"Koniec akcji „Arka”" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)Rozdział VI NIELUDZIE I PYTANIAPracowaliśmy przez całą noc. W mesie został zmontowany improwizowany diagnostograf z indykatorem emocji. Razem z Van der Hoosem skonstruowaliśmy go dosłownie z niczego. Aparacik wyszedł słabiutki, o małej mocy, czułość miał fatalną, ale niektóre parametry fizjologiczne mierzył jako tako zadowalająco, a indykator wskazywał zaledwie trzy podstawowe pozycje — gwałtownie uzewnętrznione negatywne emocje (czerwona lampka na pulpicie), gwałtownie uzewnętrznione pozytywne emocje (zielona lampka) i cała gama wszystkich innych emocji (biała lampka). A co mieliśmy robić? W ambulatorium stał znakomity stacjonarny diagnostograf, ale było jasne, że Mały nie zgodzi się tak, ni z tego ni z owego, spocząć w białym sarkofagu z masywną hermetyczną pokrywą. Krótko mówiąc około dziewiątej byliśmy jako tako przygotowani i wtedy w całej okazałości stanął przed nami problem dyżuru na stanowisku DSB. Van der Hoose jako kapitan statku, odpowiedzialny za bezpieczeństwo, całość i nietykalność załogi, kategorycznie sprzeciwił się odwołaniu dyżuru. Majka, która przesiedziała na posterunku drugą połowę nocy, rzecz jasna łudziła się nadzieją, że kto jak kto, ale ona niezawodnie będzie obecna w czasie pierwszej oficjalnej wizyty. Jednakże spotkało ją gorzkie rozczarowanie. Okazało się, że fachowo obsługiwać diagnostograf może tylko Van der Hoose. Okazało się dalej, że wykwalifikowaną pomoc diagnostografowi, który mógł wysiąść w każdej chwili, potrafię okazać tylko ja. I wreszcie okazało się, że Komow z jakichś niejasnych ksenopsychologicznych względów uznał za niepożądaną obecność kobiety przy pierwszej rozmowie z Małym. Krótko mówiąc, blada z furii Majka wróciła na swój posterunek, a Van der Hoose, który do końca zachował zimną krew, nie omieszkał odprowadzić jej tubą diagnostografu i wszyscy chętni mogli się upewnić, że indykator emocji działa — czerwona lampka paliła się, póki Majka nie znikła w korytarzu. Zresztą na stanowisku DSB przez głośnik ze wzmacniaczem można było słyszeć wszystko, co mówiono w mesie. O dziewiątej piętnaście według czasu pokładowego Komow wyszedł na środek mesy i rozejrzał się dookoła gospodarskim okiem. Wszystko było gotowe. Diagnostograf był wyregulowany i włączony, na stole rozstawiono talerzyki ze słodyczami, oświetlenie imitowało miejscowe światło dzienne. Komow krótko powtórzył instrukcję dotyczącą naszego zachowania w czasie kontaktu, włączył aparaturę rejestrującą i poprosił, żebyśmy zajęli swoje miejsca. Komow i ja usiedliśmy przy stole naprzeciw drzwi, Van der Hoose wcisnął się za pulpit diagnostografu i rozpoczęło się oczekiwanie. Mały zjawił się o dziewiątej czterdzieści pięć według czasu pokładowego. Przystanął w drzwiach wczepiwszy się lewą dłonią w futrynę i podkulił prawą nogę. Na pewno co najmniej przez minutę stał tak oglądając nas wszystkich po kolei przez otwory swojej martwej maski. Panowała taka cisza, że słyszałem jego oddech — rytmiczny, potężny i spokojny, jakby pracował starannie wyregulowany mechanizm. Z bliska, w jaskrawym świetle, chłopiec robił jeszcze dziwniejsze wrażenie. Dziwne w nim było wszystko — i poza według ludzkich pojęć kompletnie nienaturalna, a zarazem zupełnie swobodna, i błyszcząca zielonkawoniebieska, jakby pokryta lakierem skóra, i przykre dysproporcje w rozmieszczeniu mięśni i ścięgien, i niezwykle potężne kolana, i zdumiewająco wąskie i długie stopy. I to, że wcale nie był taki malutki — był wzrostu Majki I to, że na palcach lewej dłoni nie miał paznokci. I to, że w prawej pięści trzymał pęk świeżych liści. Wreszcie wzrok jego zatrzymał się na Van der Hoosem. Patrzył na niego tak długo i tak uważnie, aż przyszła mi do głowy nieprawdopodobna myśl, że Mały orientuje się w przeznaczeniu diagnostografu — a nasz dzielny kapitan w końcu z pewną nerwowością nastroszył zgiętym palcem swoje bokobrody i wbrew instrukcji lekko się skłonił. — Fenomenalne! — głośno i wyraźnie powiedział Mały głosem Van der Hoosego. Na indykatorze zapaliła się zielona lampka. Kapitan znowu nerwowo rozwichrzył bokobrody i uśmiechnął się niepewnie. I natychmiast twarz Małego ożyła. Van der Hoose został nagrodzony całą serią przerażających grymasów następujących po sobie z nieprawdopodobną szybkością. Na czole Van der Hoosego wystąpił zimny pot. Nie wiem, czym by się to wszystko skończyło, ale w tym momencie Mały odlepił się wreszcie od framugi, przemknął pod ścianą i zatrzymał się przed ekranem wideofonu. — Co to? — zapytał. — Wideofon — odpowiedział Komow. — Tak — powiedział Mały. — Wszystko się rusza i nic nie ma. Wizerunki. — To jest jedzenie — poinformował go Komow. — Chcesz coś zjeść? — Jedzenie — oddzielnie? — niezrozumiale zapytał Mały i zbliżył się do stołu. — To jest jedzenie? Niepodobne. Szarada. — Niepodobne do czego? — Niepodobne do jedzenia. — Może jednak spróbuj — poradził Komow podsuwając mu talerz z krewetkami. Wówczas Mały nagle upadł na kolana i otworzył usta wyciągając przed siebie ręce. Milczeliśmy speszeni. Mały również trwał bez ruchu. Oczy miał zamknięte. Trwało to nie dłużej niż kilka sekund, potem nagle miękko opadł na plecy, usiadł i gwałtownym ruchem rozrzucił po podłodze zmięte liście. Przez jego twarz przebiegły rytmiczne drgania. Szybkimi i niezwykle precyzyjnymi muśnięciami palców zaczął przesuwać liście, od czasu do czasu pomagając sobie nogą. Komow i ja unieśliśmy się z foteli i wyciągając szyje obserwowaliśmy Małego. Liście, jakby same z siebie ułożyły się w dziwaczny wzór, niewątpliwie zamierzony, ale stanowczo nie wywołujący żadnych skojarzeń. Na mgnienie oka Mały zastygł w bezruchu i niespodziewanie jednym gwałtownym gestem zgarnął liście na stos. Jego twarz zamarła. — Rozumiem — oznajmił. — To jest wasze jedzenie. Ja tak nie jem. — Patrz, jak to się robi — powiedział Komow. Wyciągnął rękę, wziął krewetkę, celowo zwolnionym ruchem podniósł ją do ust, ostrożnie odgryzł kawałek i demonstracyjnie powoli zaczął ją przeżuwać. Po zmartwiałej twarzy Małego przebiegł skurcz. — Nie wolno! — prawie wykrzyknął. — Niczego nie wolno kłaść rękami do ust. Będzie źle. — A spróbuj — zaproponował znowu Komow, ale spojrzał na diagnostograf i urwał. — Masz rację. Nie trzeba. Co będziemy robić? Mały przysiadł na lewej pięcie i głębokim barytonem powiedział: — Świerszcz za kominem. Szmer. Objaśnij md znowu, kiedy stąd odchodzicie? — Teraz to wyjaśnić trudno — miękko odpowiedział Komow. — Dla nas jest bardzo, bardzo ważne, żeby się wszystkiego o tobie dowiedzieć. Przecież nic o sobie nie opowiedziałeś. Kiedy dowiemy się o tobie wszystkiego, odejdziemy stąd, jeśli zechcesz. — Ty wiesz o mnie wszystko — oznajmił Mały głosem Komowa. — Ty wiesz, jak ja powstałem. Wiesz, jak tu trafiłem. Wiesz, po co do ciebie przyszedłem. Ty wiesz o mnie wszystko. Oczy zrobiły mi się wielkie jak filiżanki, a Komow jakby się wcale nie zdziwił. — Dlaczego myślisz, że ja wiem to wszystko? — zapytał spokojnie. — Ja rozmyślałem. I zrozumiałem. — To fenomenalne — spokojnie powiedział Komow. — Ale to niezupełnie jest tak. Na przykład nic nie wiem o tym, co się z tobą tu działo, zanim przyleciałem. — Odejdziecie od razu, jak tylko dowiecie się o mnie wszystkiego? Tak? — Tak. Jeśli zechcesz. — To pytaj — powiedział Mały. — Pytaj szybko, bo ja też chcą ciebie zapytać. Spojrzałem na indykator. Po prostu tak spojrzałem, bez żadnej specjalnej myśli. I zrobiło mi się nieswojo. Dopiero co paliło się białe neutralne światełko, a teraz ostrym rubinowym ogniem jarzył się sygnał negatywnych emocji. Kątem oka dostrzegłem trwogę na twarzy Van der Hoosego. — „Najpierw mi opowiedz — powiedział Komow — dlaczego tak długo się ukrywałeś? — Kurwispat — wyraźnie wymówił Mały i przesiadł się na prawą piętę. — Ja — dawno wiedziałem, że ludzie znowu przyjdą. Czekałem, było mi źle. Potem zobaczyłem — ludzie przyszli. Zacząłem rozmyślać i zrozumiałem — jeżeli ludziom powiedzieć, oni odejdą i wtedy będzie dobrze. Na pewno odejdą, ale nie wiedziałem — kiedy. Czworo ludzi. Bardzo dużo. Nawet jeden bardzo dużo. Ale lepiej niż czworo. Wchodziłem do jednego i rozmawiałem w dzień. Wchodziłem do jednego i rozmawiałem w nocy. Szarada. Wtedy pomyślałem — jeden człowiek nie może mówić. Przyszedłem do czterech. Znowu szarada. Wieczorem zobaczyłem — jeden siedzi oddzielnie. Ty. Pomyślałem i zrozumiałem — ty czekasz na mnie. Podszedłem. Cheshirski kot! Tak to było. Mówił ostro, urwanymi zdaniami, głosem Komowa i tylko te nie związane z kontekstem słowa wymawiał nieznajomym głębokim barytonem. Jego ręce, palce ani na sekundę nie zaznały spokoju, a i on sam bez przerwy poruszał się i ruchy jego były szybkie, płynne, dosłownie przelewał się z jednego położenia w następne. Było to zgoła fantastyczne widowisko — przytulna znajoma mesa, waniliowy zapach ciastek, wszystko takie zwyczajne, domowe — i tylko to dziwne liliowe światło, i w tym świetle na podłodze, giętki, elastyczny maleńki potwór. I trwożne, rubinowe światełko na pulpicie. — Skąd wiedziałeś, że ludzie przyjdą znowu? — zapytał Komow. — Ja rozmyślałem i zrozumiałem. — A może ktoś ci opowiedział? — Kto? Kamienie? Słońce? Krzaki? Jestem sam. Ja i moje wizerunki. Ale one milczą. Z nimi można tylko^ się bawić. Nie. Ludzie przyszli i odeszli. — Mały szybkim ruchem przesunął kilka liści na podłodze. — Pomyślałem i zrozumiałem — ludzie znowu przyjdą. — A dlaczego było ci źle? — Dlatego, że ludzie. — Ludzie nigdy nikomu nie szkodzą. Ludzie chcą, żeby wszystkim dookoła było dobrze. — Ja wiem — powiedział Mały. — Przecież już mówiłem, ludzie odejdą i będzie dobrze. — Jakie czynności ludzi powodują, że jest ci źle? — Wszystkie. Ludzie są albo mogą przyjść — to źle. Odejdą na zawsze — to dobrze. Czerwona lampka na pulpicie uwierała mnie jak cierń. Nie wytrzymałem i lekko trąciłem Komowa nogą pod stołem. — Skąd się dowiedziałeś, że jeżeli ludziom powiesz, to oni odejdą? — zapytał Komow ignorując mnie całkowicie. — Ja wiedziałem — ludzie chcą, żeby wszystkim dookoła było dobrze. — Ale skąd się o tym dowiedziałeś? Przecież nigdy nie stykałeś się z ludźmi. — Dużo rozmyślałem. Długo nie rozumiałem. Potem zrozumiałem. — Kiedy zrozumiałeś? Dawno? — Nie, niedawno. Kiedy odszedłeś z jeziora, złapałem rybę. Bardzo się zdziwiłem. Ona nie wiadomo dlaczego umarła. Zacząłem rozmyślać ł zrozumiałem, że na pewno odejdziecie, jeżeli wam powiem. Komow przygryzł dolną wargę. — Zasnąłem na brzegu oceanu — powiedział nagle. — Kiedy się obudziłem, zobaczyłem obok na mokrym piasku ślady ludzkich stóp. Chwilę rozmyślałem i zrozumiałem — kiedy spałem, obok mnie przeszedł człowiek. Skąd się dowiedziałem? Przecież nie widziałem człowieka, zobaczyłem tylko ślady. Rozmyślałem — poprzednio śladów nie było, a teraz są. To znaczy, że zjawiły się wtedy, kiedy spałem. To ludzkie ślady, a nie ślady fal, ani nie ślady kamienia, który stoczył się na piasek. To znaczy, że obok mnie przeszedł człowiek. Wtedy, kiedy spałem, obok mnie przeszedł człowiek. Tak my rozmyślamy. A jak ty rozmyślasz? Oto przylecieli ludzie. Ty nic o nich nie wiesz. Ale pomyślałeś i dowiedziałeś się, że ludzie na pewno odlecą na zawsze, jeżeli z nimi porozmawiasz. W jaki sposób rozmyślałeś? Mały milczał długo, ze trzy minuty. Na jego twarzy i piersi znowu zatańczyły mięśnie. Zwinne palce poruszały i przemieszczały liście. Potem odepchnął liście nogą i powiedział głośno głębokim barytonem: — To jest pytanie. Na bim-bom-bramsel! Van der Hoose bezsilnie zakasłał w swoim kącie i Mały natychmiast spojrzał na niego. — Fenomenalne! — zawołał ciągle tym samym barytonem. — Zawsze chciałem się dowiedzieć, dlaczego takie długie włosy na policzkach? Zapanowała cisza. I w tej ciszy zobaczyłem, że rubinowe światło zgasło i zapaliło się szmaragdowe. — Odpowiedz mu, Jakub — spokojnie poprosił Komow. — Hm… — odparł Van der Hoose i poróżowiał. — Jakby ci powiedzieć, mój chłopcze… — Machinalnie nastroszył bokobrody. — To ładne, mnie się podoba… moim zdaniem to wystarczające objaśnienie, jak sądzisz? — Ładne… podoba się… — powtórzył Mały. — Dzwoneczek! — powiedział nagle z czułością. — Nie, nie wyjaśniłeś. Ale tak bywa. Dlaczego tylko na policzkach? Dlaczego nie ma na nosie? — Na nosie byłoby nieładnie — pouczająco oświadczył Van der Hoose. — I do ust włażą przy jedzeniu… — Racja — przyznał Mały. — Ale jeżeli na policzkach i jeżeli idziesz przez krzaki, musisz się zaczepić. Ja się zawsze czepiam włosami, chociaż mam je tylko u góry. — Hm — powiedział Van der Hoose. — Widzisz, ja bardzo rzadko chodzę przez krzaki. — Nie chodź przez krzaki — powiedział Mały. — Będzie bolało. Świerszcz za kominem. Van der Hoose nie znalazł stosownej odpowiedzi, ale widać było, że jest zadowolony. Na indykatorze paliła się zielona lampka, Mały wyraźnie zapomniał o swoich troskach i nasz dzielny kapitan, który bardzo lubił dzieci, niewątpliwie rozczulił się. Oprócz tego bardzo mu, jak sądzę, pochlebiało, że jego bokobrody, które do tej pory służyły wyłącznie jako obiekt mniej lub bardziej płaskich dowcipów, odegrały tak znaczną rolę w przebiegu kontaktu. Ale tu nieoczekiwanie nastąpiła moja kolej. Mały nagle spojrzał mi w oczy i wypalił: — A ty? — Co ja? — zapytałem, zaskoczony i dlatego agresywny. Komow natychmiast z wyraźną satysfakcją kopnął mnie w kostkę. — Mam pytanie do ciebie — oznajmił Mały. — Też zawsze chciałem. Ale ty się bałeś. Jeden raz o mało mnie nie zabiłeś — zasyczałeś, zaryczałeś, uderzyłeś mnie powietrzem. Biegłem do samych wzgórz. To wielkie, ciepłe, z lampkami, które robi równą ziemię — co to jest? — Maszyny powiedziałem i odkaszlnąłem. — Roboty. — Roboty — powtórzył Mały. — Żywe? — Nie — odparłem. — To maszyny. Zbudowaliśmy je. — Zbudowaliście? Takie wielkie? I rusza się? Fenomenalne! Ale przecież one są ogromne! — Bywają i większe — powiedziałem. — Jeszcze większe? — Znacznie większe — powiedział Komow. — Większe niż lodowiec. — I one też się ruszają? — Nie — powiedział Komow. — Rozmyślają. I Komow zaczął opowiadać, co to takiego maszyny cybernetyczne. Bardzo jest mi trudno oceniać wrażenia Małego. Jeżeli wychodzić z założenia, że jego odczucia tak czy inaczej odzwierciedlały się w ruchach jego ciała, można było uznać, że Mały jest wstrząśnięty do głębi. Miotał się po mesie niby kot Tomka Sawyera po wypiciu,mordercy cierpień”. Kiedy Komow wytłumaczył mu, dlaczego moje roboty nie mogą być uważane ani za żywe, ani za martwe, Mały wdrapał się na sufit i zawisł tam bezsilnie przyssawszy się do plastyku stopami i dłońmi. Informacja o maszynach, o gigantycznych maszynach, które rozmyślają szybciej niż ludzie, liczą szybciej niż ludzie, odpowiadają na pytania milion razy szybciej niż ludzie zwinęła Małego w kłębek, rozwinęła i wystrzeliła na korytarz i po sekundzie znowu rzuciła do naszych nóg, głośno dyszącego z ogromnymi, pociemniałymi oczami, a wszystkie mięśnie jego twarzy pląsały w szaleńczym tańcu. Nigdy przedtem i nigdy potem nie spotkałem tak wdzięcznego słuchacza. Szmaragdowa lampka na pulpicie indykatora świeciła jak kocie oko, a Komow mówił, mówił precyzyjnymi, jasnymi i maksymalnie prostymi zdaniami, równym, spokojnym głosem i od czasu do czasu wstawiał intrygujące „Bardziej szczegółowo porozmawiamy o tym później”, albo „W rzeczywistości jest to znacznie bardziej skomplikowane i interesujące, ale ty przecież na razie jeszcze nie wiesz, co to takiego hemostatyka”. Gdy tylko Komow zakończył, Mały wskoczył na fotel, objął się swoimi długimi żylastymi rękami i zapytał: — A czy można zrobić tak, żebym ja mówił, a roboty słuchały? — Ty już tak robiłeś — powiedziałem. Mały bezszelestnie, jak cień opadł na stół przede mną. — Kiedy? — Skakałeś przed nimi i ten największy — na imię mu Tom — przystawał i pytał ciebie, jakie będą polecenia. — Dlaczego nie słyszałem pytania? — Widziałeś pytanie. Pamiętasz, tam migało czerwone światełko? To było pytanie. Tom zadawał je po swojemu. — Fenomenalne! — powiedział cichutko moim głosem. — To zabawa. Fenomenalna zabawa. Szczygiełek. — Co to znaczy „Szczygiełek”? — nagle zapytał Komow. — Nie wiem — powiedział Mały niecierpliwie. — Po prostu słowo. Przyjemnie wymawiać. Szczygiełek. Cheshirski kot. — A skąd ty znasz te słowa? — Pamiętam. Dwoje ludzi, dużych, serdecznych. Znacznie więksi od was… Na bim-bom-bramsel! Szczygiełek… Świerszczyk za kominem. Ma-ry, Ma-ry! Świerszczyk jest głodny! Mówiąc szczerze, mróz mi przeszedł po skórze, a Van der Hoose pobladł i jego bokobrody obwisły. Mały wykrzykiwał te słowa głębokim barytonem — wystarczyło zamknąć oczy, żeby zobaczyć przed sobą ogromnego, rubasznego, pełnego życia mężczyznę, nieustraszonego, silnego, dobrego… Potem w intonacji głosu coś się zmieniło i Mały cichutko wymruczał z niewypowiedzianą czułością: — Moje słoneczko, mój maleńki… — i nagle czułym kobiecym głosem — Świerszczyk! Znowu mokry… Mały zamilkł postukując palcem po nosie. — I ty to wszystko pamiętasz? — z lekka zmienionym głosem zapytał Komow. — Oczywiście — powiedział Mały głosem Ko-mowa. — A czy ty nie pamiętasz wszystkiego? — Nie — odparł Komow. — To dlatego, że ty rozmyślasz nie tak jak ja — z przekonaniem powiedział Mały. — Ja pamiętam wszystko. Wszystko, co było dookoła mnie kiedykolwiek — już nie zapominam. A kiedy zapominam, trzeba tylko dobrze porozmyślać i wszystko się przypomina. Jeśli jesteś ciekaw o mnie, potem opowiem. A teraz odpowiedz mi: co jest na górze? Wczoraj powiedziałeś — gwiazdy. Co to gwiazdy? Z góry spada woda. Czasami nie chcę, a ona spada. Skąd woda? I skąd statki? Bardzo dużo pytań, bardzo dużo rozmyślałem. Tak dużo odpowiedzi, że niczego nie rozumiem. Nie, nie tak. Dużo różnych odpowiedzi i wszystkie splątane ze sobą jak liście… — Mały zgarnął liście na podłodze w chaotyczny stos. — Jedne zasłaniają drugie, przeszkadzają jeden drugiemu. Odpowiesz? Komow zaczął odpowiadać i Mały znowu drżąc ze wzburzenia miotał się po mesie. W oczach mi się troiło, przymknąłem powieki i zacząłem się zastanawiać, jak to się stało, że tubylcy nie wyjaśnili Małemu najprostszych rzeczy, jak im się udało go ogłupić do takiego stopnia, że nawet nie podejrzewa ich istnienia, jak Mały potrafi zapamiętywać tak dokładnie wszystko, co słyszał nawet w niemowlęctwie, i jakie to w istocie rzeczy straszne — nie rozumieć nic z tego, co się pamięta. W tym momencie Komow nagle zamilkł, poczułem ostry zapach amoniaku, otworzyłem oczy. Małego w mesie nie było, tylko niewyraźny przezroczysty fantom szybko tajał nad garścią rozsypanych liści. W oddali słabo cmoknęła błona włazu. Zaniepokojony głos Majki zapytał przez głośnik: — Dokąd on tak poleciał? Czy, coś się stało? Spojrzałem na Komowa. Komow zacierał dłonie z zadumanym uśmiechem. — Tak — powiedział. — Powstała ciekawa sytuacja… Majka! — zawołał. — Wąsy się pokazały? — Osiem sztuk — powiedziała Majka. — Dopiero teraz zniknęły, a tak to przez cały czas sterczały wzdłuż całego łańcucha… i to różnokolorowe — żółte, zielone… Zrobiłam kilka zdjęć. — Brawo — pochwalił ją Komow. — Teraz weź pod uwagę, że przy następnym spotkaniu koniecznie musisz być obecna… Jakub, weź rejestrogramy i pójdziemy do mnie. A ty, Staszek… — Komow wstał i przeszedł w kąt, w którym stał blok wideofonografu. — Tu masz kasetę i przekaż wszystko pośpiesznym impulsem prosto do Centrum. Kopię zatrzymam, trzeba to przeanalizować… Gdzie ja tu widziałem projektor? Aha, jest. Myślę, że mamy do dyspozycji jeszcze trzy, cztery godziny, a potem znowu przyjdzie… Aha, Staszek! Przejrzyj przy okazji depesze. Jeżeli tam jest coś istotnego… Tylko z Centrum, z Bazy albo osobiście od Gorbowskiego, czy od M'Bogi. — Miałem przypomnieć — powiedziałem wstając — o prośbie Sidorowa. — Ach, tak! — skruszonym głosem powiedział Komow. — Wiesz, Staszek, może to niezupełnie zgodne z przepisami… Zrób mi przysługę i przekaż nagranie od razu na dwóch kanałach — nie tylko do Centrum, ale i na Bazę poufnie, do rąk własnych Sidorowa. Na moją odpowiedzialność. — Mogę i na swoją — burknąłem już za drzwiami. Poszedłem na mostek, wstawiłem kasetę w automat, włączyłem nadawanie i przejrzałem depesze. Tym razem było ich niewiele — raptem trzy, najwidoczniej w Centrum zrobili, co należy. Jedna, z Centralnego Ośrodka Informacyjnego, składała się z liczb, greckich liter i znaków, które widywałem tylko wtedy, kiedy regulowałem urządzenie drukujące. Druga z Centrum — Bader nadal uporczywie domagał się określenia przypuszczalnych stref rozmieszczenia tubylców, podania przewidywanych typów kontaktów według klasyfikacji Biilowa i tak dalej. Trzecia depesza była z Bazy, od Sidorowa — Sidorow oficjalnie zapytywał Komowa, w jakiej kolejności ma być dostarczona do strefy kontaktu zamówiona aparatura. Zastanowiłem się chwilę i zadecydowałem, że pierwsza depesza może się Komowowi przydać, trzecią trzeba przekazać ze względu na Sidorowa, a ta od Badera niech sobie na razie poleży. Też mi coś, przypuszczalne strefy! Po pół godzinie automat zasygnalizował, że nadawanie zakończone. Wyjąłem kasetę, zabrałem, dwie depesze i poszedłem do Komowa. Kiedy wszedłem, Komow i Van der Hoose siedzieli przed projektorem. Na ekranie w tę i z powrotem jak błyskawica przelatywał Mały, a z boku widniały dwie napięte i nieruchome fizjonomie — moja i Komowa. Van der Hoose siedział z nosem w ekranie, łokcie oparł na stole, a w garściach zaciskał bokobrody. — …Gwałtowny wzrost temperatury — dudnił. — Dochodzi do czterdziestu trzech stopni… A teraz zwróć uwagę na encefalogram, Giennadij… O, to jest fala Petersona, znowu się pojawiła… Przed nimi na stole leżały rulony rejestrogramów naszego diagnostografu, reszta rulonów poniewierała się na łóżku i na podłodze. — Aha… — mówił w zamyśleniu Komow wodząc palcem po wykresie. — Aha… Chwileczkę, a co tu u nas wtedy było? — Zatrzymał projektor, odwrócił się, by wziąć jeden z rulonów i zauważył mnie. — Tak? — zapytał z niezadowoleniem Położyłem przed nim depesze. — Co to jest? zapytał zirytowany. — A — przejrzał odpowiedź z Ośrodka Informacyjnego, uśmiechnął się i odrzucił ją na bok. — Wszystko nie to — powiedział. — Zresztą skąd oni mogą wiedzieć… — Potem przeczytał depeszę od Sidorowa i podniósł na mnie oczy. — Nadałeś? — Tak — odpowiedziałem. — Dobrze, dziękuję. Zredaguj w moim imieniu odpowiedź, że aparatura na razie jest niepotrzebna. Aż do odwołania. — Dobrze — odpowiedziałem i wyszedłem. Zredagowałem i nadałem radiogram na Bazę, a następnie postanowiłem zobaczyć, co też tam słychać u Majki. Ponura Majka metodycznie obracała pokrętła. O ile zrozumiałem, trenowała naprowadzanie działka na cele rozproszone. — Beznadziejna sprawa — oznajmiła na mój widok. — Jeżeli one wszystkie pluną na nas jednocześnie, koniec z nami. Po prostu nie zdążymy. — Po pierwsze, można zwiększyć kąt rażenia — powiedziałem podchodząc. — Oczywiście, efektywność zimniejszy się trzy lub czterokrotnie, ale za to można objąć czwartą część horyzontu, a odległości są niewielkie… A po drugie, czy ty rzeczywiście wierzysz, że oni mogą w nas plunąć? — A ty? — Raczej mi na to nie wygląda… — Jeśli nie wygląda, to po diabła ja tu siedzę? Usadowiłem się na podłodze obok jej fotela. — Szczerze mówiąc nie wiem — powiedziałem. — Tak czy inaczej musimy prowadzić obserwacją. Skoro już planeta okazała się aktywna biologicznie, trzeba przestrzegać instrukcji. Wartownika-zwiadowcy nie pozwalają przecież wypuścić… Przez chwilę milczeliśmy. — Żal ci go? — nagle zapytała Majka. — N-nie wiem. — powiedziałem. — Dlaczego żal? Raczej… zgroza. Żałować go… Dlaczego właściwie miałbym go żałować? Jest żywotny, dziarski… nie wzbudza litości. — Nie o to mi chodzi. Nie wiem, jak to sformułować… Słuchałam was i robiło mi się niedobrze. Jak ten Komow się zachowuje! Dzieciak go absolutnie nic a nic nie obchodzi… — Co to znaczy — nie obchodzi? Komow chce nawiązać kontakt. Realizuje określony plan… Sama chyba rozumiesz, że bez Małego kontaktu nie nawiążemy… — Rozumiem. I dlatego pewnie robi mi się niedobrze. Mały przecież nic nie wie o tubylcach… Ślepe narzędzie! — No, nie wiem — powiedziałem. — Moim zdaniem stajesz się sentymentalna. On przecież mimo wszystko nie jest człowiekiem. On jest tutejszy. Próbujemy nawiązać z nim kontakt. W tym celu trzeba przezwyciężyć pewne trudności, rozwiązać niektóre zagadki. Należy to traktować trzeźwo i rzeczowo. Uczucia w takich sprawach są nie na miejscu. Jeżeli mam być zupełnie szczery, to Mały również nie płonie do nas miłością. Inaczej zresztą być nie może. W końcu — co to jest kontakt? Zderzenie dwóch strategii. — Och! — powiedziała Majka. — Nudnie mówisz. Regulaminowo. Nadajesz się tylko do programowania maszyn. Cybernetyk! Nie obraziłem się. Widziałem, że Majka nie ma żadnych merytorycznych argumentów i czułem, że naprawdę coś ją dręczy. — Znowu masz przeczucia — powiedziałem. — Ale przecież sama świetnie rozumiesz, że Mały to jedyna nić, która nas wiąże z tymi niewidzialnymi. Jeżeli nie spodobamy się Małemu, jeżeli go sobie nie pozyskamy… — Właśnie, właśnie — przerwała mi Majka. — O to właśnie chodzi. Cokolwiek Komow mówi, cokolwiek robi, widać na kilometr, że tylko jedno go interesuje — kontakt. Wszystko dla wielkiej idei pionowego postępu! — A jak należy postępować? Wzruszyła ramionami. — Nie wiem. Może tak jak Jakub… W każdym razie Jakub — jedyny z was — rozmawiał z Małym po ludzku. — No, wiesz — powiedziałem, nieco urażony — kontakt na poziomie bokobrodów — to już w ogóle… Milczeliśmy oboje obrażeni na siebie wzajemnie. Majka z przesadną pedanterią naprowadzała czarny krzyż na zaśnieżone zęby skał. — Naprawdę, Majka — powiedziałem wreszcie. — Czy ty nie chcesz, żebyśmy nawiązali kontakt? — Pewnie chcę — powiedziała Majka bez żadnego entuzjazmu. — Przecież widziałeś, jak bardzo się ucieszyłam, kiedy pierwszy raz zrozumieliśmy, o co chodzi… Ale słuchałam tej waszej rozmowy… i nie wiem. Może to dlatego, że jeszcze nigdy nie byłam obecna przy kontakcie… Nie tak to sobie wyobrażałam. — Nie — powiedziałem. — Tu nie o to chodzi. Domyślam się, co ci doskwiera. Zdaje ci się, że on jest człowiekiem… — Już to mówiłeś — powiedziała Majka. — Nie, dosłuchaj do końca. Przez cały czas widzisz w nim to, co ludzkie. A spróbuj podejść do tego od innej strony. Nie będziemy mówić o fantomach, o mimikrze — ale co w nim w ogóle jest nasze? Do pewnego stopnia wygląd zewnętrzny, to, że chodzi na dwóch nogach… Może struny głosowe… No i co jeszcze? Nawet muskulatura jest nieczłowiecza, chociaż zdawałoby się, że to akurat jest zakodowane w genach… Ciebie po prostu zbija z tropu fakt, że on umie dobrze mówić. Rzeczywiście, mówi wspaniale… ale i to, jeżeli się dobrze zastanowić, też nie jest ludzkie! Żaden człowiek nie jest w stanie nauczyć się biegle mówić w ciągu czterech godzin. Problem nawet nie polega na słownictwie — trzeba opanować intonację, frazeologię… To odmieniec, jeśli chcesz wiedzieć, ale nie człowiek! Mistrzowska imitacja. Pomyśl tylko — pamiętać to, co działo się z tobą w niemowlęctwie, a może, kto wie, w łonie matki… Czy to jest ludzkie? Czy widziałaś kiedyś robota-androida? Oczywiście nie widziałaś, a ja widziałem. — No i co? — ponuro zapytała Majka. — A to, że teoretycznie idealny robot-android może być zrobiony wyłącznie na wzór człowieka. To będzie supermyśliciel, to będzie supersiłacz, superuczuciowiec, wszystko, co chcesz, w tym i superczłowiek, ale w żadnym razie nie człowiek… — Chcesz mi zdaje się udowodnić, że tubylcy przekształcili go w robota? — zapytała Majka z krzywym uśmiechem. — Ależ skąd — powiedziałem z rozdrażnieniem. — Chcę cię tylko przekonać, że wszystko co ludzkie jest w nim przypadkowe, że to po prostu właściwości surowca. Powiedz sobie, że pertraktujesz z tymi kolorowymi wąsami. Majka nagle złapała mnie za ramię i powiedziała półgłosem: — Patrz, wraca! Uniosłem się i spojrzałem na ekran. Od grzęzawiska prosto na statek szybko przebierając nogami pędziła z całej siły przekrzywiona figurka. Krótki, czarnoliliowy cień miotał się przed nią po ziemi, brudny kosmyk nad czołem połyskiwał rudo. Mały wracał, Mały się śpieszył. Swymi długimi rękami obejmował i przyciskał do brzucha coś w rodzaju wielkiego plecionego koszyka wypełnionego kamieniami. Strasznie ciężki musiał być ten koszyk. Majka włączyła mikrofon. — Stanowisko DSB, do Komowa — powiedziała głośno. — Mały się zbliża. — Zrozumiałem — natychmiast odpowiedział Komow. — Jakub, idziemy na miejsca..: Popow, zmienisz Głumową na stanowisku DSB. Maja, do mesy. Majka niechętnie wstała. — Idź, idź — powiedziałem. — Przyjrzyj mu się z bliska, naczynie boleści. Majka gniewnie parsknęła i wbiegła na trap. Usiadłem na jej miejscu. Mały był już bardzo blisko. Teraz zwolnił biegu, spojrzał na statek i znowu miałem wrażenie, że patrzy mi prosto w oczy. I w tym momencie zobaczyłem, że nad grzbietami gór, na szaroliliowym niebie z niczego, jak na wywołanej fotografii wystrzeliły potworne wąsy potwornych karaluchów. Jak poprzednio wyginały się powoli, kurczyły się, drgały. Naliczyłem ich sześć sztuk. — Stanowisko DSB — odezwał się Komow. — Ile wąsów na horyzoncie? — Sześć — odpowiedziałem. — Trzy białe, dwa czerwone i jeden zielony. — No widzisz, Jakub powiedział Komow. — Żelazna prawidłowość. Mały do nas — wąsy w górę. Przygłuszony głos Van der Hoosego powiedział: — Podziwiam twoją przenikliwość, Giennadij, niemniej jednak dyżur uważam chwilowo za konieczny. — Masz prawo — krótko odparł Komow. — Majka, siadaj tutaj. Zameldowałem: — Mały zniknął w martwym polu. Przydźwigał wielki kosz kamieni. — Rozumiem — powiedział Komow. — Proszę się przygotować, koledzy! Cały zamieniłem się w słuch i drgnąłem, kiedy z głośnika zagrzmiał przeciągły łoskot. Nie od razu dotarło do mnie, że to Mały wysypał na podłogę wszystkie swoje kamienie za jednym zamachem. Słyszałem jego potężny oddech i nagle odezwał się zupełnie dziecinny głosik: — Mam-ma! i z znowu — mam-ma… A następnie rozdarł uszy znajomy zachłystujący się płacz rocznego dziecka. Zdrętwiałem, zbyt dobrze jeszcze pamiętałem swoje niedawne strachy i w tejże sekundzie zrozumiałem, co się stało — Mały zobaczył Majkę. Trwało to nie dłużej niż pół minuty, płacz ustał, znowu zagrzmiały kamienie i głos Komowa rzeczowo oznajmił: — Oto pytanie. Dlaczego wszystko mnie interesuje? Wszystko dookoła… Dlaczego bez przerwy pojawiają się pytania? Przecież z nimi nie jest mi dobrze. One mnie swędzą. Dużo pytań. Dziesięć pytań dziennie, dwadzieścia pytań dziennie. Staram się uciec: biegam, cały dzień biegam albo pływam — nie pomaga. Wtedy zaczynam rozmyślać. Czasami przychodzi odpowiedź. To przyjemność. Czasami odpowiedź nie przychodzi. To zmartwienie. Bardzo swędzi. Szszarada. Najpierw myślałem, że pytania przychodzą od środka. Ale potem rozmyślałem i zrozumiałem — wszystko, co idzie od środka, powinno robić mi przyjemność. To znaczy, że pytania przychodzą z zewnątrz? Mam rację? Rozmyślam tak jak ty. Ale jeśli tak — gdzie one leżą, gdzie one wiszą, gdzie ich punkt? Pauza. Potem znowu rozległ się głos Komowa — prawdziwego Komowa. Bardzo podobny, tylko że prawdziwy Komow mówił nie tak urywanie i głos jego brzmiał nie tak ostro. W gruncie rzeczy można to odróżnić, jeżeli się wie, o co chodzi. — Mógłbym już teraz odpowiedzieć na twoje pytanie — powoli mówił Komow. — Ale boję się pomylić. Boję się odpowiedzieć źle albo niedokładnie. Kiedy dowiem się o tobie wszystkiego, będę mógł odpowiedzieć bezbłędnie. Pauza. Znowu zagruchotały przesuwane po podłodze kamienie. — F-fragment — powiedział Mały. — Jeszcze pytanie. Skąd się biorą odpowiedzi? Ty zmusiłeś mnie do myślenia. Zawsze uważałem — jest odpowiedź — to przyjemność, nie ma odpowiedzi — zmartwienie. Opowiedziałeś mi, jak rozmyślasz ty. Przypominałem sobie j przypomniałem, że ja też często tak rozmyślam i często przychodzi odpowiedź. Widać, jak ona przychodzi. Tak, ja robię kształt kamieni. O taki. („Koszyk” — podpowiedział Komow). Tak, koszyk. Jeden pręt zaczepia się o drugi, drugi — o trzeci, trzeci — dalej i wychodzi… koszyk. Widać — jak. Ale znacznie częściej rozmyślam — znowu łoskot kamieni — i wychodzi gotowa odpowiedź. Jest wiązka prętów i nagle — gotowy koszyk. Dlaczego? — I na to pytanie — powiedział Komow — będę mógł odpowiedzieć dopiero, kiedy dowiem się o tobie wszystkiego. — To się dowiaduj! — zażądał Mały. — Dowiaduj się szybciej! Dlaczego nie dowiadujesz się? Ja sam opowiem. Był statek, tylko większy od twojego, teraz się skurczył, a był bardzo wielki. To sam wiesz. Potem było tak. Z głośnika doleciał rozdzierający chrzęst i trzask i natychmiast na przeraźliwie wysokiej nucie zakrzyczało dziecko. I poprzez ten pisk, poprzez zacichające trzaski, uderzenia, dźwięki tłuczonego szkła zachrypiał męski, zduszony głos: — Mary… Mary… Ma… ry… Dziecko krzyczało zanosząc się i przez jakiś czas nic więcej nie było słychać. Potem coś zaszeleściło, usłyszałem stłumiony jęk… Ktoś czołgał się po zasypanej gruzem i odłamkami podłodze, coś potoczyło się z chrobotem. Znajomy, straszliwie znajomy głos kobiecy wyjęczał: — Szura… Gdzie jesteś, Szura?… Boli… Co się stało? Gdzie jesteś? Nic nie widzę, Szura… Odezwij się, Szura! Jak boli! Pomóż mi, ja nic nie widzę… I to wszystko poprzez nieustający krzyk dziecka. Potem kobieta ucichła, a po jakimś czasie ucichło również dziecko. Odetchnąłem głęboko i dopiero wtedy zauważyłem, że pięści mam zaciśnięte, paznokcie wbite w dłonie i że szczęki mi zdrętwiały. — Tak było długo — powiedział Mały uroczyście. — Zmęczył mnie krzyk. Usnąłem. Kiedy się obudziłem, było ciemno jak przedtem. Było mi zimno. Chciałem jeść. Tak mocno chciałem jeść i żeby było ciepło, że tak się stało. Wodospad dźwięków runął z głośnika — zupełnie nieznajomych dźwięków. Równomierne, narastające buczenie, często powtarzające się szczękanie, pogłos przypominający echo, basowe, na progu słyszalności, mamrotanie, pisk, skrzyp, brzęczenie, miedziane gongi, trzaski… Trwało to długo, kilka minut. Potem wszystko jednocześnie ucichło i Mały lekko zadyszany powiedział: — Nie. Tak ja nic nie opowiem. Tak będą opowiadać, tyle czasu, ile żyją. Co robić? — I nakarmili cię? Ogrzali? — zapytał Komow równym głosem. — Stało się tak, jak chciałem. I od tej pory zawsze było tak, jak chciałem. Póki nie przyleciał pierwszy statek. — A co to było? — zapytał Komow, moim zdaniem bardzo udatnie naśladując dźwiękową kaszę, którą słyszeliśmy przed chwilą. Pauza. — A, rozumiem — powiedział Mały. — Ty zupełnie nie umiesz, ale ja cię zrozumiałem. Ale ja nie mogę odpowiedzieć. Przecież ty sam nie masz słów, żeby nazwać. A ty znasz więcej słów niż ja. Daj mi słowa. Ty mi dałeś dużo słów, ale wszystkie nie te. Pauza. — Jakiego to było koloru? — zapytał Komow. — Żadnego. Kolor to wtedy, kiedy patrzysz oczami. Tam nie można patrzeć oczami. — Gdzie — tam? — U mnie. Głęboko. W ziemi. — A jak tam jest na dotyk? — Wspaniale — powiedział Mały. — Przyjemność. Cheshirski kot! U mnie jest najlepiej. To było, póki nie przyszli ludzie. — Ty tam śpisz? — zapytał Komow. — Ja tam wszystko. Śpię, jem, rozmyślam. Tylko bawię się tu dlatego, że lubię patrzeć oczami. I jeszcze tam jest ciasno do zabawy. Jak w wodzie, tylko jeszcze ciaśniej. — Ale przecież w wodzie nie można oddychać — powiedział Komow. — Dlaczego nie można? Można. I bawić się można. Tylko ciasno. Pauza. — Teraz już wiesz o mnie wszystko? — zapytał Mały. — Nie zdecydowanie powiedział Komow. — Niczego się o tobie nie dowiedziałem. Widzisz sam, że nie mamy wspólnych słów. Być może masz swoje słowa? — Słowa… — powoli powtórzył Mały. — To wtedy, kiedy ruszają się usta, a potem można słyszeć uszami. Nie. To tylko u ludzi. Ja wiedziałem, że są słowa, dlatego że pamiętam. Na bim-bom-bramsel. Co takiego? Ja nie wiem. Ale teraz wiem, po co jest dużo słów. Przedtem nie wiedziałem. Było przyjemnie mówić. Zabawa. — Teraz ty wiesz, co znaczy słowo „ocean” — powiedział Komow. — Ale ocean widziałeś i przedtem. Jak go nazywałeś? Pauza. — Słucham — powiedział Komow. — Czego słuchasz? Po co? Ja nazwałem. Tak nie można usłyszeć. To wewnątrz. — Być może, potrafisz pokazać? — zapytał Komow. — Masz kamienie, pręty… — Kamienie i pręty nie po to, żeby pokazywać — oznajmił Mały, jak mi się wydało gniewnie. — Kamienie i pręty po to, żeby rozmyślać. Jeżeli trudne pytanie — kamienie i pręty. Jeśli nie wiesz, jakie pytanie — liście. Tu jest dużo różnych rzeczy. Woda, lód — lód dobrze topnieje, dlatego… — Mały zamilkł. — Nie ma słów — oświadczył. — Dużo różnych rzeczy. Włosy… i dużo tego, na co nie ma słów. Ale to tam, u mnie. Usłyszałem ciężkie, długie westchnienie. Moim zdaniem to był Van der Hoose. Majka nagle zapytała: — A kiedy tak poruszasz twarzą? Co ta? — Mam-ma… powiedział Mały czułym miaukliwym głosikiem. — Twarz, ręce, ciało — mówił dalej głosem Majki — to też rzeczy do rozmyślania. Tych rzeczy jest dużo. Za długo nazywać wszystkie. Pauza. — Co robić? — zapytał Mały. — Wymyśliłeś? — Wymyśliłem — odparł Komow. — Weźmiesz mnie do siebie. Popatrzę i od razu dużo się dowiem. Być może nawet wszystkiego. — Rozmyślałem o tym — powiedział Mały. — Ja wiem, że ty chcesz do mnie. Ja też chce, ale ja nie mogę. To pytanie! Kiedy ja chcę, wszystko mogę. Tylko nie z ludźmi. Ja nie chcę, żeby oni byli, a oni są. Ja chcę, żebyś ty przyszedł do mnie, ale nie mogę. Ludzie — to zmartwienie. — Rozumiem powiedział Komow. W takim razie zabiorę cię do siebie. Chcesz? — Dokąd? — Do siebie. Tam, skąd przyszedłem. Na Ziemię, gdzie mieszkają wszyscy ludzie. Tam też mogę się wszystkiego o tobie dowiedzieć i to dosyć szybko. — Ale przecież to daleko — powiedział Mały. — Albo cię nie zrozumiałem? — Tak, to bardzo daleko — powiedział Komow. — Ale mój statek… — Nie! — powiedział Mały. — Ty nie rozumiesz. Ja nie mogę daleko. Ja nie mogę nawet trochę daleko, a już zupełnie nie mogę bardzo daleko. Jeden raz bawiłem się na krach. Zasnąłem. Obudziłem się od strachu. Wielki strach, ogromny! Nawet krzyknąłem. Fragment! Kra odpływała i widziałem tylko szczyty gór. Pomyślałem, że ocean połknął ziemię. Oczywiście wróciłem. Bardzo chciałem wrócić i kra od razu z powrotem do brzegu. Ale teraz wiem, że mi nie wolno daleko. Ja nie tylko się bałem. Było mi źle. Jak z głodu, tylko znacznie gorzej. Nie, ja nie mogę do ciebie. — No, dobrze — powiedział Komow sztucznie wesołym głosem. — Na pewno znudziło ci się odpowiadać i odpowiadać. Ja wiem, że lubisz zadawać pytania. Zadawaj, a ja będę odpowiadać. — Nie — powiedział Mały. — Ja mam dużo pytań do ciebie. Dlaczego spada kamień? Co to takiego gorąca woda? Dlaczego palców jest dziesięć, a żeby liczyć wystarczy jeden? Dużo pytań. Ale ja nie będę teraz pytać. Teraz jest źle. Ty nie możesz dc mnie, ja nie mogę do ciebie i słów nie ma. Więc ty nie możesz dowiedzieć się o mnie wszystkiego. Szszarada! To znaczy, że nie możesz odejść. Proszę cię — myśl, co zrobić. Jeśli sam nie możesz szybko myśleć, niech myślą twoje maszyny — milion razy szybciej. Ja odchodzę. Nie można rozmyślać, kiedy rozmawiasz. Rozmyślaj szybciej dlatego, że jest mi bardziej źle niż wczoraj. A wczoraj było gorzej niż przedwczoraj. Z łoskotem potoczył się kamień. Van der Hoose znowu ciężko i przeciągle westchnął. Nie zdążyłem nawet mrugnąć, a już Mały jak wicher pędził w kierunku wzgórz, przez plac budowy. Widziałem, jak przeskoczył pas startowy i nagle znikł, jakby go nigdy nie było. I w tej samej sekundzie, jakby na komendę znikły różnokolorowe wąsy nad górami. — Tak — powiedział Komow. — Nie ma innego wyjścia. Jakub, proszę cię, nadaj depeszę do Sidorowa. Niech przysyłają aparaturę. Widzę, że bez encefaloskopu się nie obejdę. — Dobrze — zgodził się Van der Hoose. — Ale chciałbym zwrócić twoją uwagę, Giennadij… W ciągu całej rozmowy na indykatorze ani razu nie zapaliła się zielona lampka. — Widziałem — powiedział Komow. — Ale to nie są zwyczajne negatywne napięcia emocjonalne, Giennadij. To najwyższe napięcie negatywnych emocji… Odpowiedzi Komowa nie usłyszałem. Przesiedziałem na stanowisku cały wieczór i połowę nocy. Ani wieczorem, ani w nocy Mały więcej się nie pokazał. Wąsy również się nie pokazały. Ani Majka. |
||
|