"Hiszpańscy żebracy" - читать интересную книгу автора (Kress Nancy)

8

JORDAN WATROUS STAŁ PRZY BRAMIE, PRZEZ KTÓRĄ wjeżdżało się na teren fabryki skuterów należącej do Ruchu Śpi-My. Twarz zwrócił w kierunku zakurzonej szosy biegnącej wzdłuż Missisipi. Po obu stronach bramy ciągnęło się wysokie na osiem stóp druciane ogrodzenie pod napięciem. Nie żadne tam pole Y, żadna wymyślna technologia, ale wystarczy. Przynajmniej na jakiś czas, bo napaści na fabrykę są na razie niezorganizowane i przeważnie tylko werbalne. Później będą potrzebować pola Y. Tak mówił Hawke.

Po drugiej stronie rzeki, w Arkansas, lśniły w blasku porannego słońca stożki odbioru energii Y zakładów Chryslera.

Jordan zezował ukradkiem na drogę. Pot skleił mu włosy i ściekał strużką po karku. Strażniczka — żylasta, niemal białowłosa kobieta w wyblakłych dżinsach — wysunęła głowę przez okno i zawołała:

— Ciepło ci, Jordan?

— Jak zawsze, Mayleen — rzucił przez ramię.

— Wy, chłopcy z Kalifornii — zaśmiała się — zwyczajnie więdniecie w naszym swojskim, bożym ciepełku.

— Chyba nie jesteśmy tacy twardzi jak wy, szczury rzeczne.

— Chłopcze, nie ma takich drugich twardzieli jak my. Przyjrzyj no się tylko panu Hawke.

Jak gdyby ktokolwiek tu, w fabryce Śpi-My, mógł tego nie zauważyć! Nie znaczy to, że Hawke nie zasłużył sobie na ten ton głębokiej rewerencji, jaki zabrzmiał teraz w głosie Mayleen. Kiedy zeszłej zimy Hawke chciał ją zatrudnić, Jordan, który sam dopiero od czterech tygodni piastował stanowisko jego osobistego sekretarza, towarzyszył mu, kiedy pojechał do jej chaty, żeby przeprowadzić rozmowę kwalifikacyjną. Choć dostatecznie ogrzana i wyposażona w sieć odbioru taniej energii Y, do której prawa gwarantowano każdemu obywatelowi na zasiłku, chata była bardzo skąpo umeblowana. Chude, białowłose dzieciaki, niemal pozbawione zabawek, wgapiały się w skórzaną kurtkę z małym mikrofonem w klapie, którą miał na sobie Jordan. A w zeszłym tygodniu Mayleen oznajmiła mu z dumą, że kazała zainstalować toaletę i kupiła koronkowe obrusy. Duma — Jordan już wiedział — miała to samo praktyczne znaczenie co toaleta. Wiedział o tym, bo tego nauczył go Calvin Hawke.

Jordan na powrót zajął się obserwacją szosy. Mayleen zagadnęła znowu:

— Czekasz na kogoś? Jordan odwrócił się powoli.

— Hawke nie zgłaszał?

— Czego nie zgłaszał? Nic mi nie mówił.

— Jezu Chryste! — zdenerwował się Jordan.

Terminal w budce strażniczki zaświergotał przeraźliwie, a głowa Mayleen wsunęła się do środka. Jordan obserwował ją przez szybę z plastiglasu. Kiedy słuchała, rysy jej twarzy stężały tak, jak to tylko potrafią twarze tubylców znad Missisipi. W samym środku upału błyskawicznie ścinały się lodem.

Było jasne, że Hawke nie tylko każe jej wpuścić gościa, ale i mówi jej, kim jest ów gość.

— Tak jest, proszę pana — burknęła do mikrofonu, a Jordan zamrugał ze zdumienia. W zakładzie nikt nigdy nie zwracał się do Hawke’a per „proszę pana”, chyba że był na niego wściekły. Ale nikt nigdy nie wściekał się na Hawke’a. Zawsze kierowali swoją wściekłość w inną stronę. Zawsze.

Mayleen wyszła z budki.

— To twoja robota, Jordan?

— Tak.

— Po co? — niemalże splunęła tym pytaniem, a Jordan wreszcie (wreszcie! Hawke twierdzi, że zbyt trudno wpada w gniew) poczuł jak jego własna twarz tężeje.

— Czy to powinno cię obchodzić, Mayleen?

— Wszystko, co się dzieje w tym zakładzie, powinno mnie obchodzić — odpowiedziała Mayleen i to była święta prawda. Hawke sprawił, że to była prawda dla wszystkich ośmiuset pracowników.

— Nie chcemy tu takich jak ona.

— Wygląda na to, że Hawke chce.

— Pytałam cię: po co?

— Dlaczego jego nie spytasz?

— Pytam ciebie. Po co, do jasnej cholery?

Drogą zbliżała się ku nim chmura pyłu. Samochód. Jordan poczuł nagły przypływ paniki: czy ktoś powiedział jej, żeby nie przyjeżdżała tu samsungiem-chryslerem? Ale śmiało można było założyć, że sama o tym dobrze wiedziała. Zawsze wiedziała takie rzeczy.

— Zadałam ci pytanie, Jordan! — warknęła Mayleen. — Dlaczego pan Hawke zamierza wpuścić do naszego zakładu jedną z tamtych?

— Nie zadałaś mi pytania, tylko zażądałaś odpowiedzi. — Gniew rozpalił się na dobre, przepłaszając resztkę nieśmiałości. — Ale odpowiem ci, Mayleen, tylko ze względu na ciebie. Leisha Camden jest tutaj, bo poprosiła o pozwolenie na przyjazd, a pan Hawke wyraził zgodę.

— Tyle to sama widzę! Nie wiem tylko po co?

Samochód zatrzymał się przy bramie. Był wyposażony w broń i pełen ochroniarzy. Kierowca wysiadł, żeby otworzyć tylne drzwi samochodu. Nie był to samsung-chrysler.

— Po co? — powtórzyła Mayleen z taką nienawiścią, że nawet Jordan się zdumiał. Odwrócił się do niej. Wąskie usta wykrzywione złością, ale w oczach ukryty strach, który Jordan nauczył się już — od Hawke’a — rozpoznawać. To nie był strach przed żywymi ludźmi, lecz przed uwłaczającymi wyborami, których trzeba dokonywać na co dzień: dwa dolary na pół paczki papierosów czy na parę ciepłych skarpet? Fryzjer czy dodatkowa porcja mleka dla dzieci, poza przydziałem z opieki społecznej? To nie był lęk przed głodem, bo taki nie istniał w kraju, który zbudował swą potęgę gospodarczą na taniej energii, ale przed niemożnością korzystania z owoców tej potęgi. Przed zepchnięciem do pośledniejszej klasy, która nie ma prawa do najważniejszej oznaki godności dorosłego człowieka — pracy. Przed własnym pasożytnictwem. Gniew opuścił Jordana; ze smutkiem obserwował, jak znika. Złość wiele ułatwia. Najłagodniej jak tylko potrafił odezwał się do Mayleen:

— Leisha Camden znalazła się tutaj, bo jest siostrą mojej matki. Moją ciotką.

Zastanawiał się, jak długo przyjdzie Hawke’owi za to pokutować.


* * *

— Zatem każdy skuter powstaje jako efekt szesnastu operacji na taśmie montażowej? — pytała Leisha.

— Tak — odparł Jordan.

Stali otoczeni ochroniarzami Leishy — każdy w kapeluszu i ciemnych okularach — przyglądając się stanowisku 8-E. Przy dwunastu skuterach kłębiło się trzech pracowników, którzy w swoim zapale zdawali się kompletnie ignorować gości. Zapał ten sam w sobie bardziej był godzien podziwu niż jego wyniki. Ale Leisha z pewnością doskonale o tym wie.

Pół roku temu w Kalifornii, podczas osiemnastych urodzin jego młodszej siostry, Leisha tak go wypytywała o fabrykę, że wiedział — czuł w kościach — iż w końcu spróbuje się wprosić. Natomiast zupełnie nie spodziewał się, że Hawke jej na to pozwoli.

— Myślałam, że pan Hawke się do nas przyłączy. W końcu to do niego przyjechałam — mówiła teraz.

— Kazał mi przyprowadzić cię później do swojego biura. Za grubym szkłem maski ochronnej na twarzy Leishy pojawił się uśmiech.

— Pokazuje mi, gdzie moje miejsce?

— Chyba tak — odparł ponuro Jordan. Nie znosił, kiedy Hawke, jak zawsze nieprzewidywalny, zniżał się do odgrywania ważniaka. Ku swojemu zaskoczeniu poczuł na ramieniu dłoń Leishy.

— Niech ci nie będzie przykro z mojego powodu, Jordanie. W końcu ma do tego prawo.

Cóż mógł na to odpowiedzieć? Koniec końców chodziło głównie o to, kto do czego ma prawo. Kto co ma, jak to otrzymał i dlaczego.

Jordan jakoś nie czuł, że ma prawo prezentować własną opinię w tej sprawie. Przecież sam nie był nawet pewien, kto ma jakie prawa w jego własnej rodzinie.

Związki między jego matką a ciotką były dość niezwykłe. A może bardziej pasowałoby tu określenie „nieco wymuszone”. Choć nie do końca. Leisha odwiedzała rodzinę Watrous w Kalifornii tylko przy różnych odświętnych okazjach; Alice nie jeździła do Chicago nigdy. A mimo to Alice, która była pasjonatką uprawiania ogródka, codziennie posyłała do mieszkania Leishy bukiet wyhodowanych przez siebie kwiatów, wydając na to nieprzytomne, według Jordana, sumy. A same kwiaty to były najzwyklejsze w świecie ogrodowe byliny: floksy, słoneczniki, liliowce i nagietki, jakie Leisha mogłaby równie dobrze kupić za kilka dolarów na ulicach Chicago.

— Czy ciocia Leisha nie woli przypadkiem egzotycznych szklarniowców? — zapytał kiedyś Jordan.

— Woli — odparła z uśmiechem jego matka.

Leisha zawsze przywoziła Jordanowi i jego siostrze, Moirze, fantastyczne prezenty: młodzieżowe zestawy elektroniczne, teleskopy, sieciowe gry giełdowe. Alice zawsze sprawiała wrażenie, że jest uszczęśliwiona prezentami na równi z dziećmi. Niemniej kiedy Leisha zaczynała pokazywać siostrzeńcom jak z nich korzystać — jak nastawiać azymut i ostrość w teleskopie, jak rysować japońskie literki na papierze ryżowym — Alice zawsze wychodziła z pokoju. Po jakimś czasie Jordan zaczynał niekiedy żałować, że nie wychodzi i Leisha, że nie zostawi ich w spokoju, żeby mogli przeczytać instrukcję obsługi. Leisha tłumaczyła zbyt szybko, zbyt długo, zbyt zawile i denerwowała się, kiedy Jordan z Moirą nie byli w stanie od razu wszystkiego zapamiętać. I nie miało przy tym znaczenia, że ciocia Leisha wyraźnie złościła się na samą siebie, nie na nich. Jordan i tak czuł się głupcem.

— Leisha robi wszystko po swojemu — mawiała wtedy Alice — a my po swojemu.

A już najdziwaczniejsze ze wszystkiego było to Stowarzyszenie Bliźniąt, do którego należała Alice. Kiedy dowiedziała się o nim Leisha, najpierw sprawiała wrażenie zgorszonej, potem smutnej, na końcu wściekłej. Alicja pracowała tam ochotniczo przez trzy dni w tygodniu. Stowarzyszenie prowadziło ewidencję bliźniąt, które potrafiły komunikować się ze sobą z wielkiej odległości, które wiedziały, o czym myśli to drugie, które cierpiały, kiedy to drugie miało jakieś problemy. Stowarzyszenie zajmowało się także badaniem par bliźniąt w przedszkolach, żeby śledzić różnicowanie się ich osobowości. Takie pomieszanie parapsychologii, postrzegania pozazmysłowego i metod naukowych zdumiewało nawet Jordana, wówczas siedemnastoletniego.

— Ciocia Leisha mówi, że większość twoich przypadków postrzegania pozazmysłowego da się wytłumaczyć za pomocą statystyki występowania zbiegów okoliczności. Poza tym wydawało mi się, że nie jesteście bliźniętami jednojajowymi!

— Bo nie jesteśmy — odrzekła Alice.

W ciągu ostatnich dwóch lat Jordan często widywał się z ciotką, nie wspominając o tym matce. Leisha była Bezsenną — ekonomicznym wrogiem. Była także prawa i hojna, z głową pełną idealistycznych wizji. A to wprawiało go w zakłopotanie.

Bardzo wiele spraw wprawiało go w zakłopotanie.

Zwiedzanie zakładu trwało ponad godzinę. Jordan starał się patrzeć na wszystko oczyma Leishy: ludzie zamiast obniżających koszty automatów, wykrzykiwane na linii sprzeczki, huczący z głośników rock. Części zamienne, odrzucone przez Inspekcję Kontroli Jakości, powpychane byle jak do brudnych kartonów. Czyjaś kopnięta w kąt, nadgryziona kanapka.

Kiedy w końcu Jordan zaprowadził Leishę do biura Hawke’a, tamten podniósł się ciężko zza swojego ogromnego, topornego biurka.

— Pani Camden. Co za zaszczyt.

— Witam, panie Hawke.

Wyciągnęła ku niemu dłoń. Hawke uścisnął ją, a Jordan zauważył, że ciotka lekko się wzdrygnęła. Ludzie, którzy spotykali Calvina Hawke’a po raz pierwszy, zwykle się lekko wzdrygali. Dopiero w tej chwili Jordan zdał sobie sprawę, że przez cały czas zastanawiał się, czy tak będzie i z Leisha. Chodziło nie tyle o potężną sylwetkę Hawke’a, co o pewną konfundującą ostrość jego rysów: zakrzywiony nos, kości policzkowe sterczące jak dłuta, świdrujące czarne oczka, a nawet naszyjnik z wyostrzonych wilczych kłów, odziedziczony po praprapradziadku — góralu, który poślubił trzy indiańskie kobiety i zabił trzy setki śmiałków. Tak przynajmniej twierdził Hawke. Czy dwustu-letnie zęby — zastanawiał się Jordan — mogą być nadal równie ostre co niegdyś?

Tylko jeśli należą do Hawke’a.

Leisha uśmiechnęła się, podnosząc wzrok na Hawke’a — o głowę wyższego, choć przecież sama była bardzo wysoka — i powiedziała:

— Dziękuję, że pozwolił mi pan przyjechać. — A kiedy Hawke się nie odezwał, dorzuciła bez owijania w bawełnę: — A właściwie dlaczego?

Udał, że zadała całkiem inne pytanie.

— Jest tu pani całkowicie bezpieczna, nawet bez tych pani goryli. W moich zakładach nie kultywujemy bezpodstawnej nienawiści.

Jordan przypomniał sobie Mayleen, ale nie odezwał się. Przy ludziach nie należało przeciwstawiać się Hawke’owi.

— Cóż za interesujące zastosowanie dla słowa „bezpodstawny”, panie Hawke. Prawo nazywa takie zastosowanie insynuacją. Ale skoro już tu jestem, chciałabym zadać panu kilka pytań, jeśli wolno.

— Naturalnie — odparł Hawke. Założywszy ręce, stanął wsparty o swe potężne biurko, na pozór gotów spełnić jej każde życzenie. Na biurku spoczywał wideotelefon, kubek z nadrukiem Harvardu i obrzędowa laleczka Indian z plemienia Irokezów. Jeszcze dziś rano nie było tu żadnego z tych przedmiotów. Hawke, jak zauważył Jordan, zgromadził do swego występu wszystkie niezbędne rekwizyty. Chłopak poczuł, że piecze go kark.

— Wasze skutery to modele bardzo uproszczone. Mają najprymitywniejsze stożki odbioru energii Y i najmniej wyposażenia dodatkowego ze wszystkich dostępnych na rynku.

— Zgadza się — odpowiedział uprzejmie Hawke.

— A są o wiele bardziej zawodne niż którykolwiek inny model. W czasie eksploatacji wymagają znacznie więcej części zamiennych i to znacznie wcześniej niż inne. W rzeczy samej tylko deflektory osłonowe przy stożkach Y oferują jakiekolwiek gwarancje bezpieczeństwa, a i to tylko dlatego, że są chronione patentem i nie mogą być produkowane na miejscu.

— Pilnie odrobiła pani lekcje — skwitował Hawke.

— Maksymalna prędkość waszych skuterów wynosi nie więcej niż trzydzieści mil na godzinę.

— To prawda.

— I sprzedaje sieje o dziesięć procent drożej niż porównywalne produkty Schwinna, Forda czy Sony.

— I to prawda.

— A mimo to opanowaliście trzydzieści dwa procent krajowego rynku, w zeszłym roku otworzyliście trzy nowe zakłady i zanotowaliście łączny przyrost aktywów rzędu dwudziestu ośmiu procent, podczas gdy przeciętna w tej gałęzi przemysłu wynosi zaledwie osiemnaście procent.

Hawke uśmiechnął się.

Leisha postąpiła krok w jego stronę i powiedziała z naciskiem:

— Niech pan tak nie robi, panie Hawke. To wielki błąd. Nie ze względu na nas — ze względu na was.

Hawke rzucił dobrodusznym tonem:

— Czy to ma być groźba pod adresem moich zakładów, pani Camden?

Jordan poczuł skurcz w żołądku. Hawke z premedytacją przekręcał znaczenie jej słów — z prośby, jaką były, przeistoczyły się w pogróżkę. Więc to dlatego pozwolił jej przyjechać do zakładów Śpi-My: zapragnął płaskich podniet płynących z konfrontacji twarzą w twarz. Nędzarz-przywódca Ruchu Śpi-My kontra bogata i sławna Bezsenna prawniczka. Jordan poczuł falę głębokiego rozczarowania — przecież Hawke jest wielki, nie musi zniżać się do czegoś takiego.

Jordan potrzebował tej wiary.

— Oczywiście nie jest to żadna groźba, panie Hawke — odparła Leisha — jak pan zresztą doskonale wie. Próbuję jedynie wykazać, że pański Ruch Śpi-My jest niebezpieczny dla kraju i dla was samych. Chyba nie jest pan aż takim hipokrytą, żeby udawać, że tego nie rozumie.

Hawke nadal uśmiechał się dobrodusznie, ale Jordan dostrzegł, że drobny mięsień na jego karku, tuż nad pożółkłym wilczym kłem, zaczyna rytmicznie pulsować.

— Wprost nie byłbym w stanie nie zrozumieć, pani Camden. Od lat śpiewa pani ciągle na tę samą nutę we wszystkich możliwych gazetach.

— I nie przestanę śpiewać. Wszystko, co przyczynia się do pogłębiania podziałów między Bezsennymi i Śpiącymi, przynosi szkodę. Ludzie kupują wasze skutery nie dlatego, że są dobre, tanie albo ładne, a tylko i wyłącznie dlatego, że są produkowane przez Śpiących i cały zysk z produkcji przypada Śpiącym. Pan — i wszyscy pana naśladowcy w innych gałęziach przemysłu — pod względem ekonomicznym rozdzieracie kraj na dwoje. Tworzycie dualistyczną gospodarkę, opartą na nienawiści. W tym właśnie tkwi niebezpieczeństwo dla nas wszystkich.

— A szczególnie dla interesów ekonomicznych Bezsennych? — rzucił Hawke, na pozór od niechcenia.

Jordan dostrzegł, iż tamtemu wydaje się, że dzięki nagłemu wybuchowi emocji Leishy wygrał tę rundę.

— Nie — odparła Leisha znużonym głosem. — Proszę, panie Hawke, niech pan nie udaje. Ekonomiczne interesy Bezsennych oparte są głównie na ekonomii globalnej, szczególnie w sferze finansów i zaawansowanych technologii. Może pan produkować każdy pojazd, budynek czy gadżet w całych Stanach, a nie zdoła pan zaszkodzić ich interesom.

Ich — pomyślał Jordan. — Nie: naszym.

Ciekaw był, czy Hawke także zauważył tę różnicę. Ten zaś odparł jedwabistym głosem:

— No to po co pani tu w ogóle przyjeżdżała, pani Camden?

— Z tego samego powodu, dla którego jeżdżę do Azylu: żeby walczyć przeciwko głupocie.

Mięsień na karku Hawke’a zaczął drgać szybciej. Najwyraźniej nie spodziewał się, iż Leisha ośmieli się wspomnieć przy nim o Azylu, ekonomicznym wrogu numer jeden. Hawke pochylił się do przodu i przycisnął jakiś guzik. Ochroniarze Leishy stanęli w pogotowiu. Hawke rzucił im pełne pogardy spojrzenie — zdrajcy własnej biologicznej strony. Drzwi biura otworzyły się i stanęła w nich młoda czarna kobieta.

— Panie Hawke, Coltrane mówił, że chce się pan ze mną widzieć?

— Tak, Tino. Dziękuję. Ta pani interesuje się naszym zakładem. Czy nie zechciałabyś opowiedzieć jej trochę o swojej pracy tutaj?

Tina odwróciła się posłusznie ku Leishy, najwyraźniej jej nie rozpoznając.

— Pracuję na stanowisku dziewiątym — zaczęła. — Przedtem nie miałam nic. Moja rodzina nie miała nic. Szliśmy do opieki społecznej, braliśmy jedzenie, wracaliśmy do domu i je zjadaliśmy. Czekaliśmy na śmierć — ciągnęła historię, którą Jordan słyszał już dziesiątki razy, tylko teraz opowiadaną z większym melodramatycznym zacięciem niż zwykle. Niewątpliwie właśnie dlatego Hawke kazał jej czekać. Od opieki społecznej dostawała tanie pożywienie, odzież i schronienie — i absolutnie nie była w stanie wybić się ponad ten rudymentarny poziom ekonomiczny. Aż do chwili, kiedy Calvin Hawke i Ruch Śpi-My zapewnili jej pracę z regularną płacą, zdobywszy rynek dla swych produktów za pomocą sposobów, które niewiele miały wspólnego z ekonomią.

— Kupuję tylko produkty z fabryk Śpi-My i robię wszystko, żeby sprzedać produkt naszego zakładu — ciągnęła z gorączkowym, jednostajnym zaśpiewem. — To jedyny sposób na to, żeby nam też coś skapnęło!

— A kiedy ktoś — wtrącił Hawke — należący do waszej społeczności kupuje inny produkt, bo jest tańszy albo lepszy…

— To ten ktoś nie utrzyma się w naszej społeczności zbyt długo — dopowiedziała chmurnie Tina. — Sami o siebie zadbamy.

— Dziękuję, Tino — rzekł Hawke. Tina posłusznie wyszła, ale przedtem rzuciła Hawkowi takie samo spojrzenie jak wszyscy. Jordan miał nadzieję, że Leisha poznała już ten rodzaj spojrzeń u swoich klientów na sali sądowej. Ucisk w żołądku zelżał odrobinę.

— Niezłe przedstawienie — oświadczyła oschle Leisha.

— To nie tylko przedstawienie. To godność indywidualnego wysiłku; stary jagaistyczny dogmat, nieprawdaż? A może nie stać panią na uznanie pewnych ekonomicznych faktów?

— Zdaję sobie sprawę ze wszystkich ograniczeń, jakie niesie ze sobą wolny rynek, panie Hawke. Popyt i podaż stawiają robotników na równi z gadżetami, a przecież ludzie to nie gadżety. Ale nie może pan uzdrowić gospodarki tworząc związki konsumenckie na podobieństwo związków zawodowych.

— Ależ ja właśnie w ten sposób uzdrawiam gospodarkę, pani Camden.

— Tylko tymczasowo — odparła Leisha. Gwałtownie pochyliła się do przodu. — Czy pan się spodziewa, że utrzyma długo konsumentów z dala od lepszych produktów tylko na bazie nienawiści klasowej? Nienawiść klasowa powoduje upadek, podczas gdy prosperity pozwala ludziom piąć się w górę, ponad swoją klasę.

— My, ludzie, nigdy nie zdołamy wspiąć się tak wysoko, żeby dorównać Bezsennym. A pani o tym wie. Darwinowskie przetrwanie przypadnie wam. Tak więc my musimy czerpać zyski z tego, co mamy: z przewagi liczebnej.

— Ależ wcale nie musi być darwinowskiej walki o przetrwanie!

Hawke wstał. Mięsień na jego karku był teraz nieruchomy; Jordan widział wyraźnie, iż tamten jest pewien, że zwyciężył.

— Doprawdy, pani Camden? A kto do niej doprowadził? To Bezsenni kontrolują obecnie dwadzieścia osiem procent całej gospodarki — pomimo tego, że stanowicie bardzo nieliczną mniejszość. A ten procent stale wzrasta. Pani sama, poprzez Aurora Holding Company, jest udziałowcem zakładów Samsunga-Chryslera po drugiej stronie rzeki.

Jordan był wstrząśnięty. Nic o tym nie wiedział. Na moment ogarnęła go fala podejrzliwości. Jego ciotka prosiła, by pozwolono jej tu przyjechać, prosiła o rozmowę z Hawkiem… Obrócił wzrok na Leishę: uśmiechała się. Nie, z pewnością nie to nią kierowało. Co się z nim dzieje? Czy już przez resztę życia będzie mu towarzyszyć ten stały brak pewności?

— Posiadanie akcji nie jest sprzeczne z prawem — odpowiedziała Leisha. — Czynię to z powodów oczywistych: chcę osiągnąć zyski. Zyski, które ciągnę z pierwszorzędnej jakości towarów i usług, jakie powstały w wyniku uczciwej konkurencji i są oferowane każdemu, kto życzy sobie je nabyć. Każdemu bez wyjątku.

— Bardzo chwalebnie — rzucił kąśliwie Hawke. — Choć, rzecz jasna, nie każdego stać na kupno.

— No właśnie.

— To znaczy, że w jednej przynajmniej sprawie jesteśmy zgodni: przed niektórymi droga do profitów tej pani darwinowskiej ekonomii pozostaje zamknięta. Chce pani, żeby potulnie godzili się na taką sytuację?

— Chcę otworzyć przed nimi bramy i wpuścić ich do środka.

— W jaki sposób? Jak mamy konkurować na równej stopie z Bezsennymi lub z przodującymi przedsiębiorstwami, które częściowo lub w całości wzięły swój początek z finansowego geniuszu Bezsennych?

— Z pewnością nie za pomocą nienawiści, kreującej dwie odrębne gospodarki.

— W takim razie czym? Proszę mi powiedzieć.

Zanim Leisha zdołała odpowiedzieć, drzwi otwarły się gwałtownie i do pomieszczenia wpadło trzech mężczyzn.

Ochroniarze Leishy błyskawicznie ją zasłonili, wyciągając pistolety. Ale tamci uzbrojeni byli tylko w kamery. Zaraz też zaczęli kręcić. Ponieważ nie widzieli nic oprócz muru zbrojnych mężczyzn, to właśnie sfilmowali. Ochroniarze, zdumieni, zerkali jeden na drugiego. Jordan, który wycofał się w kąt, jako jedyny dojrzał w ścianie, tuż przy suficie, zdradziecki błysk soczewki — w pomieszczeniu, w którym, jak powszechnie twierdzono, nie mogło być mowy o inwigilacji.

— Wynocha — wycedził przez zęby szef ochroniarzy. Ekipa filmowa posłusznie się wyniosła. I nikt z wyjątkiem Jordana nie dostrzegł kamery Hawke’a.

Po co to? Do czego potrzebna mu potajemnie wykonana fotografia, o której będzie mógł twierdzić, iż została zrobiona przez uprawnioną do tego ekipę filmową? Czy powinien powiedzieć ciotce, że tamten coś takiego ma? Czy to mogłoby jej zaszkodzić?

Hawke przyglądał mu się. Skinął głową z tak pełnym ciepła spojrzeniem, z tak ojcowskim zrozumieniem dla jego dylematu, że Jordan natychmiast poczuł się uspokojony. Hawke nie mógł planować żadnej napaści na Leishę. On przecież nie korzystał z tego rodzaju środków. Miał przed sobą cele wielkie, porywające, prawe, ale zwracał przy tym uwagę na pojedyncze osoby, czego nie można było powiedzieć o Bezsennych — z wyjątkiem Leishy. Jordan odetchnął.

— Przepraszam, pani Camden — odezwał się Hawke. Leisha spojrzała na niego chłodno.

— Nikomu nie stała się żadna krzywda, panie Hawke — odparła, a po chwili dorzuciła z naciskiem: — Prawda?

— Prawda. Pozwoli pani, że dam jej coś na pamiątkę naszego dzisiejszego spotkania.

— Coś na…

— Pamiątkę.

Z małego kantorka — tu ochroniarze znów na moment zesztywnieli — wyprowadził skuter Śpi-My.

— Rzecz jasna, nie będzie jeździł tak szybko ani tak daleko jak ten, który już pani ma. Jeżeli w ogóle raczy pani kiedykolwiek używać skutera zamiast samochodu czy helikoptera, tak jak to czyni ponad pięćdziesiąt procent naszej populacji.

Jordan zobaczył, że Leisha w końcu straciła cierpliwość. Wypuściła oddech przez zaciśnięte zęby; powietrze zaświszczało nieprzyjemnie.

— Dziękuję, ale nie, panie Hawke. Jeżdżę kesslerem-eagle’em. Skuterem najwyższej jakości, produkowanym, o ile mi wiadomo, w fabryce, której właścicielami są Śpiący — rdzenni mieszkańcy Ameryki. Bardzo się starają sprzedawać swój znakomity produkt po uczciwej cenie, ale niestety reprezentują mniejszość, której interesów nikt nie chroni na sztucznie stworzonym rynku. Są to, o ile mi wiadomo, Indianie Hopi.

Jordan nie śmiał spojrzeć Hawke’owi w twarz.


* * *

Wsiadając do samochodu, Leisha powiedziała Jordanowi:

— Przepraszam za tę ostatnią szpilę.

— Nie przepraszaj.

— Przykro mi ze względu na ciebie. Wiem, że wierzysz w to, co tutaj robicie, Jordanie…

— Tak — odpowiedział. — Wierzę. Mimo wszystko.

— Kiedy tak mówisz, wyglądasz jak twoja matka.

Czego nie dałoby się powiedzieć o Leishy — pomyślał Jordan i od razu poczuł, że jest nielojalny. Ale to była prawda. Alice wyglądała na więcej niż swoje czterdzieści trzy lata, Leisha zaś o wiele młodziej. Wiek nieco nadwerężył delikatne rysy jej twarzy, lecz zupełnie nie dało się na niej dostrzec starzenia się komórek. Wyglądała na osobę dobiegającą trzydziestki i najwyraźniej tak już miało pozostać. Piękna i pełna napięcia trzydziestolatka; ledwie widoczne linie wokół jej oczu bardziej przypominały mikroobwody niż zmarszczki.

— Jak twoja matka? — zapytała Leisha.

Jordan wyczuł doskonale całą złożoność tego pytania, ale nie czuł się na siłach, żeby się z nim zmagać.

— W porządku — odpowiedział, po czym dodał: — Jedziesz prosto do Azylu?

Leisha podniosła na niego wzrok.

— Skąd wiesz?

— Masz ten sam wyraz twarzy co zawsze, kiedy tam jedziesz albo stamtąd wracasz.

Spuściła oczy, nie powinien był wspominać o Azylu. Powiedziała:

— Przekaż Hawke’owi, że nie będę robiła szumu o tę kamerę w ścianie. I nie dręcz się, że mi o niej nie powiedziałeś. I tak masz już sporo sprzeczności do pogodzenia, Jordy. Ale wiesz, mam już dosyć osób o przytłaczającej powierzchowności, jak ten twój pan Hawke. Jedna wielka charyzma i rozbuchane ego, żarem swoich przekonań walą w człowieka jak pięścią. To nużące.

Jordan wybuchnął śmiechem. Leisha spojrzała na niego pytająco, lecz on tylko potrząsnął głową i ucałował ją na pożegnanie, po czym zatrzasnął drzwi samochodu. Kiedy odjeżdżała, wyprostował się, lecz już bez uśmiechu.

Charyzma. Rozbuchane ego. Osoby o przytłaczającej powierzchowności.

Czy to możliwe, aby Leisha nie zdawała sobie sprawy, że sama do nich należy?


* * *

Leisha oparła głowę o skórzane oparcie fotela w służbowym samolocie Baker Enterprises. Była jedynym pasażerem. Daleko w dole Missisipi wspinała się na pierwsze wzniesienia u stóp Appalachów. Dłoń Leishy musnęła grzbiet książki leżącej na sąsiednim siedzeniu; uniosła ją do oczu. Dali zbyt krzykliwą okładkę. Abraham Lincoln, bez brody, stoi w czarnym surducie i cylindrze na tle płonącego miasta (Atalanty? A może Richmond?), z twarzą wykrzywioną w straszliwym grymasie. Karmazynowozłotawe płomienie liżą wrzosowe niebo. W telewizji taki zestaw kolorów wyglądałby jeszcze bardziej niesamowicie. W trójwymiarowym hologramie zaczęłyby pewnie fluoryzować.

Leisha westchnęła. Lincoln nigdy nie stał na tle płonącego miasta. W tym okresie życia, który opisała w swej książce, nosił brodę. A sama książka była starannym studium przemówień Lincolna w świetle Konstytucji, nie w świecie pól bitewnych. Nic w niej nie płonęło. Nic nie wywoływało grymasów.

Przesunęła palcami po wytłoczonym na okładce nazwisku: ELIZABETH KAMINSKY.

— Po co to? — spytała Alice w swój zwykły bezpośredni sposób, kiedy zobaczyła książkę.

— Czy to nie jest oczywiste? — odpowiedziała wtedy Leisha. — Już moje sprawy sądowe przyczyniają mi dosyć niepotrzebnego rozgłosu. Chcę, żeby książka zyskała oddźwięk czysto naukowy, jeżeli jest go warta, a nie…

— Tyle to sama rozumiem — wypaliła Alice. — Ale dlaczego akurat taki pseudonim?

Wtedy Leisha nie znalazła odpowiedzi. Tydzień później przyszło jej coś do głowy, ale było już po jej krótkiej, sztywnej wizycie w Kalifornii i nie miała z kim podzielić się swoją myślą. Chciała nawet od razu zadzwonić, ale w Chicago była akurat czwarta w nocy, w Moro Bay około drugiej, więc Alice i Beck z całą pewnością już spali. Zresztą, ona i Alice dzwoniły do siebie niezmiernie rzadko.

Z powodu tego, co Lincoln powiedział w 1864 roku, Alice. W połączeniu z faktem, że mam teraz czterdzieści trzy lata, tyle samo, ile miał nasz ojciec, kiedy się urodziłyśmy, oraz dlatego, że nikt, nawet ty, nie wierzy, że mam już tego wszystkiego serdecznie dość.

Tak miała powiedzieć.

Ale prawdą jest, że najpewniej i tak nie powiedziałaby tego Alice — ani w Chicago, ani w Kalifornii. Nie wiedzieć dlaczego wszystko, co mówiła do Alice, z lekka trąciło pompatycznością. A wszystko, co siostra mówiła jej — na przykład te mistycyzujące nonsensy o Stowarzyszeniu Bliźniąt — wydawało się Leishy dziurawe jak rzeszoto pod względem logiki myślenia i wywodu. Były jak dwoje ludzi, którzy próbują rozmawiać w obcych dla siebie językach.

Dwadzieścia lat temu przez jedną chwilę wydawało się, że między nimi ułoży się inaczej. Ale teraz…

Na całej Ziemi żyło dwadzieścia dwa tysiące Bezsennych, z czego 95% w samych Stanach Zjednoczonych. Z tego dalsze 80% zamknęło się w Azylu. A ponieważ prawie wszystkie bezsenne dzieci poczynały się teraz naturalnie, a nie in vitro, większość Bezsennych rodziła się w obrębie Azylu. Rodzice z całego kraju nadal kupowali inne genetyczne modyfikacje: podwyższony IQ, wzmocniony system immunologiczny, wysokie kości policzkowe — wszystko, co tylko pozostawało w zgodzie z prawem, każdą — jak wydawało się Leishy — błahostkę. Ale już nie bezsenność. Genetyczne alteracje były drogie — dlaczego więc fundować ukochanemu dziecku za wielkie pieniądze życie wypełnione walką z fanatyzmem, uprzedzeniami, pełne fizycznych zagrożeń? Stanowczo lepiej wybrać genomodyfikację, która się już przyjęła. Nadzwyczaj piękne lub inteligentne dzieci mogą spotkać się w życiu z naturalną zawiścią, ale nie z jadowitą nienawiścią. Nie traktowano ich jak odmiennej rasy, nieustannie spiskującej, pociągającej za ukryte sznurki, z której reszta bez ustanku szydzi i której się boi. Bezsenni, jak napisała kiedyś Leisha w którejś z ogólnokrajowych gazet, są dla dwudziestego pierwszego wieku tym, czym Żydzi byli dla wieku czternastego.

Dwadzieścia lat potyczek prawnych mających zmienić ten stan rzeczy i wszystko pozostało jak było.

— Mam dość — powiedziała głośno na próbę. Pilot nawet się nie odwrócił; nie był szczególnie rozmowny. Dwa tysiące stóp pod nimi nadal przesuwały się wzgórza.

Leisha rozłożyła przybory do pracy. Nic dobrego nie wyniknie z tego, że się ma dość — czy to przykrego rozdźwięku między nią a Alice, czy to Calvina Hawke’a, z którym niedawno musiała się zmagać, czy w końcu Azylu, z którym zmagania ma jeszcze przed sobą. Wszystko to przecież nie zniknie. Tymczasem więc mogłaby przynajmniej poświęcić kilka chwil na pracę. Czekają ją jeszcze trzy godziny lotu do stanu Nowy Jork, a potem jeszcze dwie z powrotem do Chicago — w sam raz, żeby przygotować się do sprawy Calder przeciwko Zakładom Metalurgicznym Hansen. W Chicago czekają spotkanie z klientem o szesnastej, o osiemnastej ma złożyć poświadczenie, o dwudziestej spotkać się z kolejnym klientem, a później przez resztę nocy będzie się przygotowywać do jutrzejszego procesu. Mogłaby jakoś to wszystko poukładać.

Prawo to jedyna rzecz, której nigdy nie miewała dość. Pomimo dwudziestu lat pełnych gówna, jakie nierozerwalnie wiąże się z praktykowaniem prawa — nadal w nie wierzyła. Społeczeństwo z dobrze funkcjonującym, nie skorumpowanym (naturalnie, w granicach rozsądku — do, powiedzmy, jakichś 80%) systemem sądownictwa było społeczeństwem, które nadal mogło wierzyć w swe podstawy.

W nieco radośniejszym nastroju zabrała się Leisha za skomplikowaną kwestię domniemania faktycznego. Ale książka, nadal leżąca na siedzeniu obok, ciągle ją rozpraszała, przywołując na pamięć pytanie Alice i nie wypowiedzianą odpowiedź.

W kwietniu 1864 roku Lincoln napisał list do mieszkańca Kentucky, A.G. Hodgesa. Stany północne były oburzone rasistowską masakrą czarnych żołnierzy pod Fort Pillow, skarbiec federacji był niemal pusty, a wojna kosztowała Unię niemal dwa miliony dolarów dziennie. Co dzień Lincoln bywał obrzucany inwektywami przez prasę, co tydzień musiał staczać batalie z Kongresem. W następnym miesiącu Grant miał stracić dziesięć tysięcy żołnierzy pod Cold Harbor i jeszcze więcej pod Spotsylvania Courthouse. Lincoln napisał wtedy do Hodgesa: Nie twierdze wcale, że panuje nad sytuacją — przeciwnie, przyznaje otwarcie, że sytuacja zapanowała nade mną.

Leisha cisnęła książkę pod siedzenie fotela i pochyliła się nad komputerem, szukając oparcia w prawie.


* * *

Jennifer Sharifi uniosła czoło znad ziemi, wdzięcznie podniosła się z klęczek, a potem pochyliła się, żeby zwinąć swój modlitewny dywanik. Ostra górska trawa była trochę mokra, pogięte źdźbła przylgnęły do spodniej strony dywanu. Trzymając go z dala od białych fałd swej abaji, Jennifer szła przez niewielką leśną polankę w stronę helikoptera. Wiatr poruszał leciutko jej długimi, luźno puszczonymi czarnymi włosami.

W górze zobaczyła przelatujący niewielki samolot. Nachmurzyła się — Leisha Camden już jest. Jennifer natomiast była spóźniona.

A niech sobie poczeka. Albo niech się nią zajmie Richard. Jennifer od początku jej tu nie chciała. Dlaczego niby Azyl miałby witać z otwartymi ramionami kobietę, która przy każdej okazji występowała przeciwko niemu? Nawet Koran w swojej osobliwej preglobalno-sieciowej prostocie mówił: Ktokolwiek wystąpi przeciw tobie, uczyń z nim tak, jak on uczynił z tobą.

Mały samolot ze znakiem firmowym Baker Enterprises zniknął za drzewami.

Jennifer wsiadła do helikoptera z umysłem wypełnionym myślami o zadaniach, jakie miała wykonać przez resztę dzisiejszego dnia. Gdyby nie pociecha i spokój, jakie odnajdywała w porannej i popołudniowej modlitwie, nie zdołałaby pewnie przebrnąć przez niektóre dni swego życia. „Ale przecież ty nie jesteś wierząca — powiedział kiedyś z uśmiechem Richard — nie jesteś nawet religijna”. Jennifer nawet nie próbowała mu wyjaśnić, że nie chodzi tu o wiarę natury religijnej. Sama wola wiary tworzyła własną moc, własną wiarę i, na koniec, swoją własną wolę. Przez praktykowanie wiary — nieważny rytuał — można było powołać do życia obiekt tej wiary. Wyznawca staje się Stwórcą.

— Wierzę — powtarzała Jennifer każdego ranka i każdego popołudnia, klęcząc na trawie, wśród opadłych liści lub na śniegu. — Wierzę w Azyl.

Osłoniła dłonią oczy i spróbowała dojrzeć samolot Leishy. Jego lot śledziły, jak przypuszczała, zarówno czujniki Langdona, jak i lasery przeciwlotnicze. Poderwała helikopter w górę i poleciała tuż pod kopułą pola Y.

Cóż by na taką wiarę powiedziała jej prababka ze strony ojca, Najla Fatima Noor el-Dahar? Z drugiej zaś strony jej prababka ze strony matki, której wnuczka została amerykańską gwiazdą filmową, a która, sama będąc irlandzką imigrantką, zdołała przetrwać jako brooklińska sprzątaczka, pewnie miałaby niejedno do powiedzenia na temat potęgi i woli.

Nie znaczy to, że czyjeś prababki mają teraz w życiu jakiekolwiek znaczenie. Albo też dziadowie czy ojcowie. Od nowej rasy zawsze wymagano, żeby poświęciła własne korzenie na rzecz przyszłości. Zeus — jak przypuszczała Jennifer — nie opłakiwał ani Kronosa, ani Rei.

Pod nią, oblany promieniami porannego słońca, rozpościerał się Azyl. W ciągu dwudziestu dwu lat swego istnienia rozrósł się do prawie trzystu mil kwadratowych, zajmując jedną piątą powierzchni okręgu Cattaraugus w stanie Nowy Jork. Jennifer nabyła cały rezerwat Indian Allegheny natychmiast, kiedy tylko zniesiono restrykcje antytrustowe Kongresu. Zapłaciła poprzednim właścicielom, Indianom z plemienia Seneca, kwotę, która pozwoliła im urządzić się wygodnie na Manhattanie, w Paryżu i w Dallas. Prawdę mówiąc, niezbyt wielu Seneków zdołało przetrwać i mogło się teraz cieszyć skutkami sprzedaży — nie wszystkie zagrożone grupy posiadały takie zdolności przystosowawcze jak Bezsenni. Nie wszyscy potrafią kupić ziemię od właścicieli od początku niechętnych sprzedaży albo zakupić lasery przeciwlotnicze na międzynarodowym rynku broni. Albo, jeśli nawet grupy te posiadały odpowiednie zdolności, brakowało im celu, na którym mogłyby skupić swe działania i który by je oczyścił i uświęcił. Który uczyniłby z przetrwania to, czym jest w istocie: świętą wojnę. Dżihad.

Allegheny był jedynym spośród indiańskich rezerwatów, który miał w swoim obrębie całe nieindiańskie miasto, Salamankę, dzierżawione od Seneków od 1892 roku. Salamanka weszła w skład nabytków Jennifer. Wszyscy dzierżawcy otrzymali zawiadomienia o eksmisji i po wielu sądowych potyczkach, na które mieszkańcy Salamanki mieli zbyt mało pieniędzy, zaś Azyl miał do swej dyspozycji wszystkich najlepszych Bezsennych prawników w kraju, przestarzałe budynki miasta stały się skorupami kryjącymi wysoce zaawansowaną technikę Azylu — szpital z centrum badawczym, college, centralę służb bezpieczeństwa, centra zasilania i nadzoru, najbardziej wyrafinowane z istniejących urządzeń telekomunikacji, a wszystko otoczone ekologicznie pielęgnowanym lasem.

W oddali, za bramą wjazdową Azylu, Jeniffer widziała codzienną kolumnę ciężarówek dostawczych, pnących się wytrwale górską drogą i wiozących dzienny ładunek żywności, materiałów budowlanych i mniej skomplikowanych produktów technicznych — wszystko to, co Azyl wolał raczej sprowadzać niż produkować u siebie, a zatem to, co było nie dość zaawansowane, nie dość zyskowne lub nie dość istotne. Nie znaczyło to, że Azyl był w jakiś sposób zależny od owej codziennej kolumny ciężarówek. Było tu dość wszystkiego, żeby przetrwać rok, jeśliby zaszła taka potrzeba. Ale taka potrzeba nie zajdzie. Bezsenni sprawowali kontrolę nad tyloma fabrykami, środkami dystrybucji, rolniczymi projektami badawczymi, nad wymianą towarową i tyloma kancelariami prawnymi na zewnątrz, że nie wydawało się to możliwe. Azyl nawet w planach nie przypominał schronienia dla pragnących przetrwać, a raczej ufortyfikowane centrum dowodzenia.

Przed domem na skraju Argus City, który Jennifer dzieliła z mężem i dwójką dzieci, stał już zaparkowany wóz z lotniska. Dom był kopułą, pełną wdzięku, wysoce funkcjonalną i całkowicie pozbawioną blichtru. „Najpierw zbudujmy urządzenia zabezpieczające” — tłumaczył jej Tony Indivino dwadzieścia dwa lata temu. „Potem zaplecze techniczne i edukacyjne, potem magazyny, a na końcu domy mieszkalne”. Dopiero teraz Azyl wszedł w fazę budowania indywidualnych budynków mieszkalnych.

Jennifer wygładziła fałdy abaji, wzięła głęboki oddech i weszła.

Leisha stała przy południowej ścianie pokoju dziennego, wpatrzona w oprawiony w złote ramki portret Tony’ego, który odwzajemniał jej spojrzenie pełnymi uśmiechu, młodzieńczymi oczyma. Słoneczny blask, złapany w sieć złocistych włosów Leishy, rozjarzył się jak płomień. Kiedy usłyszała kroki, odwróciła się, lecz że stanęła pod światło, Jennifer nie mogła dostrzec wyrazu jej twarzy.

— Witaj, Jennifer.

— Witaj, Leisho.

— Świetnie wyglądasz.

— Podobnie jak ty.

— A jak Richard? Dzieci?

— Dziękuję, dobrze — odparła Jennifer.

Zapadła paląca cisza. Pierwsza odezwała się Leisha.

— Myślę, że wiesz, dlaczego tu jestem.

— Nie, skąd miałabym wiedzieć? — odparła Jennifer, choć oczywiście wiedziała. Azyl śledził poczynania wszystkich Bezsennych, którzy pozostali na zewnątrz, ze szczególną zaś uwagą poczynania Leishy Camden i Kevina Bakera.

Leisha prychnęła niecierpliwie.

— Daj spokój, Jennifer. Jeśli nie możemy być zgodne w żadnej innej kwestii, zgódźmy się przynajmniej, że będziemy wobec siebie uczciwe.

Wcale się nie zmieniła — pomyślała Jennifer. — Przy całej swojej inteligencji i doświadczeniu nie zmieniła się ani na jotę. Triumf naiwnego idealizmu i nad inteligencją, i nad doświadczeniem. Ślepi z wyboru nie zasługują, by widzieć.

— Dobrze, Leisho. Będziemy uczciwe. Przyjechałaś tu, żeby się dowiedzieć, czy wczorajszy atak na fabrykę tekstyliów Śpi-My w Atalancie został zaprogramowany w Azylu.

Leisha zagapiła się na nią przez moment, potem wybuchła.

— Na litość boską, Jennifer, oczywiście, że nie. Myślisz, że nie wiem, że to nie są wasze metody walki? Zwłaszcza jeśli chodzi o prymitywną produkcję przynoszącą mniej niż pół miliona rocznego dochodu!

Jennifer siłą przemogła uśmiech. To połączenie zastrzeżeń natury moralnej i ekonomicznej było dla Leishy typowe. No i, rzecz jasna, Azyl nie kierował tym atakiem. Ludzie ze Śpi-My nie mieli żadnego znaczenia. Powiedziała:

— Z ulgą słyszę, że twoja opinia o nas bardzo się poprawiła.

Leisha niecierpliwie machnęła ręką.

— Moja opinia nie ma dla was najmniejszego znaczenia, jak to niejednokrotnie dawałaś mi do zrozumienia. Jestem tu, bo dostałam coś takiego — wyciągnęła z kieszeni jakiś wydruk i machnęła nim w stronę Jennifer, która z niemiłym zaskoczeniem zdała sobie sprawę, co to jest.

Nadała swojej twarzy nieprzenikniony wyraz, zbyt późno uświadomiwszy sobie, że ta nieprzeniknioność powie Leishy więcej niż jakiekolwiek emocje. Jak Leisha i Kevin zdobyli ten wydruk? W myślach przebiegała najrozmaitsze możliwości, ale nie wiedziała zbyt wiele o sieci. Będzie musiała natychmiast oderwać od pracy Williego Rinaldi i Cassie Blumenthal, żeby przeszukali ją całą i znaleźli furtki, bańki i gejzery…

— Nie trudź się — powiedziała Leisha. — Nie czarodzieje Kevina wydostali to z sieci Azylu. Zostało przesłane pocztą — bezpośrednio do mnie — przez jednego z waszych.

Jeszcze gorzej. Ktoś wewnątrz Azylu — ktoś, kto w sekrecie trzymał stronę wielbicieli Śpiących, kto nie zdołał jeszcze zrozumieć, co znaczy wojna o przetrwanie. Chyba że Leisha kłamie. Ale Jennifer jeszcze nigdy nie złapała Leishy na kłamstwie. W skład niebezpiecznej naiwności Leishy wchodziło też preferowanie nieredagowanej prawdy.

Leisha zmięła papier w dłoni i cisnęła na podłogę.

— Jak możesz wprowadzać dalsze podziały, Jennifer? W tajemnicy zakładać Radę Bezsennych, której członkami mogą zostać tylko ci, którzy złożą tę tak zwaną przysięgę lojalności: „Przysięgam mieć na względzie przede wszystkim interesy Azylu, ponad wszelkimi innymi powinnościami — osobistymi, politycznymi czy ekonomicznymi — oraz dla jego przetrwania, a zatem i mojego własnego, poświęcić własne życie, majątek i uświęconą cześć”. Dobry Boże, cóż to za nieprzyzwoity zlepek religijnego fanatyzmu i Deklaracji Niepodległości! Ale ty zawsze miałaś drewniane ucho.

— Jesteś głupia. Tylko ty, Kevin i garstka nierozumnych pięknoduchów nie możecie zrozumieć, że to jest wojna o przetrwanie. A wojna wymaga jasno nakreślonych linii, szczególnie jeśli chodzi o strategiczne informacje. Nie możemy pozwolić na to, żeby ktoś przegłosował przywileje dla piątej kolumny!

Leisha zmrużyła oczy.

— To nie jest żadna wojna. Wojna to atak i kontratak. Jeśli nie odpowiemy na ataki, jeśli nadal będziemy produktywnymi i praworządnymi obywatelami, wygramy w końcu swoją asymilację przy użyciu czystej przewagi ekonomicznej — tak jak każda z nowych uprzywilejowanych grup. Ale nie wtedy, gdy podzielimy się na takie frakcje! Kiedyś wiedziałaś o tym, Jenny!

— Nie nazywaj mnie tak! — przerwała jej ostro Jennifer. Ledwie zdołała się powstrzymać od zerknięcia na portret Tony’ego. Leisha nie przeprosiła.

— Asymilacja nie przyjdzie z samą tylko potęgą ekonomiczną — podjęła Jennifer już spokojniejszym tonem. — Należy ją wygrać przewagą polityczną, której nie posiadamy i której w systemie demokratycznym nigdy mieć nie będziemy. Nie wystarczy nas, żeby stworzyć liczące się lobby w parlamencie. Kiedyś i ty o tym wiedziałaś.

— Już utworzyłaś najsilniejsze lobby w Waszyngtonie. Kupujesz głosy, ile ci potrzeba. Siła polityczna bierze się z pieniędzy, zawsze tak było. Cała koncepcja społeczeństwa oparta jest na pieniądzach. Wszystkie wartości, które chcemy zmienić lub propagować, możemy zmieniać lub propagować tylko w obrębie wyznaczanym przez pieniądze. I tak właśnie robimy. Ale jak mamy propagować jednolitą ekologię wymiany między Bezsennymi i Śpiącymi, jeśli nas samych chcesz podzielić na zwalczające się frakcje?

— Nie musielibyśmy się dzielić, gdybyście ty i tobie podobni umieli rozpoznać wojnę, na którą właśnie patrzycie.

— Potrafię rozpoznać wojnę, na którą właśnie patrzę. Pełno jej w tym waszym głupim ślubowaniu.

Znów osiągnęły impas, zawsze ten sam impas. Jennifer odwróciła się w stronę barku.

— Napijesz się czegoś, Leisho?

— Jennifer… — zaczęła Leisha i przerwała. Po chwili ciągnęła z widocznym wysiłkiem: — Jeśli ta twoja Rada Azylu stanie się rzeczywistością… to zostaniemy wykluczeni. Ja, Kevin, Jean-Claude, Stella i reszta. Nie będziemy mieli prawa głosu przy przygotowywaniu oświadczeń dla mediów ani przy podejmowaniu wewnętrznych decyzji, nie będziemy nawet w stanie pomagać nowym Bezsennym dzieciom, bo nikt, kto złoży ślubowanie, nie będzie mógł korzystać z sieci Grupy, tylko z sieci Azylu… Co dalej? Bojkot ekonomiczny każdego z nas?

Jennifer nie odpowiedziała, więc Leisha dokończyła powoli:

— Mój Boże. Ty naprawdę myślisz o ekonomicznym bojkocie…

— To nie będzie tylko moja decyzja. Podjąć ją musi cała Rada Azylu. Wątpię, czy przegłosuje taki bojkot.

— Ale ty byś to zrobiła.

— Nigdy nie byłam jagaistką, Leisho. Nie wierzę, że jednostkowa doskonałość jest ważniejsza niż dobro ogółu. Obie są jednakowo ważne.

— Tu nie chodzi o jagaizm i ty doskonale o tym wiesz. Tu chodzi o kontrolę, Jennifer. Nienawidzisz wszystkiego, czego nie możesz kontrolować — tak samo jak najgorsi ze Śpiących. Ale ty posuwasz się jeszcze dalej: traktujesz sprawowanie władzy jak coś świętego, bo ty na domiar złego potrzebujesz jeszcze świętości. I to właśnie jest to, czego najbardziej potrzeba tobie. Społeczność tego wcale nie potrzebuje.

Jennifer wyszła z pokoju, ściskając dłonie, żeby powstrzymać je od drżenia. To oczywiście była jej wina, że ktokolwiek inny poza nią samą mógł wywołać ich drżenie. To był błąd, słabość, której nie zdołała wykorzenić. Jej porażka. W holu wpadły na nią dzieci, które wybiegły właśnie ze swego pokoju.

— Mamuś, chodź, zobacz, co zbudowaliśmy na CAD!

Jennifer położyła ręce na głowach dzieci. W szorstkich włosach Najli wyczuła splątany węzeł. Włosy Ricky’ego, ciemniejsze niż włosy jego starszej siostry, lecz delikatniejsze, przypominały w dotyku jedwab. Ręce Jennifer uspokoiły się.

Dzieci dostrzegły, kto jest w pokoju dziennym.

— Ciocia Leisha! Ciocia Leisha przyjechała! — Włosy odpłynęły spod palców Jennifer. — Ciociu Leisho! Chodź, zobacz, co zbudowaliśmy na CAD!

— Naturalnie — rozległ się głos Leishy — zaraz przyjdę. Ale najpierw chciałam o coś spytać waszą mamę.

Jennifer nie odwróciła się. Jeżeli jakiś zdrajca z Azylu przesłał Leishy zapis ślubowania lojalności, to co jeszcze mógł jej przesłać?

Ale Leisha zapytała tylko:

— Czy Richard otrzymał już wezwanie w sprawie Simpson kontra Rybołówstwo Lądowe?

— Tak, otrzymał. Właśnie przygotowuje ekspertyzę do zeznań.

— To dobrze — odpowiedziała Leisha niewesołym tonem. Ricky wędrował spojrzeniem od matki do Leishy. Głosem, z którego zniknęła część uprzedniej wylewności, zapytał:

— Mamo… czy mam zawołać tatę? Ciocia Leisha pewnie chce zobaczyć się z tatą… prawda?

Jennifer obdarzyła syna uśmiechem. Prawa do połowów przybrzeżnych — prawie poczuła litość dla Leishy. Trawiła dni na takie błahostki.

— Oczywiście, Ricky — odpowiedziała, kierując szeroki uśmiech w stronę Leishy — przyprowadź tatę. Ciocia Leisha na pewno chce się z nim zobaczyć. Naturalnie.