewnętrznych jak i Kultury. Pracowali w nim zwykli policjanci – karabinierzy – ale również spora grupa archeologów, historyków, ekspertów od sztuki średniowiecznej, sztuki współczesnej, sakralnej… Valoni poświęcił mu najlepsze lata swojego życia. Sporo wysiłku kosztowało go wspięcie się tak wysoko. Był dumny ze swojej pozycji, ponieważ zawdzięczał ją tylko sobie. Jego ojciec pracował na stacji benzynowej, matka prowadziła dom. Zarabiali tyle, że starczało na życie. Syn mógł się kształcić tylko dzięki stypendium. Spełnił jednak życzenie matki, która pragnęła dla niego bezpiecznej, pewnej posady, najlepiej w jakimś państwowym urzędzie. Znajomy ojca, policjant, który zajeżdżając na stację benzynową, przy okazji ucinał sobie z nim pogawędkę, pomógł chłopakowi dostać się do korpusu karabinierów. Ten skorzystał z szansy, lecz nie czuł powołania do munduru. Ucząc się nocami, skończył zaocznie historię i powoli, dzięki ciężkiej pracy i odrobinie szczęścia, piął się mozolnie na sam szczyt. Powierzano mu coraz bardziej odpowiedzialne zadania, wysyłano w teren. Ileż przyjemności czerpał z podróży po kraju, jak bardzo cieszyły go pierwsze wyjazdy za granicę… Na Uniwersytecie Rzymskim poznał Paolę. Studiowała sztukę średniowieczną. Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Pobrali się po kilku miesiącach znajomości. Żyli ze sobą już dwadzieścia pięć lat, mieli dwójkę dzieci i byli wzorową parą. Paola wykładała na uniwersytecie i nie robiła mężowi wymówek, że tak rzadko bywa w domu. Tylko raz doszło między nimi do poważnej sprzeczki. Było to wtedy, gdy pamiętnej wiosny 1997 roku wrócił z Turynu i oświadczył, że jednak nie przejdzie na emeryturę, ale niech się Paola nie martwi, nie będzie już tak często wyjeżdżał ani narażał się w akcjach, od tej pory będzie tylko dyrektorem i biurokratą. Jego lekarz, Giorgio, stwierdził, że to szaleństwo. Natomiast koledzy z wydziału świętowali ten dzień. Los jednak pokrzyżował jego plany. W pracy zatrzymał go pożar w katedrze. Chciał doprowadzić sprawę do końca, ponieważ narastało w nim przekonanie, że nie był to tylko nieszczęśliwy wypadek, niezależnie od tego, że we wszystkich wywiadach udzielanych prasie tak właśnie twierdził. Ta sprawa miała go pochłonąć bez reszty – kolejny pożar w katedrze turyńskiej. Nie minęły dwa lata, odkąd prowadził tu śledztwo w sprawie próby kradzieży. Złodzieja złapano przez przypadek. To prawda, niczego przy nim nie znaleziono, ale tylko dlatego że nie zdążył niczego ukraść. Jakiś ksiądz przechodzący obok katedry zwrócił uwagę na przerażonego mężczyznę, który biegł na oślep, ścigany przenikliwym dźwiękiem alarmu, głośniejszym niż bicie dzwonów. Nie zastanawiając się długo, rzucił się w pogoń za nim, krzycząc: „Złodziej! Złodziej!”. Do pościgu włączyli się dwaj przechodnie, młodzi ludzie, i po krótkiej szarpaninie obezwładnili uciekiniera, ale ten jednak niczego nie powiedział – nie miał języka. Nie miał też linii papilarnych. Na opuszkach jego palców znajdowały się tylko blizny po głębokich oparzeniach, jednym słowem był to człowiek bez nazwiska i bez ojczyzny, który siedział teraz w turyńskim więzieniu i z którego nigdy nie udało się wycisnąć słowa na temat tego, co się stało. Valoni nie wierzył w zbiegi okoliczności. To nie może być przypadek, że w katedrze turyńskiej znów zjawili się ludzie bez języków i linii papilarnych. Ogień prześladował całun turyński. Valoni studiował źródła historyczne, wiedział więc, że odkąd płótno znalazło się w rękach dynastii sabaudzkiej, ocalało z wielu pożarów. Chociażby ten, nocą z trzeciego na czwartego grudnia tysiąc pięćset trzydziestego drugiego roku, kiedy zakrystia kaplicy, w której Sabaudowie przechowywali całun, zaczęła się palić i płomień sięgał już relikwii, trzymanej wówczas w srebrnej skrzyni, podarowanej przez Małgorzatę, księżniczkę austriacką. Wiek później kolejny pożar nieomal strawił całun. Dwaj sprawcy, złapani na gorącym uczynku, spanikowani, rzucili się w płomienie. Zastanawiające było to, że nawet nie jęknęli, że z ich ust nie wydostała się nawet najcichsza skarga, a przecież płonąc żywcem, musieli straszliwie cierpieć. Czyżby i oni nie mieli języków? Nigdy się tego nie dowie. Odkąd w 1578 roku dom sabaudzki złożył święty całun w katedrze turyńskiej, niefortunne wydarzenia powtarzały się regularnie. Nie było stulecia, by ktoś nie usiłował wzniecić pożaru lub nie próbował kradzieży, jednak od sprawców nie można było dowiedzieć się niczego – nie mieli języków. Czy mają go zwłoki przewiezione do kostnicy? Do rzeczywistości przywołał Valoniego czyjś głos: – Szefie, przybył kardynał, wie, że był pan w Rzymie… Chce z panem porozmawiać. Jest bardzo zdenerwowany tym, co się stało. – Wcale mu się nie dziwię. Ma pecha. Nie minęło sześć lat, odkąd płonęła katedra, dwa lata temu było włamanie, a teraz znów ogień. – Tak, nie może sobie darować, że zgodził się na renowację kościoła. Twierdzi, że katedra, która wytrzymała w nienaruszonym stanie stulecia, teraz, po tylu remontach i spartaczonej konserwacji posypie się w gruzy. Valoni wszedł bocznymi drzwiami, wnioskując z napisu na tabliczce, że prowadzą do biur. Po korytarzu spacerowało trzech czy czterech księży, wszyscy wyraźnie poruszeni. Dwie starsze kobiety, dzielące biurko w ciasnym gabinecie, wydawały się niezwykle zajęte, poganiając i instruując policjantów, którzy zbierali dowody, mierzyli ściany kościoła, pobierali odciski palców, wchodzili i wychodzili. Podszedł do niego młody, na oko trzydziestoletni ksiądz. Wyciągnął dłoń. Uścisk był silny. – Ojciec Yves. – Miło mi, komisarz Marco Valoni. – Tak, domyśliłem się. Proszę za mną, Jego Eminencja czeka. Ksiądz uchylił ciężkie drzwi prowadzące do pokojów kardynała. Znaleźli się w gabinecie, którego ściany wyłożono szlachetnym drewnem i ozdobiono renesansowymi dziełami wyobrażającymi Madonnę, Chrystusa, Ostatnią Wieczerzę… Na stole stał srebrny krucyfiks, misterne dzieło zręcznego jubilera. Marco, rzuciwszy na niego okiem, uznał, że liczy przynajmniej trzysta lat. Kardynał był jowialnym mężczyzną o ciepłej, serdecznej twarzy, na której teraz malowało się poruszenie. – Zechce pan spocząć, panie Valoni. – Dziękuję, Wasza Eminencjo. – Niech mi pan powie, co tu się właściwie dzieje? Wiadomo już, kim jest nieboszczyk? – Jeszcze nie wiemy. Można sądzić, że podczas prac remontowych doszło do spięcia, stąd pożar. – Znowu! – Tak, Wasza Eminencjo, znowu… Ale prowadzimy wnikliwe śledztwo. Zostaniemy tu jakiś czas, chcę obejrzeć katedrę centymetr po centymetrze. Moi ludzie porozmawiają ze wszystkimi, którzy w ostatnich godzinach, a nawet dniach przebywali w świątyni. Jeśli mógłbym prosić Waszą Eminencję o współpracę… – Może pan na mnie liczyć, komisarzu. Jak zwykle zresztą. Nikt nie będzie panu przeszkadzał. To tragedia: jeden trup, spłonęły bezcenne dzieła sztuki, mało brakowało, a sam święty całun stanąłby w płomieniach. Nie wiem, co by było, gdybyśmy go stracili. – Wasza Eminencjo, całun… – Wiem, panie Valoni, wiem, co chce pan powiedzieć: że badanie na zawartość węgla promieniotwórczego wykazało, iż nie może to być szata, która spowijała ciało naszego Pana, lecz dla wielu milionów wiernych całun turyński jest autentyczny. Niech sobie ta metoda twierdzi, co chce. Kościół pozwala na jego kult. Zresztą są wśród naukowców i tacy, którzy nie potrafią znaleźć wyjaśnienia, jak powstało odbicie sylwetki, którą uważamy za odbicie ciała Chrystusa i… – Proszę wybaczyć, nie zamierzałem podważać wartości religijnej całunu. Ja sam, gdy ujrzałem go po raz pierwszy, byłem niezwykle wzruszony i nadal jestem pod wrażeniem postaci odbitej na płótnie… Chciałem zapytać, czy w ostatnich dniach, a może w ciągu ostatnich miesięcy wydarzyło się coś dziwnego, co zwróciło uwagę Waszej Eminencji? – Nie, nic nie przychodzi mi do głowy. Od ostatniego razu, kiedy usiłowano obrabować ołtarz główny, a było to dwa lata temu, cieszyliśmy się spokojem. – Proszę się dobrze zastanowić… – Ale nad czym tu się zastanawiać? Kiedy jestem w Turynie, co dzień odprawiam w katedrze poranną mszę, zawsze o ósmej rano. A w niedziele o dwunastej. Czasem wyjeżdżam do Rzymu, dziś na przykład byłem w Watykanie. Z całego świata przybywają pielgrzymi, żeby zobaczyć całun. Dwa tygodnie temu, zanim zaczął się remont, zjechała tu grupa naukowców z Francji, Anglii i Stanów Zjednoczonych, by przeprowadzić kolejne badania i… – Kim byli? – Grupa profesorów, sami katolicy, przeświadczeni o tym, że mimo badań i mimo niepodważalnego wyroku węgla 14C, płótno to jest autentycznym całunem pośmiertnym Chrystusa. – Czy któryś z nich zwrócił szczególną uwagę Waszej Eminencji? – Nie, prawdę mówiąc, nie. Przyjąłem ich w swojej kancelarii w pałacu arcybiskupim, rozmawialiśmy może z godzinę, zaprosiłem ich na podwieczorek. Wyłożyli mi kilka swoich teorii, mówili, że uważają, iż badanie metodą izotopu 14C nie jest w pełni wiarygodne, i… właściwie to tyle. – Czy któryś z nich wydał się Waszej Eminencji nieco dziwny, może zainteresował Waszą Eminencję? – Widzi pan, panie Valoni, od lat podejmujemy tu naukowców badających całun, sam pan wie, że Kościół jest otwarty na naukę i ułatwia jak może przeprowadzanie takich badań. Byli to bardzo porządni ludzie, sympatyczni i towarzyscy… Może z wyjątkiem jednego, niejakiego Bolarda, który zawsze trzyma się nieco z boku, mało rozmawia, przynajmniej w porównaniu ze swoimi kolegami. Poza tym bardzo niepokoi go fakt, iż w katedrze prowadzone są roboty budowlane. – A to dlaczego? – Co za pytanie! Przecież profesor Bolard od lat pracuje przy konserwacji świętej tkaniny. Uważa, że każda renowacja kościoła naraża ją na niepotrzebne ryzyko. Znam go od wielu lat, to poważny człowiek, niezwykle wymagający naukowiec, a także dobry katolik. – Pamięta pan, kiedy był tu ostatnio? – Był niezliczoną ilość razy. Jak już mówiłem, współpracuje z naszym kościołem przy konserwacji całunu. Kiedy przyjeżdżają tu inni naukowcy, by badać płótno, zwykle dzwonimy do niego, żeby nam podpowiedział, jakie środki należy przedsięwziąć, by nie narobili szkód. Zresztą prowadzimy rejestr wszystkich badaczy, którzy nas odwiedzają, zwłaszcza jeśli chcą zajmować się świętym płótnem. Mieliśmy tu ludzi z NASA, tego Rosjanina… jak mu było? No, nie pamiętam… W każdym razie wszystkich uznanych profesorów: Barneta, Hyneka, Tamburellego, Titę, Gonellego… Kogo tam jeszcze…Naturalnie, omal nie pominąłem Waltera McCrone’a, pierwszego badacza, który uparł się, że tkanina nie jest pośmiertną szatą Naszego Pana. Jednak ten McCrone zmarł przed kilkoma miesiącami, niech Bóg ma go w swojej opiece. Valoni zamyślił się nad profesorem Bolardem. Nie wiedział dlaczego, ale czuł ogromną potrzebę dowiedzenia się czegoś więcej na jego temat. – Czy mógłby mi ksiądz jednak powiedzieć, kiedy ten Bolard był tu ostatnio? – Oczywiście. Ale to bardzo szanowany człowiek, wielki autorytet, nie wyobrażam sobie, co mógłby mieć wspólnego z pańskim śledztwem… Intuicja podpowiadała Valoniemu, że z kim jak z kim, ale z kardynałem nie powinien dzielić się stwierdzeniem, że tak podszeptuje mu instynkt. Nie należy opowiadać duchownym o przeczuciach. W dodatku jemu samemu wydawało się nieco niedorzeczne, by domagać się informacji o jakimś człowieku, tylko dlatego że jest milczkiem. Tymczasem poprosił kardynała o listę wszystkich zespołów naukowych, które badały całun przez ostatnie lata, wraz z datami ich pobytu w Turynie. – Jak daleko w przeszłość mam sięgnąć? – zapytał rzeczowo kardynał. – Jeśli to możliwe, prosiłbym o dane z ostatnich dwudziestu lat. – Człowieku, niechże pan powie, czego dokładnie pan szuka! – Nie wiem, Wasza Eminencjo. Jeszcze tego nie wiem. – Jest mi pan winny wyjaśnienie, co mają wspólnego pożary w katedrze ze świętym całunem i naukowcami, którzy go badają. Od lat głosi pan teorię, że wszystkie pożary wiążą się z naszą najcenniejszą relikwią, a ja, mój drogi panie Valoni, nie jestem co do tego przekonany. Komu może zależeć na zniszczeniu całunu? Po co? Jeśli chodzi o kradzieże, sam pan wie, że prawie każdy przedmiot znajdujący się w katedrze wart jest fortunę, a nie brak łajdaków, którzy nie mają szacunku nawet dla Domu Bożego. Chociaż przyznaję, niektórzy z tych nędzników niepokoją mnie, modlę się za nich żarliwie. – Zgodzi się jednak Wasza Eminencja ze mną, że to nie jest normalne, iż w niektóre z tych… nazwijmy je „wypadków”, wplątani są ludzie bez języków i linii papilarnych. Udostępni mi Eminencja tę listę? To czysta formalność, nie chcemy niczego przeoczyć. – Zgadzam się, że trudno uznać to za normalne i Kościół bardzo to martwi. Wielokrotnie i przy różnych okazjach odwiedzałem w więzieniu tego nieszczęśnika, który usiłował nas okraść przed dwoma laty. Rzecz jasna, zachowałem najwyższą dyskrecję… Kiedy wzywają go do sali widzeń, siada naprzeciwko mnie i pozostaje w takiej pozycji, bierny, niewzruszony, jakby nic nie rozumiał, lub też było mu zupełnie obojętne, co mówię. Tak czy inaczej, zaraz poproszę mojego sekretarza, tego młodego księdza, który pana przyprowadził, by poszukał informacji i wkrótce je panu dostarczył. Ojciec Yves jest bardzo skuteczny, pracuje ze mną od siedmiu miesięcy, od śmierci swojego poprzednika, i muszę przyznać, że odkąd jest przy mnie, odpoczywam. Jest bystry, pobożny i zna kilka języków. – To Francuz? – Tak, Francuz, ale jego włoski, jak sam się pan przekonał, jest doskonały. To samo można powiedzieć o jego angielskim, niemieckim, hebrajskim, arabskim, aramejskim… – Czy ktoś go polecił Waszej Eminencji? – Owszem, mój serdeczny przyjaciel, asystent zastępcy sekretarza stanu, monsignor Aubry, wyjątkowy człowiek. Valoni pomyślał, że większość ludzi Kościoła, jakich miał okazję poznać, to osoby wyjątkowe, zwłaszcza ci, którzy poruszają się po Watykanie. Nic jednak nie powiedział, bacznie przyglądając się kardynałowi, który wyglądał na człowieka poczciwego, bardziej jednak inteligentnego i sprytnego, niż dawał po sobie poznać, i obdarzonego niewątpliwie zmysłem dyplomatycznym. Kardynał podniósł słuchawkę i poprosił księdza Yvesa. Ten pojawił się w mgnieniu oka. – Niech ojciec wejdzie. Zna już ksiądz komisarza Valoniego. Chciałby dostać spis wszystkich delegacji, jakie odwiedziły nas w związku z całunem przez ostatnie dwadzieścia lat. Bierzmy się więc do pracy, bo mój przyjaciel Valoni bardzo tych informacji potrzebuje. Ksiądz Yves popatrzył uważnie na komisarza, zanim zapytał: – Z całym szacunkiem, panie Valoni, ale czy mógłby mi pan zdradzić, czego konkretnie pan szuka? – Ojcze, nawet pan Valoni nie wie jeszcze, czego szuka. Na początek chce się dowiedzieć, kto przez ostatnie dwadzieścia lat miał styczność z całunem, my zaś zamierzamy mu w tym pomóc. – Naturalnie, Eminencjo. Postaram się natychmiast sporządzić taką listę, chociaż w tym zamieszaniu trudno będzie znaleźć wolną chwilę, by przeszukać archiwa, a daleko nam do pełnej komputeryzacji. – Spokojnie, proszę księdza – odparł Valoni – kilka dni mnie nie zbawi, mogę zaczekać, ale oczywiście, im szybciej dostanę te dane, tym lepiej. – Wasza Eminencjo, czy mogę zapytać, co łączy pożar z całunem? – Ależ ojcze, od lat pytam pana Valoniego, dlaczego za każdym razem, kiedy dotyka nas jakaś klęska, upiera się, że celem był całun turyński. – Coś podobnego, całun! – zdziwił się ksiądz Yves. Valoni popatrzył na niego uważnie. Nie wyglądał na kapłana, a przynajmniej w niczym nie przypominał większości księży, z jakimi Valoni miał do czynienia, a mieszkając w Rzymie, poznał ich wielu. Ojciec Yves był wysoki, przystojny i dobrze zbudowany. Z całą pewnością uprawiał jakiś sport. Nie można było doszukać się w nim nawet odrobiny zniewieścienia, tej miękkości, do której prowadzi cnotliwość, wygoda i dobre jedzenie, a która cechuje tak wielu księży. Gdyby ojciec Yves nie nosił koloratki, wyglądałby jak pracownik nowoczesnej firmy, jeden z tych, którzy zdają sobie sprawę, jak ważny jest wygląd zewnętrzny, i znajdują czas na ruch i wysiłek fizyczny. – Owszem, ojcze – odparł kardynał – całun. Szczęśliwie Pan Bóg go strzeże, bo z każdej katastrofy wyszedł nienaruszony. – Zależy mi tylko na tym, by nie przeoczyć żadnego szczegółu – dodał Valoni. – W katedrze doszło do tylu incydentów… Zostawię księdzu moją wizytówkę, dopiszę tylko numer telefonu komórkowego, by mógł ojciec do mnie zadzwonić, jak tylko lista będzie gotowa. I jeszcze jedno, gdyby przypomniało się księdzu coś, co mogłoby pomóc w śledztwie, będę niezmiernie wdzięczny, jeśli ksiądz mnie o tym powiadomi. – Tak też będzie, panie Valoni, tak będzie. Zadzwonił telefon komórkowy. Valoni natychmiast odebrał. Telefonował lekarz sądowy, który poinformował sucho, że ciało spalone w katedrze należało do mężczyzny mniej więcej trzydziestoletniego, niezbyt rosłego, sto siedemdziesiąt pięć centymetrów, szczupłej budowy ciała. Nie miał języka. – Jest pan pewny, doktorze? – Na tyle, na ile można mieć jakąkolwiek pewność w przypadku zwęglonych zwłok. Denat nie miał języka, ale nie stracił go w ogniu, usunięto go wcześniej, nie umiem powiedzieć kiedy. Trudno to określić, jeśli weźmie się pod uwagę, w jakim stanie były zwłoki. – Coś jeszcze, doktorze? – Wyślę panu raport. Zadzwoniłem do pana, jak tylko uporałem się z sekcją, tak jak pan prosił. – Zajrzę do pana, doktorze, można? – Oczywiście. Nigdzie się nie ruszam, może pan wpaść w każdej chwili. – Marco, czy coś się stało? – Nic. – Szefie, za dobrze cię znam. Z daleka widać, że humor nie dopisuje. – Masz rację, Giuseppe, coś mnie gnębi i nie potrafię powiedzieć co. – A ja owszem. Jesteś tak samo poruszony jak my wszyscy faktem, że pojawił się kolejny niemowa. Poprosiłem Minervę, by sprawdziła w komputerze, czy istnieje jakaś sekta religijna, która obcina języki i zajmuje się kradzieżami. Wiem, że to dziwny pomysł, ale musimy prowadzić nasze poszukiwania we wszystkich kierunkach, a Minerva to geniusz internetowy. – Rozumiem. I co, znaleźliście jakieś ślady? – Przede wszystkim nic nie zginęło. Antonino i Sofia twierdzą zgodnie, że nie wyniesiono ani obrazów, ani kandelabrów, ani rzeźb… Wszystkie cuda zgromadzone w katedrze nadal w niej pozostają, chociaż niektóre trochę ucierpiały od ognia. Płomienie zniszczyły prawą kazalnicę, ławki dla wiernych, a z osiemnastowiecznej płaskorzeźby wyobrażającej niepokalane poczęcie, zostały popioły. – Wszystko to znajdę w raporcie? – Oczywiście, szefie, ale raport nie jest jeszcze gotowy. Pietro nie wrócił jeszcze z katedry. Przesłuchiwał robotników, którzy zakładali nowe instalacje elektryczne. Wygląda na to, że to spięcie wywołało pożar. – Jeszcze jedno spięcie – westchnął Valoni. – Właśnie, szefie, zupełnie jak w dziewięćdziesiątym siódmym. Pietro rozmawiał z ludźmi z przedsiębiorstwa, które prowadzi renowację, i już poprosił Minervę, by poszukała w Internecie jakichś informacji o właścicielach firmy, a przy okazji, gdyby coś się znalazło, to i o pracownikach. Są wśród nich imigranci, więc tym trudniej będzie dotrzeć do informacji. Poza tym, razem z Pietrem przepytaliśmy wszystkich pracowników episkopatu. Kiedy wybuchł pożar, nikogo nie było w katedrze. O trzeciej po południu jest zamknięta. Nawet robotnicy mają wtedy przerwę, to pora obiadowa. – Znaleźliśmy zwłoki tylko jednej osoby. Miał wspólników? – Tego nie wiemy, ale niewykluczone. Trudno by było jednemu człowiekowi przygotować i dokonać włamania do katedry turyńskiej, chyba że ktoś mu to zlecił, kazał wynieść jedno określone dzieło. Wtedy złodziej nie potrzebowałby pomocy, to prawda. Nie wiemy jednak, czy tak było. – A jeśli nie był sam, to gdzie podziali się jego wspólnicy? – zastanawiał się Valoni. Poczuł nieprzyjemne łaskotanie w żołądku. Paola twierdziła, że całun turyński stał się jego obsesją, i kto wie, czy nie miała racji. Jego myśli zaprzątali teraz ludzie bez języków. Był przekonany, że coś mu umyka, że jest jeszcze jakiś wątek, jakaś luźna nitka, którą trzeba z czymś powiązać, i że jeśli ją odnajdzie i zacznie ciągnąć za jeden koniec, odpowiedź znajdzie się sama. Mógłby pójść do turyńskiego więzienia i zobaczyć się z niemową. Kardynał powiedział coś istotnego: kiedy odwiedzał więźnia, ten zaskakiwał zobojętnieniem, jak gdyby nie rozumiał, co się dookoła dzieje. To jakiś ślad – być może niemowa nie jest Włochem i nie rozumie, co się do niego mówi? Dwa lata temu on sam przekazał go karabinierom, przekonawszy się, że nie ma języka i że nie reaguje na jego pytania. Tak, musi udać się do więzienia. Niemowa to jedyny ślad. Jaki z niego głupiec, że do tej pory tego nie wykorzystał. Kiedy zapalał kolejnego papierosa, przyszło mu do głowy, by zadzwonić do Johna Barry’ego, attache kulturalnego przy ambasadzie amerykańskiej. W rzeczywistości John był agentem służb specjalnych, jak prawie wszyscy attache kulturalni wszystkich ambasad świata. Rządom nie brakuje wyobraźni, kiedy usiłują zakamuflować swoich agentów za granicą. John był miłym facetem, chociaż pracował dla CIA. Nie działał w terenie jak rasowy agent, miał za zadanie jedynie analizować informacje, interpretować je i przesyłać raporty do Waszyngtonu. Przyjaźnili się z Valonim od wielu lat. Była to przyjaźń dodatkowo scementowana pracą, gdyż wiele skradzionych przez mafię dzieł sztuki trafiało do rąk bogatych Amerykanów, którzy, już to ze szczerej fascynacji sztuką, już to z próżności czy zachłanności, bez żadnych oporów kupowali kradzione obiekty. Zdarzało się wiele kradzieży na indywidualne zamówienie. John w niczym nie przypominał typowego Amerykanina, a już na pewno nie agenta CIA. Miał pięćdziesiąt lat, podobnie jak Valoni zakochany był w Europie, chociaż doktorat z historii sztuki zrobił na Harvardzie. Ożenił się z Lisą, Angielką, absolwentką archeologii, niezwykle ujmującą osobą. Nie była szczególnie ładna, ale za to tak pełna energii, że zarażała wszystkich entuzjazmem i radością, i w rezultacie uważana była za bardzo atrakcyjną kobietę. Zaprzyjaźniła się z Paolą, czasem więc wychodzili we czwórkę na kolację, a nawet spędzili razem jeden weekend na Capri. Tak, zadzwoni do Johna, jak tylko wróci do Rzymu. Musi też skontaktować się z Santiagiem Jimenezem, przedstawicielem Europolu we Włoszech, pracowitym i życzliwym Hiszpanem, z którym również był w pewnej zażyłości. Zaprosi ich na kolację. Być może, pomyślał, mogliby mu pomóc w poszukiwaniach, choć na razie sam nie wiedział dokładnie, czego szuka. Josar ujrzał wreszcie mury Jerozolimy, zalane blaskiem wschodzącego słońca. Towarzyszyło mu czterech ludzi. Skierowali się ku Bramie Damasceńskiej, przez którą o tej porze zaczynali wchodzić do miasta okoliczni wieśniacy, w przeciwną zaś stronę wyruszały karawany, zaopatrujące miasto w sól. Pieszy oddział rzymskich żołnierzy rozpoczął patrol, krocząc wzdłuż murów. Josar pragnął jak najszybciej zobaczyć się z Jezusem. Wierzył w niego, wierzył, że Jezus jest synem Boga, nie tylko z powodu cudów, jakie czynił (Josar sam był świadkiem wielu), lecz również dlatego że kiedy zatrzymywał na kimś wzrok, widać było, że czyta w ludzkiej duszy, że nie umkną mu nawet najbardziej skryte myśli. Przy Jezusie nie trzeba było wstydzić się tego, kim się jest, jego oczy wypełniało zrozumienie i przebaczenie, emanowała z niego siła, słodycz i miłosierdzie. Josar kochał Abgara, swego króla, bo ten zawsze traktował go jak brata. Tylko dzięki niemu mógł cieszyć się pozycją i bogactwem, czuł jednak, że jeśli Jezus nie przyjmie zaproszenia Abgara do Edessy, on, Josar, stanie przed swym panem i poprosi go o pozwolenie na powrót do Jerozolimy. A wtedy podąży za Nazarejczykiem. Był gotów porzucić swój dom, fortunę i wygodne życie. Pójdzie za Jezusem i postara się żyć tak, jak ten naucza. Tak postanowił. Skierował się do gospody należącej do człowieka o imieniu Samuel, który za kilka monet udzielił mu noclegu i zaopiekował się końmi. Gdy tylko się rozgości, natychmiast wyjdzie na miasto, by popytać o Jezusa. Uda się do domu Marka lub Łukasza, ci na pewno wiedzą, gdzie go znaleźć. Niełatwo będzie przekonać Jezusa do podróży do Edessy. Zapewnię go, że droga nie jest długa, postanowił Josar. Powiem też, że może wrócić, kiedy tylko uzdrowi króla, o ile nie zechce zostać z nim na zawsze. Po drodze do domu Marka Josar kupił parę jabłek od ubogiego kaleki, którego zapytał o ostatnie wieści z Jerozolimy. – Co mam ci opowiedzieć, cudzoziemcze? Co dzień wstaje słońce i wędruje po niebie na zachód. Rzymianie… Czy aby na pewno nie jesteś Rzymianinem? Nie, nie nosisz się jak oni… Podnieśli nam podatki ku większej chwale cesarza, dlatego Piłat obawia się buntu i usiłuje zyskać sobie przychylność kapłanów świątyni. – Co wiesz o Jezusie z Nazaretu? – Więc i ty chcesz się czegoś o nim dowiedzieć? Nie jesteś aby szpiegiem? – Nie, dobry człowieku, nie jestem szpiegiem, jedynie podróżnym, który słyszał o cudach, jakie Jezus czyni. – Jeśli jesteś chory, on może cię uzdrowić. Wielu twierdzi, że ich dolegliwości zniknęły po dotknięciu jego palców. – Ty w to nie wierzysz? – Panie, ja pracuję od wschodu do zachodu słońca, przycinam drzewa w moim sadzie i sprzedaję jabłka. Mam żonę i dwie córki, muszę je wyżywić. Wypełniam wszystkie nakazy religii, staram się być dobrym Żydem i wierzę w Boga. Czy człowiek z Nazaretu jest Mesjaszem, jak twierdzą niektórzy, nie mnie o tym sądzić, nie mówię ani nie, ani tak. Wiedz jednak, cudzoziemcze, że kapłani nie przepadają za nim, podobnie jak Rzymianie, bo Jezus nie drży przed ich potęgą i rzuca im wyzwania. Powiem ci coś jeszcze – nie można sprzeciwiać się Rzymianom i kapłanom i wyjść z tego cało. Tego Jezusa czeka marny koniec. – Wiesz, gdzie przebywa? – Wędruje to tu, to tam ze swoimi uczniami, chociaż dużo czasu spędza na pustyni. Nie wiem, możesz zapytać woziwodę za rogiem. To zwolennik Jezusa, dawniej był niemy, teraz odzyskał mowę, Nazarejczyk go uzdrowił. Josar niespiesznie przemierzał miasto, aż w końcu odnalazł dom Marka. Tam powiedziano mu, że jeśli chce zobaczyć Jezusa, musi się udać pod południowy mur, gdzie Nauczyciel przemawia do tłumów. Wkrótce go ujrzał. Ubrany w prostą tunikę, mówił do swoich uczniów pewnym, choć łagodnym głosem. Josar poczuł na sobie wzrok Jezusa, który zauważył go, uśmiechnął się i gestem ręki zachęcił, by się zbliżył, po czym objął go i kazał mu usiąść obok siebie. Jan, najmłodszy z uczniów, odsunął się, by zrobić mu miejsce. Tak upłynęło przedpołudnie, a kiedy słońce znalazło się wysoko, Judasz, jeden z uczniów Jezusa, rozdzielił między zebranych chleb, figi i wodę. Zjedli w milczeniu. Potem Jezus wstał, gotowy do odejścia. – Panie – wyszeptał Josar – przychodzę do ciebie z prośbą od mego króla, Abgara z Edessy. – Czegóż chce Abgar, zacny Josarze? – Mój pan jest chory i błaga cię, byś mu pomógł, i ja też cię o to błagam, bo to dobry człowiek i dobry król, bardzo sprawiedliwy dla swych poddanych. Edessa to małe miasto, lecz Abgar gotów jest podzielić się nim z tobą, jeśli dokonasz cudu. Szli obok siebie, Jezus położył dłoń na ramieniu Josara, a ten poczuł się uprzywilejowany, że znajduje się tak blisko człowieka, którego uważa za boskiego syna. – Przeczytam list i odpowiem twojemu królowi – odrzekł krótko Jezus. Tej nocy Josar zjadł wieczerzę z Jezusem i jego uczniami, z niepokojem słuchając wieści o rosnącej niechęci kapłanów do Nauczyciela. Pewna kobieta, Maria Magdalena, podsłuchała na rynku, jak kapłani namawiają Rzymian, by pojmali Jezusa, oskarżając go o podżeganie do zamieszek i wystąpień przeciwko władzom. Jezus słuchał w milczeniu, nie przestając jeść. Wydawało się, że wie o wszystkim, jak gdyby nie przynieśli mu żadnej nowiny. Potem opowiadał im o przebaczeniu. Mówił, że powinni wybaczać tym, którzy ich krzywdzą, i okazywać im współczucie. Uczniowie odpowiadali na to, że to trudne i że nie można obojętnie przyjmować zniewag. Jezus wysłuchał ich cierpliwie, a potem przekonywał, że darowanie win zapewnia pokrzywdzonym spokój duszy. Na koniec poszukał wzrokiem Josara i przywołał go do siebie. – Josarze, oto moja odpowiedź dla Abgara – powiedział, wręczając mu list. – Panie, czy pojedziesz ze mną? – Nie, Josarze. Nie mogę ci towarzyszyć, muszę bowiem wypełnić to, co każe mój Ojciec. Poślę jednego z moich uczniów. Jednakże twój król ujrzy mnie jeszcze w Edessie i jeśli znajdzie wiarę, wyzdrowieje. – Którego poślesz? I jak to możliwe, panie, że Abgar ujrzy cię w Edessie, skoro zamierzasz pozostać tutaj? Jezus uśmiechnął się i patrząc uważnie na Josara, rzekł: – Nie podążasz za mną i nie słuchasz mnie? Twój król będzie zdrowy i zobaczy mnie w Edessie nawet wtedy, gdy nie będzie mnie już na tym świecie. I Josar mu uwierzył. Światło słońca wlewało się przez okienko izby. Josar pisał list do Abgara, podczas gdy właściciel gospody szykował prowiant na drogę dla jeźdźców, którzy mieli zawieźć odpowiedź do króla. List od Josara do Abgara, króla Edessy. Panie, moi ludzie niosą dla Ciebie odpowiedź od Nazarejczyka. Proszą Cię, Panie, byś miał wiarę, gdyż on utrzymuje, że wyzdrowiejesz. Wiem, że cud się stanie, ale nie pytaj mnie kiedy ani w jaki sposób. Proszę Cię o pozwolenie, bym mógł pozostać w Jerozolimie, przy Jezusie. Serce podpowiada mi, że powinienem zabawić tu dłużej. Muszę go słuchać, słuchać jego słów, i – jeśli on na to pozwoli – podążać za nim jako najpokorniejszy z jego uczniów. Wszystko, co posiadam, dałeś mi Ty, Panie, więc rozporządzaj mym majątkiem i niewolnikami, i oddaj to wszystko potrzebującym. Jeżeli zostanę tu, by podążać za Jezusem, nic nie będzie mi potrzebne. Czuję, że coś się wydarzy, gdyż kapłani ze świątyni nienawidzą Jezusa, który głosi, że jest Synem Bożym i żyje według żydowskiego prawa, którego oni nie przestrzegają. Proszę Cię nade wszystko, Królu, o zrozumienie i byś pozwolił mi wypełnić moje przeznaczenie. Abgar odczytał list od Josara i wielce się strapił; Żyd nie przybędzie do Edessy, Josar zaś pozostanie w Jerozolimie. Ludzie wysłani przez Josara jechali bez wytchnienia, by wręczyć królowi oba listy. Jako pierwszy przeczytał list od Josara, teraz pora na pismo Jezusa, jednakże z królewskiego serca ulotniła się już nadzieja i nie dbał o to, co napisał Nazarejczyk. Do komnaty weszła królowa i popatrzyła na męża z niepokojem. – Ponoć nadeszły wieści od Josara. – W rzeczy samej – westchnął król. – Nie są to dobre wieści. Żyd nie przybędzie. Josar prosi, bym udzielił mu zgody na pozostanie w Jerozolimie. Wszystko, co posiada, mam rozdać potrzebującym. Został uczniem Jezusa. – Czy ten człowiek naprawdę jest tak niezwykły, że Josar porzuca wszystko, by za nim podążać? Tak bardzo chciałabym go poznać. – Więc i ty mnie opuścisz? – Panie, wiesz, że tego nie zrobię, ale wierzę, że ten Jezus jest bogiem. Co pisze w swoim liście? – Jeszcze nie złamałem pieczęci, zaczekaj, przeczytam ci. Błogosławiony bądź Abgarze, który nie widziałeś mnie, lecz we mnie uwierzyłeś. Napisano bowiem o mnie, że widzący mnie nie uwierzą, a niewidzący uwierzą we mnie i będą błogosławieni. Piszesz, abym przybył do Ciebie, lecz ja powinienem dokonać tego, do czego zostałem przeznaczony i powrócić do Ojca, który mnie wysłał. Gdy wzniosą się do niego, wyślę do Ciebie jednego z moich uczniów, który uleczy Cię i da Tobie i Twym bliskim życie wieczne. – Królu mój, Żyd cię uzdrowi. – Skąd bierze się twoja pewność? – Musisz uwierzyć, wszyscy musimy wierzyć i czekać w nadziei. – Czekać… Nie widzisz, że choroba mnie pokonuje? Co dzień jestem słabszy, wkrótce nie będę mógł nawet tobie pokazać się na oczy. Wiem, że moi poddani plotkują, a wrogowie knują, i szepczą, że nasz syn Maanu wkrótce zostanie królem. – Jeszcze nie wybiła twoja godzina, Abgarze. Wiem o tym – powiedziała z żarem królowa. Z powodu zakłóceń na linii śpiewny głos Minervy był ledwie słyszalny. – Rozłącz się, ja do ciebie zadzwonię, jestem w biurze – powiedziała Sofia. Policyjny wydział do spraw sztuki dysponował dwoma pokojami w kwaterze karabinierów, które podczas pobytów służbowych w Turynie służyły Valoniemu i jego ludziom za wygodny gabinet do pracy. – Opowiadaj, Minervo – poprosiła Sofia. – Nie ma co czekać na szefa, wstał wcześnie i poszedł prosto do katedry. Powiedział, że zostanie tam do południa. – Ma wyłączoną komórkę, odzywa się poczta głosowa. – Zachowuje się trochę dziwnie, sama wiesz, iż od lat utrzymuje, że ktoś chce zniszczyć całun turyński. Czasem myślę, że ma rację. We Włoszech nie brak kościołów i katedr, a jednak to katedrze turyńskiej ciągle coś się przydarza. Było już chyba z pół tuzina włamań, a pożarów groźnych i niegroźnych nie zliczę. W takiej sytuacji każdy miałby twardy orzech do zgryzienia. I jeszcze te wszystkie niemowy… Przyznasz, że włos się jeży na głowie, jak się pomyśli, że znaleziono trupa bez języka i linii papilarnych. Jak zwykle nie do zidentyfikowania. – Marco prosił, żebym poszukała informacji, czy jakaś sekta nie obcina języków swoim wyznawcom. Twierdzi, że wprawdzie jesteście historykami, ale czasem coś wam umyka. Na razie niczego nie znalazłam. Tyle tylko, że firma, która przeprowadza remont w katedrze, działa w Turynie od ponad czterdziestu lat i nie narzeka na brak zleceń. Ich najlepszym klientem jest właśnie Kościół. Przez ostatnie lata wymieniali instalacje elektryczne w większości klasztorów i kościołów w okolicy, odnawiali nawet rezydencję kardynała. To spółka akcyjna. Dowiedziałam się, że jednym z udziałowców jest bardzo ważna persona, człowiek, który ma akcje linii lotniczych, zakładów chemicznych… A więc ta firma konserwatorska to małe piwo w porównaniu z całą resztą, jaką trzyma w ręku. – O kim mówisz? – Nazywa się Umberto D’Alaqua, a jego nazwisko regularnie pojawia się na łamach gazet ekonomicznych. Rekin finansjery, który – teraz słuchaj uważnie – zajmuje się układaniem kabli i rur. Ale to nie wszystko. Ma również akcje innych spółek, niektóre z nich już nie istnieją, lecz w pewnym momencie każdą coś łączyło z katedrą turyńską. Przypomnij sobie, że przed pożarem w dziewięćdziesiątym siódmym były inne pożary, a konkretnie we wrześniu osiemdziesiątego trzeciego, na parę miesięcy przed tym, jak członkowie dynastii sabaudzkiej podpisali akt, w którym podarowali całun Watykanowi. Tamtego lata przystąpiono do czyszczenia fasady katedry i całą wieżę obudowano rusztowaniami. Nikt nie wie, jak do tego doszło, w każdym razie wybuchł pożar. W firmie, która zajmowała się myciem zabytków, Umberto D’Alaqua również miał udziały. Pamiętasz, jak z powodu robót kamieniarskich popękały rury na placu katedralnym i w całym sąsiedztwie? Otóż w firmie, która układała chodniki, również ma udziały… zgadnij kto? No właśnie, niejaki D’Alaqua. – Chyba jesteś przewrażliwiona. Nie widzę niczego dziwnego w tym, że facet robi interesy z kilkunastoma firmami w Turynie. Takich jak on musi być wielu. – Wcale nie jestem przewrażliwiona. To wynika z danych, jakie zebrałam. Marco chciał wiedzieć wszystko, a wśród „wszystkiego” często pojawia się nazwisko Umberto D’Alaqua. Kimkolwiek jest, musi mieć dobre układy z kardynałem Turynu, a przez to z Watykanem. I jeszcze jedno – nie jest żonaty. – Dobrze, wyślij to wszystko mailem do szefa. Marco będzie miał co czytać, kiedy wróci. – Jak długo zostaniecie w Turynie? – Nie wiem. Marco jeszcze nie zdecydował. Chce porozmawiać z kilkoma osobami, które przebywały w katedrze, zanim wybuchł pożar. Nalega też, by porozumieć się z tym niemym złodziejem aresztowanym dwa lata temu oraz z robotnikami i pracownikami episkopatu. Pewnie zostaniemy tu jeszcze trzy czy cztery dni. Dam ci znać, co i jak. Sofia postanowiła sama pójść do katedry i porozmawiać z Valonim, chociaż wiedziała, że szef woli być sam. W przeciwnym razie poprosiłby Pietra, Giuseppego lub Antonina, by mu towarzyszyli. Każdemu jednak przydzielił jakieś zadanie. Pracowali z nim od wielu lat. Cała czwórka wiedziała, że Valoni ma do nich zaufanie. Pietro i Giuseppe byli wytrawnymi detektywami, niepodatnymi na korupcję karabinierami. Antonino i Sofia mieli doktoraty z historii sztuki. Wraz z Minervą, informatykiem, stanowili mózg ekipy Valoniego. Zespół był oczywiście o wiele większy, lecz Valoni nie ufał innym pracownikom tak jak im. Przez lata pracy całą czwórkę połączyły mocne więzy przyjaźni. Sofia pomyślała, że spędza w pracy więcej czasu niż w domu. W domu nikt na nią nie czekał. Nie wyszła za mąż. Tłumaczyła się sama przed sobą, że nie miała czasu na ułożenie sobie życia: najpierw studia, doktorat, praca w policyjnej jednostce zajmującej się skradzionymi dziełami sztuki, podróże… Skończyła czterdzieści lat i czuła, że na polu uczuciowym poniosła klęskę. Siebie samej nie oszuka: choć od czasu do czasu chodziła do łóżka z Pietrem, ten nigdy nie obiecywał, że rozwiedzie się dla niej z żoną, a ona nie była pewna, czy chce, by to zrobił. Dobrze było im tak jak teraz: wspólny pokój na wyjazdach, czasem miły wieczór po pracy. Pietro odprowadzał ją do domu, wypijali po kieliszku wina, jedli kolację, szli do łóżka, a koło drugiej czy trzeciej nad ranem on wstawał i starając się nie robić hałasu, wracał do siebie. W biurze zachowywali pozory, ale Antonino, Giuseppe i Minerva już dawno zauważyli, że łączy ich coś więcej niż koleżeństwo. Marco stwierdził kiedyś wprost, że są dorośli, mogą robić, na co im przyjdzie ochota, tyle tylko, że oczekuje, iż sprawy prywatne nie przeszkodzą w pracy zespołu. Pietro zgadzał się z nią, że jeśli się posprzeczają, nie może się to przekładać na pracę, a nawet nie wolno im o tym rozmawiać przy kolegach. Dotychczas im się to udawało, choć prawdą było, iż rzadko dochodziło do kłótni, a jeśli się zdarzały, nie działo się nic, czego nie dałoby się naprawić. Oboje wiedzieli, że więcej z tego związku nie wycisną, dlatego też żadne z nich nie miało zbyt wygórowanych oczekiwań. – Szefie… Valoni podskoczył na dźwięk głosu Sofii. Siedział w ławce, kilka metrów od gabloty, w której przechowywany był całun. Uśmiechnął się na widok współpracownicy, i pociągnął ją za rękę, by usiadła obok. – Niesamowite, prawda? – westchnął. – Rzeczywiście – przyznała Sofia. – Choć to falsyfikat. – Falsyfikat? Nie byłbym taki pewny. W tej tkaninie jest jakaś tajemnica, coś, czego naukowcom nie udało się wytłumaczyć. NASA stwierdziła, że odbicie człowieka jest trójwymiarowe. Jedni utrzymują, że to wynik jakiegoś promieniowania, którego nauka jeszcze nie potrafi nazwać, inni znów, że te ślady to ślady krwi. – Marco, sam wiesz, że badanie metodą węgla promieniotwórczego jest rozstrzygające. Doktor Tite i laboratoria pracujące nad datowaniem całunu nie mogłyby pozwolić sobie na błąd. Płótno pochodzi z trzynastego lub czternastego wieku, powstało prawdopodobnie między rokiem tysiąc dwieście sześćdziesiątym a tysiąc trzysta dziewięćdziesiątym. Tak orzekli naukowcy z niezależnych ośrodków. Prawdopodobieństwo błędu wynosi pięć procent. Kościół pogodził się z tym wyrokiem. – Nadal jednak nie wiadomo, w jaki sposób powstał obraz na tkaninie. Chciałem ci tylko przypomnieć, że na trójwymiarowych zdjęciach znaleziono kilka słów, wokół twarzy trzy razy powtarza się napis: INNECE. – To może być skrót od wyrażenia in necem – „na śmierć” – wyjaśniła Sofia. – A po tej samej stronie, od góry do dołu, skierowane do środka, biegną litery: S N AZARE. – Co przypomina słowo: NAZARENUS, czyli Nazarejczyk, mieszkaniec miasta Nazaret. – Na górze są inne litery, IBER… – ciągnął Valoni. – A niektórzy twierdzą, że brakujące znaki układałyby się w słowo: TIBERIUS. – A monety? – Na powiększonych fotografiach widać kółka wokół oczu. Zwłaszcza na prawym rozpoznano odcisk monety. W tamtych czasach było to powszechnym zabiegiem, pieniążek przytrzymywał zamknięte powieki zmarłego. – I można odczytać… – …TIBERIOY CAIKAPOC, co brzmi identycznie jak Tyberiusz Cesarz, czyli napis, jaki pojawia się na monetach bitych w czasach Poncjusza Piłata. Monety bito z brązu, z pastorałem wróżbitów na awersie. – Jako historyk, nie przyjmujesz niczego za pewnik – mruknął Valoni. – Marco, mogę ci zadać osobiste pytanie? – Jeśli nie tobie, to komu mógłbym pozwolić je zadać? – Jesteś wierzący? Ale naprawdę wierzący? Bo wszyscy jesteśmy katolikami, jak przystało na Włochów, i na całe życie pozostaje w nas coś z nauk dzieciństwa. Wiara natomiast to coś zupełnie innego, a mnie się wydaje, Marco, że ty masz wiarę, że jesteś przekonany, iż człowiek odbity na całunie to sam Chrystus i jest ci obojętne, co stwierdzą naukowcy. Ty masz wiarę. – Widzisz, droga pani doktor, odpowiedź nie jest taka prosta. Nie wiem dokładnie, w co wierzę. Niektóre rzeczy odrzucam, bo nie wydają mi się logiczne, dlatego też moje przekonania niewiele łączy z naukami Kościoła, z tym, co księża nazywają wiarą. Ale w tym płótnie jest coś szczególnego, nie chciałbym tego nazywać magią, ale to coś więcej niż tylko kawałek materiału. Czuję, że ta tkanina skrywa jakąś tajemnicę. Zapadła cisza. Patrzyli na lnianą tkaninę z zarysem ciała człowieka, który cierpiał tak samo jak Jezus. Człowieka, który według badań i pomiarów antropometrycznych profesora Judica-Cordiglia, ważył około osiemdziesięciu kilogramów, miał sto osiemdziesiąt jeden centymetrów wzrostu, a jego cech nie dało się przypisać żadnej konkretnej grupie etnicznej. Katedra była zamknięta dla zwiedzających. Miało tak pozostać, dopóki całun nie trafi do sejfu w Banku Narodowym. Była to decyzja Valoniego, lecz kardynał przystał na nią chętnie. Święty całun był najcenniejszym skarbem katedry, jedną z najważniejszych relikwii chrześcijaństwa i jeśli weźmie się pod uwagę wszystkie okoliczności, w banku będzie bezpieczniejszy. Sofia ścisnęła Valoniego za ramię. Nie chciała, by czuł się osamotniony, pragnęła dać mu odczuć, że w niego wierzy. Podziwiała go, wręcz uwielbiała, za jego prawość, za to, że pod powierzchownością twardziela krył się wrażliwy człowiek, zawsze gotów wysłuchać innych, że miał dość pokory, by przyznać, iż ktoś ma wiedzę większą niż on. Miał też dość pewności siebie, by nie obawiać się, że w ten sposób podważy swój autorytet. Kiedy dyskutowali o autentyczności jakiegoś dzieła sztuki, Marco nie narzucał swojego zdania, zawsze pozwalał innym członkom zespołu wyrazić swoją opinię, a Sofia wiedziała, że jej ufa szczególnie. Parę lat temu nazwał ją żartobliwie „naszym rozumkiem”, doceniając jej dorobek: doktorat z historii sztuki, magisterium z martwych języków, dyplom z italianistyki i to, że swobodnie posługiwała się angielskim, francuskim, hiszpańskim i greką, a jako osoba nieobarczona rodziną, znalazła też czas na naukę arabskiego. Nie opanowała go może w stopniu doskonałym, lecz w razie potrzeby mogła się w tym języku porozumieć. Valoni spojrzał na nią kątem oka, nie przyznając się, że jej gest dodał mu otuchy. Pomyślał, że to szkoda, iż taka kobieta nie znalazła odpowiedniego partnera. Była ładna, nawet bardzo ładna, sama nie zdawała sobie sprawy, jak jest atrakcyjna. Blondynka, niebieskooka, smukła, w dodatku sympatyczna i wyjątkowo inteligentna. Paola wciąż kogoś dla niej znajdowała, ale zwykle kończyło się to porażką, bo mężczyźni czuli się onieśmieleni przewagą intelektualną Sofii, peszyły ich jej rozliczne przymioty. Nie mógł pojąć, że taka kobieta żyje w nieformalnym związku z tym poczciwcem Pietrem, choć Paola twierdziła, że dla Sofii to bardzo wygodny układ. Pietro dołączył do ich zespołu jako ostatni, dziesięć lat temu. Był dobrym śledczym. Drobiazgowy, nieufny, nie pomijał żadnego szczegółu. Przez wiele lat pracował w wydziale zabójstw i sam wystąpił o przeniesienie, gdyż – jak twierdził – miał już dość krwi. Wywarł dobre wrażenie na Valonim. Kiedy przyszedł na rozmowę kwalifikacyjną, szef uznał, że wypełni lukę w zespole, bo zawsze brakowało rąk do pracy. Marco i Sofia wstali z ławki i skierowali się w stronę głównego ołtarza. Okrążyli go i weszli do zakrystii, w której chwilę wcześniej zniknął ksiądz, jeden z wielu pracujących w arcybiskupstwie. – Och, tu pan jest, panie Valoni, a ja pana szukam! – wykrzyknął duchowny. – Kardynał chciałby się z panem spotkać. Za pół godziny przyjedzie specjalny samochód, by przewieźć całun. Dzwonił do nas jeden z pańskich ludzi, Antonino. Kardynał mówi, że nie spocznie, dopóki całun nie znajdzie się w banku, mimo że w kościele roi się od policji i nie sposób się obrócić, by nie natknąć się na karabiniera. – Dziękuję, ojcze, będziemy pilnowali tkaniny. Pojadę z nią do banku. – Jego Eminencja życzy sobie, by ojciec Yves, jako przedstawiciel episkopatu, zawiózł całun i zajął się wszystkimi formalnościami. – Doskonale, to bardzo dobry pomysł. A gdzie znajdę kardynała? – Jest w swoim gabinecie. Mam pana zaprowadzić? – Dziękuję, oboje z panią doktor znamy drogę. Valoni i Sofia weszli do gabinetu kardynała. Duchowny sprawiał wrażenie podenerwowanego. – To pan, Marco! Zapraszam. Kogo widzę! Pani doktor Galloni! Proszę, zechcą państwo usiąść. – Eminencjo – zaczął Valoni – oboje z panią doktor pojedziemy z całunem do banku, wiem, że i ojciec Yves się tam wybiera… – Tak, ale nie dlatego państwa wezwałem. Widzi pan, w Watykanie bardzo się martwią. Monsignor Aubry zapewnia mnie, że Ojciec Święty jest poruszony wieścią o kolejnym pożarze i poprosił mnie, bym na bieżąco przekazywał mu wszystkie ustalenia. Bardzo więc pana proszę, Marco, by informował mnie pan o wynikach śledztwa. Nie muszę dodawać, że może pan ufać naszej dyskrecji. Dobrze wiemy, jak ważna jest dyskrecja w takich przypadkach… – Eminencjo, na razie nic jeszcze nie wiadomo. W kostnicy mamy ciało bez języka. To mężczyzna mniej więcej trzydziestoletni, nie ustaliliśmy jeszcze jego tożsamości. Nie wiemy nawet, czy to Włoch, czy cudzoziemiec, chociażby Szwed. – Mam wrażenie, że nasz więzień to rodowity Włoch. – Dlaczego Wasza Eminencja tak sądzi? – Jest śniady, niezbyt wysoki, o oliwkowej skórze… – Wasza Eminencjo, taki fenotyp odpowiada połowie populacji ludzi. – Trudno się z panem nie zgodzić. W każdym razie, czy sprawi panu kłopot przekazywanie mi wszystkich ustaleń? Zapiszę panu moje prywatne numery, domowy i komórkowy, tak by przez dwadzieścia cztery godziny na dobę miał mnie pan w zasięgu, na wszelki wypadek. Jeśli dowie się pan czegoś ważnego, proszę dzwonić. Chciałbym wiedzieć, jakie kroki pan podejmuje. Kardynał zapisał szereg cyferek na odwrocie swojej wizytówki i wręczył ją Valoniemu, który obejrzał ją dokładnie, zanim schował do kieszeni. Nawet nie przyszło mu do głowy, by uświadamiać kardynała, że jak na razie policja porusza się na ślepo i plan śledztwa na najbliższe dni zakłada badanie po omacku nieznanego terenu. Nie zamierzał dzielić się szczegółami śledztwa z arcybiskupem Turynu, by ten przekazywał je monsignorowi Aubry’emu, ten zaś zastępcy sekretarza stanu, ów samemu sekretarzowi stanu, a sekretarz stanu Bóg wie komu jeszcze, oprócz, oczywiście, papieża. Nic jednak nie powiedział, skinął tylko głową, jakby na wszystko się godził. – Marco, kiedy już całun bezpiecznie spocznie w pancernej komorze banku, proszę, by pan i ojciec Yves to potwierdzili. Valoni z niedowierzaniem zmarszczył czoło. Kardynał traktuje go jak swojego podwładnego! Postanowił jednak puścić mimo uszu tę impertynencję. Podniósł się z krzesła, Sofia również. – Musimy się pożegnać, Wasza Eminencjo. Lada chwila nadjedzie samochód z banku. Trzech mężczyzn leżało na niedbale zaścielonych pryczach, każdy zatopiony we własnych myślach. Nie udało im się, nic już nie wskórają, pora wracać. Mają kilka dni na opuszczenie miasta. Turyn stał się dla nich miejscem niebezpiecznym. Ich towarzysz zginął, padł ofiarą płomieni. Sekcja zwłok ujawni z pewnością, że nie miał języka. Żaden z nich go nie ma. Nawet do głowy im nie przyszło, by wracać do katedry. W tej chwili oznaczałoby to samobójstwo. Ich łącznik, człowiek pracujący w kurii, opowiadał im, że wszędzie kręcą się karabinierzy, którzy przesłuchują każdego, kto stanie na ich drodze. Był bardzo zdenerwowany. Powiedział, że nie zaśnie, dopóki nie opuszczą miasta. Uspokoili go, że szykują się już do wyjazdu, muszą jednak przeczekać w kryjówce przynajmniej parę najbliższych dni, dopóki nie skończy się oblężenie kościoła, a uwagi mediów nie przyciągnie inna katastrofa. Piwnica pachniała wilgocią, było w niej tak ciasno, że żaden z nich nawet nie marzył o spacerze. Ich łącznik w katedrze zostawił im prowiant, powinno tego wystarczyć na trzy, cztery dni. Powiedział, że dopóki nie zyska pewności, iż zagrożenie minęło, nie przyjdzie. Od tego czasu upłynęły dwa dni. Im wydawało się, że minęła wieczność. Kilkanaście tysięcy kilometrów dalej, w nowojorskim biurowcu ze szkła i stali, w gabinecie o dźwiękoszczelnych ścianach, którego strzegły najnowocześniejsze urządzenia zabezpieczające, by zapewnić prywatność znajdującym się w nim osobom, kilku mężczyzn świętowało przy kieliszku burgunda porażkę swoich przeciwników. Już na pierwszy rzut oka można się było domyślić, że to grono wybrańców. Było ich siedmiu, w wieku od pięćdziesięciu do siedemdziesięciu lat, wszyscy w nienagannie skrojonych garniturach. Do tej pory zdążyli szczegółowo przeanalizować informacje, jakie dotarły do nich po pożarze w Turynie. Źródłem wiedzy nie były gazety ani telewizja. Dysponowali relacją z pierwszej ręki, starannie sporządzoną przez postać w czerni, która śledziła wydarzenia z ukrycia. Poczuli ulgę, taką jak wcześniej musieli odczuwać ich poprzednicy, za każdym razem, gdy udało się zapobiec zbliżeniu do całunu ludzi bez języków. Najstarszy z nich uniósł nieznacznie rękę, a pozostali popatrzyli na niego z uwagą. – Jedyne, co mnie martwi – powiedział – to ten policjant, szef wydziału do spraw sztuki. Skoro ma taką obsesję na punkcie tej sprawy, może w końcu natrafić na jakiś ślad, który przywiedzie go do nas, po nitce do kłębka. – Należy zaostrzyć środki bezpieczeństwa i pomóc naszym wtopić się w otoczenie. Rozmawiałem z Paulem, spróbuje się dowiedzieć, jakie kroki poczynił ten Valoni. Nie będzie łatwo, przy pierwszym potknięciu możemy się odsłonić. Moim zdaniem, wielki mistrzu, powinniśmy zachować spokój, nic nie robić, a tylko czujnie obserwować. Słowa te wypowiedział wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna po pięćdziesiątce. Z siwymi włosami i szlachetnymi rysami twarzy z powodzeniem mógłby posłużyć za modela do posągu cesarza Rzymu. Najstarszy z obecnych, którego mówca nazwał wielkim mistrzem, skinął głową. – Czy są jakieś sugestie? – zapytał. Wszyscy zgodzili się, że lepiej nie wykonywać żadnych ruchów, a tylko przyglądać się z oddali, w jakim kierunku posuwa się Valoni. Postanowili skontaktować się z Paulem, by zdobywając dla nich informacje, nie nalegał zbytnio i z niczym się nie zdradził. Mężczyzna o ogorzałej twarzy, średniego wzrostu, w którego głosie pobrzmiewał lekki francuski akcent, zadał pytanie: – Czy podejmą kolejną próbę? Starzec odparł bez wahania: – Nie, tak szybko się nie odważą. Najpierw spróbują opuścić Włochy, a potem skontaktować się z Addaiem. To zaś – nawet jeśli szczęście będzie im sprzyjać i uda im się szybko dostać przed jego majestat – potrwa jakiś czas. Addai nie pośle też od razu kolejnej grupy. – Od poprzedniego razu upłynęły dwa lata – przypomniał człowiek o profilu rzymskiego cesarza. – A my pozostaniemy na naszych pozycjach, tak jak trwaliśmy przez cały czas. Teraz umówimy się na kolejne spotkanie i zmienimy hasła. Josar podążał za Jezusem, nie odstępując go na krok. Przyjaciele nauczyciela przywykli do jego obecności, czasem nawet zapraszali go, by dzielił z nimi schronienie, kiedy zatrzymywali się gdzieś na odpoczynek. To od nich dowiedział się, że Jezus wie już, że umrze i że mimo ich ponagleń i serdecznych rad, by uciekał, upierał się, że musi zrobić to, co mu nakazał jego Ojciec. Trudno było pojąć, że ojciec pragnie śmierci syna, lecz Jezus mówił o tym z takim spokojem, że Josar zaczynał wierzyć, iż taki jest właściwy porządek rzeczy. Kiedy Nauczyciel go widział, zwykle wykonywał jakiś przyjazny gest. Pewnego dnia rzekł: – Muszę wypełnić, co do mnie należy, albowiem po to zesłał mnie tu Ojciec. Ty, Josarze, również masz misję do wypełnienia. Dlatego tu jesteś i będziesz świadczył o tym, kim jestem, o tym, co widziałeś, a ja będę w pobliżu również wtedy, kiedy już mnie nie będzie. Josar nie rozumiał jego słów, ale nie śmiał zadawać pytań ani mu się sprzeciwiać. Z dnia na dzień wokół Jezusa narastała wrogość – kapłani chcieli, by to Rzymianie pojmali go i skazali, tymczasem Piłat, prokurator Judei, zabiegał o to, by zrobili to Żydzi. Jezus był przecież jednym z nich. Nauczyciel udał się na pustynię. Często tak robił. Tym razem miał pościć przez wiele tygodni, przygotowując się jak powiedział – do przyjęcia swego losu, aby się wypełniły zamysły Ojca. Pewnego ranka Josara obudził gospodarz zajazdu, w którym nocował. – Żołnierze pojmali Nazarejczyka. Josar zerwał się z łóżka, przecierając oczy. Podbiegł do dzbana stojącego w kącie izby i spryskał twarz wodą, by się obudzić. Potem porwał płaszcz i pośpiesznie udał się w stronę świątyni. Spotkał tam jednego z przyjaciół Jezusa, który stał w tłumie, z przerażeniem słuchając wieści. – Co się stało, Judaszu? Judasz zaczął płakać, pochylił głowę i usiłował przepchnąć się przez tłum, chcąc uciec przed Josarem. Ten jednak dogonił go i zacisnął rękę na jego ramieniu. – Co ci się stało? Dlaczego uciekasz przede mną? Judasz usiłował oswobodzić się z uścisku Josara, na próżno. Zamiast więc szarpać się, wzbudzając zaciekawienie przechodniów, wykrztusił: – Pojmali go. Zabrali go Rzymianie, by go ukrzyżować, a ja… Po policzkach Judasza płynęły łzy. Josar jednak nie zwalniał żelaznego uścisku na jego ramieniu, by nie przyszło mu do głowy uciekać. – To ja, Josarze, ja go zdradziłem – szlochał Judasz. – Zdradziłem najlepszego z ludzi. Za trzydzieści srebrników wydałem go Rzymianom. Rozwścieczony Josar odepchnął go i popędził na oślep, jakby postradał zmysły. Biegł bez celu, nie wiedząc, dokąd się udać. Jeszcze raz trafił na plac przed świątynią, tam omal nie poturbował człowieka, którego poznał kiedyś, gdy słuchał nauk Jezusa. Oprzytomniał na widok znajomej twarzy. – Gdzie on jest? – wysapał. – Nazarejczyk? Ukrzyżują go. Piłat chce przypodobać się kapłanom – usłyszał odpowiedź. – O co go oskarżają? – Twierdzą, że bluźni przeciwko Bogu, bo głosi, iż jest Mesjaszem. – Ależ Jezus nigdy nie bluźnił, nigdy nie twierdził, że to on jest Mesjaszem! Przecież to najzacniejszy człowiek na ziemi! – Miej się na baczności, Josarze. Chodziłeś za nim, ludzie cię widzieli, ktoś może na ciebie donieść. – Ty też przychodziłeś go słuchać… – W rzeczy samej, dlatego też radzę ci z całego serca, byś był czujny. Ci, którzy chodzili z Nazarejczykiem, nie mogą spać spokojnie. – Zdradź przynajmniej, gdzie go znajdę, dokąd go zabrali… – Umrze w piątek, zanim zajdzie słońce. Twarz torturowanego Jezusa wykrzywiał grymas cierpienia. Żołnierze wcisnęli mu na głowę wieniec z cierni, które wbijały się w jego czoło, raniąc je do krwi. Po twarzy spływała czerwona strużka i wsiąkała w zarost na policzkach. Josar, bezgłośnie poruszając ustami, liczył uderzenia flagrum, którym dwóch żołnierzy smagało Jezusa, wymierzając mu zasądzoną karę. Sto dwadzieścia… Wlokąc krzyż, na którym miał zawisnąć, jęcząc z bólu po każdym uderzeniu bata, Jezus osunął się na kolana, raniąc je na kamienistej drodze. Josar podbiegł, by go podtrzymać, jednak jeden z żołnierzy odepchnął go silnym kuksańcem. Jezus spojrzał na swojego ucznia z wdzięcznością. Josar poszedł za Jezusem aż na wzgórze, na którym krzyżowano złoczyńców. Zapłakał, kiedy żołnierz, ciągnąc skazańca za lewą rękę, wbił gwóźdź w jego nadgarstek. Potem zrobił to samo z prawą ręką, lecz gwóźdź nie od razu przebił ciało i deskę, żołnierz musiał więc uderzyć dwukrotnie, zanim metal utkwił wreszcie w drewnie. Stopy przybił jednym gwoździem, kładąc lewą na prawej. Czas wydawał się wiecznością. Josar błagał Boga, by jak najszybciej zesłał na Jezusa śmierć. Jan, ukochany uczeń, szlochał cicho, patrząc na mękę swego Nauczyciela. Josar również nie potrafił powstrzymać łez. W końcu żołnierz wbił włócznię w bok ukrzyżowanego i z rany obficie pociekła krew i woda. Skazaniec skonał. Josar podziękował za to Bogu. Był piątek, kwiecień. Wiosenne chmury zasnuły niebo naładowane energią nadciągającej burzy. Kiedy zdjęto z krzyża ciało Nazarejczyka, ledwie starczyło czasu, by należycie je przygotować do pochówku. Prawo żydowskie nakazuje poniechać każdej pracy, nawet zawinięcia zwłok w całun, dopóki słońce nie dosięgnie horyzontu. Nazajutrz przypadało święto Paschy, trzeba więc było śpieszyć się z pochówkiem, pogrzebać zwłoki jeszcze tego samego dnia. Josar, zapłakany i bezradny, przyglądał się, jak Józef z Arymatei przygotowuje zwłoki, owijając je prostokątnym kawałkiem miękkiego płótna. Tej nocy Josar nie zasnął. Następną również spędził bezsennie. Ból duszy był zbyt wielki. Trzeciego dnia po ukrzyżowaniu udał się do grobowca wykutego w skale. Zastanowiło go panujące tam zamieszanie Maria, matka Jezusa, oraz Jan, wybrany uczeń, wraz z innymi naśladowcami Nauczyciela krzyczeli, że ciało Mistrza zniknęło. W grobie, na kamieniach, na których powinny spoczywać zwłoki, leżało tylko płótno, w które owinął je Józef, a którego nie śmiał dotknąć żaden z obecnych. Prawo żydowskie zabrania kontaktu z nieczystymi przedmiotami. Płótno podniósł Josar. Nie był Żydem, nie musiał przestrzegać żydowskiego prawa. Przycisnął całun do piersi i ogarnął go błogi spokój. Czuł obecność Nauczyciela. Tuląc ten prosty kawałek tkaniny, miał wrażenie, że przytula samego Jezusa. Wiedział już, co zrobi. Natychmiast wyruszy do Edessy i wręczy całun Jezusa Abgarowi, a ten wyzdrowieje. Dopiero teraz zrozumiał, co Mistrz chciał mu powiedzieć. Wyszedł z groty, z nikim się nie żegnając, i odetchnął świeżym powietrzem. Niosąc złożone płótno przewieszone przez ramię, odnalazł drogę do zajazdu i spakował swój skromny dobytek, by jak najprędzej opuścić Jerozolimę. Południowy upał zniechęcał mieszkańców Edessy do wychodzenia z domów. Królowa okładała wilgotnymi szmatkami czoło schorowanego Abgara, spokojnym głosem zapewniając, że choroba nie naruszyła jeszcze jego skóry. Ania, tancerka z Kaukazu, była teraz cieniem człowieka. Od dawna trzymała się z daleka od miasta, jednak Abgar nie chciał zostawić jej na łaskę losu i posyłał jej żywność do jaskini, gdzie zamieszkała. Tego ranka człowiek, który położył nieopodal wejścia do groty worek zboża i bukłak świeżej wody, widział nieszczęsną, czekającą, aż on odjedzie. Dopiero wtedy ośmieliła się wciągnąć dary do swojej kryjówki. Posłaniec był wstrząśnięty. Po powrocie opowiedział królowi, że ta niegdyś olśniewająca urodą twarz zmieniła się w bezkształtną bryłę. Abgar nie chciał tego słuchać, zwymyślał posłańca i schronił się w swoich komnatach. Ze strachu ściskało go w trzewiach, dostał gorączki, która sprawiła, że zaczął majaczyć. Królowa jak lwica broniła dostępu do męża. Niektórzy przeciwnicy króla już zaczęli snuć domysły, kto też zostanie jego następcą. Z dnia na dzień napięcie rosło. Najgorsze było to, że nie nadchodziły żadne wieści od Josara. Został z Jezusem z Nazaretu, zapewne opuścił ich na zawsze. Abgar skarżył się, że porzucił go wierny przyjaciel, królowa jednak wierzyła, że Josar wkrótce wróci i błagała króla, by nie tracił ducha, choć w niej samej nadzieja trzepotała się jak motyl w siatce. – Pani! Pani! Josar wrócił! – Niewolnica wpadła do komnaty, w której leżał Abgar, wachlowany przez królową. – Josar! Gdzie on jest? – krzyknęła królowa. Wybiegła na korytarz, nie zważając na zdumione spojrzenia żołnierzy i dworzan, których mijała po drodze, i zderzyła się z Josarem. Jej wierny przyjaciel, mając jeszcze na szatach kurz drogi, wyciągnął rękę na powitanie. – Josarze, sprowadziłeś go? Gdzie jest Nazarejczyk? – dopytywała się rozgorączkowana kobieta. – Pani, król będzie zdrowy. – Ale gdzie on jest, Josarze? Powiedz natychmiast, kiedy przybędzie Żyd? W jej głosie słychać było długo skrywaną rozpacz. – Zaprowadź mnie do Abgara – poprosił Josar. Królowa poprowadziła go do komnaty, w której odpoczywał jej małżonek. Król uniósł powieki. Na widok Josara jego twarz się rozpogodziła. – Wróciłeś, wierny przyjacielu – wyszeptał. – Wróciłem, Abgarze, a ty wyzdrowiejesz. Strażnicy pilnujący wejścia do komnaty zastąpili drogę grupce wścibskich dworzan, którzy nie chcieli przegapić sceny powitania króla z jego najlepszym przyjacielem. Josar pomógł Abgarowi usiąść i podał mu lniane płótno, które ten przycisnął do piersi, nie pytając nawet, czym jest ta tkanina. – Oto Jezus – rzekł Josar. – Jeśli uwierzysz, wyzdrowiejesz. Powiedział, że zostaniesz uleczony i dlatego wysłał mnie do ciebie z tym darem. Pewność, z jaką Josar wypowiadał te słowa, przekonały Abgara, który jeszcze mocniej przycisnął tkaninę. – Wierzę – wyszeptał. I wtedy stał się cud. Na twarz króla powróciły kolory, ślady choroby znikły. Abgar poczuł, że wracają mu siły, że krew zaczyna szybciej krążyć w jego żyłach, a duszę wypełnia spokój. Królowa płakała, oszołomiona cudem. Żołnierze i dworzanie, stłoczeni na progu komnaty, zamarli, zdjęci nabożną trwogą. – Abgarze, Jezus uzdrowił cię, tak jak obiecał – wykrzyknął ze śmiechem Josar. – Oto tkanina, w którą owinięto po śmierci jego ciało. Musisz wiedzieć, mój panie, że Piłat i żydowscy kapłani kazali ukrzyżować Jezusa, wcześniej poddawszy go torturom – dodał, poważniejąc. – Nie smuć się jednak, albowiem On powrócił do swego Ojca, i z miejsca, w którym się znajduje, pomoże nam i będzie pomagał wszystkim ludziom aż po kres czasów. Wieść o cudzie rozeszła się po świecie, niesiona z kurzem końskich kopyt wszystkimi drogami królestwa. Abgar wciąż domagał się, by Josar opowiadał mu o Jezusie, nie chciał uronić niczego z nauk Nazarejczyka. On, Abgar, królowa oraz wszyscy poddani mają przyjąć religię Jezusa, nakaże więc zburzyć stare świątynie, by zbudować nowe, w których Josar będzie nauczał jego i jego lud, i uczyni z mieszczan gorliwych wyznawców i naśladowców Nauczyciela. Josar przystąpił więc do nauczania Abgara i edessańczyków nowej religii, jak przystało na ucznia Jezusa, i w mieście nie było już miejsca na jakąkolwiek inną wiarę. – Co zrobimy z całunem, Josarze? – spytał pewnego dnia król. – Królu mój, musisz znaleźć bezpieczne miejsce, by go ukryć. Jezus przysłał ci go, byś mógł wyzdrowieć, musimy więc strzec tej tkaniny jak źrenicy oka. Wielu poddanych prosi mnie, bym pozwolił im dotknąć płótna i muszę ci powiedzieć, że uczyniło ono nowe cuda. – Każę więc zbudować świątynię, Josarze. Codziennie, gdy słońce wdzierało się do miasta od wschodu, Josar, korzystając z pierwszego światła, zasiadał do pisania. Pragnął opisać cuda Jezusa, których sam był świadkiem, oraz te, o których opowiedzieli mu przyjaciele Nauczyciela, gdy mieszkał w Jerozolimie. Potem szedł do pałacu i opowiadał Abgarowi, królowej i wszystkim, którzy garnęli się do nowej wiary, to, co wiedział o naukach Nazarejczyka. Na twarzach słuchaczy malowało się zdumienie, kiedy mówił, że nie należy nienawidzić ani życzyć źle nawet wrogom. Jezus nauczał, by nadstawiać drugi policzek. Królowa, która na własne oczy widziała uzdrowienie Abgara, i której wiara nie słabła, pomagała Josarowi siać ziarno nauk Jezusowych. Nie upłynęło wiele czasu, a Edessa stała się miastem chrześcijańskim, Josar zaś wysyłał listy do przyjaciół Jezusa, którzy podobnie jak on głosili ludowi dobrą nowinę. Kiedy zakończył spisywanie historii żywota Nazarejczyka, Abgar nakazał swoim skrybom, by sporządzili kilkanaście kopii. Nie chciał, by ludzie zapomnieli o życiu i czynach tego niezwykłego Żyda, który ocalił go od śmierci, choć sam nie chodził już po tym świecie. Valoni zaparkował samochód. Miał wrażenie, że przyjeżdżając tutaj, tylko traci czas. Dwa lata temu nie zdołał wydobyć z zatrzymanego niemowy żadnych zeznań. Skierował go nawet na badania lekarskie, lecz laryngolog zapewnił, że więzień ma dobry słuch – nie stwierdzono żadnych wad fizycznych, które przeszkadzałyby w słyszeniu. Niemy więzień wydawał się jednak tak zamknięty w swoim świecie i oderwany od rzeczywistości, że nie sposób było stwierdzić na pewno, czy słyszy. Wątpliwe, by od ostatniej bezowocnej wizyty Valoniego jego stan się zmienił, lecz komisarz miał poczucie, że powinien się z nim zobaczyć. Postanowił, że zrobi wszystko, by dowiedzieć się, co ukrywa ten mężczyzna bez linii papilarnych. Nie zastał naczelnika więzienia, ten wydał jednak swoim podwładnym polecenie, by udostępnili policjantowi wszystko, o co poprosi. Valoni chciał jedynie zostać sam na sam z niemową. – Nie ma problemu – odparł przełożony strażników. – To spokojny skazany. Nie ma z nim kłopotów. Swoją drogą, trafił nam się mistyk z bożej łaski. Woli przesiadywać w kaplicy, niż wychodzić z innymi na spacerniak. Niewiele zostało mu do odsiedzenia. Dostał wszystkiego trzy lata, bo nie spowodował poważnych strat. Mała szkodliwość społeczna… Jeszcze roczek i nasz ptaszek wyfrunie na wolność. Gdyby miał adwokata, już mógłby się starać o wcześniejsze zwolnienie za dobre sprawowanie, ale nikt się nim nie zajmuje. – Rozumie, co się do niego mówi? – Ha! Tego nikt nie wie. Czasem wydaje się, że tak, a czasem nie. Trzyma nas w niepewności. To wyjątkowy przypadek, nie wiem, co o nim myśleć. Nie wygląda na pospolitego złodziejaszka. Nie zachowuje się jak większość włamywaczy. Wiele lat temu mieliśmy tu podobnego więźnia, ale zachowywał się inaczej, na odległość wyczuwało się, że to przestępca… Nie wiem, jak to wytłumaczyć. A ten? Spędza czas, gapiąc się przed siebie, albo przesiaduje w kaplicy. – Nie czyta? Może prosił o gazety? – Ani razu o nic nie poprosił. Telewizji też nie ogląda, nawet transmisji z mistrzostw świata w piłce nożnej. Listów nie dostaje, sam też ich nie wysyła. Kiedy niemy wszedł do pokoju, w którym czekał na niego Valoni, w jego oczach nie sposób było doszukać się śladu zaciekawienia, ani tym bardziej zaskoczenia, co najwyżej obojętność. Stanął obok drzwi, ze spuszczonym wzrokiem. Czekał. Valoni wskazał krzesło, lecz niemowa nadal stał bez ruchu. – Nie wiem, czy mnie pan rozumie, zakładam, że tak. Więzień poruszył skrzydełkami nosa. Laik nie zauważyłby tego drgnienia, ale komuś, kto zawodowo zajmuje się ludzkimi zachowaniami, a do takich osób zaliczał się Valoni, ten szczegół nie mógł umknąć. – Pańscy przyjaciele znów próbowali okraść katedrę. Tym razem wywołali pożar. Szczęśliwie całun turyński ocalał. Niemowa doskonale panował nad emocjami, na jego twarzy nie drgnął żaden mięsień i nie wyglądało na to, że taka samokontrola wymaga od niego dużo wysiłku. Valoni odnosił jednak wrażenie, że choć uderza na ślepo, to jednak nie trafia w próżnię, ponieważ człowiek, który przed nim stoi, spędził dwa lata w więzieniu i z pewnością jest bardziej zmęczony psychicznie niż wtedy, gdy go zatrzymano. – Podejrzewam, że pobyt w tym miejscu musi być przygnębiający. Nie zajmę panu dużo czasu, bo sam nie mam go zbyt wiele. Pozostawał panu rok kary – mówię, że pozostawał, bo przy okazji ostatniego pożaru sięgnęliśmy do pańskich akt. Parę dni temu pewien człowiek zginął w płomieniach, on również był niemy, podobnie jak pan. Nie wypuścimy więc pana, dopóki nie zakończymy śledztwa i nie powiążemy ze sobą wszystkich wątków, co może potrwać jakiś czas – dwa, trzy, cztery lata. Trudno powiedzieć. Dlatego tu przyszedłem. Jeśli powie mi pan, kim jest i kim są pańscy przyjaciele, kto wie, czy nie dojdziemy do porozumienia? Mógłbym się postarać o warunkowe zwolnienie, stałby się pan chronionym świadkiem koronnym. To oznacza zyskanie nowej tożsamości. Starzy znajomi nigdy pana nie odnajdą. Warto to przemyśleć. Ja mogę rozwiązać tę sprawę w jeden dzień, albo przeciągnąć ją na dziesięć lat, ale dopóki sprawa jest otwarta, będzie pan gnił w celi. Valoni wręczył mu wizytówkę z numerem telefonu. – Kiedy zechce mi pan coś zakomunikować, proszę pokazać tę wizytówkę strażnikom, zadzwonią do mnie. Niemowa nie wyciągnął ręki po biały kartonik, Valoni postanowił więc zostawić go na oddzielającym ich stole. – Sam pan zdecyduje. W końcu chodzi o pańskie życie, nie moje – rzucił na odchodnym. Kiedy wyszedł z pokoju widzeń, oparł się pokusie, by się odwrócić. Odgrywał twardziela. Były dwie możliwości: albo się wygłupił, bo niemowa nie zrozumiał ani jednego jego słowa, albo przeciwnie, udało mu się zasiać niepokój w tym człowieku, a teraz trzeba poczekać na plony. Ale czy go zrozumiał? Czy w ogóle rozumie włoski? Jak się tego dowiedzieć? Przez moment odniósł wrażenie, że więzień jednak coś pojmuje. Ale przecież mógł się mylić. Niemowa wrócił do swojej celi. Położył się na pryczy i wbił wzrok w sufit. Wiedział, że przez cały dzień kamery omiatają każdy zakątek więzienia, nic nie ujdzie uwagi doświadczonego strażnika siedzącego przed monitorem, dlatego jeśli nie chce się z czymkolwiek zdradzić, nadal musi zachowywać się biernie. Do odzyskania wolności pozostał mu jeszcze rok. Teraz ten policjant oznajmia mu, że nie ma co marzyć o wyjściu. A może tylko go podpuszczał? Choć kto wie, czy nie mówił poważnie? Ponieważ celowo nie oglądał telewizji, nie docierały do niego najnowsze wiadomości. Addai nakazał im, by jeśli któryś dostanie się w ręce policji lub służb bezpieczeństwa, izolował się od innych więźniów, odsiadywał wyrok bez szemrania i szukał sposobu, by wrócić do domu. Teraz dowiaduje się, że Addai posłał kolejną grupę, a to znaczy, że ponowił próbę. Wybuchł pożar, jeden z towarzyszy stracił życie, policja znów szuka śladów, ale drepczą w kółko, zupełnie zdezorientowani. W więzieniu miał czas na myślenie i wnioski były oczywiste: w ich szeregach jest zdrajca, bo to niemożliwe, by za każdym razem, gdy planują akcję, coś się nie udawało i wpadali w potrzask lub trafiali do aresztu. Tak, jeden z nich to zdrajca, w przeszłości też się tacy zdarzali. Był tego pewien. Musi wrócić i przekonać Addaia, by gruntownie zbadał tę sprawę, by znalazł winnego tylu niepowodzeń i jego własnego nieszczęścia. Musi jednak jeszcze poczekać, choć dużo go to będzie kosztowało. Skoro ten policjant proponuje mu układ, to znaczy, że niczego nie mają, w przeciwnym razie postawiliby go przed sądem. Więc to tylko blef, a on nie może zmięknąć. Czerpał siłę z tego, że jest niemy, i z izolacji, jaką sobie narzucił. Wprawdzie był dobrze przygotowany, ale ile wycierpiał przez te dwa lata, nie czytając książek i nie odbierając wiadomości ze świata zewnętrznego, nie porozumiewając się, nawet na migi, z innymi więźniami. Strażnicy byli przekonani, że jest niegroźnym pomyleńcem, który żałuje, iż próbował obrabować katedrę, stąd jego częste wizyty w kaplicy. Nieraz słyszał, jak o nim rozmawiają. Wiedział, że im go żal. Nadal więc musi grać swoją rolę. Mimo pokusy, nie zabrał ze stołu wizytówki tego policjanta. Nawet jej nie dotknął. Musi czekać, aż upłynie kolejny przeklęty rok. – Pańska wizytówka została na stole, tam gdzie ją pan położył. Nawet jej nie obejrzał – poinformował Valoniego przełożony strażników. – Zauważyliście ostatnio jakieś zmiany? – Nic, zachowuje się tak samo jak zawsze. Kiedy wyprowadzamy więźniów z celi, idzie do kaplicy, resztę czasu spędza na pryczy, wpatrując się w sufit. Kamery filmują go przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Gdyby zaczął zachowywać się inaczej niż zwykle, z pewnością bym pana o tym powiadomił. Valoni odłożył słuchawkę. Lada moment miała przybyć Minerva. Poprosił ją, by przyjechała do Turynu, ponieważ chciał zwołać naradę całego zespołu i zastanowić się, czym dysponują. Zostaną tu jeszcze dwa, najwyżej trzy dni. Potem muszą wracać do Rzymu. Nie mogą przecież poświęcić tej sprawie całego swojego czasu. Najgorsze, co mogłoby go spotkać, to zarzuty, że ten przypadek stał się jego obsesją. Wielcy „szeryfowie” nie zrozumieliby, dlaczego ta sprawa tak go absorbuje. Całun turyński pozostał nietknięty, z katedry nic nie zginęło. Znaleziono wprawdzie zwłoki jednego ze złodziei i nie sposób ustalić, kim był, ale nikt się tym specjalnie nie przejmował. Do gabinetu weszli Sofia i Pietro. Giuseppe pojechał na lotnisko po Minervę, a Antonino, jak zwykle punktualny, już od jakiegoś czasu czytał akta. – Co słychać, szefie? – powitała Valoniego Sofia. – Nic nowego. Naczelnik więzienia zapewnia, że po moich odwiedzinach niemowa zachowuje się jak zwykle, jakby nigdy mnie tam nie było. – Czyli normalka – skwitował Pietro. – Można to tak ująć. Serdeczny śmiech i energiczny stukot obcasów obwieścił nadejście Minervy. Weszli razem z Giuseppem, uśmiechnięci od ucha do ucha. Minerva, niewysoka brunetka, ani brzydka, ani ładna, ani gruba, ani specjalnie szczupła, zawsze miała dobry nastrój. Była szczęśliwą żoną inżyniera informatyka, który, podobnie jak ona, był prawdziwym magikiem, jeśli chodzi o urządzenia elektroniczne. Zasalutowali przed szefem, który dał znak, by rozpocząć zebranie. – Otóż – zaczął Valoni – podsumujmy wszystko, co dotychczas udało nam się ustalić, a potem poproszę was, byście podzielili się ze mną swoimi opiniami. Pietro, ty pierwszy… – Firma, która przeprowadza renowację katedry, nazywa się COCSA. Przesłuchałem wszystkich robotników pracujących przy wymianie instalacji elektrycznych, nic nie wiedzą i mam wrażenie, że mówią prawdę. Większość z nich to Włosi, choć są też wśród nich imigranci: dwóch Turków i trzech Albańczyków. Papiery mają w porządku, a nawet ważne pozwolenia na pracę. Z ich zeznań wynika, że przychodzą do kościoła o wpół do dziewiątej, kiedy kończy się poranna msza. Po wyjściu wiernych drzwi są zamykane i do szóstej po południu nie odprawia się żadnych nabożeństw. Robotnicy robią sobie krótką przerwę na obiad między wpół do trzeciej a czwartą. Punktualnie o czwartej wracają na stanowiska i pracują do szóstej. Instalacje elektryczne nie są wcale takie przestarzałe, ale wymieniają je przy okazji, bo montują nowocześniejsze oświetlenie w niektórych kaplicach. Uzupełniają też ubytki farby na ścianach, bo pęcznieje od wilgoci. Szacują, że skończą za dwa, trzy tygodnie. Nie pamiętają, by w dzień, kiedy wybuchł pożar, działo się coś nadzwyczajnego. W miejscu, w którym zaczęło się palić, pracował jeden z Turków, Tarik, i dwóch Włochów. Nie mają pojęcia, dlaczego doszło do zwarcia. Wszyscy trzej zapewniają, że kiedy wychodzili na obiad do pobliskiego baru, skrupulatnie zabezpieczyli przewody. Nie potrafią wyjaśnić, co się stało. – A jednak się stało – mruknęła Sofia. Pietro posłał jej ponure spojrzenie i mówił dalej: – Pracownicy nie narzekają na pracę ani na firmę. Ponoć dobrze zarabiają i są przyzwoicie traktowani. Dowiedziałem się od nich, że ze strony katedry roboty nadzoruje ojciec Yves, że jest bardzo życzliwy, ale jego uwagi nie ujdzie najdrobniejsze uchybienie, doskonale wie, jaki ma być efekt końcowy. Kardynała widują, kiedy odprawia poranne nabożeństwo, parę razy ksiądz Yves oprowadził go po odnowionych częściach katedry. Valoni zapalił cygaro, nie zwracając uwagi na pełne wyrzutu spojrzenie Minervy. – Niemniej opinia biegłych nie pozostawia miejsca na wątpliwości – ciągnął Pietro. – Zapaliły się kable zwisające nad ołtarzem w kaplicy Matki Boskiej, stąd pożar. Czyżby drobne niedbalstwo? Robotnicy zaklinają się, że zabezpieczyli kable, że zostawili wszystko w idealnym porządku, ale czy to prawda, czy próbują się usprawiedliwić, nie wiem. Przesłuchałem tego księdza Yvesa. Zapewnił mnie, że robotnicy to dobrzy fachowcy, rzadko ma zastrzeżenia do ich pracy, ale jest przekonany, że któryś dopuścił się jakiegoś zaniedbania. – Kto był w katedrze, kiedy doszło do wypadku? – zapytał Valoni. – Wygląda na to, że tylko kościelny, starszy człowiek, sześćdziesiąt pięć lat. W biurach urzędnicy pracują do czternastej, potem wychodzą na obiad i wracają koło szesnastej trzydzieści. Pożar wybuchł koło trzeciej, więc na miejscu był tylko ten kościelny. Doznał szoku. Kiedy go przesłuchiwałem, rozpłakał się, był przerażony. Nazywa się Francesco Turgut, to Włoch, choć jego ojciec pochodzi z Turcji. On sam urodził się w Turynie. Jego ojciec pracował w fabryce Fiata, matka była córką poprzedniego kościelnego i pomagała swojej matce sprzątać nawy. Do zakrystii przylega stróżówka, takie małe mieszkanie, więc kiedy jego rodzice się pobierali i nie mieli pieniędzy na własne lokum, wprowadzili się do kościelnych pomieszczeń i zamieszkali z teściami. Francesco tam się urodził, więc katedra to jego dom. Czuje się winny, że nie udało mu się zapobiec pożarowi. – Słyszał jakieś hałasy? – chciała wiedzieć Minerva. – Nie, była pora sjesty, oglądał telewizję, zdrzemnął się trochę. Wstaje bardzo wcześnie, żeby otworzyć kościół i biura. Mówi, że poderwał się, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi, a jakiś człowiek, przechodząc przez plac, zapytał go, skąd ten dym w kościele. Pobiegł tam od razu, niestety, informacja się potwierdziła, wezwał więc natychmiast straż pożarną i od tej pory jest niepocieszony, nie może się pozbierać. Żal mi go. – Pietro, a tobie jak się wydaje? Pożar wybuchł przypadkiem? – Gdybyśmy nie znaleźli ciała bez języka, powiedziałbym, że to przez czyjeś niedbalstwo. Mamy jednak zwłoki mężczyzny, o którym nic nie wiemy. Co tam robił? Którędy dostał się do środka? Stróż twierdzi, że zanim zamknie kościół, robi dokładny obchód, i że nikogo nie widział. To jeden z jego obowiązków: upewnić się, czy nikt nie został we wnętrzu. Przysięga, że kiedy gasił światła, w katedrze było pusto. – Może się zagapił? To starszy człowiek – podsunęła Sofia. – Albo zmyśla – uciął Pietro. – Ktoś wszedł do środka, mimo że kościół był zamknięty – stwierdził Giuseppe. – Tak właśnie było. Ktoś dostał się bocznym wejściem prowadzącym do kancelarii, tamtędy też można wejść do świątyni. Zamek wyłamano. Kimkolwiek był ten człowiek, doskonale wiedział, dokąd prowadzą te drzwi. W dodatku nie narobił hałasu, nikt niczego nie zauważył, zresztą musiał wiedzieć, że nikogo nie ma w biurach. – Możemy mieć pewność – stwierdził Giuseppe – że złodziej, lub też złodzieje, znają kogoś, kto tu pracuje, lub też ma jakiś związek z tym kościołem. Kogoś, kto uprzedził ich, że tego dnia o danej porze w kościele nie zastaną żywej duszy. – Skąd ta pewność? – zapytała Minerva. – Bo w przypadku tego pożaru – ciągnął Giuseppe – i domniemanego włamania przed dwoma laty, oraz tak samo jak wtedy, gdy kościół stanął w płomieniach w dziewięćdziesiątym siódmym, i jak przy okazji całej serii innych wypadków, złodzieje zawsze wiedzieli, że w środku nikogo nie ma. Jest tylko jedno wejście, poza głównym, które otwiera się dla wiernych i zwiedzających, i jest to wejście do biur. Poza tym wszystkie inne drzwi są zamknięte. Sprawcy zawsze dostawali się wejściem od strony bocznej nawy. Te drzwi również są na stałe zaryglowane, ale dla zawodowców to pestka. Sądzimy, że nasz niemy nieboszczyk działał w zespole, jego wspólnicy mieli więcej szczęścia i udało im się uciec. Napadu na katedrę nie dokonuje się w pojedynkę. Stwierdziliśmy ponadto, że wszystkie te rzekome rabunki zdarzają się wtedy, gdy w kościele prowadzone są jakieś roboty. Sprawcy wykorzystują tę okoliczność, by spowodować zwarcie, zalanie, innymi słowy, zamieszanie. Tym razem także niczego nie ukradli. Dlatego musimy odpowiedzieć sobie na pytanie: czego szukają? – Całunu turyńskiego – rzucił bez namysłu Valoni. – Tylko po co? Chcą go zniszczyć? Ukraść? Nie wiem. Zastanawiam się, czy wyważone drzwi to nie fałszywy ślad, który dla nas zostawiają. Bo wydaje się to zbyt oczywiste… Nie wiem. Minervo, udało ci się coś ustalić? – Mogę tylko dodać, że w tym przedsiębiorstwie budowlanym, COCSA, ma udziały Umberto D’Alaqua. Zresztą mówiłam już o tym Sofii. To poważna firma, mają duże obroty, pracują w turyńskiej katedrze i w całym kraju. D’Alaqua to znana postać, bardzo szanowana w Watykanie. To ktoś w rodzaju doradcy finansowego, doradzał przy bardzo intratnych inwestycjach, udzielał znaczących pożyczek na transakcje, w których Watykan wolał nie figurować. To zaufany człowiek Stolicy Apostolskiej, brał udział w delikatnych misjach dyplomatycznych. Prowadzi rozliczne interesy, od budownictwa po handel stalą, eksploatację pól naftowych i tak dalej. W COCSIE ma udziały większościowe. Interesująca postać. Kawaler, wyjątkowo przystojny mimo swoich pięćdziesięciu siedmiu lat, wstrzemięźliwy. Nie afiszuje się ani majątkiem, ani wpływami. Nie bywa na modnych przyjęciach, nie słyszano też, by zadawał się z jakąś kobietą. – Homo…? – podsunęła Sofia. – Nie, to też nie. Nie należy również do Opus Dei ani do innego świeckiego zgromadzenia, ale słowo daję, zachowuje się, jakby złożył śluby czystości. Ma za to hobby: to zapalony archeolog. Finansował wykopaliska w Izraelu, Egipcie i Turcji, sam nawet pracował na kilku stanowiskach archeologicznych w Ziemi Świętej. – Nie wydaje mi się, żeby człowieka jego pokroju można było podejrzewać o chęć ukradzenia lub zniszczenia cennej relikwii. Z tego, co mówisz, wnioskuję, że to poważny gość – skonstatowała Sofia. – Możliwe, ale i tak to dość szczególna postać – nie ustępowała Minerva. – Podobnie jak ten profesor Bolard. Słyszałeś o nim, szefie? To wybitny francuski naukowiec. Chemik i mikrobiolog, jeden z najbardziej uznanych badaczy całunu. Od ponad trzydziestu pięciu lat prowadzi studia nad całunem turyńskim, dlatego co trzy lub cztery miesiące przyjeżdża do Turynu. To jeden z naukowców, którym Kościół powierzył konserwację płótna. Bez jego zgody nie zrobią ani kroku. – To by się zgadzało – podchwycił Giuseppe. – Zanim przewieziono tkaninę do banku, ojciec Yves rozmawiał z Bolardem, a ten udzielił szczegółowych wskazówek, jak obchodzić się z płótnem. W pancernej komorze już od lat jest niewielka nisza, urządzona zgodnie z instrukcjami profesora Bolarda i innych uczonych, i tam właśnie przechowywany jest całun. – Otóż Bolard – podjęła Minerva – okazuje się być również właścicielem dużego przedsiębiorstwa chemicznego, jest kawalerem, bardzo majętnym, podobnie jak D’Alaqua, i nigdy nie słyszano o jakichś skandalach czy romansach z jego udziałem. Uprzedzę twoje pytanie – nie jest gejem. – Czy ci panowie, D’Alaqua i Bolard, mieli okazję się poznać? – zapytał Valoni. – Zdaje się, że nie, ale nie zbadałam jeszcze tego wątku. Nie byłoby to dziwne, gdyż Bolard również pała namiętnością do historii starożytnej. – A dowiedziałaś się czegoś o księdzu Yvesie? – zainteresował się Valoni. – Bystry chłopak z tego ojczulka. Francuz z pochodzenia, ma korzenie w starej francuskiej arystokracji, wywodzi się z nader wpływowej rodziny. Jego ojciec, już nieżyjący, był dyplomatą, jedną z ważnych figur w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w czasach de Gaulle’a. Starszy brat jest deputowanym do Zgromadzenia Narodowego, nie licząc rozmaitych stanowisk w rządzie Chiraca. Siostra jest sędzią Sądu Najwyższego, on zaś zrobił zawrotną karierę w Kościele. Cieszy się protekcją monsignora Aubry’ego, asystenta zastępcy sekretarza episkopatu, ale poparcia udziela mu również kardynał Paul Visier, odpowiedzialny za finanse Watykanu. Odnosi się do niego z wielką sympatią, może dlatego że na uniwersytecie studiował wraz z Jeanem, starszym bratem ojca Yvesa. Awansował go i dzięki temu ksiądz Yves zdobył doświadczenie dyplomatyczne. Zajmował stanowiska w nuncjaturach w Brukseli, Bonn, Meksyku i Panamie. To właśnie rekomendacja monsignora Aubry’ego sprawiła, że mianowano go sekretarzem kardynała Turynu, i krążą pogłoski, iż wkrótce zostanie biskupem pomocniczym diecezji. W jego życiorysie nie znalazłem niczego zastanawiającego, tyle tylko, że nie każdy kleryk może marzyć o podobnej karierze w Kościele, bo nie każdego popiera wpływowa rodzina. Przemawia za nim coś jeszcze: ma wszechstronne wykształcenie. Oprócz teologii studiował filozofię, jest dyplomowanym znawcą kilku martwych języków, wiecie, łacina, aramejski, oczywiście swobodnie posługuje się angielskim, francuskim i tak dalej. Jeśli coś go wyróżnia, to zamiłowanie do sztuk walki. Zdaje się, że jako dziecko był cherlawy, więc ojciec, by uchronić go przed losem szkolnej ofiary, postanowił posłać syna na karate. Spodobało mu się. Zdobył nawet czarny pas, potem opanował po mistrzowsku kick boxing i aikido. Sztuki walki to jego jedyna słabostka, ale jeśli się weźmie pod uwagę, jakie słabostki miewają słudzy Watykanu, ojciec Yves wypada na tym tle zupełnie niewinnie. I jeszcze coś. Chociaż jest wyjątkowo przystojny, a przynajmniej dobrze wychodzi na zdjęciach, nie słyszano, by zdarzały mu się „przygody sentymentalne”, żadnych flirtów, ani z dziewczętami, ani z chłopcami. Nic, bezwzględny celibat. – Czy mamy coś jeszcze? – zapytał Valoni, nie zwracając się do nikogo w szczególności. – Nic. To wszystko – odparł Giuseppe. – Znów znaleźliśmy się w martwym punkcie. Bez poszlak. I co gorsza, nie znamy motywów. Zbadamy te drzwi, chociaż uważasz, że to fałszywy trop, ale w takim razie, do diabła, którędy oni wchodzą i wychodzą? Przeczesaliśmy katedrę od dołu do góry i mogę powiedzieć, że sekretne wejścia to czysta fikcja. Kardynał wydawał się szczerze ubawiony, kiedy zapytaliśmy go o taką możliwość. Zapewnił, że do katedry nie prowadzą żadne tajemne przejścia. I ma rację. Sprawdziliśmy plany tuneli i kanałów pod miastem i okazuje się, że w tym rejonie takich nie ma. Oczywiście turyńczycy zarabiają kokosy na oprowadzaniu turystów po tunelach i opowiadaniu im historii swojego bohatera, Pietra Mikki. – Motywem zbrodni był całun turyński – powiedział Valoni z naciskiem, nie kryjąc zniecierpliwienia. – Przychodzą tu dla całunu. Nie wiem, czy chcą go ukraść, czy zniszczyć, ale tym, co ich sprowadza, jest to płótno, co do tego mam pewność. Jakieś sugestie? Zapadła krępująca cisza. Sofia starała się podchwycić spojrzenie Pietra, ten jednak, ze spuszczoną głową, wydawał się bardzo zajęty zapalaniem cygara, postanowiła więc sama się odezwać. – Marco, ja wypuściłabym tego niemowę z więzienia… Wszystkie spojrzenia powędrowały w jej stronę. Czy aby się nie przesłyszeli? – On może stać się naszym koniem trojańskim – ciągnęła odważnie. – Przekonasz się, Marco. Jeśli rzeczywiście komuś chodzi o całun i działa tak metodycznie, to znaczy, że istnieje jakaś organizacja. Posyłają tych niemych bandytów, a wcześniej wypalają im opuszki palców, by zatrzeć linie papilarne. Jeśli któryś da się złapać, jak ten więzień, mogą zachować milczenie, odizolować się, nie ulec pokusie mówienia. Bez odcisków palców nie można ustalić tożsamości, korzeni tych ludzi. Moim zdaniem, Marco, twoje groźby pod adresem niemowy nie odniosą skutku. Jestem pewna, że sam nie poprosi o widzenie z tobą. Raczej doczeka do końca wyroku. Został mu tylko rok. Mamy dwa wyjścia. Albo zaczekamy jeszcze ten rok, albo przekonasz szefów, by zatwierdzili nowy kierunek śledztwa i wypuścili niemowę z więzienia. Gdy znajdzie się na wolności, nie będziemy odstępowali go na krok, będziemy chodzili za nim jak cienie. Będzie musiał dokądś pójść, z kimś się skontaktować. To nitka, po której możemy dotrzeć do kłębka. Jeśli zdecydujesz się na ten plan, należy go dobrze przygotować. Nie możemy tak od razu się odsłonić, lepiej poczekać parę miesięcy. Trzeba wymyślić dobry scenariusz, żeby niemowa nie nabrał podejrzeń, dlaczego tak nagle postanowiliśmy wypuścić go na wolność. – Boże, ależ byliśmy głupi! – wykrzyknął Valoni, uderzając pięścią w stół. – Jak to możliwe, żebyśmy byli aż tak głupi! My, karabinierzy, wszyscy… Od dwóch lat mamy trop, a siedzimy z założonymi rękami. Popatrzyli na niego niepewnie, czekając na wyjaśnienia. Sofia nie wiedziała, czy właśnie zaaprobował jej plan, czy zdał sobie sprawę z czegoś, co umykało uwagi pozostałych. – Zrobimy to, Sofio, zrobimy! – wykrzykiwał Valoni. – To doskonały pomysł! Właśnie tak powinniśmy postąpić. Porozmawiam z ministrem, wszystko mu wyłożę, muszą tylko załatwić sprawę z sędzią, prokuratorem czy kim tam jeszcze… Kiedy wypuszczą więźnia, uruchomimy specjalną operację, by śledzić każdy jego ruch. – Szefie – przerwał mu Pietro – nie śpiesz się tak. Najpierw pomyślmy, jak sprzedać tę rewelację samemu niemowie. Czy to nie dziwne, że z dnia na dzień wyjdzie na wolność? Dwa miesiące, jak proponowała Sofia, to mało czasu, wziąwszy pod uwagę, że dopiero co oznajmiłeś mu, iż przez parę lat będzie gnił w więzieniu. Jeśli nagle go wypuścimy, szybko się zorientuje, że to pułapka, nie ruszy się z miejsca i nigdzie nas nie doprowadzi. Minerva wierciła się na niewygodnym krześle, Giuseppe wydawał się roztargniony, a Antonino nawet nie drgnął. Wiedzieli, że teraz muszą wyrazić swoje zdanie. To był rodzaj rytuału. Valoni wymagał od członków swojego zespołu, by udoskonalali każdy pomysł, jasno mówiąc, co o nim sądzą. On podejmował decyzje, ale dopiero wtedy, gdy wysłuchał ich opinii. – Antonino, dlaczego nic nie mówisz? – ponaglał Valoni. – Plan Sofii wydaje mi się rewelacyjny. Uważam, że powinniśmy tak zrobić, ale zgadzam się z Pietrem, że nie możemy działać pochopnie, a więc zbyt szybko darować reszty kary niemowie. Myślę, że powinien odsiedzieć cały wyrok. – Tymczasem mamy siedzieć i czekać, aż tamci wrócą po całun! – wykrzyknął Valoni. – Całun – odparł Antonino – znajduje się w pancernej komorze banku i może tam poleżeć przez najbliższe parę miesięcy. To nie pierwszy raz, kiedy przez tak długi okres nie będzie udostępniany wiernym. – Słusznie – poparła go Minerva. – Rozumiem, że teraz, kiedy już mamy tego twojego konia trojańskiego, nie możecie usiedzieć na miejscu. Ale jeśli nie zaczekamy, możemy wypuścić z rąk nasz jedyny ślad. Jestem pewna, że jeśli uwolnimy niemowę teraz, nie zrobi żadnego fałszywego kroku. – Giuseppe? – Widzisz, szefie, wkurza mnie, tak samo jak ciebie, że kiedy mamy już cały szkielet śledztwa, będziemy czekali, nie kiwnąwszy palcem. – Nie chcę czekać – powiedział stanowczo Valoni. – Nie możemy czekać cały rok, jak proponuje Pietro. – Tak nakazywałby zdrowy rozsądek – zgodził się Giuseppe. – Ja bym coś robił. Wszystkie spojrzenia spoczęły na Sofii. Valoni uniósł brwi, zachęcając ją do mówienia. – Moim zdaniem należy ponownie przepytać robotników. Musimy mieć absolutną pewność, że spięcie w instalacji było wypadkiem. Musimy też zbadać wątek COCSY, a nawet porozmawiać z D’Alaquą. Być może coś nam umyka. – Masz jakieś podejrzenia, Sofio? – spytał Valoni. – Nic konkretnego, ale intuicja podpowiada mi, że musimy jeszcze raz przesłuchać robotników. Pietro spojrzał na nią z rozdrażnieniem. To on prowadził przesłuchania i wywiązał się z tego zadania doskonale. Miał teczkę ze wszystkimi danymi, zarówno dotyczącymi Włochów, jak i cudzoziemców, a w policyjnych komputerach i w bazie danych Interpolu nie znalazł niczego, co mogłoby świadczyć przeciwko nim. Ich kartoteki były czyste. – Nie ufasz im, bo część z nich to cudzoziemcy? Dla Sofii słowa Pietra były ciosem poniżej pasa. – Sam wiesz, że nie. Po prostu uważam, że musimy jeszcze raz przesłuchać zarówno cudzoziemców, jak i Włochów, a może nawet samego kardynała. Valoni zdał sobie sprawę, że ta dwójka ze sobą rywalizuje, i bardzo mu się to nie spodobało. Cenił oboje, choć może trochę wyższe noty dawał Sofii Galloni, którą szczerze podziwiał. Teraz uważał, że Sofia ma rację, że być może coś im umyka, dlatego też nie zaszkodzi powtórzyć przesłuchań. Tylko jak to powiedzieć Pietrowi, który był dzisiaj wyjątkowo rozdrażniony? Czy przez zazdrość, że to nie on opracował tak błyskotliwy plan? A może posprzeczał się z Sofią, ot, zwykła kłótnia kochanków, i teraz boczą się na siebie na oczach kolegów? Jeśli tak, on zaraz to ukróci. Dobrze wiedzą, że nie toleruje sytuacji, kiedy problemy osobiste wpływają na pracę. – Wszyscy jeszcze raz sprawdzimy, co udało się dotychczas ustalić. Nie zamykamy żadnego wątku śledztwa. Pietro wiercił się, jakby było mu niewygodnie na krześle. – O co wam właściwie chodzi? Chcecie ze wszystkich zrobić podejrzanych? – rzucił. Valoni zaczynał mieć dość. Dlaczego Pietro mówi do niego tak wyzywającym tonem? – Nadal będziemy prowadzili śledztwo – zapewnił spokojnie. – Natychmiast wracam do Rzymu. Chcę porozmawiać z ministrem sprawiedliwości, by zapalił zielone światło dla tego naszego konia trojańskiego. Zastanowię się, jak to zrobić, by nie czekając cały rok, uwolnić niemego więźnia wtedy, kiedy będzie się tego najmniej spodziewał. W Rzymie czeka nas dużo pracy, musimy się więc rozdzielić. Część z nas zostanie w Turynie, inni wyjadą, pamiętając, że powrót do Rzymu nie oznacza odsunięcia od sprawy. Po prostu jest coś do zrobienia w stolicy. Kto zostaje? – Ja – natychmiast zgłosiła się Sofia. – Ja też – odezwali się jednocześnie Giuseppe i Antonino. – Doskonale. Wobec tego Minerva i Pietro jadą ze mną. O ile wiem, samolot odlatuje o piętnastej, więc zdążymy jeszcze zabrać bagaże z hotelu. – Coś mi się wydaje – odezwała się Minerva – że mogę wam się przydać z moimi komputerami. Mężczyzna podniósł klapę w podłodze i skierował snop światła latarki w głąb piwnicy. W środku przebywała trójka ludzi, każdy z nich był niemową, teraz patrzyli na niego ze zniecierpliwieniem. Zszedł po rozklekotanych stopniach i poczuł na karku delikatne mrowienie. Pragnął, by ci ludzie opuścili już kryjówkę, by nie musiał się o nich troszczyć i narażać na niebezpieczeństwo, wiedział jednak, że każda pochopna decyzja może sprawić, że sam trafi za kratki, a co gorsza, że będą razem łykali wstyd kolejnej porażki i narażą się na pogardę Addaia, który może nawet usunąć ich ze zgromadzenia. – Gliniarze z Rzymu już wyjechali – oznajmił. – Pożegnali się dzisiaj z kardynałem, a ich szef, niejaki Valoni, zabawił dłuższą chwilę u ojca Yvesa. Wydaje mi się, że już możecie wyjść z kryjówki, bo z tego, co usłyszałem, można wywnioskować, że karabinierzy nie podejrzewają o udział w wypadku nikogo prócz waszego zmarłego kolegi. Pamiętajcie, co wam przykazał Addai: każdy ma własny plan ucieczki. Najstarszy z mężczyzn, trzydziestokilkulatek, skinął głową i napisał na kartce: „Jesteś pewien, że nic nam nie grozi?”. – Na sto procent. Czy czegoś wam potrzeba? Ten, który zdawał się przewodzić całej trójce, ponownie sięgnął po długopis: „Musimy się trochę ogarnąć. Nie możemy wyjść na ulicę w takim stanie. Przynieś nam wodę i miednicę. Mamy transport?”. – Po północy, koło pierwszej, zejdę po ciebie. Pójdziemy tunelem do starego cmentarza. Tam wyjdziesz na zewnątrz przez grobowiec. Ciężarówka będzie czekać na stacji Merci Vanchiglia, po drugiej stronie placu, ale nie dłużej niż pięć minut. Tu masz jej numer rejestracyjny – podał mu karteczkę z zanotowanymi cyframi – zawiezie cię aż do Genui. Tam wsiądziesz na statek „Gwiazda Morska” jako marynarz i nie minie tydzień, a znajdziesz się w domu. Niemy znów skinął głową. Pozostali czekali na swoją kolej. Byli młodsi, każdy koło dwudziestki. Jeden miał czarne, przycięte po wojskowemu włosy, był wysoki i barczysty. Drugi, nieco wątlejszej budowy, był niższy, o jaśniejszych włosach i rozbieganych oczach. Z jego twarzy nigdy nie schodził wyraz niepokoju. Mężczyzna zwrócił się teraz do krótkowłosego: – Ciebie ciężarówka zabierze jutro o świcie. Pójdziemy tą samą drogą przez tunel; aż do cmentarza. Kiedy wyjdziesz na ulicę, skręć w lewo i skieruj się w stronę rzeki. Będzie tam czekać inna ciężarówka. Przekroczycie granicę szwajcarską, stamtąd pojedziecie do Niemiec. W Berlinie już są gotowi, by się tobą zająć. Znasz adres ludzi, którzy zabiorą cię do domu. Chłopak patrzył na niego w skupieniu. Mężczyzna poczuł strach, bo w piwnych oczach niemowy dostrzegł gniew. – Potem twoja kolej – spojrzał na trzeciego. – Wyjdziesz jako ostatni. Musisz tu zostać jeszcze dwa dni. Po ciebie również przyjedzie samochód, o drugiej w nocy. Zawiezie cię prosto do domu. Powodzenia. Zaraz przyniosę wam wodę. Odwrócił się, by wyjść, ale ten krótko ostrzyżony chwycił go mocno za ramię, dając znak, że ma jeszcze pytania, po czym szybko coś napisał. – Chcesz wiedzieć, co się stało z Mendibhem? Od lat siedzi w więzieniu, przecież o tym słyszałeś. Postąpił jak szaleniec, nie chciał czekać na kolegów, dostał się do katedry i dotarł do samej kaplicy. Nie wiem, co zrobił, w każdym razie natychmiast włączył się alarm. Dostałem jasne rozkazy od Addaia – żadnego ryzyka. Nie mogłem mu więc pomóc. Złapali go, kiedy biegł przez plac Castelo. Jeśli będziecie stosowali się do instrukcji, unikniecie problemów. Nikt nie wie ani o tej piwnicy, ani o tunelu. W turyńskich podziemiach są kilometry takich tuneli, ale nie wszystkie zostały naniesione na oficjalne plany, dlatego na razie nikt nie odkrył naszego przejścia. Jeśli to się stanie, zetrą nas z powierzchni ziemi. Kiedy mężczyzna wyszedł z piwnicy, niemi popatrzyli na siebie znacząco. Ten, który wyglądał na przywódcę, zaczął pisać coś na skrawkach papieru. Były to wskazówki na drogę dla towarzyszy. Za kilka godzin wyruszą w długą i trudną podróż. Na razie szczęście im dopisuje, dowodem tego jest fakt, że wciąż żyją. Nie będzie jednak łatwo wydostać się z miasta. Trzej niemi na pewno wzbudzą podejrzenia. Oby dobry Bóg zechciał wysłuchać ich modlitw i pozwolił im bezpiecznie dotrzeć do Addaia. Mężczyźni padli sobie w objęcia, płacząc z radości. – Josarze! Josarze! Do komnaty, w której odpoczywał Josar, wbiegł młody człowiek. Słońce pojawiło się już nad horyzontem, lecz Josar spał jeszcze, najwyraźniej zmęczony. Z trudem unosił powieki. Kiedy w końcu otworzył oczy, zobaczył nad sobą wyrośniętego chłopaka, swojego siostrzeńca Izaza. Izaz uczył się fachu skryby. Jego mistrzem był Josar, spędzali więc razem dużo czasu. Potem chłopak biegł na lekcje do filozofa Marcjona, który uczył go greki, łaciny, matematyki, retoryki oraz filozofii. – Przybyła karawana, pewien kupiec wysłał do pałacu gońca, by wypytał o ciebie. Mówi, że jedzie z nim Tadeusz zwany Juda, przyjaciel Jezusa, i że przywożą ci wieści od Tomasza. Josar podniósł się z uśmiechem. Myjąc się, wypytywał Izaza: – Czy to na pewno Tadeusz? Nie wiedziałem, że wybiera się do Edessy. Nie pomyliłeś się? – Królowa posłała mnie, bym cię obudził. Ja tylko powtarzam jej słowa. – Ach, chłopcze! Nie mogę w to uwierzyć! Nie wyobrażasz sobie, jaka radość mnie przepełnia! Tadeusz był jednym z naśladowców Jezusa. A Tomasz… Tomasz jednym z dwunastu najwierniejszych uczniów. Tadeusz z pewnością przynosi wieści z Jerozolimy, od Piotra, Jana… Josar ubrał się prędko. Chciał jak najszybciej znaleźć się tam, gdzie przybywają karawany po długiej wędrówce. Zabierze ze sobą Izaza, żeby chłopak poznał Tadeusza. Wyszli ze skromnego domu, w którym mieszkał teraz Josar. Gdy wrócił z Jerozolimy, sprzedał swój dobytek, a pieniądze rozdał najuboższym. Zamieszkał w skromnym domu, a cały jego majątek stanowiło łóżko, stół, parę zydli i pergaminy, setki zwojów, w których się zaczytywał, i te, które sam pisał. Josar i Izaz szybkim marszem przemierzali ulice Edessy, docierając aż do granic miasta. Tam właśnie znajdował się karawanseraj. O tej porze kupcy szykowali towary, by zabrać je na targowisko, a niewolnicy krzątali się wokół namiotów, karmiąc i pojąc zwierzęta, wiążąc tobołki, dokładając drew do ognia. – Josarze! Głęboki głos naczelnika straży królewskiej, Marwuza, sprawił, że Josar się odwrócił. – Król wysłał mnie, bym eskortował cię do pałacu wraz z Tadeuszem, który przyjechał z Jerozolimy. – Dziękuję, Marwuzie. Zaczekaj tu, ja tymczasem spróbuję go odszukać, a potem pojedziemy razem do pałacu. – Już o niego pytałem. Zatrzymał się w namiocie pewnego kupca. Widzisz ten szary namiot w burzowym kolorze? Właśnie tam miałem się udać. – Zaczekaj, Marwuzie, zaczekaj, chciałbym spokojnie uściskać mojego przyjaciela. Żołnierz dał znak swoim ludziom, by się zatrzymali, a Josar poszedł do namiotu kupca. Izaz podążał dwa kroki za nim. Widział, jak raduje się wuj, że za chwilę spotka się z jednym z uczniów Pana. Wiele mu o nich opowiadał: o Janie, ulubieńcu Nauczyciela, o Piotrze, któremu Jezus ufał, choć wiedział, że ten ma się go zaprzeć. O Marku i Łukaszu; o Mateuszu, Tomaszu i tylu innych, których imion nie zapamiętał. Josar z mocno bijącym sercem zbliżył się do namiotu. Wyszedł właśnie z niego postawny mężczyzna o łagodnych rysach twarzy, ubrany jak bogaci kupcy z Jerozolimy. – To ty jesteś Josar? – Ja, panie. – Wejdź więc. Tadeusz już na ciebie czeka. Josar wszedł do namiotu. Przyklęknąwszy na poduszce rzuconej na podłogę, Tadeusz pisał coś na pergaminie. Mężczyźni spojrzeli na siebie i roześmiali się serdecznie. Tadeusz wstał i objął Josara. – Przyjacielu, tak się cieszę, że cię widzę – przemówił. – Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Napełniasz moje serce radością, dzięki tobie wracają wspomnienia! Znów czuję bliskość Nauczyciela! – On cię kochał, Josarze, ufał ci. Wiedział, że twoje serce wypełnia dobro i że zaniesiesz jego słowa, dokądkolwiek się udasz. – Tak też czynię, Tadeuszu, tak czynię, zawsze pełen obaw, że nie zdołam przekazać jak należy słów Mistrza. W tej chwili do namiotu wszedł kupiec. – Tadeuszu, zostawię cię tu z przyjacielem, byście mogli porozmawiać. Moi słudzy zaraz przyniosą wam daktyle, ser i świeżą wodę i nie będą was więcej niepokoili. Chyba że będziecie czegoś potrzebowali. Ja muszę udać się do miasta, gdzie już pojechały moje towary. Wrócę po południu. – Josarze – odezwał się Tadeusz – ten dobry kupiec nazywa się Jozua i podczas podróży do Jerozolimy korzystałem z jego ochrony. To dobry człowiek. Słuchał nauk Jezusa, lecz trzymał się z boku, ponieważ obawiał się, że Nauczyciel go nie przyjmie. Ale Jezus, który widział wszystkich, nawet tych najcichszych, powiedział mu któregoś dnia, by podszedł bliżej, a jego słowa okazały się balsamem dla duszy Jozuy, który niedawno owdowiał. To dobry przyjaciel, pomógł nam i zawsze jest gotów nieść słowa Mistrza do różnych zakątków świata. – Bądź pozdrowiony, Jozuo – odparł Josar. – Znajdujesz się wśród przyjaciół, powiedz tylko, czy możemy ci czymś służyć? – Dziękuję, bracie, ale nie brak mi niczego. Doceniam jednak twą ofiarność. Wiem, że podążałeś za Nauczycielem. Tadeusz i Tomasz bardzo cię szanują. Udam się teraz do miasta i wrócę przed zmrokiem. Cieszcie się spotkaniem, na pewno macie sobie wiele do opowiedzenia. Jozua wyszedł z namiotu, tymczasem niewolnik, czarny jak noc, ustawił przed nimi półmiski z daktylami i dzban wody. Wyszedł równie cicho, jak się pojawił. Izaz przypatrywał się tej scenie w milczeniu. Nie miał odwagi przypominać o swojej obecności. Zdawało mu się, że wuj o nim zapomniał, lecz Tadeusz uśmiechnął się i dał mu znak, by podszedł. – A ten młodzieniec? – To mój siostrzeniec, Izaz. Uczę go rzemiosła skryby. Być może kiedyś będzie pracował w pałacu. To dobry chłopiec, słucha nauk Jezusa. Nagle do namiotu wszedł Marwuz. – Josarze, wybacz, że ci przerywam, lecz Abgar przysłał służącą z pałacu. Nie może doczekać się ciebie i człowieka z Jerozolimy. – Masz rację, Marwuzie, tak się wzruszyłem spotkaniem, że zapomniałem, iż król czeka na nasze wieści. Na pewno chce cię poznać i godnie podjąć, Tadeuszu. Trzeba ci wiedzieć, że Abgar porzucił pogańskie wierzenia i czci teraz Boga jedynego, Naszego Pana i Ojca. A królowa i cały dwór również przyjęli do serca Jezusa. Zbudowaliśmy nawet skromną świątynię, w której gromadzimy się, by modlić się do Boga Ojca i rozmawiać o naukach Jezusa. Spisałem to, co zapamiętałem z jego słów, ale skoro tu jesteś, sam możesz opowiedzieć nam o wszystkim, czego nas uczył, i lepiej niż ja wytłumaczyć, jaki był Jezus i jak postanowił umrzeć, by nas zbawić. – Udajmy się więc do króla – zgodził się Tadeusz – a po drodze opowiesz mi o tym, co się wydarzyło. Pewni kupcy przynieśli do Jerozolimy wieści, jakoby Abgar wyleczył się ze śmiertelnej choroby, dotknąwszy szaty, w którą po śmierci owinięte było ciało Pana. Chcę, byś mi opowiedział o tym cudzie uczynionym przez naszego Zbawiciela i jak zaszczepiłeś wiarę w Niego w tym pięknym mieście. Abgar się niecierpliwił. Królowa, jak zwykle nie odstępując go ani na chwilę, usiłowała go uspokoić. Josar i Tadeusz tak długo nie nadchodzili. Słońce już mocno przypiekało, a ich wciąż nie było. Królowa gorąco pragnęła wysłuchać ucznia Jezusa, by dowiedzieć się jeszcze więcej o Zbawicielu. Poprosi go, by został u nich na zawsze, albo chociaż przez jakiś czas, by wszyscy mogli posłuchać o Panu. On, Abgar, władca tego kwitnącego miasta, nie zawsze rozumiał sens słów Mistrza, lecz przyjmował je z ufnością, albowiem żarliwie wierzył w człowieka, który uleczył go, choć sam już nie żył. Wiedział, że w mieście nie wszyscy pogodzili się z jego zarządzeniem, by zastąpić bogów czczonych tu od zarania dziejów Bogiem bez twarzy, który posłał swego syna na Ziemię, na ukrzyżowanie. Syna, który mimo cierpienia, jakie go czekało, kazał wybaczać wrogom i zapewniał, że łatwiej będzie wejść do nieba nędzarzom niż bogaczom. Niektórzy poddani nadal oddawali w swoich domach cześć bogom przodków, udawali się też do jaskiń w górach, by ofiarowywać wino księżycowemu bogu. Król przymykał na to oko, ponieważ wiedział, że nie może narzucić ludowi nowej wiary i że, jak utrzymywał Josar, z czasem przekona niedowiarków, iż Bóg jest tylko jeden. Poddani nie tyle wątpili w boskość Jezusa, ile myśleli, że jest on po prostu jednym z wielu bogów, takim go też akceptowali, nie odrzucając kultu przekazanego im przez ojców. Josar opowiadał Tadeuszowi, jak stojąc w grocie, w której złożono Jezusa, poczuł potrzebę, by zabrać ze sobą tkaninę, w którą owinięte było jego ciało, wiedząc, iż żaden z jego przyjaciół nie odważy się jej dotknąć, bo zgodnie z żydowskim prawem całun pośmiertny to przedmiot nieczysty. Tadeusz kiwał głową, potwierdzając opowieść przyjaciela. Nie zauważono braku płótna, zapomniano o tym kawałku tkaniny, dopóki nie rozeszły się wieści, że sprawiła ona cud, przywracając zdrowie królowi Abgarowi. Zadziwiło ich to i oczarowało, chociaż towarzysze Jezusa przywykli do cudów. W końcu Tadeusz wyjawił Josarowi powód swego przybycia. – Tomasz zawsze serdecznie cię wspomina. Pamięta, jak nalegałeś, by Nauczyciel udał się do Edessy uzdrowić króla, oraz że Jezus zobowiązał się przysłać tu jednego ze swych apostołów. Dlatego też, dowiedziawszy się, iż całun uzdrowił Abgara i że ty głosisz nauki Zbawiciela, poprosił mnie, bym przyjechał ci pomóc. Pozostanę tak długo, jak długo będziecie mnie potrzebowali, i pomogę ci głosić wśród tych dobrych ludzi Słowo Pańskie. Jednak nadejdzie czas, gdy będę musiał wyjechać, bo wiele jest miast i wielu ludzi, którym powinniśmy nieść prawdę. – Czy chcesz zobaczyć całun? – zapytał Josar. Tadeusz zawahał się. Był Żydem, prawo żydowskie było jego prawem, temu samemu prawu podlegał Zbawiciel. Niemniej ten kawałek tkaniny kupiony przez Józefa z Arymatei, w który owinęli ciało Jezusa, zdawał się być nasączony mocą samego Zbawiciela. Nie wiedział, co powiedzieć, ani jak się zachować. Josar zdawał sobie sprawę, jaką walkę toczy w sumieniu przyjaciel. – Nie martw się, znam wasze prawo i je szanuję – powiedział, kładąc rękę na jego ramieniu. – Nas jednak, mieszkańców tego starego grodu, pośmiertna szata nie mierzi, wolno nam brać ją do rąk. Nie musisz nawet na nią patrzeć, powiem ci tylko tyle: Abgar polecił najlepszemu rzemieślnikowi w Edessie zrobić skrzynię, by schować w niej całun, który znajduje się teraz w bezpiecznym miejscu, pilnie strzeżony przez straże króla. Ta tkanina czyni cuda, uzdrowiła Abgara i wielu innych, którzy zbliżyli się do niej z ufnością i wiarą. Musisz wiedzieć, że krew i pot zostawiły na niej ślad twarzy i ciała Jezusa. Mówię prawdę, przyjacielu. Patrząc na płótno, widzę naszego Nauczyciela i cierpię, wspominając ból, jaki zadali mu Rzymianie. – Nadejdzie taka chwila, że poproszę cię, byś pokazał mi tę cudowną tkaninę, muszę jednak poszukać przyzwolenia w mym sercu, bo oznaczać to będzie złamanie prawa mojego ludu. Dotarli do pałacu. Abgar powitał ich serdecznie. Królowa, stojąc u jego boku, nie potrafiła ukryć podniecenia, z jakim wyczekiwała przybycia apostoła. – Jesteś tu mile widziany jako przyjaciel Jezusa – zapewniła. – Możesz pozostać w naszym mieście jak długo chcesz, będziesz naszym gościem i niczego ci nie zabraknie. Prosimy tylko, byś opowiadał nam o Zbawcy, byś wspominał jego słowa i czyny, ja zaś, jeśli mi na to pozwolisz, poproszę skrybów, by uważnie słuchali twych słów i zapisywali je skrzętnie na pergaminach. Tą drogą ludzie tu i w innych miastach poznają życie i nauki Mistrza. Przez cały dzień i część nocy Tadeusz wraz z Josarem opowiadał królowi i dworzanom o cudach, jakich dokonał Jezus. Tadeusz pozostał w Edessie. Zamieszkał jednak w skromnej izbie w domu położonym w sąsiedztwie domu Josara. Podobnie jak Josar po powrocie z Jerozolimy, nie chciał, by przysłano mu niewolnika do posługi. Uzgodnili z królem, że to Josar będzie jego skrybą i spisze wszystko, co Tadeusz opowie mu o Jezusie. W Nowym Jorku świeciło ostre słońce, co było rzadkie o tej porze roku. Staruszek oderwał wzrok od szyb,które filtrowały poranne światło, wyrwany z zamyślenia przez dzwonek telefonu. Podniósł słuchawkę. W tym gabinecie nie musiał niczego się obawiać, skomplikowany system komunikacji uniemożliwiał założenie podsłuchu. – Słucham – powiedział mocnym głosem. – Pierwszy niemowa jest już w drodze. – Nie było komplikacji? – Korzystają z tych samych kontaktów co poprzednio, to ich utarte, sprawdzone szlaki, a policja niczego nie podejrzewa. – A drugi? – Wyruszy jeszcze dziś w nocy. Trzeci jutro. Przywiezie go ciężarówka, która transportuje śruby i gwoździe. To ten najbardziej nerwowy. – Porozmawiam dziś z naszymi ludźmi w Urfie. Musimy się dowiedzieć, jak zareaguje Addai i co zamierza zrobić. – Będzie wściekły. – Zobaczymy. Czy mamy nowe informacje o człowieku Addaia w katedrze? – Jest bardzo zdenerwowany. Na szczęście nie wzbudza podejrzeń, ponieważ wszyscy myślą, że stary poczciwiec po prostu głęboko przeżywa wypadek. Ani kardynał, ani ten policjant niczego się nie domyślają. – Trzeba nadal mieć go na oku. – Tak będzie. – A nasz brat? – Prowadzą w jego sprawie śledztwo. Kim jest, jakie ma upodobania, w jaki sposób doszedł do stanowiska. Mnie też przesłuchiwali, podobnie jak innych braci. Trzeba przyznać, że ten policjant, Marco Valoni, to inteligentny człowiek i zebrał dobry zespół. – Bądźmy ostrożni. – Będziemy. – W przyszłym tygodniu Boston. – Zjawię się tam. Sofia i Pietro siedzieli w milczeniu. Wyglądali na skrępowanych. Valoni udał się do szefa karabinierów Turynu, a Minerva, Giuseppe i Antonino postanowili pójść na kawę do pobliskiego baru. Wszyscy rozumieli, że muszą zostawić tych dwoje samych, by mogli porozmawiać. Każdy zauważył, że ich stosunki stały się ostatnio napięte. Kiedy Sofia, nie spiesząc się, chowała papiery do teczki, Pietro, zatopiony w myślach, patrzył przez okno na ulicę. Nie odzywał się, bo nie chciał robić Sofii wyrzutów, że nie wtajemniczyła go w operację „Koń trojański”. Sofię zaś gryzło sumienie. Wydawało jej się, że zachowała się dziecinnie, nie mówiąc Pietrowi o swoim pomyśle. – Obraziłeś się na mnie? – zapytała, by przerwać kłopotliwą ciszę. – Skądże. Nie masz obowiązku zwierzać mi się z każdej myśli. – Daj spokój, Pietro, zbyt dobrze cię znam i wiem, kiedy coś ci się nie podoba. – Nie chcę się kłócić. Ty obmyśliłaś plan, mnie się wydaje, że za bardzo się śpieszymy i powinien dojrzeć. Udało ci się jednak przekonać szefa, dobrze się wstrzeliłaś. Zrobimy jak chcesz, od tej pory wszyscy będziemy pracowali tylko nad powodzeniem „Konia trojańskiego”. Nie wracajmy do tego tematu, bo w końcu się zdenerwujemy i będzie awantura. – Zgoda. Zadam ci tylko jedno pytanie: dlaczego uważasz, że to nie jest dobry plan? Dlatego że ja go wymyśliłam, czy po prostu widzisz jakieś słabe strony? – Błędem będzie skrócenie niemowie odsiadki. Zacznie coś podejrzewać i nigdzie nas nie doprowadzi. A co do przesłuchań robotników, proszę bardzo, nie mam nic przeciwko temu, żebyś się tym zajęła. Powiesz mi potem, czy coś się wyjaśniło. Sofia była zadowolona, że Pietro musi wyjechać. Wolała pracować tylko z Giuseppem i Antoninem. Gdyby został z nimi Pietro, nie uniknęliby awantury, a najgorsze, że ucierpiałaby na tym praca. Sofia nie miała na punkcie całunu takiego bzika jak Valoni, ale podobała jej się ta sprawa. Stanowiła wyzwanie. Tak, lepiej, że Pietro wyjeżdża. Minie parę dni i wszystko wróci do normy. W końcu się pogodzą i będzie jak dawniej. |
||
|