"Terror" - читать интересную книгу автора (Simmons Dan)

9

FRANKLIN

70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. Maj 1847.

Komandor sir John Franklin był chyba jedynym człowiekiem na pokładzie obu statków, który na pozór zachował całkowity spokój, gdy w kwietniu, maju i czerwcu 1847 roku wiosna i lato po prostu nie nadeszły.

Początkowo sir John nie ogłaszał oficjalnie, że zostaną w lodzie co najmniej przez rok dłużej; nie musiał. Poprzedniej wiosny, przy wyspie Beechey, załoga i oficerowie obserwowali z radością nie tylko powrót słońca, ale i pierwsze rysy na lodzie, który stopniowo zamieniał się w coraz mniejsze kawałki kry, uwalniając w końcu unieruchomione od miesięcy statki. Pod koniec maja 1846 roku płynęli już po otwartych wodach. W tym roku nie.

Poprzedniej wiosny załoga i oficerowie obserwowali także powrót ptaków, wielorybów, ryb, lisów, fok, morsów i innych zwierząt, nie i wspominając o pojawieniu się porostów i wrzosów okrywających wyspy, ku którym zmierzali na początku czerwca. Nie w tym roku. Brak otwartych wód oznaczał brak wielorybów, morsów i fok – nieliczne foki obrączkowane, które udało im się wytropić, były równie nieuchwytne jak wczesną zimą – a martwego, lodowo-śnieżnego krajobrazu nie mąciły najmniejsze nawet plamy zieleni.

Choć każdego dnia słońce świeciło coraz dłużej, temperatura wciąż była bardzo niska. Franklin kazał przysposobić maszty, założyć drzewca i takielunek, a w połowie kwietnia również świeże żagle, szybko okazało się jednak, że nie miało to większego sensu. Parę w kotłach nadal utrzymywano tylko na poziomie wystarczającym do ogrzania statków. Według obserwatorów lodowa tafla ciągnęła się po horyzont we wszystkich kierunkach. Góry lodowe tkwiły w tych samych miejscach, w których zamarzły poprzedniego września. Fitzjames, porucznik Gore i komandor Crozier z Terroru ustalili na podstawie obserwacji gwiazd, że prąd spycha lód na południe w tempie półtorej mili na miesiąc, jednak ten konkretny fragment lodowca, w którym utkwiły ich statki, przez całą zimę obracał się w kierunku przeciwnym do kierunku ruchu wskazówek zegara, przenosząc ich ponownie do punktu wyjścia. Na powierzchni lodu wciąż pojawiały się nowe wały. Pokrywa lodowa robiła się coraz cieńsza – potwierdzały to zespoły drążące w niej otwory – nadal jednak miała ponad dziesięć stóp grubości.

Mimo tych niepomyślnych okoliczności komandor sir John Franklin zachowywał spokój i pogodę ducha, których źródłem były dwie rzeczy: jego wiara i jego żona. To właśnie żarliwa wiara podnosiła sir Johna na duchu, kiedy ciężar odpowiedzialności i frustracja próbowały w nim tego ducha złamać. Wierzył, że wszystko, co go spotyka, zgodne jest z wolą Boga. To, co innym wydawało się nieuniknione, wcale nie musiało takie być we wszechświecie rządzonym przez miłosiernego Boga. Lód mógł nagle popękać w lecie, od którego dzieliło ich już niecałe sześć tygodni, a nawet tylko kilka tygodni żeglugi pozwoliłoby im dotrzeć do Przejścia Północno-Zachodniego. Płynęliby na zachód, wzdłuż wybrzeża, dopóki starczyłoby im węgla, potem pożeglowaliby na Pacyfik, uciekając z północnych szerokości w połowie września, tuż przed nadejściem zimy. Franklin doświadczył już w swym życiu większych cudów. Sam fakt, że został wyznaczony na dowódcę tej ekspedycji – w wieku sześćdziesięciu lat, po upokorzeniu na Ziemi van Diemena – był większym cudem.

Wiara sir Johna w Boga była głęboka i szczera, lecz wiara w jego żonę była jeszcze głębsza i czasami bardziej przerażająca. Lady Jane Franklin była kobietą niezłomną… tak, to określenie pasowało do niej najbardziej. Jej żelazna wola nie znała żadnych ograniczeń i potrafiła dokonać niemal wszystkiego, pokonać wszelkie przeciwności i osiągnąć wyznaczone cele. Sir John przypuszczał, że już teraz, gdy od czasu ich ostatniego kontaktu z cywilizacją upłynęły dwa lata, jego żona próbuje nakłonić Admiralicję, Parlament i Bóg wie kogo jeszcze do wysłania ekspedycji ratunkowej, angażując w to przedsięwzięcie swój ogromny majątek, rozległe znajomości i nieugiętą wolę.

W gruncie rzeczy ta perspektywa nieco niepokoiła sir Johna. Nie chciał, by jego ekspedycja została „uratowana” – by podczas krótkich letnich roztopów dotarły do niej zgromadzone naprędce zespoły dowodzone przez wielbiciela whisky sir Johna Rossa lub młodego sir Jamesa Rossa (który, czego sir John był całkowicie pewien, złamałby swe wcześniejsze postanowienia i wyruszył do Arktyki na wyraźne żądanie lady Jane). Uważał, że takie rozwiązanie oznaczałoby dlań hańbę i upokorzenie.

Obawy sir Johna nie były jednak zbyt poważne, wiedział bowiem, że Admiralicja nie działa szybko w żadnej kwestii, nawet jeśli poddawana jest naciskom ze strony tak energicznej osoby jak jego żona Jane. Sir John Barrow i inni członkowie mitycznej Rady Arktycznej, nie wspominając o bezpośrednich zwierzchnikach sir Johna w Służbie Badawczej Królewskiej Marynarki Wojennej, wiedzieli dobrze, że HMS Erebus i HMS Terror mają zapasy na trzy lata, a przy ograniczeniu racji na kolejne dwa, nie wspominając już o tym, że wiosną i latem mogli te zapasy uzupełniać, łowiąc ryby i polując. Sir John wiedział, że jego żona – jego niezłomna żona – w razie konieczności doprowadzi do wysłania ekspedycji ratunkowej, ale wiedział też dobrze, że dzięki straszliwej i cudownej zarazem inercji Królewskiej Marynarki Wojennej taka wyprawa nie zostanie zorganizowana wcześniej niż latem 1848 roku, a może i później.

W związku z tym pod koniec maja 1847 roku sir John przygotował pięć kilkuosobowych zespołów, które miały zbadać tereny leżące poza obszarem widocznym z okrętów. Jeden z nich miał wędrować wzdłuż trasy, którą przybyli do tego miejsca, i wypatrywać otwartej wody. Grupy poszukiwawcze zaopatrzone w sanie, na których ciągnęły cały potrzebny im sprzęt, wyruszyły 21,23 i 24 maja. Grupa porucznika Gore’a – najważniejsza – ruszyła w drogę ostatnia, a jej celem była położona na południowym wschodzie Ziemia Króla Williama.

Graham Gore obarczony został dodatkowym zadaniem – miał ukryć na brzegu pisemną wiadomość sporządzoną przez sir Johna – pierwszą, jaką zostawiali na trasie swej ekspedycji od samego jej początku.

W tej kwestii komandor sir John Franklin wykazał się największą chyba w swym uporządkowanym życiu niesubordynacją. Zgodnie z rozkazami Admiralicji powinien był wznosić kopce i zostawiać w nich ukryte wiadomości na całej trasie swej wyprawy – gdyby jego statki nie pojawiły się po drugiej stronie Cieśniny Beringa o czasie, okręty ratunkowe Królewskiej Marynarki Wojennej wiedziałyby wówczas, gdzie go szukać i co było przyczyną opóźnienia. Jednak sir John nie zostawił takiej wiadomości na wyspie Beechey, choć miał prawie dziewięć miesięcy, by ją przygotować. Prawdę mówiąc, sir John nie znosił tego miejsca – wstydził się śmierci trzech członków załogi, którzy umarli tamtej zimy na gruźlicę i zapalenie płuc – uznał więc, że ich groby będą jedyną wiadomością, jaką musi tam zostawić. Liczył też po cichu na to, że nikt znajdzie owych grobów, kiedy już jego wyprawa pokona Przejście północno-Zachodnie i okryje się nieśmiertelną sławą.

Minęły już jednak prawie dwa lata, odkąd opuścili wyspę Beechey, franklin podyktował więc Gore’owi wiadomość do swych zwierzchników i umieścił ją w szczelnie zamkniętym mosiężnym cylindrze – jednym z dwustu, w które zaopatrzyła go Admiralicja.

Osobiście poinstruował porucznika Gore’a i drugiego oficera Charlesa Des Voeux, gdzie mają zostawić wiadomość – w wysokim na sześć stóp kopcu pozostawionym na Ziemi Króla Williama przez sir James Rossa, który dotarł tam z własną wyprawą przed siedemnastu laty Franklin wiedział, że właśnie tam ekipy ratunkowe będą szukały wieści o jego ekspedycji, był to bowiem punkt nanoszony na wszystkie mapy tamtych terenów.

Rankiem dnia, w którym Gore, Des Voeux i sześciu marynarzy miało wyruszyć w drogę do kopca pozostawionego przez Rossa, sir John siedział samotnie w swojej kajucie. Patrząc na samotny znak symbolizujący ten ostatni punkt orientacyjny na jego mapie, sir John Franklin uśmiechnął się mimowolnie. Przed siedemnastu laty Ross nazwał najbardziej wysunięty na zachód cypel Victory Point, a pobliskie obszary górskie Przylądkiem Jane Franklin i Cyplem Franklina – uczynił to wówczas przez szacunek, teraz jednak akt ten nabierał nowego wymiaru. Zupełnie jakby to sam Bóg lub przeznaczenie przywiodło go do tego miejsca, rozmyślał sir John, wpatrując się w podniszczoną mapę i w wielkie puste plamy na zachód od cypla Victory Point.

Podyktował Gore’owi wiadomość, która jego zdaniem była zwięzła i rzeczowa:


…maja 1847. HMSErebus i Terror zimują w lodzie na 70c’05’szerokości geograficznej północnej i 98°23’ długości geograficznej zachodniej. Zimę 1846-47 spędziły przy wyspie Beechey na 74°43’28” szerokości geograficznej Północnej i 90°39’15” długości geograficznej zachodniej po dopłynięciu do 77° szerokości geograficznej północnej w Cieśninę Wellingtona i powrocie wzdłuż zachodnich wybrzeży Wyspy Cornwallisa. Ekspedycją dowodzi sir John Franklin. Wszystko w porządku. Grupa złożona z oficerów i marynarzy opuściła okręty w poniedziałek 24 maja 1847. Porucznik Gore, drugi oficer Des Voeux.


Franklin polecił Gore’owi i Des Voeux, by podpisali wiadomość i uzupełnili datę, nim zamkną pojemnik i schowają go głęboko w kopcu Jamesa Rossa.

Dyktując wiadomość, Franklin nie zauważył – uszło to także uwagi Porucznika Gore’a – że przy opisie zimy spędzonej przy wyspie Beechey podał złe daty. W zatoce u wybrzeży wyspy zimowali w latach 1845-46; miniona, straszliwa zima, którą przetrzymali uwięzieni nJ otwartym paku, była zimą 1846-47.

Nieważne. Sir John był przekonany, że zostawia potomności mało istotną wiadomość – interesującą tylko dla jakiegoś historyka, który będzie chciał dołączyć materiały źródłowe do relacji sir Johna z tej słynnej wyprawy (sir John planował napisać następną książkę, która przyniosłaby mu ogromne dochody i pozwoliła powiększyć osobisty majątek do rozmiarów równych majątkowi jego żony), a nie informację, którą ktoś przeczyta w najbliższej przyszłości.

Uznawszy, że czas już wysłać grupę Gore’a w drogę, sir John ubrał się i wyszedł na lód.

– Macie wszystko, czego wam potrzeba? – spytał sir John.

Porucznik Gore – czwarty w hierarchii służbowej po sir Johnie, komandorze Crozierze i komandorze poruczniku Fitzjamesie – skinął głową, podobnie jak jego podwładny, drugi oficer Des Voeux. Słońce świeciło bardzo mocno, wszyscy uczestnicy wyprawy nałożyli więc specjalne okulary z drobnej metalowej siatki, które wydał im pan Osmer, intendent Erebusa, by uchronić ich przed śnieżną ślepotą.

– Tak jest, komandorze. Dziękuję, komandorze – odrzekł Gore.

– Dużo swetrów? – zażartował sir John.

– Tak jest, komandorze – odpowiedział Gore. – Osiem warstw grubej, gęsto plecionej wełny z Northumberland, a właściwie dziewięć, jeśli liczyć kalesony.

Pięciu marynarzy roześmiało się głośno, słysząc tę wymianę żarcików między oficerami. Sir John wiedział, że jego ludzie go uwielbiają.

– Jesteście przygotowani do nocowania na lodzie? – spytał sir John jednego z marynarzy, Charlesa Besta.

– Tak jest, sir Johnie – odrzekł niski, krępy marynarz. – Mamy namiot Holland i osiem koców z wilczych skór. Robimy z nich posłanie i przykrywamy się nimi. Mamy też dwadzieścia cztery śpiwory, które intendent uszył nam z koców Kompanii Zatoki Hudsona. Będzie nam cieplej na lodzie niż na statku, milordzie.

– Świetnie, świetnie – mruknął sir John z roztargnieniem. Spojrzał na południowy wschód, gdzie Ziemia Króla Williama – albo Wyspa, jeśli wierzyć szalonej teorii Francisa Croziera – widoczna była tylko jako ciemniejsza, ledwie dostrzegalna linia na horyzoncie. Sir John modlił się, i to dosłownie, by Gore i jego ludzie odkryli w pobliżu wybrzeża jakąś otwartą wodę, albo przed umieszczeniem wiadomości w kopcu Rossa, albo później. Sir John gotów był zrobić wszystko, co w jego mocy, by przeciągnąć oba okręty przez mięknący lód – gdyby tylko zechciał on nieco zmięknąć – na gościnniejsze przybrzeżne wody. Być może udałoby im się znaleźć jakąś spokojną zatoczkę albo mierzeję, gdzie cieśle i mechanicy dokonaliby niezbędnych napraw na Erebuśie – wyprostowali wał, założyli nową śrubę, wyprostowali wygięte żelazne blachy wzmacniające kadłub od wewnątrz i być może uzupełnili zniszczone pokrycie dziobu – dzięki czemu mogliby wyruszyć w dalszą drogę. Gdyby nie udało im się tego zrobić, rozmyślał sir John – choć nie podzielił się jeszcze tą myślą z żadnym oficerem – zrealizowaliby smutny plan Croziera z zeszłego roku, przenieśli wszystkie zapasy i załogę z Erebusa na Terror i pożeglowali na zachód wzdłuż wybrzeża w tym zatłoczonym (lecz rozentuzjazmowanym, sir John był tego pewien, rozentuzjazmowanym) statku.

W ostatniej chwili pomocnik lekarza na Erebusie, Goodsir, poprosił sir Johna, by pozwolił mu przyłączyć się do grupy Gore’a, i choć pomysł ten nie budził entuzjazmu Gore’a ani Des Voeux – Goodsir nie cieszył się szczególną sympatią załogi ani oficerów – sir John wyraził na to zgodę. Pomocnik lekarza twierdził, że chce wybrać się na tę wyprawę, by zdobyć więcej informacji o jadalnych formach życia, które mogłyby okazać się skuteczną bronią w walce ze szkorbutem, zmorą wszystkich wypraw polarnych. Interesowały go szczególnie zwyczaje i zachowanie jedynych zwierząt, które pojawiły się na lodzie podczas tego dziwnego arktycznego niby-lata, czyli białych niedźwiedzi.

Gdy sir John przyglądał się, jak uczestnicy wyprawy przywiązują ostatnie elementy sprzętu i zapasów do ciężkich sani, drobny lekarz – Goodsir był niskim, bladym i chuderlawym mężczyzną o cofniętej brodzie, ogromnych bokobrodach i dziwnie zniewieściałym spojrzeniu, które irytowało nawet życzliwego zazwyczaj sir Johna – podszedł doń, by zagaić rozmowę.

– Jeszcze raz dziękuję, że pozwolił mi pan przyłączyć się do grupy porucznika Gore’a, sir Johnie – przemówił mały lekarz. – Ta wyprawa może mieć ogromne znaczenie dla badań nad leczniczymi właściwościami wielu gatunków flory i fauny, w tym porostów, które zawsze można znaleźć na stałym lądzie, takim jak Ziemia Króla Williama.

Sir John skrzywił się odruchowo. Goodsir nie mógł wiedzieć, że kiedyś jego dowódca przez kilka miesięcy żywił się wyłącznie zupą z takich właśnie porostów.

– Proszę bardzo, panie Goodsir – odrzekł chłodno.

Sir John wiedział, że młody eskulap wolał, by zwracano się doń per „doktorze”, a nie „panie” Goodsir, choć właściwie nie miał do tego podstaw, gdyż – choć pochodził z dobrego domu – był tylko anatomem. Teoretycznie pomocnik lekarza dorównywał rangą bosmanom, sir John uważał więc, że zasługuje jedynie na tytułowanie go panem Goodsirem.

Młody lekarz zarumienił się, zaskoczony chłodnym traktowaniem ze strony dowódcy, który jeszcze przed chwilą pozwalał sobie na żarciki ze zwykłymi marynarzami. Przyłożył palce do czapki i cofnął się niezdarnie o trzy kroki.

– Aha, jeszcze jedno, panie Goodsir – dodał Franklin.

– Tak, sir Johnie? – Młodzieniec był już czerwony jak burak, niemal jąkał się z zakłopotania.

– Proszę mi wybaczyć, że w naszym oficjalnym komunikacie, który zostanie umieszczony w kopcu sir Jamesa Rossa na Ziemi Króla Williama, napisaliśmy tylko o oficerze, podoficerze i sześciu marynarzach należących do grupy porucznika Gore’a – mówił sir John. – Podyktowałem tę wiadomość, nim wyraził pan chęć przyłączenia się do tej wyprawy. Gdybym wiedział o tym wcześniej, napisałbym „oficer, podoficer, pomocnik lekarza i pięciu marynarzy”.

Goodsir speszył się wyraźnie, niezupełnie pewien, co właściwie sir John chciał mu w ten sposób powiedzieć, później jednak ukłonił się, ponownie przyłożył dłoń do czapki i wymamrotał:

– Doskonale, to żaden problem, rozumiem, dziękuję, sir Johnie. Kilka minut później, obserwując porucznika Gore’a, Des Voeux, Goodsira, Morfina, Ferriera, Besta, Hartnella i szeregowca Pilkingtona zmierzających powoli na południowy wschód, sir John, uśmiechnięty i na pozór pewny siebie, zastanawiał się nad konsekwencjami fiaska ich wyprawy. Kolejna zima – kolejny rok – w lodzie mogła oznaczać zagładę całej ekspedycji. Skończyłyby się prawdopodobnie zapasy jedzenia, podobnie jak węgla, oleju, eteru metylowego do kuchenek i rumu. Brak tego ostatniego produktu mógł doprowadzić do buntu.

Co więcej, gdyby lato w 1848 roku było równie zimne i nieustępliwe jak obecne, kolejna zima lub rok spędzony w lodzie zniszczyłby co najmniej jeden statek, a być może i oba. Podobnie jak uczestnicy wielu poprzednich nieudanych ekspedycji sir John i jego ludzie musieliby salwować się ucieczką, ciągnąć szalupy i powiązane naprędce sanie po lodzie, modląc się o najwęższe choćby pasy otwartej wody, które potem przeklinaliby głośno, gdy przeciwne wiatry gnałyby ich z powrotem na pak, a kolejne dni i noce upływałyby na nieustannym wiosłowaniu. Sir John wiedział, że potem czekałaby ich wędrówka po lądzie – ponad osiemset mil skał i lodu, rzek o rwących strumieniach opływających ogromne głazy, z których każdy mógłby zgnieść na miazgę ich małe łodzie (sir John wiedział już z doświadczenia, że większe łodzie nie mogły spływać rzekami północnej Kanady), osiemset mil jałowej ziemi zamieszkanej tylko przez Eskimosów, którzy często odnosili się wrogo do białych przybyszów albo też traktowali ich z udawaną sympatią, by potem ukraść, co się da, i zniknąć bez śladu.

Sir John przyglądał się jeszcze przez chwilę, jak Gore, Des Voeux, Goodsir, pięciu marynarzy i ich sanie znikają w słonecznym blasku odbitym od powierzchni lodu na południowym wschodzie, i zastanawiał się leniwie, czy nie powinien był jednak zabrać psów na tę wyprawę.

Sir John nigdy nie był zwolennikiem zabierania psów na wyprawy arktyczne. Owszem, psy czasami dobrze działały na morale ludzi, przynajmniej do czasu, gdy trzeba je było zastrzelić i zjeść – ogólnie jednak były brudnymi, głośnymi i agresywnymi stworzeniami. Pokład statku wiozącego dość psów, by mogły przynieść jakąś konkretną korzyść wyprawie – to jest ciągnąć w zaprzęgach sanie po lodzie, do czego wykorzystywali je Eskimosi z Grenlandii – wypełniony byłby nieustannym szczekaniem, mnóstwem bud i smrodem odchodów.

Sir John pokręcił głową i uśmiechnął się. Na tę wyprawę zabrali ze sobą tylko jednego psa – kundla o imieniu Neptun – oraz małą małpkę Jocko, co zdaniem sir Johna w zupełności wystarczało na potrzeby tej konkretnej arki.

Kolejny tydzień dłużył się sir Johnowi w nieskończoność. Na statek wracały następne grupy marynarzy, przemarzniętych i wyczerpanych ciągnięciem ciężkich sań przez niezliczone lodowe grzbiety. Relacje wszystkich zespołów brzmiały podobnie.

Od wschodu w stronę półwyspu Boothia – ani śladu otwartej wody. Nawet najwęższego przesmyku.

Od północnego wschodu w stronę Wyspy Księcia Walii i trasy, którą przybyli na to lodowe pustkowie – ani śladu otwartej wody. Ani śladu ciemniejszego pasma nieba na horyzoncie, które czasem zwiastowało obecność otwartej wody. Po ośmiu dniach morderczej wędrówki grupa nie zdołała dotrzeć do Wyspy Księcia Walii ani nawet jej dojrzeć. Nawet najbardziej doświadczeni uczestnicy wyprawy nie widzieli jeszcze takiego nagromadzenia gór i wałów lodowych.

Od północnego zachodu w stronę nienazwanej jeszcze cieśniny, którą spływał ku nim lodowy strumień, ciągnący się wzdłuż zachodniego brzegu i wokół południowego krańca Wyspy Księcia Walii – nic prócz białych niedźwiedzi i zamarzniętego morza.

Od południowego zachodu w stronę Ziemi Wiktorii oraz przejścia między wyspami i głównym lądem – najmniejszego pasa otwartej wody, żadnych zwierząt prócz przeklętych białych niedźwiedzi, a do tego setki wałów lodowych i tyle nieruchomych gór lodowych, że zdaniem porucznika Little’a – oficera z HMS Terror, któremu Franklin powierzył dowództwo nad grupą złożoną z marynarzy Terroru – w miejscu oceanu wznosiło się pasmo nieprzebytych gór lodu. Pogoda podczas ostatniej części wędrówki była tak zła, że trzech spośród ośmiu marynarzy doznało poważnych odmrożeń, a wszyscy uczestnicy wyprawy cierpieli w mniejszym lub większym stopniu na śnieżną ślepotę. Sam Little już od pięciu dni praktycznie całkowicie stracił wzrok, a do tego cierpiał na okropny ból głowy. Little, stary arktyczny wyga, który osiem lat wcześniej wyruszył na południe z Crozierem i Jamesem Rossem, musiał leżeć na saniach ciągniętych przez pięciu marynarzy dotkniętych w najmniejszym stopniu śnieżną ślepotą.

Ani śladu otwartej wody w odległości ponad dwudziestu pięciu mil w linii prostej od statku – dwudziestu pięciu mil, które przekładało się na blisko sto mil wspinaczki na strome wary i marszu dokoła niezdobytych gór lodowych. Ani śladu lisów polarnych, zajęcy, karibu morsów lub fok, nie mówiąc już o wielorybach. Marynarze gotowi byli ciągnąć sanie wzdłuż szczelin lub wąskich przesmyków w poszukiwaniu większych obszarów otwartej wody, lecz powierzchnia morza, jak relacjonował Little, zamarznięta była na kamień. Dotarłszy do punktu położonego o jakieś dwadzieścia osiem mil w linii prostej od statku Little postanowił zawrócić, wcześniej jednak kazał bosmanmatowi Johnsonowi, który zachował najlepszy wzrok z całej ósemki, wspiąć się na najwyższą górę lodową w okolicy. Johnson przez kilka godzin wdrapywał się na lodową ścianę, kilofem wyciosując w jej powierzchni stopnie, na których stawiał potem buty o podeszwach nabitych gwoździami. Dotarłszy wreszcie na szczyt, marynarz obejrzał dokładnie okolicę na północnym zachodzie, zachodzie, południowym zachodzie i południu, wykorzystując do tego lunetę porucznika Little’a.

Niestety, Johnson nie zobaczył niczego, co mogłoby podnieść ich na duchu. Ani śladu otwartej wody. Ani skrawka stałego lądu. Martwa układanka seraków, wałów i gór lodowych ciągnąca się po odległy biały horyzont. Kilka białych niedźwiedzi, z których dwa padły później ich ofiarą – przy okazji przekonali się, że wątroba i serce tych zwierząt są szkodliwe dla ludzi. Wszyscy byli już ogromnie zmęczeni ciągnięciem ciężkich sań przez niezliczone grzbiety, w końcu wycięli więc tylko około stu funtów świeżego mięsa, które zawinęli w brezent, by potem zaciągnąć je na statek. Później zdarli także futro z większego niedźwiedzia, resztę zaś pozostawili na lodzie.

Cztery z pięciu grup zwiadowczych powróciły ze złymi wieściami, sir John czekał jednak przede wszystkim na to, co przyniesie wyprawa Grahama Gore’a. Największą bowiem nadzieję pokładali, jak zawsze, w południowym wschodzie, przy brzegu Ziemi Króla Williama.

Wreszcie, trzeciego czerwca, po dziesięciu dniach nieobecności Gore’a, obserwatorzy dyżurujący na masztach donieśli, że od południowego wschodu zbliża się do statku grupa ludzi z saniami. Sir John dopił herbatę, ubrał się stosownie do okazji i dołączył do tłumu, który wyległ na pokład, by przywitać swych towarzyszy.

Ostatnia grupa zwiadowcza widoczna była już nawet z pokładu, a kiedy sir John podniósł do oczu swoją piękną mosiężną lunetę – prezent od oficerów i marynarzy dwudziestosześcioarmatniej fregaty, którą Franklin przed piętnastu laty dowodził na Morzu Śródziemnym – wystarczyło jedno spojrzenie, by zrozumieć dziwne reakcje marynarzy obserwujących ekspedycję z wysokości masztów.

Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie. Pięciu ludzi ciągnęło sanie, podobnie jak na początku wyprawy. Trzy osoby biegły obok sani lub za nimi, dokładnie jak w dniu, gdy Gore opuścił statek. Wydawało się więc, że nie ma powodów do niepokoju.

A jednak…

Jedna z biegnących postaci nie przypominała człowieka. Widziana z odległości ponad mili, między lodowymi formacjami, które wyrosły w miejscu spokojnej powierzchni morza, wyglądała jak małe, przysadziste, futrzane zwierzę.

Co gorsza, sir John nie mógł dopatrzyć się wysokiej sylwetki Grahama Gore’a ani czerwonego szala, którym zawsze ten owijał głowę. Wszystkie postaci biegnące za saniami lub ciągnące je – choć z pewnością porucznik nie ciągnąłby sań, mając do dyspozycji zdrowych podwładnych – wydawały się zbyt niskie, zbyt przygarbione, zbyt pospolite.

Równie niepokojący był fakt, że sanie wydawały się zdecydowanie za ciężko wypakowane – choć zapasy obejmowały racje żywnościowe na dodatkowy tydzień, wyprawa trwała już trzy dni dłużej, niż planowano. Przez chwilę sir John łudził się nadzieją, że marynarze zabili karibu lub jakieś inne duże zwierzę i ciągną ze sobą porcję świeżego mięsa, później jednak powracająca grupa wynurzyła się zza ostatniego dużego grzbietu lodowego, a luneta sir Johna ukazała jego oczom przerażającą prawdę.

Na saniach nie leżało mięso karibu, lecz dwa ludzkie ciała, rzucone niedbale jedno na drugie i obwiązane linami w sposób, który mógł oznaczać tylko jedno – śmierć. Sir John widział już wyraźnie dwie odsłonięte głowy, ułożone po przeciwległych końca sań. Jedna z nich okolona była grzywą białych włosów, jakich nie miał żaden człowiek na pokładzie obu statków.

Marynarze mocowali już na burcie Erebusa drabinkę sznurową, po której miał zejść na lód ich tęgi komandor. Sir John udał się jeszcze pod pokład, by przypiąć szpadę. Później, zarzuciwszy warstwę ciepłych ubrań na mundur, medale i szpadę, wyszedł na pokład i przeszedł przez burtę – sapiąc przy tym ciężko i korzystając z pomocy swego stewarda – by wreszcie stanąć na lodzie i przywitać ludzi zbliżających się do jego statku.