"Kanał" - читать интересную книгу автора (Connelly Michael)

2

Kiedy przyjechałem, Graciela McCaleb czekała przed moim domem, przy samochodzie. Dotarła na czas, w przeciwieństwie do mnie. Szybko zaparkowałem pod wiatą i wyskoczyłem, żeby się przywitać. Nie była na mnie zła. Wyglądało, że nie przejęła się moim spóźnieniem.

– Gracielo, strasznie cię przepraszam. Utknąłem w porannym korku na dziesiątce.

– Nie ma sprawy. Nawet mi się tu podoba. Tak tu cicho.

Otworzyłem drzwi. Kiedy je uchyliłem, zaklinowały się na listach, które leżały pod nimi. Musiałem się schylić i wyszarpnąć koperty.

Otworzywszy drzwi, wstałem i zaprosiłem Gracielę do środka. Biorąc pod uwagę okoliczności, nie uśmiechałem się. Ostatni raz widziałem ją na pogrzebie. Dziś wyglądała zaledwie nieco lepiej, gdyż w oczach i kącikach ust wciąż dostrzegałem cierpienie.

Kiedy mijała mnie w ciasnym przedpokoju, poczułem aromat słodkich pomarańczy. Zapamiętałem go z pogrzebu, kiedy ściskałem jej ręce w swoich dłoniach, mówiłem, jak mi jest przykro, i proponowałem wszelką pomoc, jeśli kiedykolwiek będzie jej potrzebować. Wtedy miała na sobie czarny strój, dziś – kwiecistą letnią sukienkę, która lepiej pasowała do tego zapachu. Wskazałem salon i poprosiłem, żeby usiadła na kanapie. Zapytałem, czy napije się czegoś, choć wiedziałem, że w domu nic nie mam, może poza paroma butelkami piwa i wodą z kranu.

– Nie trzeba, panie Bosch. Dziękuję.

– Proszę mi mówić Harry. Nikt nie mówi do mnie „panie

Bosch”.

Spróbowałem uśmiechu, ale nie zadziałał. Zresztą tego się spodziewałem. Wiele w życiu przeszła. Widziałem film. A teraz ta ostatnia tragedia. Usiadłem na krześle naprzeciwko kanapy i czekałem. Odchrząknęła, zanim się odezwała.

– Pewnie się zastanawiasz, dlaczego chciałam z tobą porozmawiać. Przez telefon wiele nie powiedziałam.

– Nic nie szkodzi – odparłem. – Ale i tak mnie to zaciekawiło. Mogę coś dla ciebie zrobić?

Skinęła głową i spuściła wzrok na dłonie, w których trzymała małą torebkę, obszytą czarnymi paciorkami. Wyglądała, jakby kupiła ją na pogrzeb.

– Coś tu nie gra i nie bardzo wiem, do kogo mam się zwrócić. Wystarczająco orientuję się w sprawach Terry'ego – to znaczy, czym on się zajmował – żeby wiedzieć, że nie mogę pójść na policję. Jeszcze nie. Poza tym to oni do mnie przyjdą. Chyba już niedługo. Ale na razie potrzebuję kogoś, komu mogę zaufać, kto mi pomoże. Mogę ci zapłacić.

Wychyliłem się w przód, oparłem łokcie na kolanach i złożyłem razem dłonie. Spotkałem ją tylko raz – właśnie na tym pogrzebie. Jej mąż i ja kiedyś dobrze się znaliśmy, ale dość dawno temu. A teraz było już za późno. Nie wiedziałem, skąd brało się to zaufanie, o którym mówiła.

– Co ci o mnie Terry naopowiadał, że akurat mnie chcesz zaufać? Mnie wybrać. Gracielo, my się nawet dobrze nie znamy.

Kiwnęła głową, jakby potwierdzając, że to dobre pytanie i trafna ocena sytuacji.

– W pewnym momencie naszego małżeństwa Terry mówił mi o wszystkim. Na przykład o ostatniej sprawie, przy której razem pracowaliście. Opowiedział, co się stało i jak nawzajem uratowaliście sobie życie na łodzi. Dlatego myślę, że mogę ci zaufać.

Potaknąłem.

– Raz powiedział mi o tobie coś, co zapamiętałam na zawsze – dodała. – Powiedział, że niektórych rzeczy w tobie nie lubi, wręcz nie znosi. Myślę, że chodziło o twój sposób postępowania. Ale pod kreślił, że biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw, gdyby miał wybrać kogoś do śledztwa w sprawie morderstwa, ze wszystkich agentów i gliniarzy, których znał, wybrałby właśnie ciebie. Bez cienia wątpliwości. Wyjaśnił, że wybrałby ciebie, bo ty nie rezygnujesz.

Zapiekły mnie oczy. Niemal słyszałem, jak Terry McCaleb to mówi.

– Co chcesz, żebym zrobił? – spytałem, choć w zasadzie znałem odpowiedź.

– Zbadaj sprawę jego śmierci.