"Żebracy na koniach" - читать интересную книгу автора (Kress Nancy)

1

O, JEST. LEŻY SOBIE NA CHODNIKU MADISON AVENUE w enklawie Wschodniego Manhattanu. Wygląda prawie jak odłamana gałązka, którą przeoczył uszkodzony robot komunalny. Ale nie jest to bynajmniej nienaturalnie prosta gałązka ani zgubiony scyzoryk laserowy, ani fragment wiodącej donikąd czarnej kreski wyrysowany na nanokrytym betonie chodnika. To strzykawka Przemiany.

Doktor Jackson Aranow schylił się i ją podniósł.

Pusta — i nie sposób określić, jak dawno ktoś z niej skorzystał. Ten czarny stop nie rdzewieje, nie rysuje się ani nie rozkłada. Jackson już nie pamięta, kiedy ostatni raz widział strzykawkę leżącą na chodniku. Pewnie trzy albo i cztery lata temu. Poobracał ją w palcach jak batutę, spojrzał przez nią jak przez teleskop, potem wycelował nią w najbliższy budynek.

— Pifpaf!

— Witamy — odpowiedział mu budynek. Wyciągnięta ręka Jacksona weszła w zasięg jego czujników. Sam Jackson, wsunąwszy strzykawkę w kieszeń, wszedł teraz w pełen urządzeń zabezpieczających portyk.

— Doktor Jackson Aranow do pani Ellie Lester.

— Minutka, pszepana. Już dobrze, wszystko gra, pszepana. Służę z radością.

— Dziękuję — odparł nieco sztywno Jackson. Nie lubił, kiedy budynki mówiły w udawanym slangu.

Przedpokój był groteskowo ekskluzywny. Programowana podłoga z żółtej kostki brukowej, która co trzydzieści sekund zmieniała ułożenie, tworząc coraz to inne ścieżki, nieodmiennie prowadzące wprost do którejś z pustych ścian. Neonowozielona Wenus z zegarkiem cyfrowym na brzuchu stała na pięknym stoliku w stylu sheraton, tuż obok windy. Winda odezwała się teraz wysokim, śpiewnym głosem:

— Sługa uniżony, sahib. Jestem szczęśliwy, że zechciał pan odwiedzić memsahib Lester. Zechce pan spojrzeć łaskawie w tę stronę, aby pański pokorny sługa mógł zdjąć odbitkę siatkówkową… Dziękuję, sahib. Życzę wszystkiego, co w życiu najlepsze.

Jackson doszedł do wniosku, że nie polubi Ellie Lester.

Przed samymi drzwiami do jej mieszkania przed Jacksonem zmaterializował się holograficzny czarnuch w wypłowiałej perkalowej koszuli i boso.

— Sho cieszyć się, że pan przyjść, panie. Tak jest. Panna Ellie czekać na pana w środku, panie. — Holograficzny człowiek szastnął nogą, uśmiechnął się i położył półprzejrzystą rękę na otwierających się drzwiach.

Pokój stanowił dalszy ciąg holu: starannie dobrana mieszanka drogich staroci i odrażającego kiczu. Na przepięknej osiemnastowiecznej serwantce szczurzyca z papiermache pożerała własne młode. Telewizor-antyk, wypolerowany na najwyższy połysk, a na nim pokryta grubą warstwą kurzu figurka z włókna diamentowego. Krzesła-fałszywki, rozłożone pod najdziwniejszymi kątami i pełne cudacznych sterczyn, na których w żaden sposób nie dałoby się usiedzieć. „W dobie nanotechniki, nawet tak prymitywnej — pisał w swej najnowszej edycji magazyn „Design” — materialna obecność przedmiotów staje się tak wulgarna, że właściwie nieistotna, a liczy się tylko dowcipne ich ze sobą zestawianie”. W atrium pływały dwie przemyślnie martwe rybki, tuż obok holograficznej miniaturki tonącego statku Pequod.

W bocznych drzwiach pojawiła się Ellie Lester. Miała podwyższony genetycznie wzrost, co dało Jacksonowi pewną wskazówkę odnośnie do jej przypuszczalnego wieku. Żeńskie potomstwo podciągane co najmniej do metra osiemdziesięciu wzrostu modne było przez chwilę pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy obecność materialna jeszcze nie była tak nieistotna. Teraz, kiedy magazyn „Design” zadecydował, że jest inaczej, Ellie kompensowała sobie nadmiar wzrostu dowcipem. Nad odkrytymi piersiami zawiesiła naszyjnik, w którym mieszały się na przemian świecące laserowe paciorki z nanopowlekanymi zwierzęcymi odchodami; drapowana w fałdy spódnica była biało-czerwono-niebieska. Jackson przypomniał sobie, że dziś są wybory.

— Doktorze, gdzież się pan podziewał? Wezwałam pana dobre dziesięć minut temu!

— Cztery minuty musiałem czekać na robotaksówkę — odparł łagodnie Jackson. — A pani mi nie powiedziała, że dziadek już nie żyje.

— Pradziadek — wycedziła. — Tędy.

Szła pięć kroków przed nim, dzięki czemu Jackson mógł dobrze obejrzeć jej długachne nogi, idealny tyłek i asymetrycznie przycięte rude włosy. Mignęło mu przez myśl, by wycelować w nią strzykawkę i szepnąć „Pif paf!”. Ale pozostawił strzykawkę w kieszeni. Pokazy parodii nie były w rzeczy samej tak intrygujące i dowcipne, jak mniemał „Design”.

„Tchórz!” — szydziła w jego głowie Cazie.

Mijali jeden po drugim groteskowe pokoje. Mieszkanie było jeszcze większe niż apartament Jacksona na Piątej Alei. Ściany poobwieszano oprawioną w piękne ramy, starannie zaprogramowaną burleską: roześmiana jak hiena Mona Liza, „Niedzielne popołudnie na Grande Jatte” w gorączkowym ruchu ciągle niknących kropek.

Pokój zmarłego był zupełnie inny: wymalowany na biało i pozbawiony ozdób z wyjątkiem małej wystawy starych, przedcyfrowych fotografii zgrupowanych razem na jednej ze ścian. Robopielęgniarka stała przy łóżku cicho i bezczynnie. Rozluźnione śmiercią usta i policzki starca zapadły się. Nie był genomodyfikowany, ale kiedyś musiał być przystojny. Skórę znaczyły głębokie zmarszczki, niemniej zachowała zdrowy wygląd jak u wszystkich, którzy przyjęli zastrzyk Przemiany — nie było na niej plam, narośli, szorstkich łatek, niczego, co mogłoby przyczynić się do powstania zwyrodniałych komórek lub toksyn w organizmie. Ani jedne, ani drugie już nie istniały.

Podobnie choroby. Czyściciel komórek — pierwsza połowa strzykawkowej magii — już tego dopilnował. Nanomaszyneria, wykonana z samoreprodukującego się, genetycznie modyfikowanego białka, zajmuje niespełna jeden procent każdej komórki. Podobnie jak białe ciałka krwi, maleńkie biokomputery mają możliwość wyjścia z krwiobiegu i swobodnego przemieszczania się we wszystkich tkankach ciała. W przeciwieństwie jednak do białych ciałek krwi, czyściciel komórek posiada zdolność porównywania oryginalnego kodu DNA organizmu z jego odbiegającymi od normy wersjami, a następnie niszczenia ich na równi z substancjami obcymi jak wirusy czy toksyny. Niszczy komórki rakowe i zdegenerowane komórki kostne. Co więcej, czyściciel komórek został z góry zaprogramowany tak, by oszczędzić te substancje, które powinny znajdować się w każdym organizmie, takie jak potrzebne mu minerały czy symbiotyczne bakterie. Od czasu Przemiany lekarze nie potrzebują już antybiotyków czy leków przeciwwirusowych. Nie muszą borykać się z komplikacjami pozapalnymi u swoich pacjentów. Nie muszą stawiać diagnoz. Jackson nie był żadnym specjalistą, skończył medycynę na Harvardzie w tym samym roku, w którym Miranda Sharifi zaopatrzyła świat w swoje strzykawki. Miał robotę czysto mechaniczną.

Jego „praktyka” obejmowała przypadki szoku nerwowego, wykonywanie zastrzyku Przemiany u nowo narodzonych i wypisywanie aktów zgonu. Jako lekarz był tak samo przestarzały jak ta neonowo-zielona Wenus. Parodystyczny pokaz.

Ale nie w tej chwili.

Jackson wypakował sprzęt z lekarskiej walizki i otworzył oficjalne połączenie medyczne. Ellie Lester usadowiła się na jedynym w tym pokoju krześle.

— Nazwisko zmarłego?

— Harold Winthrop Wayland.

Jackson otoczył czaszkę zmarłego czujnikami badającymi mózg. Brak aktywności elektrycznej, brak aktywnego krwiobiegu w mózgu.

— Numer identyfikacyjny obywatela i data urodzenia?

— AKM-92-4681-374. Trzeci sierpnia dwa tysiące dwudziestego szóstego. Miał dziewięćdziesiąt cztery lata. — Odniósł wrażenie, że prawie splunęła tą liczbą.

Jackson umieścił na szyi zmarłego aparat do analizy skóry. Aparat natychmiast się rozwinął i rozciągnął się na twarzy nieboszczyka gęstą siecią delikatnych syntetycznych neuronów, których końce wniknęły zaraz pod kołnierzyk jedwabnej piżamy, by po chwili ukazać się na stopach. Taki pełznący, sondujący kokon. Ellie Lester odwróciła wzrok. Monitor nie wykazał żadnego draśnięcia ani naruszenia skóry — nawet najlżejszego śladu po nakłuciu. Wszystkie kanaliki żywieniowe były w pełni funkcjonalne.

— Kiedy znalazła pani ciało pana Waylanda?

— Tuż przed tym, jak pana wezwałam. Weszłam tu, żeby sprawdzić, jak się miewa.

— I znalazła go pani dokładnie tak, jak go tu widzimy?

— Tak. Nie dotykałam ani jego, ani niczego w tym pokoju.

Siateczka dermoanalizera zwinęła się z powrotem. Jackson wsunął w lewe nozdrze Waylanda rurkę płucną. Kiedy tylko dotknęła błony śluzowej, przejęła inicjatywę i przez oskrzela zniknęła w głębi płuc.

— Ostatni wdech nastąpił o szóstej czterdzieści dwie czasu wschodniego — oznajmił Jackson. — Nie ma śladów utonięcia. Pobrano próbki tkanki. A teraz, pani Lester, proszę opowiedzieć mi, do rejestratora, wszystko, co pani pamięta na temat zachowania się zmarłego w ciągu ostatnich kilku dni.

— Nie działo się nic nadzwyczajnego — odparła beznamiętnym tonem. — Zwykle opuszczał ten pokój tylko wtedy, kiedy był prowadzony do pomieszczenia żywieniowego. Może pan uzyskać dostęp do rejestrów robopielęgniarki albo zabrać ze sobą całego robota. Starałam się zaglądać do niego co kilka dni. Kiedy weszłam tu dziś wieczorem, już nie żył, a robot stał obok w trybie uśpienia.

— Nie wysłał przedtem sygnałów alarmowych do domowego systemu? To niezwykłe.

— Wysłał. Może pan sam sprawdzić w rejestrach systemu. Ale nie było mnie w domu, a system komunikacyjny nie działał. I nadal nie działa — niczego nie dotykałam, żeby mógł pan sprawdzić.

— Jak w takim razie mnie pani wezwała?

— Z przenośnego aparatu. Wezwałam także kogoś do naprawy. Może pan sprawdzić…

— Nie chcę żadnych pani rejestrów — przerwał jej Jackson. Dosłyszał ton pogardy w swoim głosie i zaraz postarał się go wyeliminować. Oficjalne połączenie jeszcze nie zostało przerwane. — Ale może będzie chciała je obejrzeć policja. Ja tylko potwierdzam zgon, pani Lester, nie prowadzę śledztwa.

— Ale… czy to znaczy, że zamierza pan powiadomić władze? Nie rozumiem. Mój pradziadek niewątpliwie umarł ze starości. Miał dziewięćdziesiąt cztery lata!

— W naszych czasach wielu ludzi ma dziewięćdziesiąt cztery lata. — Jackson unikał jej wzroku. Miała oczy w pięknie genomodyfikowanym odcieniu brązu, ale były płaskie i lśniące jak u ptaka. — Pani Lester, dlaczego powiedziała pani, że pan Wayland wychodził z pokoju tylko wtedy, kiedy robot prowadził go do pomieszczenia żywieniowego?

Lśniące oczy otworzyły się szeroko, potem szybko rzuciła triumfujące spojrzenie na aparat.

— Jak to, doktorze Aranow, nie sprawdził pan po drodze kartoteki pacjenta?! Przecież mówiłam panu, że upoważniam pana do wglądu.

— Podróż zajęła mi niewiele czasu. Mieszkam ledwie trzy przecznice stąd.

— Ale miał pan całe cztery minuty wolnego czasu, kiedy czekał pan na robotaksówkę. — Ze swojego krzesła obrzuciła go teraz pełnym triumfu spojrzeniem spod uniesionych wysoko brwi. Dałby głowę, że nie zmodyfikowano jej ilorazu inteligencji.

— Nie zajrzałem do kartoteki pana Waylanda — odpowiedział ze spokojem. — Dlaczego pielęgniarka musiała zabierać go do pomieszczenia żywieniowego?

— Bo miał Alzheimera, doktorze Aranow. I to już od piętnastu lat, na długo przed Przemianą. Bo ten wasz przechwalony czyściciel komórek nie może naprawić zniszczonych komórek mózgu — nieprawdaż, doktorze? — może tylko usuwać zdegenerowane. A przez to co roku miał ich coraz mniej. Dlatego nie mógł odnaleźć pomieszczenia żywieniowego, a co dopiero samodzielnie się rozebrać i nakarmić. Bo jego umysł już dawno zaniknął, a on sam stał się tylko zaślinioną, bezmyślną, pustą skorupą. Jego uszkodzony mózg w końcu się poddał i po prostu zabił to ciało, mimo że było tak bezsensownie zaszczepione!

Dyszała ciężko. Jackson wiedział, że go podpuszcza, że rzuca mu wyzwanie, by powiedział głośno: „To pani go zabiła”. Zaraz potem prawdopodobnie podałaby go do sądu.

Nie dał się sprowokować. Po małżeństwie — i rozwodzie — z Cazie Sanders, nie mogła mu zaimponować głupawa Ellie Lester. Rzucił tylko oficjalnym tonem:

— Przyczynę zgonu będzie musiał, rzecz jasna, ustalić lekarz sądowy miasta Nowy Jork, po dokonaniu autopsji. Sprawozdanie wstępne zostało zakończone. Proszę rozłączyć.

Włożył aparat z powrotem do torby. Ellie Lester wstała; była od niego o centymetr wyższa. Domyślał się, że autopsja wykaże obecność jednej z tych chińskich lub południowoamerykańskich substancji, które sprawiają, że mózg po prostu zapomina, co ma robić, przestaje wysyłać sygnały do serca, żeby biło, i do płuc, żeby oddychały. A może i nic nie wykaże, jeżeli substancja szybko się rozkłada, uniemożliwiając detekcję. Jak ona mu to podała?

— Nasze ścieżki pewnie się jeszcze skrzyżują, doktorze — rzuciła.

Nie był na tyle głupi, by jej odpowiedzieć. Z przenośnego aparatu zadzwonił po gliny, po czym rzucił ostatnie spojrzenie na Harolda Winthropa Waylanda. Na jednej ze ścian włączył się ekran. Domowy system musiał być tak zaprogramowany.

— …Końcowe wyniki elekcji! Prezydent Stephen Stanley Garrison bardzo niewielką przewagą głosów został ponownie wybrany na stanowisko. Jednak w dzisiejszych wyborach najbardziej zaskakuje liczba Amerykanów, którzy poszli do urn. Z dziewięćdziesięciu milionów uprawnionych do głosowania z prawa tego skorzystało tylko osiem procent. Ukazuje nam to gwałtowny spadek…

Ellie Lester wybuchnęła ostrym, chrapliwym śmiechem.

— Zaskakujące! Mój Boże, co za tłuk. Dlaczego komuś miałoby się jeszcze chcieć głosować?

— Może w akcie dowcipnej parodii — odparował Jackson ze świadomością, że przez tę ostatnią odzywkę pozwolił jej wygrać. I nie był żadnym pocieszeniem fakt, iż była za głupia, by się zorientować.

Nie odprowadziła go do wyjścia. Może „Design” zdecydował, że dobre wychowanie także jest już bez znaczenia. Kiedy wychodził z sypialni zmarłego, po raz pierwszy miał okazję lepiej się przyjrzeć oprawionym fotografiom na ścianie. Wszystkie z wyjątkiem ostatniej wykonano techniką przedcyfrową, kolory były więc wyblakłe i nierówne. Edward Jenner. Ignaz Semmelweiss. Jonas Salk. Stephen Clark Andrews. A także Miranda Sharifi.

— Tak, on też był lekarzem — rzuciła złośliwie Ellie Lester. — Jeszcze wtedy, kiedy byliście naprawdę potrzebni. A to są jego bohaterzy: czterech Amatorów i Bezsenna. Można by się domyślić, co? — Parsknęła śmiechem.

Jackson sam znalazł drzwi wyjściowe. Hologram czarnego zastąpiony został przez holo nagiego rzymskiego niewolnika, bardzo muskularnego, przystojnego, lecz wyraźnie nie genomodyfikowanego. Jakiś Amator. Kiedy Jackson go mijał, niewolnik ukląkł, spuścił oczy i otworzył usta. Półprzejrzyste kajdany z holograficznego złota przykuwały go do klamki Ellie Lester.


— Ona jest zupełnie po drugiej stronie, wiem o tym — mówił potem do swojej siostry, Theresy. — A więc nie powinno mnie to martwić. I właściwie wcale mnie to nie martwi.

— Martwi cię — odparła Theresa swym łagodnym głosem. — I powinno.

Siedzieli w atrium swojego mieszkania, przy przedobiednim drinku. Obiad składać się będzie z przestarzałej doustnej żywności. Ścianę atrium, która wychodziła na park, stanowiło przejrzyste pole Y Cztery piętra pod nimi, pod niewidzialną kopułą w Central Parku, szalała rebelia jesiennych kolorów. Enklawy na Manhattanie przegłosowały ostatnio przywrócenie modyfikowanych pór roku, choć tylko bardzo niewielką przewagą głosów. Ponad kopułą listopadowe niebo miało kolor popiołu.

Theresa miała na sobie luźną, kwiecistą szatę, która opadała wdzięcznymi fałdami aż do kostek. Jacksonowi zdawało się mgliście, że takie rzeczy wyszły już z mody. Jej twarz bez makijażu, blady owal pod czupryną srebrzystych włosów. Miała osiemnaście lat.

Theresa była krucha. Nie chodziło o słabość jej smukłego genomodyfikowanego ciała, ale o umysł. Jackson był skrycie przekonany, że coś poszło nie tak w fazie inżynierii embrionalnej, tak jak to się czasem zdarza. Genomodyfikacja to skomplikowany proces, a kiedy zygota przejdzie w blastomery, dalsze działania stają się niemożliwe. Przynajmniej tu, na Ziemi.

W dzieciństwie Theresa nie znosiła szkoły — wieszała się, łkając bezgłośnie i beznadziejnie, na swej oszołomionej ze zdumienia matce. Nie lubiła bawić się z innymi dziećmi. Całymi dniami przesiadywała w swoim pokoju — rysowała lub słuchała muzyki. Czasem mawiała, że chciałaby się cała owinąć muzyką i w nią wtopić, tak żeby nie było już więcej żadnej Theresy. Testy medyczne wykazywały nadaktywność w sferze hormonalnych reakcji na stres: wysoki poziom kortyzolu, powiększone gruczoły z adrenaliną, zwiększona częstotliwość uderzeń serca, ruchliwość rzęsek jelitowych i poziom obumierania komórek nerwowych, występujące zwykle w stanie depresji przedsamobójczej. Miała bardzo niski próg odporności na pobudzenie limbiczno-podwzgórzowe — wszystko, co nowe, zdawało jej się ogromnym zagrożeniem.

W dobie produkowanych na zamówienie amin biogennych nikt więcej nie musi być przez całe życie kruchy. Przez cały okres dzieciństwa Theresa nieustannie brała i odstawiała najróżniejsze neurofarmaceutyki, które miały przywrócić równowagę procesów chemicznych w jej mózgu. Zaszczepienie jej czyścicielem komórek stworzyłoby niemały problem, ponieważ niszczył on wszystko, co według niego nie należało do danego organizmu — co nie pasowało ani do kodu DNA, ani do aprobowanego zestawu cząsteczek przechowywanego w tych maciupeńkich, niewyobrażalnych, zbudowanych z białka komputerach, umiejscowionych wewnątrz komórek ludzkiego ciała i pomiędzy nimi. Ale wtedy, kiedy Przemiana przyniosła ludziom czyściciela komórek, to już nie miało większego znaczenia. Trzynastoletnia Theresa oznajmiła — nie, to za mocne słowo jak na Theresę, ona nigdy niczego nie oznajmiała — że na dobre skończyła już z neurofarmaceutykami.

W tym czasie oboje rodzice zginęli w katastrofie lotniczej i Jackson został opiekunem młodszej siostry. Kłócił się z nią, przekonywał, błagał. Wszystko na próżno. Theresa nie chciała przyjąć żadnej pomocy. Właściwie nawet się nie kłóciła — w trakcie intelektualnych dyskusji zawsze czuła się zagubiona. Po prostu nie godziła się na to, by jej medyczne problemy rozwiązano przy użyciu środków medycznych.

Aczkolwiek przynajmniej nie podejmowała — a była to sekretna obawa Jacksona — żadnych prób samobójczych. Stawała się coraz bardziej wyobcowana i coraz bardziej wszystkiego unikała — jak któraś z tych bladych, delikatnych kobiet z innego stulecia. Theresa haftowała. Studiowała muzykę. Spisywała żywot Bezsennej męczennicy Leishy Camden — ze wszystkich nieistotnych zajęć wybrała sobie akurat to — kobiety, którą zupełnie przyćmiło kolejne pokolenie o wiele bardziej bezwzględnych przedstawicielek jej płci.

Kiedy nadeszła Przemiana, Theresa była jedyną znaną Jacksonowi osobą, która odmówiła przyjęcia zastrzyku. Nie mogła pobierać pokarmu z gleby. Mogła za to ulegać infekcjom wirusowym albo bakteryjnym i często im ulegała. Mogła się zatruć toksynami. Mogła dostać raka.

Czasem, kiedy nachodził go szczególnie ponury nastrój, myślał, że to właśnie te bliżej nieokreślone neurologiczne słabości siostry, tak bardzo odrębne od jej inteligentnej słodyczy, sprawiły, że wybrał studia medyczne. A ostatnio przyszło mu do głowy, że słabości Theresy mogły również spowodować, że poślubił kogoś takiego jak Cazie Sanders.

Patrzył, jak siostra dolewa sobie soku owocowego — nigdy nie piła słoneczka, alkoholu ani żadnych syntetycznych endorfin w rodzaju endorkiss — i pomyślał, że to niedobrze, kiedy życie człowieka kształtowane jest przez młodszą siostrę, tak subtelnie, uparcie i niepotrzebnie stukniętą. Przyzwoliwszy na coś takiego, okazał się słaby. Przy Theresie czuł się jednak silny — pewnie na zasadzie kontrastu — a już samo to dowodzi jego słabości.

— Ludzie tacy jak Ellie Lester — odezwała się — nie są całością.

— Co masz na myśli? — Tak naprawdę wcale nie miał ochoty wiedzieć — łatwo mógł się przecież wplątać w kolejną z tych jej ostrożnych, męczących dyskusji na temat duchowości — lecz słoneczko w jego drinku przyjemnie go rozluźniało. Kości porozkładały się swobodnie przy rozluźnionych mięśniach, a w tle mruczał nieobowiązujaco chór parkowych drzew. Nie chciało mu się gadać. A już na pewno nie o danych na temat Ellie Lester, które sprawdził sobie zaraz po powrocie do domu i z których wynikało jasno, że odziedziczy po pradziadku ogromną fortunę. Niech już raczej Tessie sobie popaple. On posiedzi sobie w tym wieczornym półmroku i nie będzie słuchał.

Ale Theresa powiedziała tylko:

— Nie wiem, co mam na myśli. Wiem tylko, że nie są całością. Żaden z nich. Żaden z nas.

— Mhmm.

— Coś mamy źle w środku. Wierzę w to, Jackson, naprawdę.

Ale wcale nie brzmiało to tak, jakby w to wierzyła. Mówiła tak samo niepewnie jak zawsze, tym samym miękkim, wahającym się głosem, ubrana w tę swoją luźną, kwiecistą suknię. Jacksonowi przyszło do głowy, że żyjąc w enklawie, w której przyjęcia zwykle kończą się wspólnym posiłkiem nago, już od lat nie widział ciała swojej siostry.

Ale wtedy Theresa dodała coś znacznie gwałtowniej.

— Przeczytałam dzisiaj coś złego. Naprawdę złego. Posłałam Thomasa do zbiorów bibliotecznych. Po coś, co Leisha Camden napisała w 2045 roku.

Jackson przygotował się na najgorsze. Theresa często wysyłała swój osobisty system o imieniu Thomas, żeby szperał w historycznych bankach danych i często mylnie interpretowała to, co tam znalazła. Albo się oburzała. Albo płakała.

— Tomas przyniósł mi jedno takie zdanie sławnego lekarza, który znał Leishę. Hansa Dietricha Loweringa. Powiedział: „Nie ma czegoś takiego jak umysł. Jest tylko zbiór elektrycznych i fizjologicznych operacji, które łącznie nazywamy mózgiem”. Naprawdę tak powiedział!

Jacksona ogarnęła litość. Była taka przygnębiona, tak bezużytecznie oburzona tą starą, niezbyt zaskakującą i mało interesującą wieścią. Lecz litości tej towarzyszył cień niepokoju. Kiedy tylko Theresa użyła słowa „zły”, w jego myślach natychmiast pojawił się obraz Ellie Lester, wyższej od niego, z zębami odsłoniętymi w bezsilnej furii, której nie mogła ujawnić w trakcie oficjalnej lekarskiej rejestracji aktu zgonu. Wyglądała jak wcielenie zła — piękna i zła olbrzymka, a pod wpływem słoneczka Jackson mógł się teraz przyznać do tego, czemu przedtem gorąco by zaprzeczył: miał na nią ochotę. Nawet mimo to, że tak naprawdę nie była wcale złowieszcza, tylko zwyczajnie chciwa. I tak naprawdę wcale nie piękna, a dość pospolita. I nie bardziej olbrzymia niż tamta tonąca holograficzna miniaturka Pequoda obok zdechłych rybek w sadzawce w atrium.

Poruszył się niespokojnie w fotelu i pociągnął kolejny łyk drinka.

— To zło — zaprzeczać istnieniu umysłu — mówiła Theresa — że nie wspomnę o duszy.

— Tessie…

Pochyliła się do przodu — blada, bezcielesna plama na tle zmierzchu — a jej głos zadrżał, jakby stała na granicy łez.

— To jest zło, Jackson. Nie jesteśmy tylko czujnikami, procesorami i obwodami jak jakieś roboty. Jesteśmy ludźmi — wszyscy!

— Uspokój się, kochanie. To tylko jedno zdanie, które ktoś napisał dawno temu. Zakurzone dane w starym pliku.

— W takim razie ludzie już w to nie wierzą? A lekarze?

Oczywiście, że wierzą. Ale tylko Theresa potrafi tak się przejąć banałem sprzed siedemdziesięciu pięciu lat, opartym na innych banałach sprzed lat dwustu.

— Tessie, skarbie…

— Jackson, my mamy dusze!

— O Chryste, tylko nie kolejna gadka na temat dusz! — odezwał się czyjś głos.

Weszła uśmiechnięta, szydercza, wypełniła pokój swą potężną — metr pięćdziesiąt dziewięć — i skrajnie żywotną obecnością. Cazie Sanders. Jego była żona. Która jakoś nie chciała wynieść się z jego życia, a rozwód, kiedy go już uzyskała, traktowała jak jeszcze jedną rzecz niewartą uwagi. Pod pretekstem przyjaźni z Theresą Cazie wchodziła i wychodziła z mieszkania Aranowów o zupełnie dowolnych porach, zajmowała ich sobą i porzucała, kiedy tylko jej się spodobało, bo zawsze wszystko tylko jej musiało się podobać.

Przyszło z nią dwóch mężczyzn, których Jackson nie znał — czy jeden z nich to jej obecny kochanek? A może obaj? Jeden rzut oka na starszego z nich i Jackson już wiedział, że tamten wziął coś znacznie silniejszego niż słoneczko czy endorkiss. Miał wydłużone, smukłe, pozbawione muskułów, androgyniczne ciało gwiazdy wideo, a na sobie szorstką, brązową, bawełnianą tunikę przypominającą poszwę na poduszkę, już gdzieniegdzie upstrzoną małymi dziurkami wygryzionymi przez kanaliki żywieniowe na jego skórze. Młodszy, którego przystojna twarz wywołała u Jacksona nieprzyjemne wspomnienie holograficznego niewolnika w domu Ellie Lester, miał na sobie nieprzejrzysty hologarnitur, który wyglądał, jakby składały się nań tysiące rozwścieczonych, pełzających w kółko pszczół. Usta wykrzywiał mu nieustanny grymas szyderstwa. Czy Cazie rzeczywiście mogłaby sypiać z którąś z tych gangren? Jackson nie miał pojęcia.

Trudno byłoby wyjaśnić, dlaczego ożenił się z Cazie, ale nie aż tak bardzo. Była piękna, miała krótkie, ciemne loczki, złociste jak miód ciało i wydłużone, złociste oczy, pokryte plamkami zieleni. Ale przecież wszystkie genomodyfikowane kobiety były piękne. Z całą pewnością Cazie nie była tak śliczna, lojalna i dobra jak Tessie — która przy swojej szwagierce natychmiast blakła. Prawie niknęła, migotała słabo jak holo z zakłóceniami.

Cazie płonęła jakąś nie genomodyfikowaną siłą witalną, mroczną inteligencją, była pierwotna i pełna erotyzmu jak ulewny deszcz. Za każdym razem, kiedy go dotykała — gorączkowo, ociężale albo czule, u Cazie nigdy niczego nie można było przewidzieć — Jackson czuł, jak w środku roztapia mu się coś twardego i zimnego jak stalowy pręt, coś, czego istnienia przedtem nawet nie podejrzewał. Czuł, jak łączy się z bezimiennymi, potężnymi, pradawnymi pragnieniami. Czasem, kiedy kochał się z Cazie i czuł na skórze ostry ślad jej paznokci, a jego penis poruszał się w niej ślepo jak żywy, gorący pocisk, odkrywał nagle ze zdumieniem, że łka, krzyczy lub nuci coś rytmicznie — jak ktoś zupełnie do niego niepodobny — a wspomnienie to wprawiało go potem w zakłopotanie. Cazie nic nigdy nie wprawiało w zakłopotanie. Zupełnie nic. Po dwóch latach małżeństwa rozwiodła się z nim pod pretekstem, że jest „zbyt pasywny”.

Bał się, przez wszystkie te tygodnie zamętu wokół jej wyprowadzki, że w życiu już mu się nie przydarzy nic tak wspaniałego jak tamte dwa lata. I nie zdarzyło się.

Kiedy teraz na nią patrzył — miała na sobie krótką złoto-zieloną szatę, która obnażała jedno ramię — poczuł znajome sztywnienie w karku, w piersiach, w kroczu — cały skomplikowany zestaw pożądania, wściekłości, chęci współzawodniczenia i wreszcie upokorzenia, że jakoś nie może znaleźć w sobie dość sił, by wypłynąć wreszcie z mrocznych prądów wewnętrznego morza Cazie. Odstawił szklankę. Musi mieć jasny umysł.

— Jak się czujesz, Tess? — zapytała łagodnie Cazie. Usiadła, nie proszona, obok niej, a Theresa jednocześnie odsunęła się trochę i wyciągnęła ku niej rękę, jakby chciała się ogrzać wewnętrznym ciepłem Cazie. Ich przyjaźń była dla Jacksona czymś zupełnie niewytłumaczalnym — tak się przecież różniły. Ale kiedy ktoś już raz wchodził w życie Theresy, ona przywierała do niego na zawsze. Theresa miała także dar wywoływania tej czułej, opiekuńczej strony Cazie — jakby była bezradnym kociątkiem. Jackson odwrócił wzrok od swojej byłej żony, ale zaraz doszedł do wniosku, że nie może pozwolić sobie na taką słabość i znów na nią spojrzał.

— W porządku — szepnęła Theresa. Zerknęła w kierunku drzwi. Obcy na ogół bardzo podsycali jej zwykły stan chorobliwego niepokoju.

— Tess, to są moi przyjaciele, Landau Carson i Irv Kanzler. A to Jackson i Theresa Aranow. Jedziemy właśnie na egzorcyzmy.

— Na co? — zdziwił się Jackson. Natychmiast tego pożałował. Irv wyjął z kieszeni swej konsumowanej tuniki inhalator i głęboko odetchnął tym, co właśnie zakłócało mu procesy biochemiczne w mózgu. To właśnie był największy problem z silnie toksycznymi narkotykami rekreacyjnymi: czyściciel komórek pracowicie wyłapywał je niemal natychmiast, jak tylko dostawały się do organizmu, więc ci, którzy je zażywali, musieli co chwila brać kolejną dawkę.

— Eg-zor-cyzzz-my — wycedził Landau, naśladując obcy akcent. To on miał na sobie pszczoły. — Nie słyszałeś o nich? Chyba musiałeś o nich słyszeć?

— Jackson nigdy o niczym nie słyszy — wtrąciła Cazie. — Nigdy nie wychodzi z enklawy, żeby nie pobrudzić się między Amatorami.

— Czasem ją jednak opuszczam — odpowiedział zrównoważonym tonem.

— Miło mi to słyszeć — odrzekła natychmiast Cazie, częstując się kieliszkiem słoneczka. Paznokieć na serdecznym palcu pokrywało holo motyla, rozpaczliwie trzepoczącego skrzydłami.

— Eg-zor-cyzzzm — wyjaśniał mu Landau z mocno przesadną cierpliwością — to po prostu supernowa. Czysty wstrząs mózgu. Można umrzeć ze śmiechu.

— Wątpię — odparł Jackson, przysięgając sobie w duchu, że to było ostatnie słowo, jakie powiedział do tej trucizny. Założył ręce na piersi i zaraz zdał sobie sprawę, że sprawia wrażenie tak nadętego, jak go zapewne przedstawiła Cazie, więc szybko je opuścił.

— Na pewno słyszałeś o kulcie Matki Mirandy? — ciągnął Landau. — To taki rodzaj religii dla Amatorów Życia — bardzo typowej. Miranda jako Dziewica Maryja, wstawiająca się za nimi u Najwyższego. A o co? Nie o zbawienie, łaskę, pokój na świecie albo którąś z tych innych nudnych wieczystych prawd. Nie — czciciele Matki Mirandy modlą się o nieśmiertelność. O kolejną Przemianę. Jeśli Superbezsenni mogli nam dostarczyć poprzednie strzykawki, powiada ta śmiechu warta teologia, równie dobrze mogą przedstawić kolejny cud, dzięki któremu nasi mali brudni Amatorzy będą ciągnąć w nieskończoność.

Irv wybuchnął ostrym, szczekliwym śmiechem, przypominającym pękanie lodu, po czym jeszcze raz skorzystał ze swego inhalatora. Preparat oddziaływał bezpośrednio na ośrodek odczuwania przyjemności, jak zgadywał Jackson, do tego kilka halucynogennych dodatków oraz starannie dobrany depresant, który ma obniżyć hamowanie reakcji.

— Landau, taki z ciebie mało oryginalny snob — odezwała się Cazie. — Nie tylko Amatorzy wyznają kult Matki Mirandy. Czczą ją także niektóre Woły.

Theresa przesunęła się niespokojnie — oznaczało to, że jest czymś poruszona, taki kinetyczny ekwiwalent płaczliwego jęku. Jackson wziął ją za rękę.

— Ale to przeważnie Amatorzy — upierał się Landau. — Nasze od niedawna samowystarczalne, wyzwolone spod władzy korporacji osiemdziesiąt procent społeczeństwa. I tylko Amatorzy wykonują egzorcyzzzmy.

— Co egzorcyzmują? Demony? — zapytała Theresa, tak cicho, że Jackson z początku myślał, iż nie usłyszał jej nikt poza nim.

— Nie, jasne, że nie — odpowiedział jednak Landau. Jego pszczoły chwilami głośniej bzyczały. — Nieczyste myśli.

Cazie wybuchnęła śmiechem.

— No, niezupełnie. Raczej myśli politycznie niepoprawne. To właściwie taki polityczny sprawdzian, czy wszyscy dobrzy mali matko-mirandyci są należycie przekonani o jej półboskości. Nazywają to egzorcyzmami dlatego, że rugują wszystkie niewłaściwe pojęcia. Potem wszyscy razem tworzą kolejne przesłanie pod adresem Sanktuarium.

— Czysty wstrząs mózgu, mówię wam — dodał Landau.

Jackson nie mógł się powstrzymać.

— Czy ten rytuał jest dostępny dla ludzi z zewnątrz?

— Jasne, że nie — odpowiedział Landau. — My się chcemy tam wkraść. Pokorni nowicjusze w poszukiwaniu jakiejś wiary, która oświeciłaby nasze bezcelowe i przeciążone przywilejami życie.

Tłumione wzburzenie Theresy wzrosło.

— O co chodzi, Tess? — zapytała Cazie.

— Nie powinniście tego robić! — wybuchnęła Theresa. Zaraz też skurczyła się, a następnie chwiejnie wstała z fotela. Jackson, który wciąż trzymał ją za rękę, czuł, jak drżą jej palce. — Dobranoc — szepnęła i uwolniła rękę.

— Poczekaj, Tessie, nie odchodź! — zawołała Cazie, ale Theresa już zdążyła uciec do swojego pokoju.

— Bardzo ładnie — rzucił Jackson.

— Przepraszam, Jack. Nie sądziłam, że tak zareaguje. To nie jest prawdziwa religia.

— Jest religijna? Moje kondolencje — wtrącił się Landau. — I dla całej najbliższej rodziny.

— Przymknij się — przerwała mu Cazie. — O Boże, jak ty mnie czasem nudzisz, Landau. Czy nigdy cię nie nużą te twoje lekceważące pozy?

— Nigdy. Bo tak naprawdę, co mam poza nimi? I jeśli wolno mi przypomnieć, ty także, droga Cassandro, wybierasz się z nami na te eg-zor-cyzzmy, hę?

— Nie — warknęła Cazie. — Nie wybieram się. A wy się wynoście!

— Dobry humor nagle przerodził się w złość. Jakie to podniecające!

Jackson wstał. Landau dotknął jakiegoś punktu na piersi i jego pszczoły rozbrzęczały się jeszcze głośniej. Po raz pierwszy Jacksonowi przyszło na myśl, że może nie wszystkie są tylko hologramami, że może niektóre z nich są jakimś rodzajem broni. Taki ktoś jak Landau z pewnością nosi osobiste pole Y.

— Wynocha! — wrzasnęła Cazie. — Słyszałeś mnie, zarazo jedna?! Wynocha! — Oczy jej błyszczały, wyglądała teraz tak samo karykaturalnie jak Landau. Czy i ona pozuje, ciesząc się w duchu odgrywaną sceną? Jackson zorientował się, że już nie potrafi tego stwierdzić z całą pewnością.

Landau przeciągnął się leniwie, ziewnął ostentacyjnie i podniósł się z fotela. Pożeglował wolno w kierunku drzwi. Za nim potoczył się Irv, pociągając ze swego inhalatora. Przez cały czas nie wykrztusił z siebie ani słowa.

Kiedy Cazie wróciła, zatrzasnąwszy za nimi drzwi mieszkania, Jackson odezwał się cicho:

— Niezłych masz przyjaciół.

— To nie są moi przyjaciele — odparła zdyszana.

— Przedstawiłaś ich jako przyjaciół.

— Tak, no cóż. Wiesz, jak jest. Przepraszam za Tessie, Jack. Naprawdę nie wiedziałam, że Landau jest aż tak głupi.

Jeśli ta pokora to jej kolejna poza, była zupełnie nowa. Jackson w nią nie wierzył, nie ufał Cazie. Nie odpowiedział.

— Mam pójść do Tess? — zapytała.

— Nie. Daj jej chwilę. — Ale zaraz z tyłu dobiegł go cichy głosik Theresy, musiała usłyszeć trzaśniecie drzwi i odważyła się pokazać.

— Czy już sobie poszli?

— Tak, kiciu — odpowiedziała Cazie. — Przepraszam, że ich tu przyprowadziłam. To było bezmyślne. To prawdziwe dupki. Fragmenty. Częściowi ludzie.

— Ale o tym właśnie mówiłam wcześniej Jacksonowi! — ożywiła się Theresa. — W ludziach teraz… jakby nie było całości. Wiesz, dziś po południu Jackson widział…

— Nie wolno mi omawiać szczegółów poufnego przypadku medycznego — wtrącił szorstko Jackson, mimo że już to przecież zrobił. Theresa przygryzła wargę. Cazie uśmiechnęła się, pokora ustąpiła miejsca jej zwykłej przekorze.

— Morderstwo, Jack? Nie wiem, o czym innym nie mógłbyś rozpowiadać. Troszkę się różni od twoich wypadków raz na miesiąc i szczepień noworodków raz na dwa?

— Nie podpuszczaj mnie, Cazie — odparł spokojnie.

— Ach, Jackson, kochanie, czemu nie mogłeś być tak stanowczy, kiedy jeszcze byliśmy małżeństwem? Chociaż wydaje mi się, że lepiej sobie radzimy jako przyjaciele. Ale Tess, skarbie — zwróciła się z powrotem do jego siostry, nagle z powrotem łagodna, a Jackson pozostał sam ze swoim pragnieniem, żeby ją uderzyć, przekonać, zgwałcić — masz zupełną rację. My, Woły, od czasu Przemiany po prostu się rozpadamy. Włączamy się w kulty Amatorów albo ogłuszamy sobie mózgi neurofarmaceutykami, albo bierzemy ślub z programem komputerowym — słyszałaś o tym? Ze względu na spolegliwość. Twoja SI nigdy cię nie opuści. — Roześmiała się, odrzucając do tyłu głowę. Zatańczyły ciemne kędziory, wydłużone oczy zmrużyły się w dwie szparki.

— Tak, ale… — odezwała się znów Theresa. — Ale wcale nie musimy tacy być!

— Ależ jasne, że musimy — odparła Cazie. — Zostaliśmy wychowani tak, żeby służyć bezpośrednio jedynie własnym interesom, nawet najlepsi z nas. Jackson, głosowałeś dzisiaj?

Nie głosował. Próbował zachować protekcjonalny wyraz twarzy.

— A ty, Tess? Nieważne, i tak wiem, że nie. Ten cały system polityczny jest martwy, bo wszyscy już wiedzą, że nie tam leży władza. Wszystkim zajęła się Przemiana. Amatorzy już nas nie potrzebują, radzą sobie sami w tych swoich wyjętych spod prawa, żywionych ziemią pseudoenklawach. Albo tak im się przynajmniej zdaje. Bo tak przy okazji, jestem tu właśnie w tej sprawie. Mamy sytuację kryzysową.

Oczy Cazie rozbłysły — uwielbiała sytuacje kryzysowe. Theresa wyraźnie się przestraszyła. Jackson rzucił do niej zaraz:

— Thereso, czy pokazywałaś już Cazie swojego nowego ptaka?

— Zaraz go przyniosę — odpowiedziała Theresa i uciekła.

— Kto ma sytuację kryzysową? — zapytał Jackson.

— My. TenTech. Mamy włamanie w jednej z fabryk.

— To niemożliwe — odparł Jackson. A ponieważ wiedział, że Cazie ma zwykle świetne rozeznanie w faktach, zapytał: — W której fabryce?

— W zakładach w Willoughby w Pensylwanii. No, właściwie nie jest to jeszcze włamanie. Ale ktoś kręcił się dziś po południu przy naszym polu Y ze sprzętem bioelektrycznym i kryształowym. Wykryły go czujniki. Gdybyś sprawdził swoją sieć biznesową, też byś wiedział. Ach, zapomniałam — pojechałeś przeprowadzić śledztwo w sprawie morderstwa.

Jacksonowi udało się zachować spokój. Cazie otrzymała po rozwodzie jedną trzecią udziałów w TenTech, bo to dzięki jej pieniądzom udało się utrzymać firmę na powierzchni w czasie tego katastrofalnego roku, kiedy to nanodysymilator zaatakował wszechobecny stop zwany duragemem, a firmy padały jak Amatorzy.

— Nikt nie przedostał się do środka, prawda? — rzucił spokojnie. — Nikt nie potrafi złamać kodu zabezpieczającego pole energii Y. W każdym razie nie…

— Nie Amatorzy, chciałeś powiedzieć? A któż inny mógłby się znaleźć w tej dziczy w samym środku Pensylwanii? No cóż, pewnie masz rację. Ale właśnie dlatego powinniśmy pojechać tam i się temu przyjrzeć. Bo jeśli nie Amatorzy, to kto? Dzieciaki z Carnegie-Melon, ostrzące swoje szperacze talenty? Szpiedzy przemysłowi z Can-Co? Superbezsenni jak — ach! — Miranda Sharifi, z nie wyjaśnionych powodów interesujący się naszą małą firmą rodzinną? Jak sądzisz, Jack? Kto miesza w naszej fabryce?

— Może to jakaś awaria bioczujników. Coś podobnego do tamtych awarii duragemowych.

— Może — odparła Cazie. — Ale już to sprawdzałam. Nikomu innemu nie przydarzyła się taka awaria czujników. Tylko nam. Więc lepiej chyba pojedźmy sprawdzić. Dobrze, Jackson? Jutro rano?

— Jestem zajęty.

— A niby czym? Wcale nie jesteś zajęty — w tym cały problem, nikt z nas nie bywa już naprawdę zajęty. Wreszcie mamy coś do zrobienia, coś, co ma wpływ na nasze finanse, coś, co naprawdę jest istotne. Jedź ze mną.

Uśmiechnęła się do niego promiennie, a wydłużone, złociste oczy chytrze wypełniły się prośbą, której zabrakło w butnych słowach. Jackson miał świadomość, że potem, kiedy wciąż od nowa będzie przypominał sobie w łóżku tę rozmowę, nie zdoła już odtworzyć tych ujmujących cech jej postaci: wyrazu oczu, mowy gestów, tonu głosu. Przypomni sobie tylko te pozbawione subtelności i wdzięku słowa i przeklnie się za to, że się zgodził.

Cazie roześmiała się radośnie.

— No to o dziewiątej. Ja prowadzę. A tymczasem umieram z głodu. O, Tessie, jesteś już. Jaki śliczniutki genomodyfikowany ptaszek. Umiesz mówić, ptaszku z klatki? Umiesz powiedzieć „społeczny rozpad”?

Theresa uniosła w górę klatkę z energii Y i odpowiedziała jej:

— On tylko śpiewa.

— Jak większość z nas — rzuciła szybko Cazie. — W pozbawionych harmonii tonach rozpaczy. Jackson, naprawdę jestem głodna. A dziś nie mam ochoty na doustne. Może dotrzymamy towarzystwa Tessie, kiedy będzie jadła, a potem zaprosisz mnie na kolację na tym swoim smakowitym poletku żywieniowym.

— Wychodzę — odparł szybko Jackson. Theresa rzuciła mu krótkie, zaskoczone spojrzenie, które natychmiast ukryła. Nigdy nie był w stanie określić, ile ona wie na temat tego, co łączyło go z Cazie. Theresa niezwykle wrażliwie reaguje, gdy komuś jest przykro, musi intuicyjnie wyczuwać, że to niemożliwe, aby Jackson poszedł spokojnie z Cazie do jadalni, zdjął z siebie większość ubrania i położył się na wzbogaconej substancjami odżywczymi glebie, żeby jego Odmienione ciało mogło przez swoje kanaliki żywieniowe wybrać z niej to, czego mu potrzeba — w idealnych proporcjach. Jackson nie był w stanie, choć pokusa była potężna. Leżeć w ciepłym świetle, którego zmienne fale zestawiono tak, by wywoływały w mózgu efekt relaksujący, wdychać nasączone aromatami powietrze, podeprzeć się na łokciu, żeby rzucić coś od niechcenia do Cazie, patrzeć, jak się odżywia, leżąc na brzuchu, z małymi, twardymi piersiami wciśniętymi w miękką ziemię…

Niemożliwe.

Poczekał, aż ustąpi mu erekcja, zanim wreszcie wstał i przeciągnął się z udaną nonszalancją.

— No cóż, czekają na mnie. Dobranoc, Cazie. Thereso, niedługo wrócę.

— Uważaj na siebie, Jackson — odparła Theresa jak zwykle, jakby wierzyła, że wewnątrz enklawy Wschodniego Manhattanu, chronionej polem nawet przed niechcianą pogodą, naprawdę może spotkać go coś złego. Theresa już od roku w ogóle nie opuszczała mieszkania.

— Tak, uważaj na siebie, Jack — ironizowała czule Cazie, a jemu serce aż podskoczyło w piersi, bo wydało mu się, że z tą czułością przemieszany był też żal. Ale kiedy się do niej odwrócił, Cazie znów zachwycała się ptaszkiem Theresy i nawet nie spojrzała w jego stronę.

Będzie jeszcze jutro.

Cholera by wzięła to jutro. To podróż w interesach, mają sprawdzić, co się dzieje w zakładach w Willoughby. Przecież to jego własna cholerna firma — a przynajmniej jedna trzecia — więc powinien częściej przeglądać raporty, wydawać polecenia systemowi SI, który nią zarządzał, dzwonić do naczelnego inżyniera, badać zaistniałe problemy. Powinien bardziej odpowiedzialnie podchodzić do pieniędzy swoich i Theresy. Powinien…

Wiele jeszcze powinien.

Wyszedł w zimną listopadową noc, która pod kopułą przypominała raczej ciepłą wrześniową noc, i zaczął się zastanawiać, gdzie tak naprawdę mógłby chcieć zjeść kolację, jeśli nie we własnym domu.