"Księga powietrza i cieni" - читать интересную книгу автора (Gruber Michael)

13

W przerwach między snem, posiłkami i sporządzaniem niniejszych zapisków czytam sobie teraz Szekspira. Mickey ma tu oczywiście Riverside, nie mówiąc o wszelkiego rodzaju materiałach uzupełniających, leksykonach, pracach krytycznych i tak dalej. Czy mam niby ptaszek dodawać swoje gówienko na szczyt Everestu? Myślę, że nie, choć przyznam, że dzięki Bracegirdle'owi spojrzałem na faceta nieco inaczej. Jak już wspominałem, miałem do czynienia z różnymi twórcami i istotnie dostrzegłem w nich tę samą osobliwą nijakość, jaką nasz Dick zaobserwował u W.S. Rozmawia się z człowiekiem, załatwia sprawy i tak dalej, ale ma się wrażenie, że rozmawia się nie z normalną osobą, tylko z jakąś wymyśloną przez nią fikcyjną postacią. Mam tu na myśli tylko pisarzy; muzycy są całkiem inni, jak wielkie, kudłate dzieci.

Tak się złożyło, że następny ranek, jak informuje mnie mój mały dziennik, spędziłem z muzykiem, którego nazwisko bez wątpienia znacie, jeśli podrygiwaliście w rytmie rocka w latach osiemdziesiątych. Koleś ten napisał muzykę i słowa do co najmniej piętnastu kawałków, które weszły do pierwszej dwudziestki listy przebojów, i (nie zadbawszy o skonsultowanie się z dobrym prawnikiem) przeniósł prawa

na te piosenki na swoją firmę płytową, za co drań będący właścicielem firmy wypłacił mu zaliczkę w wysokości jakichś dwudziestu pięciu tysięcy. I, cholera, łajdak cykał mu jakieś drobne, muzyk zaś zyskał tymczasem sławę, zaliczał trasy koncertowe, zarabiał coraz więcej forsy i świecił na firmamencie przez dwadzieścia lat, choć zespół dawno się rozpadł, a wraz z nim rozproszyły się tłumy fanów. Piosenki jednak stały się klasykami, chodziły we wszystkich amerykańskich stacjach ze starymi hitami, a drań z firmy płytowej sprzedał wielkim korporacjom medialnym wszystko, do czego miał prawa, za sumę bliską miliarda dolarów. I co miał z tego mój muzyk? Ani centa, podobnie jak z emisji swoich kawałków w tych niezliczonych stacjach radiowych, ponieważ, czego praktycznie nikt nie rozumie, jeśli w radiu czy w telewizji puszczają piosenkę, to artysta, który ją wykonuje, nie ma z tego nic. Tylko właściciel praw zgarnia tantiemy..

Zasiadłem więc z przedstawicielami megakorporacji do rozmów i choć przyznali, że mój klient został wycyckany, to przecież zainwestowali majątek w coś, co jest zasadniczo towarem, i fakt, że ten towar pochodzi z trzewi i serca mojego klienta, nie ma tu nic do rzeczy. Muzyk przyjął to, muszę przyznać, całkiem dzielnie. Wyszczerzył tylko zęby i wyraził zdumienie, że wymyślił coś, co przeobraziło się w olbrzymi majątek, na którym bazowało teraz potężne imperium komercyjne, i że on musi się zadowolić tym, że dostarczył tak wielkiej przyjemności tylu ludziom. Jak wspomniałem: duże, kudłate dzieci.

W przeciwieństwie do Szekspira, który zawsze dbał o odpowiedni zarobek. To prawda, sprzedał Hamleta za dziesięć funtów, co dziś trzeba pomnożyć przez jakieś czterdzieści, ale sprzedał go sobie, jako że był akcjonariuszem kompanii teatralnej, która sztukę zakupiła, i prawdopodobnie zarobił znacznie więcej, kiedy Dick Bracegirdle został jego rachmistrzem.

Uciekam w dygresje, bo to, co ma nastąpić, jest bardzo bolesne.

Po spotkaniu z kudłatym dzieciakiem pojechaliśmy z Edem Gellerem i Shelly Grossbart załatwiać z bandą prawników kurewsko trudną i złożoną sprawę; takie rzeczy zdarzają się często w dzisiejszych czasach, kiedy jedna firma medialna kupuje inną. Zabrali mnie ze sobą, ponieważ wiem sporo o zagranicznym prawie autorskim, a zagłębianie się w te kwestie jest bardzo nużące. Nie byłem jednak w najlepszej formie; cały czas myślałem o swojej zaginionej Mirandzie i o tym biednym

głupku muzyku. Nikt z zasiadających przy długim, wypolerowanym stole nie był kudłaty, nikt też nie stworzył niczego, co normalny człowiek chciałby zobaczyć albo usłyszeć. Ktoś poruszył kwestię dzwonków polifonicznych oraz stanowiska Unii Europejskiej w tej sprawie i Ed spojrzał na mnie, bo pracowałem nad tym zagadnieniem intensywnie, ale zacząłem coś bełkotać i okazało się, że moja odpowiedź jest błędna. Musiała mnie wyręczyć Shelly, co zrobiła ze sztucznym ożywieniem.

W każdym razie byłem poza swoim biurem, kiedy zadzwonił telefon, jak się później okazało fatalny. Pani Maldonado nie zostawiła zwykłej drukowanej wiadomości na różowej karteczce w moim koszyku, tylko żółtą notkę pod lampą na biurku, co czyni zwykle wtedy, gdy ktoś telefonuje, a my nie chcemy odebrać. Na ogół oznacza to, że dzwoniła kochanka (choć kochanki rzadko dzwonią do mnie do pracy), ale dziś było inaczej. Podszedłem do pani Maldonado, machając w jej stronę karteczką; wyjaśniła, że dzwoniła Miranda Kellogg z Toronto. Natychmiast wybrałem zapisany numer – zgłosiła się poczta głosowa w Ministerstwie Edukacji i uzyskałem informację, że Mirandy Kellogg nie ma w pracy; czy chciałbym zostawić wiadomość? Używali znajomego systemu z nagranym fabrycznie uprzejmym komunikatem; tylko nazwisko abonenta zostało prawdopodobnie nagrane przez niego samego. Głos był przyjemny, lecz go nie zidentyfikowałem. Zaczęło mi burczeć w brzuchu ze zdenerwowania; nie zostawiłem wiadomości.

Potem zadzwoniłem na policję i umówiłem się z detektywem Murrayem, że udostępni mi akta śledztwa w sprawie Bulstrode'a.

Posłałem po nie Omara i czekając, wybrałem trzykrotnie numer w Toronto. Za trzecim razem dopisało mi szczęście: ktoś podniósł słuchawkę i usłyszałem jakiś nieznajomy głos, niższy i bardziej flegmatyczny od głosu osoby, którą już zaczynałem nazywać „swoją” Mirandą. Powiedziałem nieznajomej, kim jestem, i zapytałem, czy rozmawiam z siostrzenicą zmarłego profesora B., na co odpowiedziała, że tak i że właśnie dowiedziała się o jego śmierci, bo dopiero niedawno wróciła do Toronto. Była w Himalajach, gdzie nikt nie mógł się z nią skontaktować. W Himalajach? Tak, to nadzwyczajne; ktoś zadzwonił do niej pewnego wieczoru i zawiadomił ją, że wygrała wycieczkę krajoznawczą. Miała do wyboru Nepal, Tahiti lub Kenię, a ponieważ zawsze chciała zobaczyć Indie i Nepal, więc zdecydowała się na

tę pierwszą opcję. Początkowo myślała, że to jakiś żart, ale okazało się, że nie; następnego dnia otrzymała przesyłkę z biletami lotniczymi i wszelkimi dokumentami, musiała jednak polecieć jeszcze w tym samym tygodniu, bo w przeciwnym razie rzecz stanie się nieaktualna. Zapytałem ją, kiedy to było, powiedziała, że jakieś sześć, siedem tygodni temu, to znaczy na początku października, tuż przed powrotem Bulstrode'a do Stanów. W każdym razie przeczytała zaraz po przylocie do kraju o śmierci wuja i pomyślała, że powinna zadzwonić, choć przypuszczała, że ciało zostanie przesłane do Oksfordu i odebrane przez Olivera. Dodała też, że nie sądzi, by stary wuj zostawił jakieś pieniądze, bo biedak był spłukany, ale czy mógłbym zatelefonować, kiedy zapoznam się z testamentem? Przypuszczała, że większa część tego, co posiadał, dostanie się Oliverowi, z wyjątkiem należącego kiedyś do jej babci wisiora, który jej swego czasu przyrzekł. Obiecałem, że zadzwonię, i odłożyłem słuchawkę, która ześlizgnęła się na widełki wilgotna od mojego potu.

Natychmiast połączyłem się z naszym wydziałem prawa spadkowego i zostawiłem pilną wiadomość dla Jasmine Ping. Spociłem się jeszcze bardziej i próbowałem się skoncentrować na zagadnieniach własności intelektualnej, ale nie mogłem, choć musiałem napisać odpowiedź w omawianej rano sprawie fuzji firm, przypominającej pożeranie Rodana przez Godzillę. Niestety, słowa nie trafiały do stosownych zakątków mózgu. A potem przyszedł Omar, niosąc dwa wielkie pudła pod pachami; przetrząsnąłem je natychmiast i znalazłem kopię prawdziwego testamentu Bulstrode'a, nie tę fałszywkę, którą pokazała mi moja Miranda. Tak jak przypuszczała prawdziwa Miranda, profesor zapisywał wszystkie materialne dobra Oliverowi Marchowi, wieloletniemu towarzyszowi życia, z wyjątkiem różnych drobiazgów dla konkretnych osób. Stwierdziłem z zadowoleniem, że prawdziwa Miranda dostanie swój wisior. W pudle było także małe, oprawione w skórę zdjęcie profesora Bulstrode'a z młodszą kobietą, która odznaczała się przysadzistą, nieco żabią sylwetką, będącą prawdopodobnie cechą rodzinną Bulstrode'ow. Pomyślałem, że to jest pewnie echt Miranda.

Panna Ping zastała mnie na podłodze pośród rozrzuconych papierów. Bez słowa podałem jej testament, a potem podzieliłem się z nią swoimi podejrzeniami. Usiadła i zagłębiła się w dokument; to było interesujące – przypatrywać się, jak jej

nieskazitelna porcelanowa twarz przeobraża się w maskę demona z rodzaju tych, jakie widuje się na festiwalach chińskich tańców ludowych. Nie jest rzeczą korzystną dla specjalisty od prawa spadkowego przedstawianie sądowi sfałszowanego testamentu. Jasmine rzuciła kilka gorzkich uwag na temat moich romansów, myślę, że trochę niesprawiedliwie, ale nawet się nie broniłem. Chciała wiedzieć, jak mogłem do tego dopuścić, i wyraźnie sugerowała (była zbyt grzeczna, żeby użyć takiego języka), że chyba sperma rzuciła mi się na mózg. Oświadczyła, że należy poinformować o sprawie moich partnerów z kancelarii; przyznałem jej absolutną rację. Zażądała ode mnie zapewnienia, że nie dopuściłem do przejęcia przez oszustkę jakiejkolwiek części majątku przed urzędowym zatwierdzeniem testamentu, i tu musiałem wyznać, że pewna wartościowa rzecz w istocie zniknęła razem z oszustką. Wyjaśniłem, jaka to rzecz, Jasmine zaś poinformowała mnie o czym już wiedziałem – że gdyby prawdziwy spadkobierca chciał z tego zrobić aferę i gdyby zainteresował się tym sąd, zostałbym oskarżony o popełnienie przestępstwa grożącego wydaleniem z palestry. W każdym razie nie mógłbym prowadzić żadnej sprawy związanej z majątkiem Bulstrode'a. Spojrzała na porozrzucane papiery wzrokiem niezbyt przyjemnym i pełnym niesmaku, jak gdybym szperał w pozostawionym przez zmarłego dobytku, licząc na jakąś przeoczoną skarbonkę. Bez dalszej dyskusji zadzwoniła do szefa kancelarii, mówiąc, że trzeba jak najszybciej wynieść pewne dokumenty. Kiedy z nim rozmawiała, udało mi się wsunąć notatnik Bulstrode'a pod biurową sofę.

Przyszli dwaj krzepcy tragarze, załadowali papiery i wynieśli pudła. Kiedy tylko zostałem sam, wyciągnąłem notatnik i przekartkowałem go pośpiesznie, przeglądając zapiski z ostatnich tygodni poprzedzających śmierć Bulstrode'a. Znalazłem to, czego szukałem: pod datą dwudziesty czwarty lipca, godzina jedenasta trzydzieści, zanotowano: „Rkp. Sz.? Carolyn R. Crosetti”. To musiało być to: fałszywa Miranda wspominała kiedyś o niejakiej Carolyn, która była zamieszana w sprawę, no i jeszcze to „Rkp. Sz.”. Carolyn R. Crosetti musiała być osobą, która sprzedała manuskrypt, albo agentką tejże. Popędziłem do sekretariatu, skserowałem odpowiednią stronę, dałem pani Maldonado notatnik, mówiąc, że to część materiałów do sprawy Bulstrode'a, w jakiś niepojęty sposób przeoczona, i poleciłem jej, żeby niezwłocznie przekazała notes pani Ping. Myślę, że było to pierwsze rozmyślne

kłamstwo, jakim poczęstowałem panią M., i zarazem jeszcze bardziej dobitna oznaka mojej degrengolady niż pomyłka z testamentem i pogarda ze strony Jasmine. To okropne, po prostu okropne, kiedy prawnik zaczyna okłamywać swoją sekretarkę.

Nazwisko Crosetti nie jest na szczęście szczególnie pospolite. Po przewertowaniu książki telefonicznej centrum Nowego Jorku i jego przedmieść znalazłem tylko dwadzieścia osiem osób o takim nazwisku, ale nie Carolyn R. Crosetti. Wróciłem do biura ze skopiowaną listą i zacząłem wybierać numery na swojej komórce. Oczywiście o tej porze tylko ludzie starsi lub chorzy byli w domu, a nie chciałem zostawiać zbyt wielu wiadomości na sekretarkach. Z jakichś niejasnych dla samego siebie powodów zacząłem od przedmieść i przechodziłem stopniowo do śródmieścia. Byłem przy Queens, gdy zajrzała do mnie pani M. i powiedziała, że chce się ze mną natychmiast widzieć pan Geller. Skinąłem głową i dalej wybierałem numery. Po wysłuchaniu licznych sekretarek i milczących telefonach usłyszałem głos kobiety, która mówiła gardłowym nowojorskim akcentem z warstewką kulturalnego nalotu. Zapytałem ją, czy zna może Carolyn Crosetti, na co odparła, że zna prawdopodobnie wszystkich Crosettich z nowojorskiego obszaru statystycznego i że taka osoba nie istnieje. Po krótkiej pauzie roześmiała się i dodała:

– Chyba, że mój syn się ożenił i nie powiedział mi o tym.

– Z kim? – zapytałem.

Znów pauza i po chwili bardziej oficjalnym głosem:

– A kto mówi?

W tym momencie spojrzałem na kartkę z notesu Bulstrode'a i zorientowałem się, że popełniłem drobną pomyłkę. Bulstrode bazgrał niedbałym, „lekarskim” pismem i jego notka o spotkaniu dwudziestego czwartego lipca wyszła poza kreskę oddzielającą ten dzień od poprzedniego. A więc to nie było „Carolyn R. Crosetti”, lecz

Carolyn R.

A. Crosetti

Postanowiłem odpowiedzieć swojej rozmówczyni na wpół szczerze i przedstawiłem się:

– Nazywam się Jacob Mishkin, dzwonię z kancelarii adwokackiej Geller Linz Grossbart and Mishkin. Jestem prawnikiem, zajmuję się spadkiem po profesorze Bulstrodzie i próbuję prześledzić pewną transakcję, jakiej dokonał profesor w lipcu. Znalazłem w jego notesie zapisek o spotkaniu z A. Crosettim i Carolyn R. Czy pani coś o tym wiadomo?

– Owszem – odpowiedziała kobieta. – Albert Crosetti to mój syn. Chodzi, jak przypuszczam, o manuskrypt?

Słysząc te słowa, poczułem nagłą ulgę.

– Tak! Właśnie! – wykrzyknąłem i zabrakło mi słów, bo nie wiedziałem, czy rozmawiam z matką złodzieja, ofiary czy łajdaka?

– No i…? – zapytała kobieta.

– Nie rozumiem…

– Czy sąd zamierza jakoś wynagrodzić straty poniesione przez mojego syna, którego pański zmarły klient nakłonił nikczemnym podstępem do sprzedaży cennego siedemnastowiecznego manuskryptu za psie pieniądze?

A więc ofiara.

– To jest oczywiście sprawa do dyskusji, pani Crosetti – powiedziałem.

– Mam nadzieję.

– Powinniśmy się spotkać.

– Mój prawnik skontaktuje się z panem. Do widzenia, panie Mishkin.

Chciałem natychmiast zadzwonić do niej jeszcze raz, ale teraz drzwi mojego gabinetu zablokowała masywna, wojownicza sylweta Eda Gellera. Na papierze wszyscy partnerzy kancelarii Geller Linz Grossbart i Mishkin są równorzędni, ale, jak to często bywa w takich firmach, władza przechodzi do tego, kto jej najbardziej pragnie, a w przypadku naszej kancelarii tym spragnionym był Ed i to on najczęściej stawiał na swoim. Poza tym wraz z Martym Linzem byli założycielami, a zatem partnerami równiejszymi. Ed aż podrygiwał z wściekłości, pewnie dlatego, że wezwany nie przyszedłem natychmiast, przez co teraz musiał rozmawiać ze mną na stojąco, a nie zza swojego biurka, które stoi na podwyższeniu, otoczone fotelami, w których człowiek głęboko się zapada. Wolałem nie wstawać, by nie górować nad nim wzrostem.

– Pewnie rozmawiałeś z Jasmine? – zacząłem.

– Owszem, rozmawiałem – odparł. – I czy mógłbyś mi łaskawie powiedzieć, co się tu, do jasnej cholery, dzieje?

– To tylko nieporozumienie, Ed. Jestem pewien, że wszystko się szybko wyjaśni.

– Aha. Więc nie przywłaszczyłeś sobie pewnej wartościowej części masy spadkowej swego klienta i nie przekazałeś jej swojej przyjaciółce?

– Nie, padłem ofiarą oszustwa. Pewna kobieta przedstawiła się jako spadkobierczyni majątku Bulstrode'a, pokazując mi testament, który wyglądał na autentyczny…

– Czy to my go sporządziliśmy?

– Nie. Przypuszczałem, że został znaleziony po śmierci Bulstrode'a wśród jego rzeczy osobistych. Ja… to znaczy byliśmy zaangażowani w sprawę tylko w ograniczonym zakresie: chodziło o oddanie w bezpieczny depozyt pewnego dokumentu, pomoc w ustaleniu jego statusu, a także wyjaśnienie kwestii praw autorskich do niego i do innych podobnych dokumentów, jakie mogą się z nim wiązać.

– Wiązać? W jaki sposób?

Zaczerpnąłem powietrza.

– Chodziło o siedemnastowieczny dokument sporządzony prawdopodobnie

przez człowieka, który znał Williama Szekspira. Oprócz tego, że miał wartość naukową, zresztą dużą, zawierał też sugestię, że istnieje nieznana sztuka Szekspira

w rękopisie, i dostarczał pewnych wskazówek, gdzie należałoby jej szukać.

Ed jest bardzo dobrym prawnikiem procesowym, o czym chyba już wspominałem, a dobry prawnik procesowy nie okazuje nigdy zaskoczenia. Ale teraz rozdziawił usta.

– Ja pieprzę! I to było poświadczone jako autentyk?

– Nie wiadomo, ale Bulstrode uważał, że to autentyk, a był on jednym z najwybitniejszych ekspertów w tej dziedzinie.

– I ta rzecz, ten siedemnastowieczny dokument, jest teraz w rękach tej twojej panienki oszustki?

– Nie nazwałbym jej tak. Zgadza się, jest w jej rękach.

Przeciągnął dłonią po swoich wszczepionych włosach.

– Nie rozumiem. Jak mogłeś być tak głupi? Chwilę, nie odpowiadaj! Dymałeś tę panienkę.

– Chcesz usłyszeć całą historię, Ed?

– Owszem, chcę. Ale chodźmy najpierw do mojego gabinetu.

Tak to mniej więcej wyglądało plus jeszcze więcej obscenicznych wyrażonek. Ed należy do prawników, którzy utożsamiają twardość charakteru ze swobodnym użyciem dosadnego języka. Podczas tego krótkiego spaceru, odprowadzany pełnymi współczucia spojrzeniami personelu, zastanawiałem się, czy zdołam zataić pewne istotne fakty przed jednym z najlepszych nowojorskich speców od krzyżowego przesłuchania. Nie, bolesna prawda musiała w końcu wyjść na jaw, ale nie moje przypuszczenia, nie moje plany. Zasiedliśmy na wyznaczonych sobie miejscach, podałem mu podstawowe fakty, a kiedy już wyciągnął ze mnie tyle, by uznać to za satysfakcjonujące, oznajmił, że musimy zawiadomić policję, a następnie skontaktować się z rzeczywistym spadkobiercą, Oliverem Marchem, i powiadomić go o tym, co się stało. Jednak to nie ja miałem wziąć na siebie ten obowiązek. Odkąd zajęliśmy się tą sprawą, dostrzegł u mnie wyraźne objawy roztargnienia; musiałem się z nim zgodzić. Omówiliśmy moje żałosne wystąpienie podczas porannego spotkania; Ed podkreślił, że planowana fuzja firm medialnych wiązała się z interesami pewnych ważnych klientów i że jest mało prawdopodobne, abym w swoim obecnym stanie ducha dobrze im się przysłużył. Zasugerował mi wzięcie krótkiego urlopu, a potem przybrał dobroduszny ton, jakiego nigdy nie używał w stosunku do mnie; wyglądało to trochę tak, jakby King Kong zajął się pomocą społeczną, zamiast rozwalać Manhattan. Ed zaczął truć, jak bardzo było mu przykro, kiedy rozstaliśmy się z Amalie, i jak często zastanawiał się nad tym, że od tamtego czasu nie jestem już tym samym człowiekiem. Kiedy tylko to powiedział, kiedy te słowa uleciały w powietrze, doznałem uczucia, jakby pękł mi w głowie jakiś balon, i… trudno to opisać, bo nie było w tym żadnej mistyki, żadnego pozacielesnego doświadczenia, raczej głębokie poczucie obcości. Miałem wrażenie, że Ed nawija o kimś, kto w gruncie rzeczy nie jest mną.

Było to w przewrotny sposób dość interesujące: nie wiem dlaczego, ale pomyślałem o ostatnich dniach życia mojej matki i zacząłem się zastanawiać, czy tak

właśnie się wtedy czuła, sama w zagraconym mieszkaniu, bez dzieci, które już odeszły (owszem, ja zostałem, ale czy nie dawałem do zrozumienia, że trzyma mnie przy niej tylko ponury obowiązek?), z głupią pracą po co to ciągnąć, jaki w tym sens? Ed mówił teraz o przekazaniu moich zadań różnym współpracownikom – „tylko chwilowo, dopóki nie staniesz na nogi” dotyczyło to także sprawy dzwonków polifonicznych do komórek. I to zdanie opanowało bez reszty mój umysł (dzwonki polifoniczne! DZWONKI POLIFONICZNE!!!). Absurdalność tego wszystkiego uderzyła mnie w twarz jak rzucony tort: oto siedzimy sobie, dorośli mężczyźni, istoty ludzkie, ukoronowanie dzieła stworzenia, zatroskani o to, by pieniądze zostały wypłacone, komu trzeba, ilekroć komórka jakiegoś idioty zaśpiewa bi bi-bup zamiast ding ding – i wiązało się to w dziwny sposób z uczuciem wyobcowania i wspomnieniami o matce. Zacząłem płakać i śmiać się jednocześnie. I nie mogłem przestać przez boleśnie długą chwilę.

Wezwano panią Maldonado, która była na tyle rozsądna, aby zadzwonić po Omara. Podjechał pod boczne wyjście i błyskawicznie zabrał mnie stamtąd, żebym nie wprawiał nikogo w zakłopotanie i nie straszył sekretarek. W drodze do domu spytałem go, czy myślał kiedyś o samobójstwie. Przyznał, że owszem, zastanawiał się nad tym po śmierci swego najmłodszego chłopaka, który zginął od strzału w głowę, gdy rzucał kamieniami w żołnierzy podczas pierwszej intifady. Omar chciał wtedy wysadzić się w powietrze, zabijając przy okazji kilku Izraelczyków, a w al Fatah byli wtedy tacy, którzy do tego zachęcali. Ale potem pomyślał, że byłby to grzech zabić siebie i zwyczajnych ludzi. Najpierw zabić kogoś u władzy, a dopiero potem umrzeć – to zupełnie inna sprawa, ale nikt nigdy nie dał mu ku temu okazji. Nie pozostało więc nic innego, jak tylko wyjechać do Ameryki.

To właśnie tamtego popołudnia wyciągnąłem ze schowka na szczotki pistolet, który mam przed sobą, i po raz pierwszy zadałem sobie poważnie słynne pytanie Camusa, jako że, niestety, byłem już w Ameryce. Wetknąłem sobie nawet lufę do ust, żeby poczuć smak śmierci, i uruchomiłem na krótko wyobraźnię, zastanawiając się, komu właściwie przysporzyłbym zmartwień swoją śmiercią akurat w tym momencie. Amalie odczułaby ulgę i mogłaby bez przeszkód poślubić kogoś, kto byłby bardziej jej godny niż ja. Dzieci, prawdę powiedziawszy, nie bardzo wiedziały,

że w ogóle żyję. Paul by się wkurzył, ale w końcu by się z tym pogodził. Miriam sięgnęłaby po swoje leki i brałaby je przez parę miesięcy. Ingrid postarałaby się o nowego kochanka, podobnego do mnie pod każdym istotnym względem. Omar dostałby lincolna i sporą sumkę, więc i on by na tym skorzystał.

Oczywiście nie pociągnąłem wtedy za spust, skoro siedzę tu teraz i piszę. Właściwie otrząsnąłem się z histerii bardzo szybko, co jest jedną z pozytywnych cech człowieka płytkiego jak talerz. Nie położyłem się też na tydzień do łóżka, nie przestałem jeść ani się golić. Pomyślałem wtedy, że osobowość Jake'a wskoczy z powrotem na swoje miejsce i że będę ciągnął to, co było dotąd moim życiem, tyle że bez dzwonków polifonicznych. Teraz wydaje mi się, że ocaliła mnie ciekawość. Chciałem się dowiedzieć, jak poszło Bracegirdle'owi ze szpiegowaniem, przekonać się, czy ta sztuka naprawdę istniała, i poznać Osipa Szwanowa. Tak, ciekawość i umiarkowana żądza rewanżu. Pragnąłem się też dowiedzieć, czyje intrygi spieprzyły mi życie, i dorwać kobietę, która grała Mirandę Kellogg, a mnie zagrała na nosie.

Byłem umówiony ze Szwanowem o dziesiątej w SoHo, ale wcześniej musiałem pojechać do nieco bardziej eleganckiej dzielnicy, bo obiecałem odwieźć Imogen na próbę szkolną. Pani Rylands, instruktorka teatralna w Copley Academy, wystawia co trzy lata Sen nocy letniej, na zmianę z R. i J. i Burzą. Rok wcześniej Imo grała duszka, ale teraz dostała rolę Tytanii i była z tego powodu bardzo dumna. Nie oglądałem jej poprzedniego występu, bo, jak już chyba wspomniałem, nie chodzę do teatru. Nie żebym nie lubił współczesnych przedstawień. Po prostu nie mogę wysiedzieć w pogrążonej w półmroku sali, patrząc na żywych aktorów na scenie. Zaczynałem się dusić trzy minuty po podniesieniu kurtyny, nie mogłem oddychać, imadło zaciskało się boleśnie wokół mojej czaszki, a przewód pokarmowy chciał wydalić swoją zawartość, i to z obu końców. Moja siostra ma oczywiście rację, kiedy mówi, że powinienem sobie zbadać głowę, czego zresztą odmawiam.

Nie przeszkadzają mi natomiast próby, kiedy to światła się palą, ludzie kręcą się po sali, reżyser wydaje polecenia, aktorzy mylą się i opuszczają kwestie. Jest to

nawet zabawne i w niczym nie przypomina sytuacji, kiedy człowiek siedzi w ciemnościach, przykuty do miejsca i zmuszony do milczenia, podczas gdy żywi ludzie w upiornej charakteryzacji udają, że są kimś innym niż w rzeczywistości, tak jak ja.

Kiedy dotarłem do domu swojej żony, Imogen czekała już na stopniach ganku, rozmawiając z kilkoma młodymi ludźmi. Domyśliłem się, że przyjechali białym explorerem ze złoceniami, który parkował z otwartym bagażnikiem, żeby i inni mogli sobie posłuchać muzyki tak głośnej, że obudziłaby zmarłego. Moja córka najwyraźniej doskonale się bawiła, a ja z niechęcią przerwałem tę imprezę. Młodzi ludzie pozdrowili mnie uprzejmie, bo zostali przysłani przez Paula i mieli oko na mój dom, tak jak mi to przyrzekł. Imogen robiła wrażenie trochę złej, kiedy, już w lincolnie, jej o tym powiedziałem, bo myślała, że popełnia jakieś wykroczenie, zabawiając rozmową kilku członków gangu ulicznego. Kiedy sprawa się wyjaśniła, pojechaliśmy do szkoły w milczeniu, przynajmniej z mojej strony; Imogen zaczęła natychmiast rozmawiać przez komórkę z dziewczynami, z którymi właśnie spędziła cały dzień i z którymi miała się za chwilę zobaczyć. Wszystko lepsze niż miła pogawędka z tatą.

No cóż, nie ma to jak Szekspir, nawet wystawiany przez dzieci. Pani Rylands lubi Sen nocy letniej, bo może obsadzić w tej sztuce uczniów w różnym wieku, zarówno ze szkoły podstawowej, jak i z gimnazjum; jest na tyle pewna siebie, że daje prościutkie role elfów najmłodszym dzieciom, nieco starszym te bardziej skomplikowane, pierwszo- i drugoklasistów obsadza jako królów, królowe i kochanków, a najstarsze dzieci grają „prostych rzemieślników”. Gdy chłopcy zaczynają brykać i rżeć ze śmiechu, mówi im, że największe role kobiece we wszystkich dramatach grali kiedyś dwunastoletni chłopcy i nikomu nie wydawało się to śmieszne, a teraz przynajmniej wy, wielkie draby, gracie mężczyzn! I co zdumiewające, kiedy te szczerozłote kwestie płyną z ich ust, potrafią na tę chwilę porzucić piekło nastoletniego narcyzmu i zadomowić się w szerszym, bogatszym świecie. Tak przynajmniej ja to odbieram. Patrzyłem, jak moja córka wchodzi w pierwszej scenie drugiego aktu i wygłasza swój wielki monolog: O, to są tylko fałszerstwa zazdrości. Nie wiem, gdzie się tego nauczyła, skąd wie, jak mówić:

Zejść się nie możem od początku lata

Na wzgórzu, łące, w gaju lub na błoniu,

Gdzie zdrój wśród głazów, strumyk szemrze w trzcinie,

Lub na piaszczystym brzegowisku morza -

Zejść się na tańce przy wiatrów poświście…

i jak operować mimiką i gestem, by stworzyć wizję tańca elfów. Pani Rylands była także oczarowana, jest więc pewne, że Imogen w przyszłym roku będzie Julią i poruszy serca widowni.

Jak wspomniałem, bardzo lubię próby i myślę, że obecność na nich wynagradza mi trochę to, co tracę, nie chodząc do teatru. Poza tym w sali roiło się od ślicznych młodych ciał i ich zachwycających mam, co również było miłe. Wymieniłem parę maślanych spojrzeń z kobietami, co nasunęło mi myśli o Ingrid. Kiedy Imogen skończyła swoją scenę, wyszedłem i zadzwoniłem do Tarrytown, żeby się dowiedzieć, czy mogę przyjść po spotkaniu z Rosjaninem, ale Ingrid potraktowała mnie chłodno i oznajmiła, że ma jakąś pilną robotę. Zawsze miałem nosa do kłamstw telefonicznych i wyczułem je także tym razem. To nie było w ogóle w stylu Ingrid, zwykle bardzo prostolinijnej. Czyżby miała nowego kochanka? Prawdopodobnie. Czy mnie to obeszło? Tak, odrobinę. Zawsze się trochę przejmuję, ale nie aż tak bardzo. Można powiedzieć, że stąd te wszystkie gwałtowne zwroty w moim życiu uczuciowym.

Po próbie zapytałem Imogen, czy chce gdzieś jechać. W przeszłości, kiedy była ukochaną córeczką tatusia, uwielbiała, jak ją zabierałem do jakiejś miejscowej restauracji i stawiałem jej lody z owocami, ale to już nie te czasy. Imogen uważa, że rozwód to nudziarstwo, praktycznie wszyscy jej rówieśnicy to dzieci z tak zwanych rozbitych rodzin, a ona wolałaby zachować status „nierozbitej”. Nie wiem zresztą. Nie mam pojęcia, co dzieje się w jej ślicznej główce. Jechaliśmy zatem do domu w niemal całkowitym milczeniu, choć zdążyła mi oznajmić, że Mały Kujon spędził ostatni tydzień, drukując niezliczone stronice z wykresami genealogicznymi, i że nikt (to znaczy ona), nie mógł skorzystać z drukarki. I czy wobec tego

mógłbym mu coś powiedzieć? Mama daje mu wszystko, czego on tylko zapragnie. Obiecałem, że z nim porozmawiam, i kiedy przyjechaliśmy do domu Amalie, rzeczywiście tak zrobiłem.

W całym tym zamieszaniu zapomniałem niemal o zadaniu, jakie powierzyłem synowi, ale, jak już od dawna wiem, Niko potrafi sprawić, że jego obsesje i natręctwa wyglądają niczym elfy tańczące na „piaszczystym brzegowisku morza”. Znalazłem go w pokoju komputerowym, układającego kartki na długim blacie ustawionym na kozłach. Robił to z niezwykłą precyzją, z zachowaniem jednakowych odstępów pomiędzy szeregami. Obserwowałem go przez dłuższy czas, zanim się odezwałem:

– Słuchaj, Niko, Imogen mówi, że znalazłeś coś dla mnie. Coś o Bracegirdle'u?

– Tak, znalazłem – odparł Niko.

Jedną z zalet firm zajmujących się tego rodzaju poszukiwaniami jest to, że ich researcherzy przychodzą, udzielają człowiekowi najlepszej odpowiedzi, jaką udało im się znaleźć, biorą czek i znikają. Ale kiedy prosi się o coś Niko, dostaje się całą historię z wyczerpującymi szczegółami, od pierwszych prób, z opisem zastosowanej logiki plus wszystkich przyjętych strategii, źródeł, naświetleniem wszelkich fałszywych tropów i prezentacją każdego odkrytego faktu. Jako normalna istota ludzka podsumuję:

Nasz Bracegirdle miał syna, także Richarda, który nie zmarł w dzieciństwie, ożenił się i miał siedmioro dzieci; pięcioro dożyło późnego wieku, założyło rodzinę i też miało dzieci. Pod koniec XVII i w XVIII wieku mężczyzn ciągnęło na morze lub do wojska, gdzie zostawali oficerami. Jeden z Bracegirdle'ow dowodził baterią w armii Wolfe'a na Równinie Abrahama pod Montrealem, inny służył w randze kapitana fizylierów pod Plessy. Byli także wielorybnikami i handlarzami niewolników; rzecz kończyła się na… ostatnim męskim potomku, który zmarł w 1923 roku na skutek ran odniesionych podczas pierwszej wojny światowej.

No tak, pomysł był dobry, ale nie dał spodziewanego rezultatu; myślałem o jakimś rodzinnym skarbie, kuferku starych papierzysk na strychu, które okażą się nieznaną dotąd sztuką Szekspira. Popatrzyłem na syna i jego bezużyteczną robotę

i poczułem ukłucie smutku. Miałem ochotę przygarnąć go do siebie, ale się powstrzymałem.

– Szkoda, Niko powiedziałem. Ale warto było próbować. Nie zauważyłeś przypadkiem, czy kręcą się tu jacyś rosyjscy gangsterzy?

– Nie. Kręcą się jacyś dwaj czarni. Jeden ma białego forda explorera z nowojorską rejestracją HYT-620, a drugi zielonego pacera z numerem IOL-871. Nie skończyłem z tymi potomkami. Odszukałem tylko mężczyzn.

– Są jeszcze kobiety?

– Owszem. Przeciętnie połowa to kobiety. Troje z dzieci Richarda Bracegirdle'a juniora to córki. Najstarsza, Lucinda Anne, wyszła za mąż za Martina Lewesa w tysiąc sześćset osiemdziesiątym pierwszym roku…

I zaczęło się. Nie słuchałem go ze szczególną uwagą. Przebywanie z Niko przypomina często siedzenie na brzegu rwącego strumienia, co działa dziwnie kojąco. Myślałem o bliskim spotkaniu z Rosjaninem, o dzisiejszym popołudniowym załamaniu, a także o tym, jak będzie wyglądał mój następny układ seksualny, pod tym wszystkim zaś pulsowała wielka rana: Miranda Kellogg. Opowieść Niko dobiegła końca. Pozbierał poukładane starannie stosiki papieru i pieczołowicie je pospinał. Powiedział, że będę musiał je zabrać, bo matka twierdzi, że ma za dużo wszelkiej dokumentacji, a on sam stracił zainteresowanie genealogią Bracegirdle'ow. Odwrócił się do monitora, założył słuchawki i odpłynął. Znalazłem dużą kopertę, wetknąłem do niej papiery i też odpłynąłem. Nie zobaczyłem się z Amalie ani jej nie szukałem, choć byłem świadom jej obecności w domu, tak jak czuje się nadciągającą wojnę.

„Rasputin” to niewielka sieć punktów typu fast food założona przez parę imigrantów z Rosji, jedna z niezliczonych prób znalezienia kolejnej niszy na tym rynku. Podawali tam rozmaite pierożki, barszcz, rosyjskie ciasta i mocną herbatę w wysokich szklankach. Wnętrza utrzymane są w stylu „nasz stary, zacny Związek Radziecki”: socrealistyczne plakaty, terakota na podłodze, obsługa w rubaszkach i długich spódnicach, parujące samowary i przemyślnie poukładane militaria Armii Czerwonej. Jadłospisy wydrukowane pseudocyrylicą, z odwróconym „R” i tak dalej. Omar podwiózł mnie za pięć dziesiąta do jedynego tajskiego baru na

Manhattanie, na Lafayette Street, i przyczaił się w lincolnie na wypadek, gdyby nasz gangster próbował jakichś paskudnych numerów.

W środku było nawet przyjemnie: parność, woń cynamonu i zapach kapusty. Usiadłem pod oprawionym w bogato zdobioną ramę portretem patrona baru, tyłem do ściany, twarzą do wyjścia, i zamówiłem herbatę i pierożki. Stoliki były zajęte mniej więcej w połowie, głównie przez okolicznych mieszkańców, znudzonych modnymi chińskimi i włoskimi knajpkami. O dziesiątej do baru wszedł mężczyzna i stanął przed moim stolikiem. Wstałem, by uścisnąć jego wyciągniętą dłoń; przybysz usiadł i rozejrzał się z uśmiechem po salce. Był mniej więcej w moim wieku, o połowę szczuplejszy, miał gęste szpakowate włosy, długi nos i inteligentne, głęboko osadzone czarne oczy. Nosił flauszowy płaszcz, czarny golf i modną…

Ach, czy to, kurwa, ma znaczenie, jak wyglądał albo co miał na sobie?! Wróciłem właśnie z przechadzki po wiejskiej posiadłości Mickeya. Wszędzie panuje cisza, wokół snują się poranne mgły. Zajrzałem do szopy, w której stała łódź, do stacji pomp i do garażu na dwa samochody, gdzie zaparkowałem wynajętego ca-dillaca escalade, pojazd tak obszerny, że prawie się mieściłem w fotelu kierowcy. Teraz rozumiem, dlaczego jest tak popularny wśród tęgich Amerykanów. Obok tego wozu stoi harley-davidson Electra Glide, który Mickey kupił przed laty, gdy ja nabyłem motocykl BMW; jak przypuszczam, chciał mi pokazać, że on też jest chojrak, choć ja kupiłem swoją maszynę dlatego, że nie mogłem sobie pozwolić na utrzymanie samochodu.

Małe śniadanko i oto znów jestem przy klawiaturze.

Rozglądałem się zapewne pytającym wzrokiem, bo Szwanow spytał: „Cóż to, spodziewał się pan kogoś innego?”, na co odparłem, że według powszechnych wyobrażeń rosyjscy gangsterzy zawsze podróżują z obstawą. Roześmiał się, pokazując zęby z kosztownymi koronkami, założonymi w jednej z przemysłowych demokracji.

– Tak, sześciu zbirów w skórzanych kurtkach i kilka ukraińskich dziwek Chce pan, to zadzwonię.

Mówił po angielsku prawie bez akcentu, tylko czasem opuszczał przedimki i zaimki, rzecz typowa dla ludzi, których macierzysty język jest bogaty w formy fleksyjne. Miał wyraźnie ochotę pogawędzić, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi, którzy spotykają się po krótkim czasie. Pomyślałem, że zrobię mu przyjemność, więc zaczęliśmy rozmawiać o mojej siostrze i jej bajecznej karierze. Potem przerzuciliśmy się na Rasputina; powiedział, że był jednym z pierwszych inwestorów, a ja spytałem żartem, czy złożył komuś ofertę nie do odrzucenia.

Jego uśmiech nieco przygasł.

– Panie Mishkin, nie wiem, za kogo mnie pan uważa, a więc pozwoli pan, że coś wyjaśnię, aby uniknąć nieporozumień. Jestem biznesmenem. W przeszłości pracowałem dla radzieckiego rządu, jak każdy, ale od piętnastu lat zajmuję się biznesem. Prowadzę interesy w Rosji, na Ukrainie, w Kazachstanie, w Izraelu, a także tutaj. Chciałby pan pewnie wiedzieć, jakiego to rodzaju interesy. Przede wszystkim jestem inwestorem. Ktoś ma pomysł, ja mam pieniądze, a także kontakty. Kontakty są bardzo ważne w rosyjskim społeczeństwie, bo w taki właśnie sposób uczyliśmy się robić interesy w przeszłości. Zaufanie, rozumie pan? Nie mamy tego, co nazywacie zasadami w biznesie, systemu sądownictwa i tak dalej. W zamian za swoją inwestycję zostałem udziałowcem, zupełnie jak na nowojorskiej giełdzie.

– Jest pan rekinem pożyczkowym zauważyłem.

– Tak jak Citycorp i J.P. Morgan Chase. Myśli pan, że oni nie biorą wysokiego procentu? Ja udzielam wysoko oprocentowanych kredytów ludziom z tak zwaną złą przeszłością, nikt inny nie da im takich pieniędzy, a więc przychodzą do Szwanowa, dają mi pewną część i w ten sposób wszyscy są zadowoleni.

– A jeśli nie są zadowoleni, ma pan ludzi, którzy przychodzą i łamią im nogi, co jest jedyną rzeczą, jaka odróżnia pana od banku Morgan Chase.

Znów się uśmiechnął. Machnął lekceważąco ręką.

– Przepraszam, nie mam nic wspólnego z tymi typami od długów. To specjalność całkiem innych firm.

– Specjalność?

– Właśnie. Kupuje pan parę butów firmy Nike, a skąd pan wie, gdzie są robione? Może w Chinach przez jakąś uprowadzoną, przykutą do maszyny dziewczynę,

którą głodzą i biją. Jest napis „Nike”, tylko tyle pan wie, szacowna firma. Myślę, że nawet oni nie mają pojęcia, kto dla nich produkuje. Jeśli chce pan być taki czysty, powinien pan być księdzem, a nie zajmować się biznesem. Zgadza się pan?

– Nie bardzo. A skoro już mówimy o uprowadzonych dziewczynach, to myślę, że jedna z pana wyspecjalizowanych firm napadła przedwczoraj na mojego pracownika i uprowadziła z mojego domu młodą dziewczynę.

Szwanow przywołał gestem kelnerkę i zamówił herbatę i bliny. Kiedy się oddaliła, spytał:

– A dlaczego, według pana, miałbym to robić?

– Może sam pan mi powie.

Zignorował moje słowa i spojrzał zimno.

– Uprowadzenie jest poważnym przestępstwem. Myślę, że powiadomił pan władze?

– O napaści na mojego pracownika tak. Ale nie o uprowadzeniu. Wolę, żeby pozostało to między nami biznesmenami.

Kelnerka przyniosła zamówione bliny znacznie szybciej niż moje pierogi.

Szwanow napił się herbaty, napoczął blina, westchnął i powiedział:

– Niech pan posłucha, panie Mishkin, obaj jesteśmy zapracowanymi ludźmi, więc przejdźmy od razu do rzeczy, dobrze? Opowiem panu, jak było. Ten cały profesor Bulstrode przychodzi do mnie i mówi: „Szwanow, mam klucz do wielkiego skarbu kultury i zwracam się do pana jako człowieka kulturalnego, żeby pomógł mi pan go znaleźć i przywrócić światu. Potrzebuję w tym celu drobnej sumy pieniędzy”. Na to ja: „Oczywiście, profesorze, proszę, oto dwadzieścia tysięcy dolarów; jeśli będzie pan potrzebował więcej, niech pań powie”. Rozumie pan, nawet taki człowiek interesu jak ja ma duszę i nie chce spędzić całego życia w łaźni i przy pierożkach albo w barach z dziewczętami, poza tym widziałem w tym potencjalne źródło gotówki dla swojej firmy. A więc dałem mu pieniądze na poszukiwanie tego skarbu. Potem wyjechał z kraju i słuch po nim zaginął. Minęło kilka tygodni i dostałem niepokojącą wiadomość z wiarygodnego źródła. Powiedziano mi, że profesor wrócił i że znalazł swój skarb, ale nie chce się nim dzielić ze Szwanowem. Co więc robię? Dzwonię do niego, a on wszystkiemu zaprzecza nie ma skarbu,

trafił na ślepy zaułek. W mojej branży ludzie często nie chcą się dzielić zyskami i wtedy muszę sięgać po drastyczne środki…

– Kazał go pan torturować.

– Chwileczkę! Nic nie kazałem. Nie mam nic wspólnego z torturami, podobnie jak prezydent Bush. Tak czy inaczej moje źródła doniosły mi, że profesor zdeponował papiery – które w moim przekonaniu należą do mnie w pańskiej firmie, panie Mishkin. I dowiaduję się ze swoich źródeł, że pojawiła się spadkobierczyni, która może rozporządzać majątkiem profesora, a ja oczywiście mam nadzieję, że postąpi właściwie i odda mi te papiery. Że porozumie się z panem w kwestiach prawnych i że wkrótce skontaktuje się ze mną, abyśmy mogli ubić interes. A pan mi mówi, że została uprowadzona. Nie, o tym nie wiem, klnę się na Boga.

Dziwne, ale mu wierzyłem, co byłoby wykluczone, gdybym nie zdawał sobie sprawy, że moja Miranda jest oszustką.

– Cóż, panie Szwanow – powiedziałem. – To stawia sprawę w zupełnie innym świetle. Ale jeśli nie przetrzymuje pan Mirandy Kellogg, to dlaczego się spotykamy?

– Dlaczego? Bo jest pan pełnomocnikiem zmarłego w kwestiach spadkowych, a zostawił on coś, co należy do mnie – napisany przez Richarda Bracegirdle'a manuskrypt z siedemnastego wieku. Widziałem go. Zapłaciłem ekspertom, żeby potwierdzili jego autentyczność. Mam dokumenty, z których wynika, że jestem jego właścicielem. Wszystko jest całkowicie legalne i jawne. Chyba nie w tej sprawie chciał się pan ze mną spotkać?

– Kiedy prosiłem siostrę, żeby nas umówiła, przypuszczałem, że próbował pan zdobyć ten rękopis siłą i groźbą.

– Jak to „siłą i groźbą”?

– Wysyłając ludzi, aby wykradli go z mojego domu. Wysyłając ludzi do siłowni, aby zagrozili jej właścicielowi, przez co straciłem kartę członkostwa. I, jak już mówiłem, prawdopodobnie uprowadzając Mirandę Kellogg.

Cały czas kręcił głową. W końcu pogroził mi palcem i oznajmił:

– Przede wszystkim nigdy nie posyłałem takich ludzi, żeby coś kradli. Jak już wyjaśniałem: dlaczego miałbym to robić? Co do siłowni, to jakieś nieporozumienie.

Chciałem tylko, żeby nawiązali z panem kontakt, dyskretnie, bez żadnych gróźb. Wie pan, trudno niekiedy kontrolować podwykonawców. Porozmawiam z kim trzeba, dostanie pan kartę członkowską z powrotem, z wyrazami ubolewania.

– Dziękuję.

– Drobnostka. No dobrze, co mam zrobić, żeby odzyskać swoją własność?

– No cóż, jest tu pewien problem. Z żalem muszę powiedzieć, że kobieta, którą uważałem za Mirandę Kellogg, nie była wcale Mirandą Kellogg, co więcej, manuskrypt zniknął razem z nią. Myślę, że obaj zostaliśmy wystawieni do wiatru przez tę samą osobę.

Na krótką chwilę Szwanow porzucił rolę biznesmena, w jego oczach pojawił się naprawdę straszny błysk. Potem jednak zniknął i znów zobaczyłem ten ponury uśmiech. Szwanow wzruszył ramionami.

– Cóż, to może być prawda. Coś się zyskuje, coś się traci, czyż nie? Jeśli uda

się panu ustalić, gdzie jest Miranda Kellogg lub gdzie znajduje się rękopis, to mam

nadzieję, że da mi pan znać, zgoda? Mam stosowne dokumenty potwierdzające

fakt, że ten stary dokument należy do mnie.

Obiecałem, że na pewno się z nim skontaktuję, i poprosiłem go o to samo.

– Naturalnie powiedział. Odnosi się to też do innych papierów tego rodzaju.

– Co pan rozumie przez inne papiery?

– Mam informacje, że kiedy znaleziono rękopis Bracegirdle'a, były tam też inne dokumenty historyczne, i ci, którzy robili interes z Bulstrode'em, zatrzymali je dla siebie. Uważam, że nie jest to przyjęta praktyka w biznesie. Proszę mi powiedzieć, panie Mishkin, ma pan te papiery?

– Nie mam.

– Jeśli kiedyś pan na nie natrafi, niech pan pamięta, że też są moją własnością.

– Będę pamiętał, oczywiście – obiecałem i nagle uświadomiłem sobie, że prawdziwym powodem, dla którego zgodził się ze mną spotkać, była szansa na to, że mam te przeklęte szyfry. Natychmiast włożyłem między bajki wszystko, co dotąd powiedział.

– Dziękuję. Uważam, że to zamyka sprawę. Bardzo mi miło.

Uścisnęliśmy sobie dłonie. Szwanow wyjął z kieszeni gruby zwitek banknotów i rzucił dwudziestodolarówkę na stół.

– To dla kelnerki. Za resztę nie musi pan płacić, był pan moim gościem.

Przyglądał mi się przez chwilę, przekrzywiając głowę i mrużąc oczy jak wtedy, gdy człowiek porównuje coś, co widzi, z jakimś obrazem w myślach. Wreszcie wypowiedział słowa, które o mało nie powaliły mnie na ziemię.

– Wie pan, to zdumiewające, jak bardzo przypomina pan ojca.

– Pan go zna? spytałem zdumiony.

– Oczywiście. Łączą nas pewne inwestycje i tak dalej. W Izraelu.

Wstał i dodał: – Jeśli będzie się pan z nim widział, to proszę go ode mnie pozdrowić.

Wyszedł, a ja zostałem z szeroko otwartymi ustami.

Czwarty zaszyfrowany list

Mój Panie, przesyłam Waszej Lordowskiej Mości ukłony i szczere życzenia dla Ciebie i całego domu Twego. Już od dawna nie otrzymałem żadnego listu ani od Waszej Lordowskiej Mości, ani od pana Piggotta, ale z pewnością macie ważniejsze sprawy na głowie. Nowiny są takie, że W.S. ukończył sztukę o królowej Maryi i kiedy mi to powiedział, uprosiłem go, żeby mi ją jak najrychlej przeczytał. Najpierw powiedział: Nie, niech zrobię na czysto, tu mogą być jeszcze poprawki, tak często robi, ale ja nalegałem, aż w końcu ustąpił. A więc przeczytałem tę jego plugawą pisaninę. Mój Panie, myślę, że popełniliśmy błąd może się mylę, ale nie zrobił tego, co mu kazaliśmy, może się Pan sam przekonać, bo spisałem tu z pamięci sedno owej dramy i materię niektórych kwestii scenicznych, jako że nie pozwolił mi skopiować nawet linijki.

Najpierw idzie prolog w którym mowa, że sztuka traktuje o dwóch wielkich królowych, pozostających w sporze, co wpływa na losy nie tylko królestwa, ale i ludzkich dusz. Spory rozdzierają Kościół i zagrażają państwu, lecz choć żałuje się tej, która przegrała, żałuje się także tej, która w owym sporze wygrała. Coś w tym rodzaju. Tak to zrobił. Wyobrażaliśmy sobie, że pokaże Elżbietę jako tyrana, i tak też uczynił, jednak ubolewając nad jej jałowym łonem i że syn innej kobiety przejmie królestwo, tej samej kobiety, którą musiała zamordować, i płacze z żalu nad swą samotnością, nad samotnością kobiety, która dla polityki musiała zabić istotę ludzką, co mogła być jej jedyną przyjaciółką.

Wyobrażaliśmy sobie, że przedstawi Maryję jako dobrą krześciankę, aby wzbudzić nasz gniew z powodu jej losu, i tak też zrobił, ale też uczynił z niej pożądliwą i lekkomyślną niszczycielkę samej siebie. Oddaje się spiskowi, który doprowadzają do zguby, bo (jak pisze W.S.) widzi, że Babbington to głupiec,

dobrze wie, że jej listy są czytane przez Walsinghama, jednak nie zaprzestaje intrygi. I w jakim celu? Rozpaczliwie pragnie ratunku i nie dba już o to, czy będzie królową Anglii czy Szkocyi, czy jeszcze czegoś innego, byle tylko mogła swobodnie oddychać i jeździć konno. Ze swojego okna widzi przekupkę i chciałaby się z nią zamienić miejscami, oddać wszystkie swoje tytuły za haust świeżego powietrza. Żałuje swej dawnej nikczemności, ale myśli, że wybaczono jej papieskie przesady. Choć uwięziona, pyszni się i gardzi królową Elżbietą z powodu jej zwiędłego łona i niemożności uciech cielesnych, i mówi wielkiej Bess: Twoje panieństwo gorszym jest więzieniem od moich krat. Chełpi się też, że zażywała miłości, gdy Królowa nie miała nic, jeno pozory. Dalej W.S. pisze o Maryi, że dowody przeciwko niej były częściowo fałszywe, bo, jak mówi, Maryja nigdy przeciwko niej nie spiskowała, a chciała tylko uciec spod jej władzy i być wolną. A więc Walsingham jest tu przedstawiony jako krzywoprzysięzca i szelma.

Co do religii: jest tu rola kapelana Maryi, niejakiego Du Preau, który ma spór o prawdziwą wiarę krześciańską z sir Amyasem i myślę, że wygrywa, choć tylko trochę. W.S. dał też dwóch błaznów, jednego purytanina i drugiego papistę, którzy spierają się, szydząc ze swoich religii. Być może już samo to wystarczyłoby, żeby powiesić W.S., ale to nie jest jeszcze największa czelność. Scena, w której Maryja idzie na śmierć, jest bardzo poruszająca i tak pomyślana, że ten, kto słyszy jej słowa, zapomina, że była podłą morderczynią i wywłoką. Może to zadowoli Pana, Lordzie, ale to, co tu opowiadam, jest niczym wobec całości, bo jest to bardzo przemyślne i pełne konceptu, choć słaby ze mnie sędzia sztuk. Ale jak tylko będę mógł przysłać ją Tobie, ocenisz, czy Ci się nada do Twego celu. A tymczasem pozostaję jako Twój wierny i uniżony sługa, życząc wszelkiej pomyślności i długiego życia Waszej Lordowskiej Mości, Londyn, 28 oktobra 1611

Richard Bracegirdle