"Żmija" - читать интересную книгу автора (Sapkowski Andrzej)

Andrzej Sapkowski #379;mija

Pami#281;ci Ji#345;ki Pilcha, czeskiego wydawcy i wielkiego przyjaciela polskich pisarzy powie#347;#263; t#281; po#347;wi#281;cam. Andrzej Sapkowski
Etot s#322;uczaj sta#322; dawno legiendoj Na czu#380;oj afganskoj storonie #379;y#322; odin so#322;dat s lubowju biednoj Dowierja#322;sa on odnoj zmieje… Wiktor Mazur It was no dream; or say a dream it was, Rea#322;are the dreams of Gods, and smoothly pass Their pleasures in a long immortal dream. John Keats, Lamia

#346;wit nad Hindukuszem jest jak eksplozja jasno#347;ci. Nieprzebita czer#324; nocy blednie tylko na sekundy, potem od razu jasno#347;#263; podpala chmury, zapalaj#261; si#281; i p#322;on#261; o#347;lepiaj#261;cym ogniem #347;niegi na szczytach. Nagle ma si#281; wra#380;enie, jakby gdzie#347; tam, daleko, za grzbietem g#243;rskim, kraterem otwar#322;o si#281; wn#281;trze ziemi, wzbieraj#261;c i kipi#261;c p#322;ynn#261; mas#261; wrz#261;cej lawy. Jakby gdzie#347; tam, daleko, za z#281;bat#261; lini#261; szczyt#243;w, rozpostar#322; ogniste skrzyd#322;a #379;ar Ptak, zrywaj#261;cy si#281; do lotu w przestworza.

#379;ar Ptak wzlatuje, jasno#347;#263; ogarnia ca#322;y widnokr#261;g, wzbieraj#261;cy b#261;bel #347;wiat#322;a wype#322;nia niebo nad szczytami, blask z zawrotn#261; szybko#347;ci#261; p#322;ynie w d#243;#322;, w d#243;#322; po pobru#380;d#380;onych #380;lebami #347;cianach i zboczach. #346;ciany i zbocza podn#243;#380;a Hindukuszu, za dnia niezmiennie szaro-buro-popielate, w chwilach #347;witu szlachetniej#261; o#347;lepiaj#261;cym z#322;otem.

W kr#243;tkich chwilach #347;witu, tylko w tych kr#243;tkich chwilach, na kr#243;tk#261; chwil#281; Afganistan staje si#281; pi#281;kny.

O brzasku, gdy nad Hindukusz wzlatuje #379;ar Ptak, zbocza g#243;r pokrywa z#322;oto, a Afganistan pi#281;knieje, jest zimno. Tak zimno, #380;e metal akaemu pokrywa si#281; warstewk#261; szronu.

Szronu, kt#243;ry bole#347;nie klei si#281; do palc#243;w.

* * *

– Nie spa#263; – przestrzega Lewart, naci#261;gaj#261;c na zzi#281;bni#281;te uszy ko#322;nierz busz#322;ata, mi#322;ego sztucznego misia. – Nie spa#263; tam! Wa#322;un? Nie #347;pij! Rogozin? #346;pisz?

– Czuwam!

– Karajew?

– Czuwam, praporszczyk. Nie #347;pi#281;. Za zimno, blin[1]

Pawe#322; Lewart odlepia palce od akaemu, przeciera pokryw#281; r#281;kawem. Obok, z prawej, wierci si#281; Wa#322;un, dla podkomendnych sier#380;ant Walentin Trofimowicz Charitonow, rozciera r#281;ce, burczy co#347; pod nosem. Z lewej ziewa Azim Karajew, ksywka Zima. Dalej, za Zim#261;, w u#322;o#380;onej z kamieni jednoosobowej fortecy rozpiera si#281; Miszka Rogozin, stuka i zgrzyta dw#243;jnogiem swego RPK, pobrz#281;kuje cynkiem z amunicj#261;.

Robi si#281; ja#347;niej. Zastawa budzi si#281; do #380;ycia, ludzie ruszaj#261; si#281; w blokpostach, st#281;kaj#261; i kln#261; w wyrytych w kamienistej ziemi okopach, w ob#322;o#380;onych g#322;azami gniazdach posterunk#243;w. Sk#261;d#347; z bliska – w zimnym g#243;rskim powietrzu czu#263; wszystko – dolatuje dymkowy zapach, kto#347; ola#322; zakaz, nie wytrzyma#322; bez papierosa. Wa#322;un g#322;o#347;no smarcze, wyciera nos, d#322;ubie w k#261;ciku oka, wpatrzony w d#243;#322;, w wylot w#261;wozu i jasn#261; wst#281;g#281; wyp#322;ywaj#261;cej stamt#261;d, zwijaj#261;cej si#281; jak w#261;#380; stra#380;acki drogi. Lewart wychyla si#281; zza kamieni, patrzy w kierunku przydro#380;nego KPP, posterunku i bunkra obsadzonego przez „Zielonych”, asker#243;w z rz#261;dowej armii afga#324;skiej. Nic si#281; tam nie dzieje. Nic nawet nie drgnie.

– #346;pi#261; pewnie, Azjaci.

– #346;pi#261; – godzi si#281; ospale Wa#322;un, sier#380;ant Walentin Trofimowicz Charitonow.

– Nitki tylko patrze#263;.

– Tylko patrze#263; – ziewa Azim Karajew. – Dzie#324; jak co dzie#324;. Da zdrawstwujet Sowietskij Sojuz… Blin.

Z ty#322;u, z punktu dowodzenia, podniesione g#322;osy Komwzwoda, dow#243;dca plutonu, starszy lejtnant Kirylenko, ruga kt#243;rego#347; z sier#380;ant#243;w. Sier#380;ant ruga #380;o#322;nierzy. Zapewne tych, kt#243;rzy zapalili. Albo zeszli z posterunku, by si#281; odla#263;.

Lewart podnosi do oczu lornetk#281;, patrzy na zakr#281;t drogi i wylot w#261;wozu.

„Nitki”, czyli kolumny, nie ma. Ale tylko jej patrze#263;.

* * *

Konw#243;j, jak wszystkie inne, idzie znad granicy, z bazy transportowo-prze#322;adunkowej w Hajratonie. Najpierw ma do pokonania osiemdziesi#261;t kilometr#243;w pustkowi do Mazar-i Szarif, stamt#261;d g#243;rskie serpentyny wij#261; si#281; a#380; do Puli-Chumri, bite kilometr#243;w dwie#347;cie. Wkr#243;tce za Puli-Chumri zaczyna si#281; prze#322;#281;cz Salang i tak samo nazwany d#322;ugi na prawie trzy kilometry tunel, dziurawi#261;cy serce Hindukuszu. O tej porze, Lewart spogl#261;da na zegarek, konw#243;j z pewno#347;ci#261; przeby#322; ju#380; Salang, jest ju#380; za po#322;udniowym wylotem tunelu.

Z miejsca, gdzie zzi#281;bni#281;ty Lewart patrzy na drog#281;, od wylotu w#261;wozu, kt#243;ry obserwuje, do po#322;udniowego wylotu Salangu jest oko#322;o pi#281;tnastu kilometr#243;w. B#281;d#261;c#261; ju#380; za tunelem „nitk#281;” od Bagramu dzieli w tej chwili jeszcze jakie#347; sze#347;#263;dziesi#261;t. Od Kabulu – ponad sto. Najniebezpieczniejszy odcinek trasy. Dlatego ubezpieczany zastawami. Takimi jak ta. Nosz#261;ca kodow#261; nazw#281;: „Newa”.

– S#322;ysz#281; silniki – og#322;asza sier#380;ant Charitonow, ksywka Wa#322;un.

Z pogr#261;#380;onej w cieniu paszczy w#261;wozu wy#322;ania si#281; kolumna, wje#380;d#380;a na p#281;tl#281; drogi, prezentuj#261;c prawe burty jak na defiladzie, maszyny s#261; wyra#378;nie widoczne na tle os#322;onecznionego zbocza. Pierwszy jedzie BTR-70, lufa KPWT w wie#380;yczce maksymalnie podniesiona, zadarta czujnie, w#281;sz#261;ca zagro#380;enie. Za beteerem dwunastoko#322;owy ural, skrzynia #322;adunkowa zakryta plandek#261;, jakie#347; trzydzie#347;ci metrowy za nim nast#281;pny, za nim jeszcze jeden. Dalej t#281;ponosy dziesi#281;ciotonowy kamaz, za nim kolejne, dymi#261;ce spalinami, #347;wiszcz#261;ce hydraulik#261;, pot#281;#380;ne, dwustukonne, nie jakie#347; tam zwyk#322;e ci#281;#380;ar#243;wki, nie jakie#347; byle jakie cywilne gruzowiki, lecz budz#261;ce respekt machiny wojny, po brzegi i po granice wytrzyma#322;o#347;ci osi wy#322;adowane tym, czym wojna si#281; karmi, bez czego wojnie si#281; nie obej#347;#263;. Za nimi maz, cysterna z paliwem. I jeszcze jeden ural. Zakr#281;caj#261; po serpentynie, defiluj#261;, tym razem prezentuj#261;c zastawie lewe burty, ub#322;ocone mieszanin#261; py#322;u pusty#324; i #347;nieg#243;w Hindukuszu. Prowadz#261;cy beteer jest ju#380; sto metr#243;w od KPP i przyp#322;aszczonego do ska#322; posterunku Afga#324;czyk#243;w.

Jest zimno, ale Lewartowi nagle robi si#281; jeszcze zimniej. W uszach czuje nag#322;y ucisk, t#281;tnienie, przechodz#261;ce w natr#281;tny owadzi brz#281;k, jakby pszcz#243;#322; rozgniewanych stukaniem w ul. I nagle wie. Nagle ma pewno#347;#263;. Tak, jak wielokrotnie przedtem, gdy mia#322; pewno#347;#263;.

– Duchy… – szepcze nagle. Wa#322;un odwraca si#281;.

– #379;e co? Pasza?

– Duchy. Duchy! Duuuuchyyyyyy! Zasadzka! Alaaaarm!

Na drodze nag#322;y rozb#322;ysk, dym, krzyki na zastawie g#322;uszy rw#261;ca uszy eksplozja. R#261;bni#281;ty fugasem BTR podskakuje i zlatuje z trasy jak kopni#281;ta dzieci#281;ca zabawka. Huk, huk, zbocze za drog#261; rozkwita dymami, w d#243;#322;, ku kolumnie, wlok#261;c smugi jak india#324;skie strza#322;y, lec#261; pociski z granatnik#243;w. Pierwszy ural dostaje prosto w szoferk#281;, wybucha, podskakuje i osiada. Dwukrotnie trafiony kamaz momentalnie staje w ogniu, p#322;onie jak pochodnia.

Zastawa budzi si#281; z zaskoczenia, staje do walki. Ze stanowiska dowodzenia #322;omoce PKM, otwieraj#261; ogie#324; kolejne posterunki. Lewart zagryza wargi, naciska spust, akaem szarpie si#281; w d#322;oniach, kolba t#281;po #322;upie w rami#281;. Obok strzela Zima, #322;uski sypi#261; si#281; gradem. Strzela z RPK ukryty w swej dziurze Misza Rogozin, pruje d#322;ugimi seriami. Strzela ju#380; ca#322;a zastawa, ka#380;dy blokpost, ka#380;de stanowisko, strzela ka#380;da lufa plutonu, strzela wszystko, co zdolne strzela#263;. Rwane kulami zbocze w#261;wozu za drog#261; rozkwita chmurami kurzu. Cel jest jasny i prosty. Przydusi#263; ich do ziemi! Przydusi#263; do ziemi duszman#243;w z RPG i bazookami, nie pozwoli#263; im bezkarnie wali#263; do kamaz#243;w konwoju.

– Ka-pe-pe! – wrzeszczy ostrzegawczo kto#347; z ty#322;u, z po#322;o#380;onego wy#380;ej posterunku. – Ka-pe-pe!

Lewart widzi, o co chodzi, w #347;lad za innymi przenosi ogie#324; na bunkier i posterunek afga#324;skich asker#243;w. Bo stamt#261;d nagle te#380; wal#261; RPG i bazooki. Drugi kamaz zamienia si#281; w ognist#261; kul#281;, trzeci, z odstrzelonymi ko#322;ami, osiada ci#281;#380;ko na podwoziu. Konw#243;j broni si#281;, ujada zamontowany na uralu w#322;adimirow, ostrzeliwuje si#281; eskorta. Ostrzeliwuje si#281; niemrawo. I kr#243;tko. Serie z afga#324;skiego posterunku roznosz#261; j#261; w strz#281;py.

Eksploduje maz, wybucha cysterna, p#322;on#261;ca ropa zalewa drog#281;, ogie#324; dociera do trzeciego kamaza, ogarnia go momentalnie. Z szoferki wyskakuje cz#322;owiek, ca#322;y w ogniu, pada #347;ci#281;ty kulami. Czarny dym zasnuwa wszystko, smr#243;d dusi i d#322;awi. W dymie b#322;yski wystrza#322;#243;w, eksplozje pocisk#243;w z RPG. Dym zasnuwa wszystko, niknie w nim droga, KPP i afga#324;ski bunkier, niknie konw#243;j pod ostrza#322;em, dym kuta je i kryje. Lewart ociera #322;zawi#261;ce oczy. Nie strzela, nie widz#261;c. Wa#322;un klnie.

– Nie widz#281;! – wrzeszczy ze swej dziury Rogozin. – Nic nie widz#281;, blad#378;!

Z do#322;u, od p#322;on#261;cej ropy, p#322;yn#261; fale gor#261;ca i nafcianego smrodu.

Z ty#322;u nagle krzyk, stuk i zgrzyt but#243;w, rw#261;cy si#281;, m#322;odzie#324;czy, szczeniacki g#322;os starleja Kirylenki. Starlej Kirylenko, wie nagle z mro#380;#261;c#261; krew pewno#347;ci#261; Lewart, za sekund#281; zrobi co#347; nieprawdopodobnie g#322;upiego. Szczeniacko i morderczo g#322;upiego.

– Plutoooon! Do booooojuuuu! Za mn#261;!

Nie wierz#281;, pomy#347;la#322;. Nie wierz#281;.

– Plutoooon! Za mn#261;! Na pomoc naszym! Wpieriooood!

– Pojeba#322;o go… – st#281;kn#261;#322; ze z#322;o#347;ci#261; i rozpacz#261; Wa#322;un. – My#347;li, #380;e co tu, kurwa, jest, #321;uk Kurski?

#379;o#322;nierze plutonu wyskoczyli, wyszli z ukry#263;. Wszyscy. No, mo#380;e nie wszyscy. Pobiegli. Za starlejem.

– Sied#378;, Pasza – wydysza#322; Wa#322;un, #380;elaznym chwytem osadzaj#261;c i #347;ci#261;gaj#261;c Lewarta do okopu. – Sied#378;! Kirylence odbi#322;o, ale ty nie wariuj! Sied#378;! I ty te#380; sied#378;, Michai#322;! Sied#378; tam na dupie! A ty, Zima, dok#261;d? Dok#261;d, twoju ma#263;! Stуj! Stуj, m#243;wi#281;!

Zima nie pos#322;ucha#322;. Pluton, nawet je#347;li nieca#322;y, wyszed#322; z ukry#263;. Za starlejem Kirylenk#261;. Na rozkaz.

A duszmani, taka ich ma#263; blad#378;, tylko na to czekali.

W zastaw#281; r#261;bn#281;#322;y seriami dwa DSzK, z grani i ze #380;lebu, zadudni#322;y t#281;po, dah-dah-dah-dah-dah, pociski przery#322;y przedpole, mieszaj#261;c ziemi#281;, piasek i kamie#324;. I ludzi.

Nim sier#380;ant wci#261;gn#261;#322; go w ukrycie, Lewart widzia#322; kurzaw#281; krwi, jak z syfon#243;w sikaj#261;cej z trafianych, widzia#322;, jak padaj#261;, ci#281;ci i siekani kulami, s#322;ysza#322;, jak krzycz#261; i wyj#261;. Widzia#322;, jak trafiony w brzuch Azim Karajew #322;amie si#281; jak scyzoryk, widzia#322;, jak tarza si#281; po piasku, krwawi#261;c, a piasek wok#243;#322; a#380; si#281; gotuje. Widzia#322;, jak mundur na plecach starleja Kirylenki dymi i rozrywa si#281; nagle, p#281;ka krwawo, a sam starlej pada, twarz#261; w d#243;#322;, w bury afga#324;ski piach.

Eksplozja, jedna, druga, og#322;uszaj#261;cy huk, wizg od#322;amk#243;w, wok#243;#322; a#380; czarno od poderwanego #380;wiru i lataj#261;cych kamieni. Mo#378;dzierz, pomy#347;la#322; Lewart, skurwiele maj#261; i mo#378;dzierz.

– Mo#378;dzierz! – krzykn#261;#322;. – Kryj si#281;! W ukrycia! Wszyscy w ukryyyciaaa!

Zad#322;awi#322; si#281; nag#322;ym brakiem powietrza. Dah-dah-dah-dah-dah, nie ustawa#322;y de-sze-ka. Dah-dah-dah-dah-dah. Pociski rozbija#322;y w py#322; nawet ca#322;kiem spore kamienie. Skuli#322; si#281;, wcisn#261;#322; twarz w r#281;kaw busz#322;ata.

Sycz#261;ce wycie, o#347;lepiaj#261;cy b#322;ysk, rw#261;cy uszy huk, wstrz#261;saj#261;ca gruntem detonacja, fala gor#261;ca. RPG, skojarzy#322; z miejsca, to RPG. Wypalony z bliska… Z bliska!

– Allah-u akbaaar!

– Duuuuuchyyyyy!

Krzyczeli ju#380; i inni, ca#322;a zastawa, wszyscy widzieli ju#380; wyrastaj#261;ce jak spod ziemi sylwetki w p#322;askich pakolach i turbanach. Mud#380;ahedini szli do natarcia, wzywaj#261;c Allaha, pal#261;c ze wszystkiego, co mieli. Lewart s#322;ysza#322; wok#243;#322; szybkie fit-fit-fit-fit lec#261;cych pocisk#243;w. De-sze-ka nie cich#322;y, wci#261;#380; #322;upi#322;y po stanowiskach plutonu.

– Na moj#261; komend#281;! – ryczy ze stanowiska dowodzenia starszy praporszczyk Panin. – Pluton do boju! Ognia!

– Allah-u akbaaaaaar!

– Ognia! – ryczy Panin. – Strzela#263;, bliaaa! Strzeeelaaaa#263;! Strze…

Eksplozja, po plecach wali grad #380;wiru i drobnych kamyk#243;w. Lewart nie musi si#281; ogl#261;da#263;, wie, co si#281; sta#322;o, wie, sk#261;d te od#322;amki, co odebra#322;o g#322;os Paninowi, dlaczego umilk#322; nagle PKM ze stanowiska dowodzenia. Wie, #380;e to bezpo#347;rednie trafienie, granat z mo#378;dzierza w sam #347;rodek blokpostu.

– Ognia! Ogniaaa, job twoju maaaaaa#263;!

Chwa#322;a Bogu, #380;yje, oddycha z ulg#261; Lewart. Alosza Panin #380;yje i dowodzi… Chwa#322;a Bogu, #380;e nie ja… Kolejny po starsze#324;stwie…

Zaciska z#281;by i dusi spust akaemu, strzela. Strzela obok Wa#322;un, strzela ze swojej dziury Rogozin, strzela ca#322;y pluton. Mimo g#281;stego i nieustannego ognia, stwierdza ze zgroz#261; Lewart, sylwetek w pakolach, turbanach i arafatkach wcale nie ubywa, jest ich coraz wi#281;cej. I s#261; coraz bli#380;ej. Tak blisko, #380;e wida#263; ju#380; ka#380;dy detal. Jak cho#263;by ten, #380;e dw#243;ch spo#347;r#243;d biegn#261;cych wprost na nich brodaczy niesie r#281;czne granatniki, jeden RPG-7, drugi stare#324;ki RPG-2. #379;e obaj przykl#281;kaj#261;, bior#261; bro#324; na ramiona.

Ledwo zd#261;#380;y#322; skurczy#263; si#281; na dnie okopu i zakry#263; g#322;ow#281; r#281;kami.

Przynajmniej jeden pocisk kumulacyjny trafi#322; w ich blokpost, pro#347;ciutko w stanowisko Miszki Rogozina, w jego kamienne gniazdo. Na oczach og#322;uszonego straszliwym hukiem Lewarta z gniazda, wraz z dymem, ogniem i od#322;amkami ska#322;y, wylecia#322;o to, co z Miszki zosta#322;o: strz#281;p skrwawionej p#322;aszcz-pa#322;atki, co#347; przypominaj#261;cego zw#281;glony arbuz i wielki k#322;#261;b karminowo-sinych flak#243;w.

Skurczony obok Wa#322;un tr#261;ci#322; go czym#347; twardym w plecy, og#322;uszony Lewart zobaczy#322;, #380;e sier#380;ant w obu d#322;oniach dzier#380;y granaty obronne F-1. Z#281;bami wydar#322; obie zawleczki, rzuci#322; granaty na przedpole, kr#243;tko, nie wychylaj#261;c si#281;. Lewart poszed#322; za jego przyk#322;adem, ciskaj#261;c kolejno swoje w#322;asne limonki. Gdy poprawia#322; dwoma zaczepnymi RGN, F-1 zacz#281;#322;y wybucha#263;, eksplozje i wycie od#322;amk#243;w zg#322;uszy#322;y na moment dzikie ewokacje do Allaha. Podni#243;s#322; z ziemi i r#281;kawem przetar#322; sw#243;j ka#322;asznikow. Wa#322;un szarpn#261;#322; go za rami#281;.

– Wiejmy st#261;d! Do ty#322;u! Nogi, Paszka, nogi! Inaczej nam chana!

Wyskoczyli z blokpostu, poderwali si#281; w#347;r#243;d #347;wistu kul, przebiegli, kicaj#261;c jak zaj#261;ce, do nast#281;pnego stanowiska, mo#380;e dziesi#281;#263; metr#243;w, dziesi#281;#263; metr#243;w skalistej ziemi, dziesi#281;#263; metr#243;w wzbijanej pociskami kurzawy. Przeturlali si#281; przez brustwer#281;, spadli wprost na cia#322;a, na trupy, na wyj#261;cych rannych, na puste magazynki i cynki po nabojach. Jedyny zdolny do walki #380;o#322;nierz, Lewart nie m#243;g#322; pozna#263;, kto to, rycza#322; przekle#324;stwa, wrzeszcza#322; przeci#261;gle, z kolb#261; przy okopconym policzku bez przerwy strzela#322; z pekaemu, sia#322; kulami po przedpolu.

– Allah-u akbaaaar!

– Yalla, yalla!

– Basmacze posrani! – dar#322; si#281;, strzelaj#261;c, kaemista. – Sucze-nachuj-syny! No, chod#378;cie! Chod#378;cie!

Do okopu, odbiwszy si#281; od brustwery, wpad#322;y dwa granaty, RGD i kakaowe pakista#324;skie jajko. #346;mier#263;, pomy#347;la#322; Lewart, p#322;aszcz#261;c si#281; jak fl#261;dra na usianej #322;uskami ziemi.

Wa#322;un skoczy#322; szczupakiem, chwyci#322; i z le#380;#261;cego wymachu odrzuci#322; ergedeszk#281;, eksplodowa#322;a na przedpolu. Pakista#324;ski granat wturla#322; si#281; mi#281;dzy trupy i rannych, oni te#380; wzi#281;li na siebie wi#281;kszo#347;#263; od#322;amk#243;w po wybuchu. Lewarta rzuci#322;o na wznak, znowu og#322;uch#322;, od huku i od wycia pokaleczonych. Kt#243;ry#347; ciska#322; si#281; obok, wierzga#322;, zaczepi#322; butem za pas akaemu i wyrwa#322; go Lewartowi z r#261;k.

– Allah-u akbaaar!

Na brustwer#281; wskoczy#322;o dw#243;ch. Wielki brodacz z dzikim wzrokiem i #347;niady typ w arafatce, saudyjski ochotnik. Saudyjczyka natychmiast #347;ci#261;#322; seri#261; kaemista z okopcon#261; twarz#261;, sam zaraz potem gin#261;c od serii brodacza.

– Allah-u akbaaar!

Muszka zamkni#281;ta, odnotowa#322; irracjonalnie Lewart, patrz#261;c na karabinek brodacza, gor#261;czkowo macaj#261;c wok#243;#322; w poszukiwaniu broni. To chi#324;ski ka#322;asznikow, chi#324;ska produkcja, przerzucona z Pakistanu…

Namaca#322;, st#281;kn#261;#322; rozpaczliwie, uni#243;s#322;, mia#322; cholerne szcz#281;#347;cie, tym bowiem, co namaca#322;, by#322; czyj#347; porzucony AKS, l#380;ejszy od akaemu i daj#261;cy si#281; szybciej unie#347;#263;. Trzymaj#261;c kr#243;tk#261; bro#324; w wyci#261;gni#281;tych r#281;kach, w ge#347;cie odruchowo obronnym, nacisn#261;#322; spust. Trafi#322; ducha z chi#324;skim ka#322;asznikowem prosto w twarz. Krew, z#281;by i k#322;aki z brody polecia#322;y we wszystkie strony.

– Tak jemu! – zarycza#322; dziko Wa#322;un. – W #347;wi#324;sk#261; mord#281;! W ten ryj bisurma#324;ski!

Chwyci#322; PKM zabitego strzelca, wskoczy#322; na brustwer#281;, na r#243;wne nogi.

– Gaaaady! – dar#322; si#281;, wal#261;c z biodra, wodz#261;c luf#261;. – Suuuuukiii! Pokraaaaki! Kurwa ma#263; wasza jebana!

Milukin, przypomnia#322; sobie Lewart, ten zabity kaemista to by#322; szeregowy Milukin. Nie m#243;g#322; podnie#347;#263; si#281; z ziemi, nogi mia#322; jak z waty, ca#322;e cia#322;o, wydawa#322;o si#281;, ka#380;de #347;ci#281;gno, wszystko odm#243;wi#322;o pos#322;usze#324;stwa. Zaci#347;ni#281;ta na chwycie akaesu d#322;o#324; za nic nie chcia#322;a si#281; rozewrze#263;, drga#322;a w skurczach. Grunt pod nim zadygota#322; nagle od eksplozji, stanowisko wype#322;ni#322; #347;mierdz#261;cy dym. Lewart zach#322;ysn#261;#322; si#281;, rozkaszla#322;, za#322;zawi#322; w wymiotnym odruchu.

Wa#322;un wystrzela#322; ca#322;#261; ta#347;m#281; z pud#322;a, cisn#261;#322; PKM. Rzuci#322; si#281; na kolana obok Lewarta, chwyci#322; go za rami#281;, szarpn#261;#322;. Lewy r#281;kaw mia#322; poszarpany, go#322;e rami#281; pod nim we krwi.

– Nogi, Pasza! Dalej, #380;ywo! #379;ywo, bratan!

Lewart przemуg#322; si#281;, zerwa#322;. Wyskoczyli z okopu, przebiegli nast#281;pne dziesi#281;#263; metr#243;w, cz#281;#347;#263; trasy na nogach, cz#281;#347;#263; na czworakach, pod kulami, dopingowani wrzaskami duszman#243;w z ty#322;u i zach#281;caj#261;cymi krzykami towarzyszy z ziej#261;cego ogniem blokpostu dowodzenia. Zbawczego blokpostu, kt#243;ry nagle otwar#322; si#281; przed nimi niczym wrota raju, a oni wtoczyli si#281; do #347;rodka, #322;api#261;c ustami powietrze jak ryby w niewodzie. A starszy praporszczyk Panin, niczym #347;wi#281;ty Piotr, powita#322; ich i#347;cie rajsk#261; wi#261;zank#261;.

– #379;ywi, kurwa? Cali? To czego, chuj z wami, le#380;y jeden z drugim? Bra#263; bro#324;! Bro#324; bra#263;, ma#263; wasz#261;! I do boju! Do boju!!!

Broni nie brakowa#322;o, blokpost pe#322;en by#322; zabitych i niezdolnych do walki rannych. Porwali za akaemy, do#322;#261;czyli do linii, do licz#261;c na oko jakich#347; dziesi#281;ciu #380;o#322;nierzy, ostrzeliwuj#261;cych si#281; ostro i g#281;sto. Na dnie, skurczony, siedzia#322; Kola Sinicyn, radzista, nieustannie powtarzaj#261;c do mikrofonu mantr#281; wezwa#324; pomocy.

– Ognia! – dar#322; si#281; Aleksiej Panin, #347;wi#281;ty Piotr, nawet podobny do #347;wi#281;tego klucznika, gdyby #347;wi#281;tego ogoli#263;, ostrzyc na zapa#322;k#281;, umaza#263; mu g#281;b#281; krwi#261; i smarem i wcisn#261;#263; do r#261;k AK-74.

– Ognia! Ogie#324; ci#261;g#322;y!

Blokpost strzela#322;. Obok Lewarta, przywarty do niego barkiem, pra#380;y#322; z pekaemu m#322;odszy sier#380;ant Kriuczkow, ksywka Kriuk. Za nim, bior#261;c zamachy jak pos#261;gowy grecki dyskobol, szeregowy #321;ugowoj ciska#322; na przedpole granaty r#281;czne. Na oczach Lewarta dosta#322; kul#281; prosto w czo#322;o, z potylicy krew buchn#281;#322;a mu fontann#261; d#322;ug#261; na metr.

– Allah-u akbar! Allah-u akbaaaaar!

– Ja „Newa”, ja „Newa”… – powtarza#322; rw#261;cym si#281; g#322;osem Kola Sinicyn, kiwaj#261;c si#281; nad radiostacj#261; jak #379;yd nad Talmudem. – Zero-pierwszy, jak mnie s#322;yszysz… Ja „Newa”…

– Allah-u akbaaaaar! Marg bar szurawi!

Kola Sinicyn przesta#322; m#243;wi#263;, zacz#261;#322; szlocha#263;, kiwaj#261;c si#281; coraz szybciej i szybciej. Kriuk mocowa#322; si#281; z zaci#281;tym pekaemem. Wa#322;un strzela#322; i wrzeszcza#322;. Eksploduj#261;cy granat obsypa#322; ich piaskiem i #380;wirem, wrzaski atakuj#261;cych przybra#322;y na sile. Alosza Panin oderwa#322; zakrwawiony policzek od kolby, splun#261;#322; soczy#347;cie.

– Chujowo, rebiata – podsumowa#322; zimno. – Jej Bogu, my w g#322;ubokoj #380;opie.

Faktycznie, wydawa#322;o si#281;, #380;e nie ocalej#261;. Ale ocaleli.

Ocalenia, o dziwo, nie przynios#322;y im „Krokodi#322;y”, szturmowe #347;mig#322;owce Mi-24, te zjawi#322;y si#281; p#243;#378;niej, niewiele zreszt#261; wyprzedzaj#261;c czo#322;gi i BMP id#261;cej z odsiecz#261; broniegrupy spod Czarikaru. Ratunek przyszed#322; z najmniej spodziewanej strony – od konwoju. Od wydawa#322;oby si#281; do cna spalonej, ze szcz#281;tem rozbitej, unicestwionej ju#380; nitki. Zamykaj#261;cy kolumn#281; ural eskorty odsta#322; na Salangu, na miejsce zasadzki dotar#322; z op#243;#378;nieniem. Ural na skrzyni wi#243;z#322; zamontowan#261; zuszk#281;. Szybkostrzelne dzia#322;ko zenitowe ZU-23 o dw#243;ch sprz#281;#380;onych lufach. Dwudziestotrzymilimetrowe pociski z luf zuszki przeora#322;y najpierw zbocze po prawej stronie drogi, szybko czyszcz#261;c je z mud#380;ahedin#243;w z bazookami. Potem artylerzy#347;ci obr#243;cili lufy na lewo, na duszman#243;w na przedpolu zastawy. I przemieszali ich ze #380;wirem. Przemieszali dok#322;adnie, mo#380;na by rzec: na g#322;adk#261; mas#281;, jak nadzienie do pielmieni. A potem, wci#261;#380; w tempie dw#243;ch tysi#281;cy pocisk#243;w na minut#281;, prali po uciekaj#261;cych, prali a#380; do przegrzania luf. Ale nim przegrzali lufy, nad zastaw#261; ju#380; warkota#322;y Mi-24, a g#243;ry zatrz#281;s#322;y si#281; od eksplozji wystrzeliwanych przez nie nurs#243;w.

Lewartowi nie dane by#322;o widzie#263; ani przylotu #347;mig#322;owc#243;w, ani rakiet. Wybuch ostatniego wystrzelonego w blokpost pocisku z RPG, ten sam wybuch, kt#243;ry okaleczy#322; m#322;odszego sier#380;anta Kriuczkowa, Lewarta cisn#261;#322; na kamienie z takim impetem, grzmotn#261;#322; jego g#322;ow#261; o g#322;az z tak#261; si#322;#261;, #380;e zapad#322; w bezw#322;ad i ciemno#347;#263;, uton#261;#322; w niebycie i pogr#261;#380;y#322; si#281; w nim. Kompletnie i nieodwo#322;alnie.

Gdy przyby#322;a odsiecz, z zastawy „Newa” zesz#322;o na w#322;asnych nogach siedmiu #380;o#322;nierzy, w tym starszy praporszczyk Panin i Wa#322;un, sier#380;ant Walentin Charitonow. Dziewi#281;ciu zniesiono na noszach, w#347;r#243;d nich radzist#281; Kolk#281; Sinicyna, ca#322;ego, ale w ci#281;#380;kim szoku. W traumie tak g#322;#281;bokiej i trwa#322;ej, #380;e zapewni#322;a mu dembel. Kriuka, ktуry straci#322; r#281;k#281; po #322;okie#263;, naturalnie demobilizowano r#243;wnie#380;. Lewart trafi#322; do medsanbatu w Bagramie, gdzie zdiagnozowano wstrz#261;#347;nienie m#243;zgu. Wstrz#261;#347;nienie m#243;zgu dembelu nie zapewnia#322;o.

Ataku na zastaw#281;, jak wkr#243;tce donie#347;li konfidenci KHAD-u, dokona#322; ze swym oddzia#322;em Tarik Sayid Q#226;dir, podleg#322;y wsp#243;#322;pracuj#261;cemu z wywiadem pakista#324;skim ugrupowaniu D#380;amiat-i Islami. #379;e za#347; wed#322;ug jednego z konfident#243;w baz#261; wypadow#261; Tarika Sayid Q#226;dira mia#322;a by#263; wioska Chorand#380;arik, wiosk#281; Chorand#380;arik ostrzela#322;y i zbombardowa#322;y my#347;liwce szturmowe Su-25, nie zostawiaj#261;c z niej kamienia na kamieniu. Trzy dni p#243;#378;niej KHAD oskar#380;y#322; o atak na zastaw#281; mud#380;ahedin#243;w mu#322;#322;y Abdurabullaha, jednego z podkomendnych Gulbuddina Hekmatiara z ugrupowania Hezb-i Islami. A #380;e aktywnej pomocy mulle Abdurabullahowi mia#322;a udziela#263; wioska Szaran Karz, wiosk#281; Szaran Karz poddano ostrza#322;owi rakietami od#322;amkowo-burz#261;cymi z wyrzutni BM-21 Grad, nie zostawiaj#261;c z niej nawet wi#281;kszego kawa#322;ka gliny. Nied#322;ugo p#243;#378;niej KHAD rozstrzela#322; swego konfidenta, okaza#322;o si#281; bowiem, #380;e oskar#380;a#322; fa#322;szywie, maj#261;c z mieszka#324;cami obu wiosek zatargi natury personalnej. Atak za#347; na zastaw#281; tak naprawd#281; by#322; dzie#322;em niezale#380;nego chwilowo od nikogo pu#322;kownika Munawara Rafi Hafiza, bazuj#261;cego niekiedy w kisz#322;aku Szindzaraj. Poniewa#380; jednak tymczasem namno#380;y#322;o si#281; ju#380; ca#322;kiem nowych i #347;wie#380;ych atak#243;w na posterunki i w kancelariach panowa#322; nieopisany bajzel, logistyka zawiod#322;a i kisz#322;aku Szindzaraj zapomniano zbombardowa#263;. Zamiast tego szturmowce Su-17 zrzuci#322;y bomby na b#281;d#261;c#261; ca#322;kiem ni pri czom i pokojowo usposobion#261; wiosk#281; Mirab Chel. I przemiesza#322;y j#261; z ziemi#261;. Dok#322;adnie, mo#380;na by rzec: na g#322;adk#261; mas#281;, jak nadzienie do pielmieni. Destrukcji uleg#322;y nawet okoliczne urwiska skalne i p#322;askorze#378;by na nich, pami#281;taj#261;ce Seleucyd#243;w.

Tymczasem Pawe#322; Lewart wyszed#322; ze szpitala.

A mieszka#324;cy wiosek, jak zwykle, sp#281;dzili do kupy rozpierzchni#281;te barany. Jak zwykle, pogrzebali zabitych krewnych i znajomych. I – jak zwykle – wzi#281;li si#281; za odbudow#281;.

* * *

Od ryku turboodrzutowych silnik#243;w zatrz#261;s#322; si#281; ca#322;y budynek. Z po#322;o#380;onego nieopodal pasa startowego zrywa#322; si#281; w#322;a#347;nie i ostro szed#322; w g#243;r#281; „Gracz”, szturmowy my#347;liwiec bombarduj#261;cy Su-25, z daleka rozpoznawalny po kr#243;tkich skrzyd#322;ach i eleganckiej sylwetce.

Lewart chrz#261;kn#261;#322;. Podoficer dy#380;urny z pagonami sier#380;anta uni#243;s#322; wzrok, od#322;o#380;y#322; czytane „Znanije-Si#322;a”. Na biurku le#380;a#322; jeszcze „Krugozor”, „Iskatiel” i „Rybo#322;ow sportsmen”. Lewart odczeka#322;, a#380; ucichnie ryk silnik#243;w.

– Praporszczyk Lewart, pi#261;ta kompania trzeciego batalionu sto osiemdziesi#261;tego pu#322;ku…

– Kojarz#281; – przerwa#322; dy#380;urny. Ziewn#261;#322;, a#380; zatrzeszcza#322;a #380;uchwa, spojrza#322; na zegarek.

– Wcze#347;nie jeste#347;cie – stwierdzi#322;. – To dobrze. Towarzysz major jest punktualny i od innych wymaga punktualno#347;ci. Gdyby#347;cie si#281; sp#243;#378;nili, eskorta mia#322;aby przesrane, a i wy… Zaraz, zaraz, a gdzie w og#243;le jest wasza eskorta, praporszczyk? To oni powinni mi zameldowa#263; o dostawieniu, nie wy. Gdzie oni s#261;? Sami przyszli#347;cie czy jak?

– Ci z eskorty – wzruszy#322; ramionami Lewart – zaraz za szpitalem wyrzucili mnie z uaza. I odjechali, kazawszy stawi#263; si#281; tu samemu. Uprzedzili, #380;e za sp#243;#378;nienie lub, uchowaj B#243;g, niestawiennictwo…

– Skopi#261; dup#281; i wybij#261; z#281;by – doko#324;czy#322; sier#380;ant, kiwaj#261;c g#322;ow#261;. – Ech, rozbezczelni#322;o si#281; towarzystwo, nic ju#380; im si#281; nie chce, tylko lewizna, kurwy i w#243;da. Swoj#261; drog#261; dobrze, #380;e#347; ich pos#322;ucha#322;, bratan. Oni na wiatr nie obiecuj#261;. Skopaliby ci dup#281; nieodwo#322;alnie.

Lewart zlekcewa#380;y#322; swobodne przej#347;cie na ty. Zawodowi sier#380;anci zwykle mieli si#281; za wa#380;niejszych od chor#261;#380;ych i z trudem dawali si#281; zmusza#263; do respektowania rangi. Ten za#347; sier#380;ant by#322; na dodatek podoficerem wydzia#322;u specjalnego, bawi#261;cym si#281; w dyskurs z kim#347;, kto, kt#243;#380; to wie, mo#380;e za chwil#281; opu#347;ci#263; budynek jako aresztant.

– Dobry to zreszt#261; znak – sier#380;ant jakby czyta#322; w jego my#347;lach. – Dla ciebie, znaczy si#281;. By#322;yby na ciebie jakie#347; sieriozne haki, samopas by nie pu#347;cili, skuty by#347; tu przyjecha#322;. A tak, zwyczajne przes#322;uchanie, nic wi#281;cej. Tak ty, bratan, nie denerwuj si#281;. Si#261;d#378;, o, tam na krze#347;le. Pierwszy raz trafi#322;e#347; do osobist#243;w?

Lewart zrobi#322; dwuznaczny grymas. Osobist#243;w, personel wydzia#322;#243;w specjalnych, otdie#322;ow osobowo naznaczenija kontrwywiadu i KGB, przysz#322;o mu ju#380; cierpie#263;, jak wszystkim w Afganistanie, g#322;#243;wnie podczas rewizji, w #380;argonie zwanych „szmonami”, maj#261;cych na celu wykrycie wojennych zdobyczy, cennych trofe#243;w, przedmiot#243;w po#380;#261;dania, wymiany i handlu, niekiedy na zastraszaj#261;co wielk#261; skal#281;. Sz#322;o g#322;#243;wnie o walut#281;, o dolary, jak te#380; heroin#281; i haszysz, ale tak#380;e o przedmioty zachodniego luksusu, kt#243;rych posiadanie traktowane by#322;o przez s#322;u#380;by specjalne nie tyle jako dow#243;d uprawianego #322;upiestwa, ale – s#322;usznie zreszt#261; – jako mog#261;ce wstrz#261;sn#261;#263; posadami socjalistyczno-internacjonalistycznej #347;wiadomo#347;ci wojska.

Oficerowie liniowi zwykle wy#322;#261;czani byli z upokarzaj#261;cego procederu bebeszenia rzeczy personalnych, ale praporszczyk#243;w nie oszcz#281;dzano. Jemu samemu przysz#322;o ju#380; kiedy#347; g#281;sto t#322;umaczy#263; si#281; z d#322;ugopisu Parker, w#322;asnego zreszt#261;, przywiezionego z cywila. Prezentu od dziewczyny, pracuj#261;cej w biurze „Inturistu” na Sadowej.

– Pierwszy raz – dy#380;urny zni#380;y#322; g#322;os – a od razu do majora, na sam szczyt dywizyjnego szczebla. Wysoko, bratan, wysoko. S#322;ysza#322;e#347;, co o nim m#243;wi#261;? O Kulawym Sawieliewie?

Lewart potwierdzi#322;. Bo s#322;ysza#322;. Ka#380;dy s#322;ysza#322;. O Igorze Sawieliewie, Kulawym Majorze od osobist#243;w, w dywizji kr#261;#380;y#322;y legendy. Zna#322; wszystkie. Albo prawie wszystkie.

Jedna plotka rodzi#322;a drug#261;, druga nast#281;pn#261;, jeszcze mniej prawdopodobn#261; ni#380; dwie poprzednie. Lewart po raz pierwszy us#322;ysza#322; o majorze podczas szkolenia, na przedafga#324;skiej szk#243;#322;ce w Aszchabadzie. Obecny szef osobowo otdie#322;a sto #243;smej dywizji zmotoryzowanej, opowiedzia#322; kursantom kt#243;ry#347; z dobrze poinformowanych podoficer#243;w, by#322; przedtem „kaskaderem”, s#322;u#380;y#322; w Kaskadzie, elitarnej jednostce specnazu, kt#243;ra w grudniu 1979 zdoby#322;a pa#322;ac prezydencki Hafizullaha Amina w Kabulu, samego za#347; Amina i ca#322;#261; jego gwardi#281; rozwali#322;a granatami. To od#322;amek jednego z rzuconych w#243;wczas granat#243;w, upiera#322; si#281; sier#380;ant, gdy w#261;tpiono w prawdziwo#347;#263; jego enuncjacji, przyprawi#322; majora o widoczne kalectwo. C#243;#380;, jedni wierzyli, inni nie, a legenda, wzbogacana plotk#261; o smakowite detale, trwa#322;a. I przetrwa#322;a do dnia, w kt#243;rym zosta#322;a podwa#380;ona przez inn#261;, podobnie legendarn#261;. Now#261; plotk#281; rozpu#347;cili, o dziwo, nie ludzie radzieccy, lecz Afga#324;czycy z 12. dywizji armii DRA. Lewart mia#322; ju#380; wtedy za sob#261; afga#324;ski chrzest bojowy, pod Gardezem sto #243;sma okr#261;#380;a#322;a duszman#243;w we wsp#243;#322;dzia#322;aniu z askerami z dwunastej. Poufa#322;o#347;#263; i nazbyt za#380;y#322;e kontakty z Zielonymi nie by#322;y ani w modzie, ani dobrze widziane, ale od gadki nie uciekniesz, a plotki to plotki, maj#261; to do siebie, #380;e si#281; rozchodz#261;. I rozesz#322;o si#281;, #380;e Sawieliew, czekista i szkolony szpion, by#322; w Afganistanie na d#322;ugo, d#322;ugo przed atakiem na pa#322;ac Amina i wkroczeniem 40. Armii. #379;e, konkretnie, by#322; w Heracie w marcu 1979, kiedy to dosz#322;o tam do buntu afga#324;skiego garnizonu pod wodz#261; Ismail Chana. #379;e z dziewi#281;cioma tylko towarzyszami zdo#322;a#322; wyrwa#263; si#281; i zbiec w g#243;ry, unikaj#261;c okropnego losu trzystu trzydzie#347;ciorga dwojga radzieckich doradc#243;w wojskowych i specjalist#243;w, oficer#243;w i cywili, kt#243;rych podczas trwaj#261;cej dziesi#281;#263; dni masakry mieszka#324;cy Heratu linczowali, a rebelianci Ismail Chana torturowali na #347;mier#263;. Z uciekinier#243;w prze#380;y#322;o czterech, opowiadali askerzy, w tym Sawieliew, trwale okaleczony skutkiem odmro#380;e#324;. Major powr#243;ci#322; do Heratu po jego odbiciu. Wszed#322; do miasta, a raczej do tego, co z miasta zosta#322;o po karnych nalotach ci#281;#380;kich bombowc#243;w Tu-16, na czele oddzia#322;u specnazu. I razem ze specnazem aktywnie odp#322;aca#322; mieszka#324;com Heratu za marzec 1979, dobre p#243;#322; setki ludzi posz#322;o podobno w ramach owej odp#322;aty pod #347;ciank#281;. #346;ciga#322; te#380; Sawieliew Ismail Chana, ale tu ju#380; rady nie da#322;, Ismail Chan dowodzi#322; wtedy ca#322;#261; armi#261; mud#380;ahedin#243;w i by#322; zbyt pot#281;#380;ny. Za to ostatnie okre#347;lenie opowiadaj#261;cy histori#281; Zieloni dostali zreszt#261; po mordach od przys#322;uchuj#261;cej si#281; bratwy ze sto trzeciej gwardyjskiej, w ich g#322;osach desantnicy doszukali si#281; bowiem nut podziwu. A #380;e Zielonych, by#322;o nie by#322;o sojusznik#243;w, bi#263; zakazane by#322;o pod kar#261;, wysz#322;a z tego niez#322;a rozpierducha, ledwo si#281; da#322;o zatuszowa#263;.

Obu szeptanym legendom, „kaskaderskiej” i herackiej, niespodziewany cios zada#322;a – symptomatycznie – kobieta. P#322;e#263; przepi#281;kna. W osobie Zojki Prochorowej, lekarki z CWG, Centralnego Szpitala Wojskowego w Kabulu. Doktor Zojka ca#322;kiem niedwuznacznie sugerowa#322;a, #380;e zdarzy#322;o si#281; jej dawa#263; majorowi dupy, fakt ten mia#322; mocno podnie#347;#263; jej wiarygodno#347;#263;. Uwierzono wi#281;c w to, co od doktorki Zojki wysz#322;o, a rozesz#322;o si#281; poprzez mocno rozga#322;#281;zion#261; sie#263; liniowej, sztabowej i medycznej kadry oficerskiej, kt#243;rej lekarce dawa#263; dupy tak#380;e si#281; zdarza#322;o. A wysz#322;o i si#281; rozesz#322;o, #380;e major nie by#322; ani w Kaskadzie, ani w Heracie, do Afganistanu na pierwsz#261; tur#281; trafi#322; w grudniu 1981 wprost po czekistowskiej szk#243;#322;ce w Ferganie, a utyka#322; od czas#243;w akademickich, z pijackiej fantazji wyskoczy#322; by#322; bowiem kiedy#347; z okna w obszcze#380;ytii.

Cios zadany legendzie delikatn#261; damsk#261; r#261;czk#261; by#322; jednak, jak si#281; okaza#322;o, bardziej dokuczliwy ni#380; ci#281;#380;ki, d#322;ugiego leczenia nie wymaga#322; i trwa#322;ych skutk#243;w nie pozostawi#322;. Wkr#243;tce pojawi#322;y si#281; #347;wiadectwa z pierwszej r#281;ki, demaskuj#261;ce doktor Zojk#281; jako osob#281; cz#281;sto mijaj#261;c#261; si#281; z prawd#261;, inaczej m#243;wi#261;c: k#322;amliw#261; suk#281;. Powszechny #380;o#322;nierski konsensus rewelacje Zojki uniewa#380;ni#322; zatem, a legenda Kulawego Sawieliewa pop#322;yn#281;#322;a starym korytem – jedni mieli go za specnazowca i „kaskadera”, inni uparcie #322;#261;czyli z masakr#261; w Heracie. Sam major, plotki bez ochyby #347;wietnie znaj#261;c, podsyca#322; je, od czasu do czasu pojawiaj#261;c si#281; i kulej#261;c przed wojskiem nie w przepisowej formie, ale w kr#243;tkiej kurtce, specnazowskim berecie i ze stieczkinem w otwartej kaburze na biodrze.

– Dobra jest. – Podoficer dy#380;urny schowa#322; #380;urna#322;y do szuflady biurka, wsta#322;, obci#261;gn#261;#322; mundur. – Jedenasta nol-nol. Idziemy.

Z WPP startowa#322; kolejny turboodrzutowiec, suchoj albo mig. Narastaj#261;cy, tocz#261;cy si#281; niby grom #322;oskot wprawi#322; budynek sztabowy najpierw w dr#380;enie, potem w dygot. Id#261;cy naprzeciw korytarzem grubas zatoczy#322; si#281;, opar#322; o #347;cian#281;, zakl#261;#322;. Twarz mia#322; czerwon#261; i b#322;yszcz#261;c#261; od potu, na rozpi#281;tej kurtce mundurowej dwugwiazdkowe pagony podpu#322;kownika.

– Honory – uprzedzi#322; p#243;#322;g#322;osem sier#380;ant. Ostrze#380;ony Lewart zasalutowa#322; energicznie. Mijaj#261;cy ich grubas be#322;kotn#261;#322; co#347;, co brzmia#322;o jak: „nachuj blad#378;”, wysy#322;aj#261;c im naprzeciw pot#281;#380;n#261; fal#281; alkoholowego odoru. Na chuch tej miary, oceni#322; Lewart, potrzebny by#322; minimum litr.

– Oficerowie – mrukn#261;#322; pod nosem sier#380;ant, nie ogl#261;daj#261;c si#281;. Lewart nie skomentowa#322;. Dy#380;urny podszed#322; do drzwi, zapuka#322;. Weszli.

– Towarzyszu majorze! Podoficer dy#380;urny sier#380;ant Mo#380;ejko melduje…

– Spocznij. Odmaszerowa#263;.

– Towarzyszu majorze! Praporszczyk Lewart…

– Spocznij, powiedzia#322;em. Siadajcie.

Na #347;cianie nad g#322;ow#261; majora wisia#322; – jak#380;eby inaczej – portret Dzier#380;y#324;skiego. Lewart napatrzy#322; si#281; ju#380; na Feliksa Edmundowicza przy r#243;#380;nych innych okazjach ze swego #380;yciorysu, hiszpa#324;sk#261; br#243;dk#281; i szlachetne polskie rysy m#243;g#322;by szkicowa#263; z pami#281;ci i to nawet po ciemku. Nie po#347;wi#281;ci#322; wi#281;c portretowi uwagi.

Major Igor Konstantinowicz Sawieliew by#322; wysoki, nawet wtedy, gdy siedzia#322;. W#322;osy na skroniach mia#322; bardziej ni#380; siwawe, a na ciemieniu bardziej ni#380; rzadkie. Cho#263; szczup#322;y, d#322;onie mia#322; jak ko#322;cho#378;nik – du#380;e, czerwone i gruz#322;owate. Rys#243;w by#322; nie mniej szlachetnych ni#380; jego patron, a jego oczy, zdumiewaj#261;co #322;agodne, by#322;y koloru zwi#281;d#322;ych chabr#243;w. Ale to Lewart mia#322; stwierdzi#263; nieco p#243;#378;niej, gdy ju#380; major uzna#322; za celowe unie#347;#263; g#322;ow#281; i wzrok. Na razie nic nie wskazywa#322;o, by major mia#322; uzna#263;. Siedzia#322; za biurkiem, poch#322;oni#281;ty, zdawa#322;o si#281;, bez reszty teczk#261; z burej tektury, przewracaj#261;c wpi#281;te tam dokumenty czerwonymi #322;apskami ko#322;cho#378;nika.

– Praporszczyk Lewart, Pawe#322; S#322;awomirowicz – przem#243;wi#322; wreszcie, nadal z nosem w teczce, jakby nie m#243;wi#322;, ale na g#322;os odczytywa#322; kt#243;r#261;#347; z teczkowych bumag. – Jak tam wasz wstrz#261;#347;ni#281;ty m#243;zg? Ule#380;a#322; si#281;? Jeste#347;cie w pe#322;ni w#322;adz umys#322;owych?

– Tak toczno, towariszcz major.

– Zdolni odpowiada#263; na pytania?

– Tak jest, towarzyszu majorze.

Sawieliew uni#243;s#322; g#322;ow#281;. I zwi#281;d#322;ochabrowe oczy. Uj#261;#322; o#322;#243;wek, stukn#261;#322; nim o blat.

– Kto – spyta#322;, kontrapunktuj#261;c stukni#281;ciem – strzela#322; do waszego starleja? Starszego lejtnanta Kirylenki?

Lewart prze#322;kn#261;#322; #347;lin#281;.

– Melduj#281;, #380;e nie wiem. Towarzyszu majorze.

– Nie wiecie.

– Nie wiem. Nie widzia#322;em tego.

– A co#347;cie widzieli?

– B#243;j. Bo trwa#322; b#243;j.

– A wy#347;cie walczyli.

– Tak jest, towarzyszu majorze. Walczy#322;em.

– A za co#347;cie, ciekawo#347;#263;, walczyli, praporszczyk? W s#322;usznej, po waszemu, walczyli#347;cie sprawie? Czy nies#322;usznej?

Lewart ponownie prze#322;kn#261;#322; #347;lin#281;, zaskoczony. Sawieliew patrzy#322; na#324; spod opuszczonych powiek.

– Mijaj#261; w#322;a#347;nie – powiedzia#322;, akcentuj#261;c wag#281; niekt#243;rych wypowiadanych s#322;#243;w stukni#281;ciem o#322;#243;wka o blat – cztery lata i pi#281;#263; miesi#281;cy od posiedzenia Biura Politycznego, na kt#243;rym nieod#380;a#322;owanej pami#281;ci towarzysz Leonid Iljicz Bre#380;niew, wspomo#380;ony rad#261; nieod#380;a#322;owanej pami#281;ci towarzyszy Andropowa i Gromyki, zadecydowa#322;, i#380; nale#380;y pom#243;c partii i proletariackim w#322;adzom Demokratycznej Republiki Afganistanu w st#322;umieniu szerz#261;cej si#281; kontrrewolucji. Pod#380;eganej przez CIA, mi#281;dzynarodowy kapita#322; i religijny fanatyzm. Ju#380; cztery lata i cztery miesi#261;ce Ograniczony Kontyngent naszej robotniczo-ch#322;opskiej armii pod #347;wiat#322;ym kierownictwem partii wype#322;nia w DRA sw#243;j internacjonalistyczny d#322;ug i obowi#261;zek. A w ramach Kontyngentu, w sk#322;adzie trzeciego batalionu sto osiemdziesi#261;tego pu#322;ku zmechanizowanego sto #243;smej motostrzeleckiej dywizji tak#380;e i wy, praporszczyk Lewart.

S#322;usznie uznaj#261;c, #380;e to nie by#322;o pytanie, Lewart zachowa#322; milczenie.

– Wojujesz wi#281;c – stwierdzi#322; fakt major. – Internacjonalistycznie wype#322;niasz co trzeba. Z zapa#322;em, oddaniem i pe#322;nym przekonaniem o s#322;uszno#347;ci tego, co robisz. Mam racj#281;? Z pe#322;nym? A mo#380;e z niepe#322;nym? Mo#380;e masz inn#261; ocen#281; radzieckiej obecno#347;ci wojskowej w DRA? Inn#261; ocen#281; decyzji Biura Politycznego? I jego nieod#380;a#322;owanej pami#281;ci cz#322;onk#243;w?

Lewart oderwa#322; wzrok od paskudnie ob#322;a#380;#261;cego z tynku sufitu, spojrza#322; na Sawieliewa. Nie na jego twarz, lecz na d#322;o#324; i stukaj#261;cy o blat sto#322;u o#322;#243;wek. Major jakby to zauwa#380;y#322;, bo o#322;#243;wek zamar#322;.

– Interesuj#261;cym – podj#261;#322; – by#322;oby dowiedzie#263; si#281;, jak#380;e#380; ty, przedstawiciel ni#380;szego szczebla dowodzenia, zapatrujesz si#281; na t#281; kwesti#281;. Co? Lewart! Otw#243;rz#380;e wreszcie g#281;b#281;! Zada#322;em pytanie!

– Ja tam, towarzyszu majorze – Lewart odchrz#261;kn#261;#322; – jedno wiem. Ojczyzna kaza#322;a.

Sawieliew milcza#322; przez chwil#281;, obracaj#261;c o#322;#243;wek w palcach.

– No prosz#281; – rzek#322; wreszcie, zmieniaj#261;c ton z drwi#261;cego na jakby zadumany. – Warte odnotowania. Miast frazesem, zapytany o polityczn#261; #347;wiadomo#347;#263; przedstawiciel ni#380;szego szczebla dowodzenia odpowiada cytatem z Okud#380;awy. My#347;l#261;c pewnie, #380;e pytaj#261;cy cytatu nie rozpozna.

– A cytat #243;w – major powr#243;ci#322; do zwyk#322;ego tonu – w twoim konkretnym przypadku na #380;art zakrawa. Nazwisko takie jakie#347; dziwne, oj, Rusi#261; to ono nie pachnie, nie pachnie. A ruski duch? Utrwali#322; si#281; aby przez pokolenia? Pradziad, polski buntownik, zmar#322; wszak i le#380;y w mogile ciemnej, na domiar z#322;ego katolickiej, w Tarze, w by#322;ej guberni tobolskiej. Dziad, te#380; Polak… Chcecie co#347; powiedzie#263;? M#243;wcie.

– M#243;j dziad – rzek#322; spokojnie i cicho Lewart – nie wr#243;ci#322; do wolnej Polski, cho#263; m#243;g#322;. Po powrocie z Syberii zosta#322; w Wo#322;ogdzie, u boku babki, z domu Mo#322;czanowej. A jego najm#322;odszy syn, m#243;j ojciec…

– Uczestnik Wielkiej Ojczy#378;nianej, odznaczony Orderem S#322;awy I klasy za boje o P#243;#322;wysep Kurlandzki w marcu roku tysi#261;c dziewi#281;#263;set czterdziestego pi#261;tego – r#243;wnie spokojnie nie pozwoli#322; doko#324;czy#263; major. – Najm#322;odszy chyba w historii kawaler tego orderu. Wszystko jest w aktach. Wszystko, Lewart, o tobie, o twojej rodzinie, o krewnych i znajomych. A #380;e wielka jest si#322;a papieru, wiele z tego da si#281; wykorzysta#263;… Gdy b#281;dzie trzeba. Dlatego jeszcze raz pytam: kto strzeli#322; w plecy starszemu lejtnantowi Kirylence?

– Nie wiem. Nie widzia#322;em. Trwa#322; b#243;j.

– Je#347;li – o#322;#243;wek ponownie zawis#322; w powietrzu – dowiem si#281; od ciebie tego, co chc#281; wiedzie#263;, obiecuj#281;, za tydzie#324; b#281;dziesz w domu. W Pitrze. Tfu, chcia#322;em powiedzie#263;: w Leningradzie. Wojn#281; b#281;dziesz ogl#261;da#322; w telewizji. Chodzi#322; na Fontank#281; na piwo z kumplami. Rwa#322; panienki na medale i afga#324;sk#261; opalenizn#281;. No, niech tam, za#322;atwi#281; ci jeszcze wywiad w „Komsomolskiej Prawdzie”, a po czym#347; takim jak nic zaliczysz jak#261;#347; dzia#322;aczk#281;, a sam wiesz, jakie to stwarza perspektywy… Za#322;atwi#281; ci to wszystko. Je#347;li powiesz, kto strzela#322;.

– Nie powiem, bo nie wiem. Mam sk#322;ama#263;? Zmy#347;li#263;? Zdemobilizujecie, je#347;li zmy#347;l#281;?

– Nie. Wprost, powiedzia#322;bym, przeciwnie.

– Wi#281;c nie zmy#347;l#281;.

Zamilkli, obaj, zmusi#322; ich zreszt#261; do tego ryk silnik#243;w, dobiegaj#261;cy z zewn#261;trz, z g#243;ry. Kolejny szturmowiec zrywa#322; si#281; z pasa startowego. Budynek zadr#380;a#322;, #322;y#380;ka w szklance majora zadzwoni#322;a dziko, demaskatorskie szklano-butelczane brz#281;czenie dobieg#322;o te#380; zza uchylonych drzwi #380;elaznej szafy na akta. Sam major patrzy#322; na Lewarta zimno.

– Ostatnia szansa, pan Lewart – powiedzia#322;, gdy ju#380; ucich#322;o. – Powiesz, kto strzela#322;, inaczej przywiesz#281; ci wsp#243;#322;udzia#322;. Jest czas wojenny, dostaniesz dwadzie#347;cia pi#281;#263; bez mrugni#281;cia okiem. Powiedzia#322;bym, #380;e odnowisz rodzinn#261; tradycj#281;, ale by#322;aby to nieprawda. Sam wiesz, #380;e w por#243;wnaniu z naszym radzieckim miejscem pracy i poprawy, na takiej, dajmy na to, Ko#322;ymie, tarska zsy#322;ka twego buntowniczego pradziada to by#322; czarnomorski kurort.

Lewart nie przej#261;#322; si#281;, od czas#243;w szkolnych mia#322; za sob#261; bezlik podobnych rozm#243;w i gr#243;#378;b. Nie, nie przyzwyczai#322; si#281;, bo przyzwyczai#263; si#281; do tego nie by#322;o sposobu. Nie przesta#322; si#281; ba#263;, bo nie by#322;o mo#380;na przesta#263;. Zwyczajnie zoboj#281;tnia#322;.

– Pom#243;g#322;bym wam, towarzyszu majorze – sk#322;ama#322; g#322;adko, standardowo i oboj#281;tnie – gdybym tylko m#243;g#322;. Uwierzcie.

– Jasne. – Sawieliew gwa#322;townie zamkn#261;#322; akta. – Uwierzy#322;em. Sp#243;jrz na mnie. Widzisz, jaki jestem wierz#261;cy? Ech, zawl#243;k#322;bym ja ci#281; przed trybuna#322;, Polaczku, cho#263;by dla przyk#322;adu. Ech… Jeste#347;cie wolni, praporszczyk. Odmaszerowa#263;.

Lewart wsta#322; energicznie, omal nie wywalaj#261;c taboretu, przyj#261;#322; postaw#281; zasadnicz#261;, z#322;#261;czy#322; obcasy.

– Towarzyszu majorze! Chor#261;#380;y Lewart…

– Paszo#322; won, powiedzia#322;em.

* * *

– Dlaczego Sawieliew uczepi#322; si#281; w#322;a#347;nie mnie? A sk#261;d mnie to wiedzie#263;? – odpowiedzia#322; pytaniem na zadane mu pytanie Lewart. – Powtarzam, widzia#322;em, jak starlej Kirylenko dosta#322; seri#281; w plecy, sta#322;o si#281; to na moich oczach, ale o tym przecie Sawieliew wiedzie#263; nie m#243;g#322;. Ja nawet lubi#322;em starleja… Zdarzy#322;a si#281; kiedy#347;, nie skrywam, mi#281;dzy nami scysja, bo czepia#263; potrafi#322; si#281; o byle co… Ale to bez #347;wiadk#243;w by#322;o… Tak przynajmniej my#347;la#322;em. Bo chyba jednak o tym donie#347;li…

– Nawet na wojnie… – Wa#324;ka #379;ygunow, ten, kt#243;ry pyta#322;, charkn#261;#322; przeci#261;gle, splun#261;#322; daleko przed siebie. – Nawet na wojnie nie masz wytchnienia od zasranych ment#243;w. Jak tam, na gra#380;dance, gdzie za ka#380;dym rogiem ment albo szpik, wsz#281;dzie, na ulicy, na podw#243;rzu, na klatce schodowej i w kiblu. Wychodzi, w armii nie s#322;odziej, czy to na kompanii, czy w okopie, czy w marszu, wsz#281;dzie za plecami masz menta albo kagiebist#281;. Zupe#322;nie jak w domu. Dobrze m#243;wi#281;, Matiucha?

– Dobrze m#243;wisz, Wa#324;, nie zaprzeczy#263; – potwierdzi#322; starszy praporszczyk Matwiej Filimonowicz Czury#322;o, najstarszy w towarzystwie stopniem i afga#324;skim sta#380;em, przez przyjaci#243;#322; zdrobniale zwany Matiuch#261;. By#322; to wielki ch#322;op o sympatycznej twarzy dziecka. Bardzo du#380;ego, bardzo mordatego i bardzo kr#243;tko ostrzy#380;onego dziecka.

– Nie zaprzeczy#263;, Wa#324;. Ale takie #380;ycie, czemu#380; to mia#322;aby si#281; r#243;#380;ni#263; od gra#380;danki nasza armia robotniczo-ch#322;opska? Czemu mia#322;oby tu, za rzeczk#261;, by#263; inaczej ni#380; na naszej Rusi? Takie #380;ycie. Co robi#263;? Tylko z#281;by #347;cisn#261;#263; i #347;cierpie#263;.

Siedzieli przed modu#322;em, s#322;u#380;#261;cym im tymczasowo za kwater#281;, kryj#261;c si#281; w cieniu przed afga#324;skim s#322;o#324;cem. Kt#243;re zreszt#261; tu, w Bagramie, by#322;o du#380;o mniej dokuczliwe ni#380; tam, w g#243;rach i na prze#322;#281;czach, nie pali#322;o i nie wysusza#322;o tak, jak na marszrutach, na pancerzach beteer#243;w. Tu, w Bagramie, mniej gn#281;bi#322; kurz i wicher. A fakt, #380;e nie grozi#322;a mina, fugas czy kula snajpera, te#380; znacz#261;co wp#322;ywa#322; na b#322;ogie poczucie komfortu.

W zgromadzeniu, opr#243;cz Lewarta i Wa#322;una, uczestniczy#322;o jeszcze czterech podoficer#243;w ze sto #243;smej MSD. Wspomniany ju#380; Matwiej Czury#322;o, Sybirak spod Omska. Sier#380;ant Iwan #379;ygunow, krajan Lewarta z Pitra, w cywilu obibok na utrzymaniu ju#380; to staruszki matki, ju#380; to organ#243;w #347;cigania. Starszyna Marat Rustamow ze Stiepanakertu, z czarnym w#261;sem #225; la Czapajew, modn#261; ostatnio w#347;r#243;d podoficer#243;w, a tolerowan#261; przez dow#243;dztwo ozdob#261; fizjonomii, sygnalizuj#261;c#261; zarazem imponuj#261;co d#322;ugi wojenny sta#380; nosiciela. I m#322;odszy sier#380;ant Sania Gubar, wiekiem te#380; najm#322;odszy, dwudziestodwuletni Bia#322;orusin z Orszy.

Wszystkich – opr#243;cz ponadrocznego okresu s#322;u#380;by „za rzeczk#261;”, czyli za Amu-dari#261;, w Afganistanie – #322;#261;czy#322;o obecnie jedno: wymuszone oczekiwanie na nowy przydzia#322;. Powody by#322;y r#243;#380;ne, nikt ich nie docieka#322;, tym bardziej #380;e raczej nie wychodzi#322;y poza standard. Zwykle by#322;y to konflikty podoficer#243;w z oficerami. Konflikty o przer#243;#380;nym tle i zr#243;#380;nicowanym nat#281;#380;eniu. Prawda, rzadko takie, za kt#243;re grozi#322; disbat lub krymina#322;. I raczej rzadko ko#324;cz#261;ce si#281; tym, czym sko#324;czy#322;y si#281; dla starleja Kirylenki.

– A do mnie dosz#322;o – oznajmi#322; Marat Rustamow, zapalaj#261;c kolejnego papierosa – #380;e Kulawy Sawieliew w najwi#281;kszym podejrzeniu ma Alosz#281; Panina. S#322;uchy chodz#261;, #380;e to w#322;a#347;nie Panin wtedy starleja zamoczy#322;. Kropn#261;#322; go, by bratan#243;w ratowa#263;, bo ich starlej wi#243;d#322; na zatracenie. Co wy na to, Charitonow, Lewart? Byli#347;cie na „Newie”…

– Byli#347;my – uprzedzi#322; Lewarta Wa#322;un. – I to wam powiemy: je#347;li Sawieliew Panina podejrzewa, to dziwnie jako#347; si#281; ta rzecz objawia. Aleksiejowi Paninowi za tamten b#243;j na zastawie Czerwon#261; Gwiazd#281; dali. I zostawili go w batalionie. On jeden na starym przydziale zosta#322;, cho#263; mu do dembela wcale nie dalej ni#378;li mnie, dla przyk#322;adu.

– Ja – o#347;wiadczy#322; Matiucha – nie wierz#281;, by to Alosza Panin do starleja strzela#322;. Znam go, on nie z takich. A co do podejrze#324;, c#243;#380;, niezbadane s#261; wyroki i nie od dzisiaj niepoj#281;te s#261; tajemne drogi czekist#243;w.

– Amen – podsumowa#322; #379;ygunow. – Ale Sawieliew, baczcie moje s#322;owa, nie odpu#347;ci. Je#347;li zab#243;jca Kirylenki tamten b#243;j prze#380;y#322;, Kulawy Major go dostanie. Nie daruje.

– Nie daruj#261; i chadowcy – dorzuci#322; Sania Gubar. – Niesie wie#347;#263;, #380;e na g#322;owach staj#261;, by dorwa#263; tych Zielonych z „Newy”, co zdradzili, tych z afga#324;skiego posterunku. Ale szanse to KHAD ma ma#322;e. Tamci s#261; ju#380; w g#243;rach, u duch#243;w, szukaj wiatru w polu.

– A ja zawsze m#243;wi#322;em – przypomnia#322; Rustamow – #380;e dawanie Zielonym broni to ci#281;#380;ka g#322;upota. Nie do#347;#263;, #380;e sprz#281;t marnotrawisz, to jeszcze sobie na szkod#281; robisz. Ty mu dzi#347; z magazynu nowiu#347;ki akaem wyfasujesz, a on jutro z tym akaemem w g#243;ry. A pojutrze pali z niego do ciebie z zasadzki. Zdrajcy wszystko, brudasy, utajone mud#380;ahedy.

– Mo#380;e nie wszyscy. – Wa#322;un spojrza#322; na#324; z ukosa. – Mo#380;e nie wszyscy oni tacy. Na posterunku, o kt#243;rym mowa, tym przy naszej zastawie, by#322;o dwunastu, kt#243;rzy nie zdradzili. R#243;wno tylu potem naliczono.

– S#322;ysza#322;em – Gubar wykrzywi#322; si#281; paskudnie – #380;e wszystkich dwunastu za#322;atwili fachowo. Wycior w ucho, na #347;piku. Bo jak #347;pi#261;cemu no#380;em r#380;niesz gard#322;o, zd#261;#380;y nieraz skrzekn#261;#263;, innych zaalarmowa#263;. A wyciorem przez ucho d#378;gniesz, ani pi#347;nie.

– Regularne wojsko – przerwa#322; Rustamow – na #347;piku zaskoczy#263; si#281; daje i jak #347;winie wyklu#263;? #321;ajzy, nie wojsko. A wyciorami k#322;uli ich w#322;a#347;ni koledzy, w#322;a#347;ni koledzy basmaczy na posterunek wpu#347;cili. Na moje wi#281;c i tak wychodzi: zdrajcy to s#261;. Baczcie moje s#322;owa. Ufa#263; im naiwno#347;#263;, uzbraja#263; g#322;upota.

– Tyle – rzek#322; w zadumie Matiucha – #380;e to w ko#324;cu ich jest, kurwa, kraj. Afganistan, znaczy.

– Ano, ich – mrukn#261;#322;, rozejrzawszy si#281; wpierw, Wa#322;un. – Nie nasz. I czy si#281; aby w tym w#322;a#347;nie miejscu wszystkie problemy nie schodz#261;?

– Tobie mo#380;e si#281; schodz#261;. – Gubar te#380; si#281; rozejrza#322;. – A mo#380;e i nie tylko tobie. Ale zampolitowi naszemu na pewno nie. U niego internacjonalizm, internacjonalistyczny obowi#261;zek, internacjonalistyczny d#322;ug. Raz my rachowali, ile razy on na godzin#281; tego s#322;owa u#380;yje. Po trzydziestu przestali#347;my liczy#263;… Ale czy ty mnie, Charitonow, nie podpuszczasz czasem? Dopiero co by#322;a o donosach mowa…

– Oj, bratan – przerwa#322; Wa#322;un, mru#380;#261;c oczy. – Widzi mi si#281;, w mord#281; chcesz dosta#263;.

– Dobra, dobra… – Bia#322;orusin uni#243;s#322; r#281;ce. – Nic nie m#243;wi#322;em. Nie by#322;o razgowora.

– By#322; – zaprzeczy#322; #322;agodnie Matiucha. – Ale cichy i w swoim gronie. Prawda, praporszczyk Lewart? Twojego zdania w omawianej kwestii jako#347; nie us#322;yszeli#347;my. A masz je niezawodnie.

– Ja jestem #380;o#322;nierz – wzruszy#322; ramionami Lewart. – S#322;ucham rozkaz#243;w. Robi#281; to, co rozka#380;#261;. Co ojczyzna kaza#322;a.

– Mo#380;e#347; nie zauwa#380;y#322; – powiedzia#322; po chwili ciszy Rustamow – tedy przypomn#281;. Ju#380; nie jeste#347; na przes#322;uchaniu w KGB.

– Nie jestem. I nadal robi#281; to, co ka#380;e mi robi#263; ojczyzna.

Cisza, kt#243;ra zapad#322;a, trwa#322;a jeszcze d#322;u#380;ej, ni#380; poprzednio. Przerwa#322; j#261; Wania #379;ygunow. Po #380;o#322;niersku.

– Ech, chuj z tym gadaniem, bo sensu w tym ni chuja i na chuj nam ca#322;a ta filozofia – o#347;wiadczy#322;. – Zdecydujmy, gospoda unteroficery, co czyni#263; z tak #322;adnie zapowiadaj#261;cym si#281; popo#322;udniem, by#263; mo#380;e ostatnim wolnym, by#263; mo#380;e ju#380; jutro pogoni#261; nas znowu na wojn#281;, ka#380;dego w inny kraniec tej #380;yznej krainy, #380;eby j#261; cholera wzi#281;#322;a i zaraza zjad#322;a. Koncepcje s#261; ot#243;#380; dwie. Alternatywne. Pi#263; albo jeba#263;.

– Nie pojmuj#281; – zmarszczy#322; brwi Sa#324;ka Gubar – dlaczego to musi by#263; alternatywa.

– Z powod#243;w ekonomicznych. #346;rodk#243;w wystarczy albo na jedno, albo na drugie. Chyba #380;e kt#243;ry#347; dosta#322; spadek, wygra#322; na loterii albo obrabowa#322; dukan. Nikt? No, to liczmy. Dogada#322;em si#281; ot#243;#380; z sier#380;antem z kwatermistrzostwa, mog#281; dosta#263; litr w#243;dki, prawdziwej stolicznej, trzydzie#347;ci czek#243;w za p#243;#322;litrow#261; flaszk#281;, cena jak dla brata. Mog#281; te#380; mie#263; samogon pierwak, jako#347;#263; niepewna, dziesi#281;#263; czek#243;w za litr.

– A alternatywa?

– Wiem o dw#243;ch kucharkach z kasyna. Chc#261; po dziesi#281;#263; od klienta.

– Nie za du#380;o – oceni#322; szybko Gubar. – Je#347;li po dziesi#281;#263; z ka#380;dego z nas…

– Nie licz#261;c prezent#243;w – skorygowa#322; Marat Rustamow. – Przecie#380; nie p#243;jdziesz, jak byle cham, jeba#263; bez prezent#243;w. Cho#263;by winogron, ale trzeba nakupi#263;. A gdyby jednak zdecydowa#263; si#281; na niezb#281;dne naszej braci cztery litry bimbru, wysz#322;oby na g#322;ow#281; po sze#347;#263; z groszami. A #380;e z samogonu przyjemno#347;#263; niepor#243;wnywalnie d#322;u#380;sza, a satysfakcja znacznie wi#281;ksza, nie ma si#281; co, d#380;ygity, zastanawia#263;.

– Zaraz, zaraz – wtr#261;ci#322; si#281; Matiucha. – Rozwa#380;my rzecz w spokoju. Jakie te kucharki? Ogl#261;da#322;e#347; je chocia#380;, Wa#324;?

– Jak chc#281; sobie poogl#261;da#263;, to id#281; do Ermita#380;u.

– S#322;usznie – popar#322; #379;ygunowa Sania Gubar. – Bo te#380; niby jakie mog#261; to by#263; kucharki? Co#347;cie to, mu#380;yki, kucharek nie widywali?

– Widywali – pokiwa#322; g#322;ow#261; Matiucha. – Oj, widywali. Wi#281;c mo#380;e jednak lepiej w#243;deczka?

– Zdecydowanie w#243;deczka – podkr#281;ci#322; kozackiego w#261;sa Rustamow. – Dawajcie zrzuca#263; si#281;, panowie internacjonali#347;ci. Forsa do czapki.

– Raz si#281; #380;yje. – Matiucha rozpi#261;#322; kiesze#324; munduru. – Nie ma co sk#261;pi#263;, bo jutro mo#380;e Kandahar albo gorsza rze#378;nia… We#378;miemy, my#347;l#281;, ten literek stolicznej, dla smaku i rozruchu. A na wtoroje bliudo trzy literki tego pierwaka po dziesi#281;#263;. Razem pi#281;tna#347;cie czek#243;w na g#322;ow#281; ludno#347;ci. Nieca#322;e dwa miesi#281;czne #380;o#322;dy.

– Afoszkami mo#380;na? – Sania Gubar wygrzeba#322; z kieszeni gar#347;#263; pomi#281;tych afgani. – Po kursie, siedemna#347;cie za czek?

– Mo#380;na. A ty, prapor, co?

– Przekalkulujcie sk#322;adk#281;. – Lewart wsta#322;. – Mnie nie licz#261;c. Nie wezm#281; udzia#322;u.

– Znaczy – zarechota#322; #379;ygunow – wolisz jednak kuchark#281;? A mo#380;e obie?

– Moja rzecz, co wol#281;. M#243;wi#322;em, nie uwzgl#281;dniajcie mnie w rachunkach.

#379;ygunow szykowa#322; si#281; do dalszych komentarzy, ale Matiucha utemperowa#322; go. Gestem, s#322;owem i autorytetem.

– Zostaw. Chce by#263; sam. Zrozum i uszanuj.

* * *

Wydawa#322;o mu si#281;, #380;e idzie bez celu, byle przed siebie, byle dalej. Lotnisko jego celem nie by#322;o bynajmniej. Ale nie zdziwi#322; si#281;, gdy si#281; na lotnisku znalaz#322;. Tak to ju#380; by#322;o w Bagramie – dok#261;d by#347; nie laz#322;, trafia#322;e#347; na lotnisko.

Na p#322;ycie ko#322;owa#322; w#322;a#347;nie wielki czteromotorowy antonow An-12, brzuchaty, z zadartym ogonem. Po do#347;#263; d#322;ugo trwaj#261;cej serii manewr#243;w samolot podtoczy#322; si#281; pod hangar, pod sam#261; ramp#281;. Otwarto luk transportowy, doko#322;a zakr#281;cili si#281; ludzie w mundurach i kombinezonach. Na oczach Lewarta, kt#243;ry zd#261;#380;y#322; ju#380; podej#347;#263; ca#322;kiem blisko, z rampy pocz#281;to #322;adowa#263; pod#322;u#380;ne drewniane skrzynie. Wiedzia#322;, co zawieraj#261;. #321;adunek pod kodow#261; nazw#261; „dwie#347;cie”.

– A ty czego tu, #380;o#322;nierzu? Czyta#263; nie umiesz? Wst#281;p zakazany! – wrzasn#261;#322; na niego m#322;odzik z oficersk#261; rozetk#261; na kepce. – Zabieraj si#281; st#261;d, ju#380;!

– Dokumenty! – Obok natychmiast pojawi#322; si#281; drugi, niewiele starszy. – Dokumenty poka#380;, do kogo m#243;wi#281;?

– Odstawi#263; – skomenderowa#322; im szczup#322;y kapitan, kt#243;remu wystarczy#322; jeden rzut oka na ogorza#322;#261; i wysieczon#261; wichrami twarz Lewarta. – Zostawcie go w spokoju. I do zada#324;!

Na antonowa #322;adowano drewniane skrzynie, jedn#261; za drug#261;. Lewart wiedzia#322;, #380;e skrzynie kry#322;y w sobie inne pojemniki, blaszane i zalutowane. Dopiero teraz dostrzeg#322; emblemat na kad#322;ubie samolotu, wymalowany czarn#261; farb#261; kwiat. Zna#322;, rzecz jasna, #380;argonow#261; #380;o#322;niersk#261; nazw#281; tych ma szyn, ale nigdy nie s#261;dzi#322;, by faktycznie lata#322;y z takim malunkiem. Ciekawe, pomy#347;la#322;, czy to nazwa wzi#281;#322;a si#281; od malunku, czy malunek od nazwy…

– Mo#380;e by#263; – spyta#322; cicho kapitan – #380;e twoich druh#243;w gruzimy? Co?

– Mo#380;e by#263;.

– Masz prawo po#380;egna#263;.

Lewart zasalutowa#322;.

– Ja – rzek#322; po chwili kapitan, nie patrz#261;c na niego – te#380; lec#281;. Tam. Przysz#322;a moja zmiana, dembel, jak to wy m#243;wicie. My#347;la#322;em, #380;e koniec, #380;e proszczaj Afgan, #380;e prze#380;y#322;em, #380;e ju#380; po strachu… Dwadzie#347;cia pi#281;#263; miesi#281;cy wojny… A dopiero teraz zacz#261;#322;em si#281; ba#263;. Tego, co zastan#281;… tam. Co mnie tam czeka. Jak mnie tam przywitaj#261;. I czy zdo#322;am przywykn#261;#263;… Rozumiesz?

Lewart nie odpowiedzia#322;.

– Przyjdzie pora, zrozumiesz – westchn#261;#322; kapitan. – A teraz id#378; st#261;d. Faktycznie nie powinno ci#281; tu by#263;.

Odszed#322;, nie spiesz#261;c si#281;. Nie min#281;#322;o p#243;#322; godziny, jak us#322;ysza#322; silniki. I zobaczy#322;, jak „Czarny Tulipan” wzbija si#281; w niebo. Obci#261;#380;ony #322;adunkiem, znanym jako „gruz 200”. Wioz#261;c go z powrotem tam, sk#261;d przyby#322;.

Kto wie, pomy#347;la#322;, mo#380;e tam, w #322;adowni, w zalutowanych trumnach, faktycznie lec#261; Zima i Miszka Rogozin? Szeregowy Milukin? Starszy lejtnant Kirylenko?

Kto wie.

Kto wie, kto poleci nast#281;pnym rejsem.

Id#261;c od bagramskiego lotniska, dok#261;d by si#281; nie kierowa#263;, i tak zawsze trafia#322;o si#281; do „miasteczka”, centrum bazy, skupiska blok#243;w i dom#243;w sztabowych, #380;o#322;nierskich modu#322;#243;w mieszkalnych i namiot#243;w, otoczonych afga#324;skimi dukanami i straganami oferuj#261;cymi wszelki ch#322;am i przerozmaite barach#322;o. Lewart przyspieszy#322; kroku. By#322;o tu zbyt ludno i zbyt g#322;o#347;no, jak na jego gust. Przyspieszy#322;, chc#261;c jak najszybciej opu#347;ci#263; ten rejon, wyj#347;#263; na oddalony szpital polowy, gdzie by#322;o ciszej i spokojniej. Ale spl#261;tany labirynt wewn#281;trznych dr#243;g trzyma#322; go mocno i nie chcia#322; wypu#347;ci#263;. Minotaur #380;#261;da#322; ofiary. By skrzywdzi#263;. Albo chocia#380; okrutnie z ni#261; poigra#263;.

– Jak #322;azisz, piechota? Dekowniku jebany!

Ust#261;pi#322; z drogi id#261;cym szeroko spadochroniarzom ze sto trzeciej witebskiej, nie do#347;#263; szybko, by unikn#261;#263; brutalnego potr#261;cenia. By#322;o ich czterech, wszyscy kr#281;pi, nabici w sobie, ogorzali, w sp#322;owia#322;ych panamach i pasiastych tielniaszkach widocznych spod demonstracyjnie rozche#322;stanych mundur#243;w. Ust#261;pi#322; drogi, min#261;#322; ich, spu#347;ciwszy g#322;ow#281;. Z desantur#261; nie by#322;o #380;art#243;w.

Modu#322;y i kwatery, obwieszone susz#261;cym si#281; praniem, wygl#261;da#322;y jak kr#261;#380;owniki z Port Artur, podchodz#261;ce na red#281; w gali sygna#322;owych flaglinek. R#243;wnie malowniczych, cho#263; w roli flag wyst#281;powa#322;y onuce, skarpety, gacie i tielniaszki.

Zewsz#261;d, z ka#380;dego okna, zza ka#380;dych drzwi, dobiega#322;a muzyka. Wsz#281;dzie, wydawa#322;o si#281;, w ka#380;dym pomieszczeniu znajduje si#281; w#322;#261;czone radio. Wsz#281;dzie, wydawa#322;o si#281;, maj#261; tu magnetofony kasetowe, nabyte na kabulskim bazarze sharpy, sanyo i samsungi z kontrabandy, prze#347;liczne miniaturki, wr#281;cz ocieraj#261;ce si#281; o science fiction plastikowe cuda japo#324;skiej techniki. Za#322;adowane japo#324;skimi kasetami. Z radzieck#261; muzyk#261;.

Wsio mogut koroli, wsio mogut koroli, I sud’by wsiej Zemli wierszat oni poroj. No czto nie gowori – #380;enitsa po lubwi Nie mo#380;et ni odin, ni odin korol!

Przyspieszy#322; kroku. Ale labirynt wi#281;zi#322;, Minotaur grozi#322;, muzyka prze#347;ladowa#322;a. Wci#261;#380; radziecka.

Ra, Ra, Rasputin, lover of the Russian queen There was a cat that really was gone Ra, Ra, Rasputin, Russia’s greatest love machine It was a shame how he carried on!

Rozleg#322; si#281; ostry ryk klaksonu, obok, wzniecaj#261;c chmur#281; py#322;u, przemkn#261;#322; #322;azik, na przednim siedzeniu dw#243;ch desantczyk#243;w w b#322;#281;kitnych beretach, na tylnym dwie zanosz#261;ce si#281; kwikliwym #347;miechem m#322;odziutkie panienki w cywilu. W #322;aziku te#380; by#322; magnetofon.

If you change your mind, I’m the first in line Honey I’m still free Take a chance on me…

Jutro, pomy#347;la#322; Lewart, przewiduj#261;c z niezachwian#261; pewno#347;ci#261;, jutro po#347;l#261; mnie na lini#281;. W kolejnej mijanej „beczce” chyba nie mieli magnetofonu. Albo preferowali rozwi#261;zania tradycjonalne. Przed modu#322;em siedzia#322;o kilku #380;o#322;nierzy, jeden z gitar#261;.

Gdie twoi siemnadcat’ let? Na Bolszom Karietnom! Gdie twoi siemnadcat’ bied? Na Bolszom. Karietnom! Gdie twoj czornyj pistolet? Na Bolszom Karietnom! A gdie tiebia siegodnia niet? Na Bolszom Karietnom!

Zagl#261;dn#281; do szpitala, pomy#347;la#322;. Tak, zdecydowanie tak. To lepsze ni#380; Wa#322;un, Matiucha i bimber, kt#243;ry jeszcze im zosta#322;.

Min#261;#322; kolejny barak, te#380; z gitarzyst#261;. Te#380; tradycjonalist#261;.

Zdrawstwuj, moja Murka, Murka dorogaja, Zdrawstwuj, moja Murka i proszczaj. Ty zaszuchieri#322;a wsiu naszu malinu, a tiepier’ maslinu po#322;uczaj!

Przed obwieszonym butlami sok#243;w i woreczkami suszonych owoc#243;w dukanem siedzia#322; chudy i wyschni#281;ty jak ofiara d#380;umy staruszek w brudnej cza#322;mie. W niemal ko#347;ciotrupiej d#322;oni trzyma#322; tasbih, muzu#322;ma#324;ski r#243;#380;aniec z paciork#243;w. Patrz#261;c martwo przed siebie, ko#322;ysa#322; si#281; #347;miesznie, arytmicznie, jakby wstrz#261;sany ostrym taktem A#322;#322;y Pugaczowej, natarczyw#261; synkop#261; Abby i Boney M, ochryp#322;ym barytonem Wysockiego i #347;piewno-rzewn#261; nut#261; bandyckiej „Murki”. Kiwa#322; siw#261; brod#261; i marnia#322; ustami, powtarzaj#261;c co#347; nieustannie, jakie#347; s#322;owa. Mo#380;e skargi. Mo#380;e modlitwy. Mo#380;e z#322;orzeczenia.

Lewart przyspieszy#322;. Zostawia#322; za sob#261; Labirynt. Nios#261;c ze sob#261; jego cz#281;#347;#263;. Jego pi#281;tno.

Czut’ pomiedlennieje, koni, czut’ pomiedlennieje! Umolaju was wskacz nie letiet’! No czto-to koni mnie popalis priwieriedliwyje! Kol do#380;yt’ nie uspie#322;, tak chotia by – dopiet’! Ja koniej napoju, ja kuplet dopoju, Chot’ niemnogo jeszczo postoju na kraju…

Niebo mia#322;o kolor ciemnego b#322;#281;kitu.

* * *

– Dobry wiecz#243;r, Taniu… To znaczy Tatiano Niko#322;ajewna… Przepraszam… Ja… Chcia#322;em… To znaczy… Bo jutro…

Oczy Tani, siostry Tatiany Niko#322;ajewnej, zmi#281;k#322;y. Tak pi#281;knie, jak pi#281;knie mi#281;kn#261;#263; mog#261; tylko oczy Tatian. Upajaj#261;co pachn#261;cych eterem i jodoformem medsiestriczek Tatian, bia#322;oskrzyd#322;ych anio#322;#243;w afga#324;skich medsanbat#243;w.

– Taniu… Ja…

– Nic nie m#243;w, ch#322;opcze. Chod#378;.

* * *

Uzupe#322;nienie liczy#322;o sze#347;#263; g#322;#243;w, nie licz#261;c dowodz#261;cego m#322;odszego sier#380;anta. Uzupe#322;nienie, nie licz#261;c sier#380;anta, ewidentnie przysz#322;o na #347;wiat w latach 1963-1965 i pewnie dlatego wygl#261;da#322;o na dzieci. Dzieci ustrojone w nowiutkie, pachn#261;ce magazynem cha-be i panamy, dzieci, kt#243;rym doros#322;o#347;ci i bojowego wygl#261;du nijak nie chcia#322;y doda#263; ani akaemy na pasie, ani wypchane magazynkami parciane #322;adownice, w #380;o#322;nierskim #380;argonie nazywane lifczikami, czyli biustonoszami.

– Rawniajs’! – skomenderowa#322; m#322;odszy sier#380;ant, zdecydowanie starszy od swych podkomendnych. – Smirno! Towarzyszu praporszczyk…

– Odstawi#263;, spocznij. – Nieregulaminowo machn#261;#322; r#281;k#261; Lewart. – A wy… Ja was, widzi mi si#281;, znam.

– A jak#380;e – potwierdzi#322; z u#347;miechem wcale nie taki m#322;ody m#322;odszy sier#380;ant. – Ty jeste#347; wszak Pawe#322; Lewart. Poznali#347;my si#281; w Aszchabadzie, na szkoleniu. Nie pami#281;tasz? Stanis#322;awski, Oleg Jewgieniewicz…

– W Aszchabadzie, jasne. – Lewart niezr#281;cznie ukry#322; zak#322;opotanie. – Nazywali ci#281;… Mendelejew?

– #321;omonosow – poprawi#322; Oleg Jewgieniewicz Stanis#322;awski, wci#261;#380; z u#347;miechem. – To st#261;d, #380;e uko#324;czy#322;em MGU. By#322;em pracownikiem naukowym w Instytucie Botaniki… Przez czas jaki#347;… Do czasu, gdy…

Lewart kiwn#261;#322; g#322;ow#261;. Wiedzia#322;, do jakiego czasu. Bo te#380; i plotkowano o tym na aszchabadzkiej szk#243;#322;ce.

– No, no – westchn#261;#322;. – A wi#281;c jednak trafi#322;e#347; za rzeczk#281;, #321;omonosow.

– A dlaczego mia#322;bym nie trafi#263;?

Lewart nie odpowiedzia#322;. I mia#322; do#347;#263; bycia zak#322;opotanym.

– Na moj#261; komend#281;! – wyprostowa#322; si#281;, obrzuci#322; surowym wzrokiem smarkate wojsko. – Bra#263; rzeczy i w drog#281;. Rusza#263; si#281;! Pop#281;d#378; no to towarzystwo, m#322;odszy sier#380;ancie.

– Nie zechcesz wprz#243;d pozna#263; #380;o#322;nierzy?

– P#243;#378;niej. Zd#261;#380;#281;. Dalej, marsz, idziemy na punkt, stamt#261;d z kolumn#261; jedziemy na pozycj#281;.

– Daleko? Dok#261;d?

– Dok#261;d rozkazano.

– A… – By#322;y botanik prze#322;kn#261;#322; #347;lin#281;. – A droga? B#281;dzie bezpiecznie?

– Tu jest Afganistan. Tu nigdzie nie jest bezpiecznie.

* * *

Na pe#322;nym ludzi i maszyn punkcie czeka#322; na nich Wania #379;ygunow. Dziwnym zaiste zbiegiem okoliczno#347;ci przydzielony i posy#322;any tam, dok#261;d posy#322;ano Lewarta i poddane jego komendzie #347;wie#380;o przyby#322;e z Taszkientu uzupe#322;nienie.

Z reszt#261; bratwy przysz#322;o si#281; po#380;egna#263;, najprawdopodobniej na d#322;u#380;ej, je#347;li nie na zawsze. Do dembelu wszystkim by#322;o bli#380;ej ni#380; dalej, a gra#380;danka wiadomo, rozrzuci ich po ca#322;ym Sojuzie, cho#263; wymienili cywilne adresy, szansa na spotkanie b#281;dzie nik#322;a. Lewart rozstanie z Wa#322;unem odczu#322; szczeg#243;lnie bole#347;nie, bole#347;niej, ni#380; si#281; spodziewa#322;. Do ostatniej chwili #380;ywi#322; bezsensown#261; nadziej#281;, #380;e jednak zostan#261; razem. Z Wa#322;unem z#380;y#322; si#281;, co tu gada#263;, prawdziw#261; wojenn#261; przyja#378;ni#261;, tward#261; wi#281;zi#261; z#322;#261;czy#322; ich Afgan, tamten nocny b#243;j pod Ghazni, w#261;w#243;z Larghawi, wredna zasadzka pod D#380;abal-as Saraf, masakra w kisz#322;aku Deh Kala, cia#322;a koleg#243;w, wywo#380;one na pancerzu spod Szehabadu. I zastawa „Newa” na pi#281;tnastym kilometrze za Salangiem, ta, na kt#243;rej starlej Kirylenko zarobi#322; kulk#281; w plecy. W karze za co ich pododdzia#322; rozformowano, a ich rozdzielono. Teraz on jecha#322; na wsch#243;d, w stron#281; D#380;alalabadu, a Wa#322;un na po#322;udnie, diabli wiedz#261; dok#261;d.

– Niech to czart – powiedzia#322; g#322;o#347;no.

– Niech – zgodzi#322; si#281; Wania #379;ygunow. – Sa#322;aam, praporszczyk. Cze#347;#263;, m#322;odszy sier#380;ant. Powita#263;, #380;o#322;nierzyki! #346;wie#380;o po szk#243;#322;ce? No, to nazwa #380;o#322;nierzy wam jeszcze nie przystoi. Jeste#347;cie „czy#380;yki”. Kruu-gom! Wskakiwa#263; na pancerz, czy#380;yki, migiem! Gdzie? Jak? Hospodi, co za ofermy!

– Mamy jecha#263; na pancerzu? – zdziwi#322; si#281; #321;omonosow. – Dlaczego nie w #347;rodku?

– Dowiesz si#281; – wykrzywi#322; wargi #379;ygunow – jak kiedy#347; b#281;dziesz w #347;rodku, a beter najedzie na min#281;. Nie dyskutuj, bratku. Nie kombinuj, nie my#347;l, r#243;b, co ci ka#380;#261;, i to szybko. Tu jest Afgan!

Wygl#261;da#322;o, jakby tylko na nich czekano, bo nie potrwa#322;o d#322;ugo, a transportery – kolumna liczy#322;a ich ponad dziesi#281;#263; – rykn#281;#322;y silnikami, zasmrodzi#322;y spalinami, zadygota#322;y i ruszy#322;y. Wa#324;ka #379;ygunow prze#380;egna#322; si#281; ukradkiem. #321;omonosow przygl#261;da#322; si#281; z dziwn#261; min#261;. Lewart milcza#322;. By#322; nieobecny. My#347;la#322; o Tani.

Jechali. Na zakr#281;cie drogi da#322;o si#281; policzy#263; maszyny kolumny, by#322;o ich czterna#347;cie, jad#261;ca na czele BRDM, dwie BMD, dwie BMP, jeden MT-LB i osiem beteer#243;w. Wszystkie nale#380;a#322;y do razwiedroty 345. gwardyjskiego pu#322;ku powietrzno-desantowego z Bagramu, Lewart i jego grupa byli tu tylko na przyczepk#281;, zabierali si#281; po drodze. Desantura wydzieli#322;a im do transportu ostatni BTR w kolumnie, tote#380; teraz d#322;awili si#281; spalinami ca#322;ego konwoju i zbierali ca#322;y kurz.

Jechali. M#322;okosy z uzupe#322;nienia, pocz#261;tkowo bladzi, kurczowo uczepieni uchwyt#243;w i na ka#380;dym wyboju wal#261;cy si#281; wzajem po g#322;owach muszkami akaemуw, stopniowo nabierali rezonu, nawet usi#322;owali dowcipkowa#263; i ruga#263; si#281; #380;o#322;nierskim matem, dop#243;ki ich #379;ygunow nie skarci#322;. Zamilkli wi#281;c, szeroko rozwartymi oczami ch#322;on#261;c widoki – gliniane #347;ciany mijanych duwa#322;#243;w, dukany, osio#322;ki, niewiasty w parand#380;ach, Tad#380;yk#243;w w tiubietiejkach, niskie gaiki zielonek, brudnobure zbocza g#243;r pod szafirowym afga#324;skim niebem.

Jechali. #379;ygunow usn#261;#322;. Lewart udawa#322;, #380;e #347;pi. By unikn#261;#263; pyta#324; #321;omonosowa i konieczno#347;ci rozmowy z nim. Jakiejkolwiek poufa#322;o#347;ci.

Oleg Jewgieniewicz Stanis#322;awski by#322; pracownikiem naukowym Moskiewskiego Uniwersytetu imienia #321;omonosowa, st#261;d bra#322;a si#281; jego wojskowa ksywka. Na MGU #321;omonosow robi#322; karier#281; naukow#261;. Jaki#347; czas. Dok#322;adniej, do czasu, gdy co#347; wyg#322;osi#322;. A mo#380;e podpisa#322;. Co#347;, czego nie zaleca#322;o si#281; publicznie wyg#322;asza#263; ani tym bardziej podpisywa#263;. Kr#243;tko po wyg#322;oszeniu, czy te#380; mo#380;e podpisaniu, #321;omonosow z MGU wylecia#322;. A zaraz potem dosta#322; powiastk#281; z wojenkomatu i ani si#281; obejrza#322;, jak jecha#322; eszelonem do Turkiestanu. Trafiwszy do 40. Armii z #322;atk#261; m#261;ci wody i politycznego warcho#322;a, #322;atwego #380;ycia nie mia#322;, swoje tam podobno dosta#322;. Na szk#243;#322;ce w Aszchabadzie od#380;y#322;, bo tam ma#322;o gnojono, perspektywa Afganistanu temperowa#322;a sier#380;ant#243;w. #321;omonosow za#347; zupe#322;nie nie chcia#322; wpisa#263; si#281; w stereotyp dupka i akademickiej ofermy. S#322;u#380;y#322; wzorowo, a #380;e by#322; nieg#322;upi, rych#322;o – ku og#243;lnemu zdumieniu – paradowa#322; z belk#261; jefrejtora na pagonach. Na kt#243;re teraz, jak si#281; okazywa#322;o, drug#261; belk#281; mu do#322;o#380;yli.

Lewart, najog#243;lniej rzecz ujmuj#261;c, nie przepada#322; za dysydentami, wichrzycielami, wolnomy#347;licielami, wszelkimi kontestantami socjalizmu i radzieckiego ustroju, krytykami przedstawicieli w#322;adzy i panuj#261;cych w ZSRR porz#261;dk#243;w. Nie to, by akurat by#322; ustroju #347;lepym wyznawc#261;, socjalizm przesadnie kocha#322;, a ludzi w#322;adzy otacza#322; uwielbieniem, bro#324; Bo#380;e, mia#322; do wielu rzeczy i spraw w ojczy#378;nie stosunek nader krytyczny, a w#322;adzy radzieckiej i jej prominentnym reprezentantom zdarza#322;o mu si#281; niekiedy #380;yczy#263; rzeczy nie najlepszych zgo#322;a. Ale w duchu i po cichu. Ludzi, kt#243;rzy robili to g#322;o#347;no i demonstracyjnie, Lewart nie powa#380;a#322;, mia#322; ich za pomyle#324;c#243;w ze sk#322;onno#347;ciami do samodestrukcji. Mniema#263; bowiem, #380;e socjalizm mo#380;na obali#263;, a Zwi#261;zkowi Radzieckiemu zaszkodzi#263; poprzez publiczne wyg#322;aszanie krytyk, chodzenie na demonstracje, podpisywanie protest#243;w w sprawie Czechos#322;owacji, list#243;w otwartych odno#347;nie So#322;#380;enicyna oraz #347;piewanie „We Shall Overcome” na mityngu z Angel#261; Davis mogli tylko fanta#347;ci i marzyciele, osobnicy naiwni i psychicznie niedojrzali. Sam mia#322; w tym wzgl#281;dzie do#347;wiadczenia bardziej ni#380; smutne, sam z leningradzk#261; uczelni#261; po#380;egna#322; si#281; za niebaczny podpis pod petycj#261; w czyjej#347; obronie. Nazwiska bronionego nie zapami#281;ta#322;, w skuteczno#347;#263; obrony w#261;tpi#322;, a je#347;li kto#347; przez to wszystko uszczerbku dozna#322;, to nie Zwi#261;zek Radziecki bynajmniej. Od tamtej pory postanowi#322; trzyma#263; si#281; z dala od dysydent#243;w ma#347;ci wszelakiej. Postanowienie odnowi#322; na przedafga#324;skiej szk#243;#322;ce. O dysydent#243;w by#322;o tam raczej trudno, co nie znaczy, #380;e nie by#322;o ich w og#243;le. I nale#380;a#322;o pilnie wystrzega#263; si#281; przyja#378;ni z nimi. Niedojrza#322;o#347;#263; psychiczna i sk#322;onno#347;#263; do samozag#322;ady, na gra#380;dance u przyjaciela niebezpieczne, na wojnie mog#322;y okaza#263; si#281; zab#243;jcze. W Aszchabadzie Lewart konsekwentnie zmra#380;a#322; wi#281;c wszystkie przyjacielskie inicjatywy #321;omonosowa. Twardo postanowi#322; trzyma#263; si#281; tego i teraz, gdy los zn#243;w ich zetkn#261;#322;. Kole#380;e#324;stwo i braterstwo broni, owszem. Ale przyja#378;#324; obowi#261;zkowa nie jest.

Jechali.

– Czy wiesz, praporszczyk – odezwa#322; si#281; nagle #321;omonosow – #380;e ponad dwa tysi#261;ce trzysta lat temu t#261; w#322;a#347;nie drog#261; wi#243;d#322; swoj#261; armi#281; Aleksander Macedo#324;ski? Tym w#322;a#347;nie szlakiem? Wiedzieli#347;cie o tym, ch#322;opcy?

Ch#322;opcy nie wiedzieli. Lewart wiedzia#322;, ale milcza#322;.

– Latem roku trzysta trzydziestego przed nasz#261; er#261; – wy#322;o#380;y#322; #321;omonosow – pokonany pod Gaugamel#261; i zbieg#322;y kr#243;l perski Dariusz zosta#322; zamordowany przez swego krewniaka Bessosa, kt#243;ry obwo#322;a#322; si#281; nowym w#322;adc#261; Persji. Aleksander, kt#243;ry sam ju#380; si#281; za w#322;adc#281; Persji uwa#380;a#322;, natychmiast ruszy#322; na Bessosa z wojskiem. Boj#261;c si#281; starcia, Bessos uszed#322; do Baktrii…

– Do czego? – #379;ygunow, okazywa#322;o si#281;, tylko udawa#322;, #380;e #347;pi. – Do paki?

– Do Baktrii. Czyli tu, do Afganistanu. Za czas#243;w Aleksandra pasmo Hindukuszu, zwane w#243;wczas Kaukazem Indyjskim, dzieli#322;o obecny Afganistan na Baktri#281;, Drangian#281;, Ari#281;, Arachozj#281; i Paropamisad#281;. Stolica Baktrii by#322;a mniej wi#281;cej tam, gdzie dzi#347; Mazar-i Szarif. Stolic#261; Arii by#322; dzisiejszy Herat, Drangiana to dzisiejsza prowincja Helmand, Arachozja to Kandahar, Paropamisada to obecne okolice Kabulu i Bagramu. #346;cigaj#261;cy Bessusa Aleksander nie zaatakowa#322; Baktrii wprost, lecz dokona#322; obej#347;cia. Poprzez Ari#281; i Drangian#281; dotar#322; a#380; do Paropamisady, gdzie za#322;o#380;y#322; miasto nazwane Aleksandri#261; Kaukask#261;, w miejscu dzisiejszego Czarikaru…

– Wokу#322; Czarikaru, pacany – Wasia #379;ygunow te#380; zechcia#322; popisa#263; si#281; wiedz#261; – s#261; winnice. Najs#322;odsze winogrona w ca#322;ym Afganie, o, takie, kurwa, wielkie ki#347;cie…

– Stamt#261;d w#322;a#347;nie – ci#261;gn#261;#322; #321;omonosow – w roku trzysta dwudziestym dziewi#261;tym Aleksander wyruszy#322; drog#261;, kt#243;r#261; teraz jedziemy, dolin#261; rzeki Kabul. Potem skr#281;ci#322; na p#243;#322;noc, w g#243;ry, do Drapsaki, dzisiejszego Kunduzu. Przeszed#322; przez prze#322;#281;cze wiosn#261;, gdy le#380;a#322; tam jeszcze #347;nieg, czym kompletnie zaskoczy#322; Bessosa, kt#243;ry bez walki umkn#261;#322; na p#243;#322;noc, odgradzaj#261;c si#281; od Aleksandra rzek#261; Oksos, czyli Amu-dari#261;. Ale rzeka nie zatrzyma#322;a Macedo#324;czyk#243;w. W#243;wczas w wojsku perskim upad#322;o morale, a zbuntowani dow#243;dcy, Spitamenes i Datames, pojmali Bessosa i wydali go Aleksandrowi. Interesuj#261;ce, #380;e wkr#243;tce Spitamenes mia#322; okaza#263; si#281; najgro#378;niejszym przeciwnikiem…

– Taki z ciebie m#261;drala, m#322;odszy sier#380;ant – skrzywi#322; si#281; #379;ygunow – #380;e a#380; dziw, #380;e#347; w piechocie. A nie w KGB.

– He#322;my – przerwa#322; ostro Lewart. – Wszyscy he#322;my na #322;by, migiem.

Nie min#281;#322;o p#243;#322; minuty, jak ich transporter zahamowa#322; gwa#322;townie, tu#380; przed mostkiem nad wyschni#281;tym arykiem. Mostek faktycznie m#243;g#322; tu sta#263; za czas#243;w Aleksandra, wygl#261;da#322; cholernie antycznie. Lewart odnotowa#322; to w pami#281;ci, odruchowo, wci#261;#380; po raz nie wiadomo kt#243;ry zszokowany. Tym, #380;e przewiduje. #379;e przeczuwa, co si#281; za sekund#281; wydarzy. Poczu#322; na sobie wzrok #321;omonosowa. Wiedzia#322;, #380;e #321;omonosow spostrzeg#322;.

Od czo#322;a kolumny rozleg#322;y si#281; strza#322;y. D#322;ugie serie. Z zatrzymanej przed nimi beemdeszki zeskakiwali #380;o#322;nierze desantu, natychmiast zajmuj#261;c pozycje wzd#322;u#380; drogi.

– Z wozu! – rozdar#322; si#281; #379;ygunow. – Wszyscy z wozu!

Znowu rozleg#322;y si#281; eksplozje. Lewart prze#322;kn#261;#322; #347;lin#281;, by pozby#263; si#281; uporczywego brz#281;czenia w uszach. Da#322; znak #379;ygunowowi, by baczy#322; na gospodarstwo, sam podszed#322; bli#380;ej, przykl#281;kn#261;#322; za BMD.

– Co si#281; dzieje? Zasadzka?

– W portki robisz, piechota? – Zagadni#281;ty spadochroniarz splun#261;#322; przez rami#281;. – Nie ma strachu. To tylko ostrza#322;. Stamt#261;d, spod kisz#322;aku. Dw#243;ch duch#243;w na motocyklu. Wygarn#281;li seri#281; do prowadz#261;cej beerdeemki. I zwiali.

– Tam mo#380;e ich by#263; wi#281;cej – dorzuci#322; drugi. – Nasz rotny wezwa#322; lotnictwo. Stoimy, by nie wpakowa#263; si#281; pod w#322;asne bombki. A kisz#322;aczek tymczasem pokropimy z wasilioka.

Rozleg#322;a si#281; seria eksplozji, ale nie bliskich, lecz z prawej, z kisz#322;aku na p#322;askim wzg#243;rzu. Na oczach Lewarta kisz#322;ak zagotowa#322; si#281; od wybuch#243;w i niemal znikn#261;#322; w dymie. Na jad#261;cym w #347;rodku kolumny MT-LB desantura wioz#322;a zamontowany „Wasiliok”, automatyczny mo#378;dzierz 82 mm. Gdy tylko chmura dymu nad dachami rozwia#322;a si#281;, wasiliok znowu zani#243;s#322; si#281; #322;omotem i wr#261;ba#322; w kisz#322;ak nast#281;pn#261; seri#281; granat#243;w. BMP wymierzy#322;y w wiosk#281; lufy swych dzia#322;ek, ale nie strzela#322;y. Lewart us#322;ysza#322; podniesione g#322;osy. Dowodz#261;cy kompani#261; kapitan z desantu wda#322; si#281; chyba w sprzeczk#281; z dow#243;dc#261; grupy saper#243;w, rzecz by#322;a niecodzienna.

– Miejsce, z kt#243;rego pad#322;y strza#322;y – ostro i g#322;o#347;no zako#324;czy#322; kapitan – nie nazywa si#281; u mnie obiektem cywilnym. Miejsce, sk#261;d strzelano, nazywa si#281; stanowiskiem ogniowym przeciwnika. Czy to jest jasne, m#322;odszy lejtnancie Bierzin?

Odpowied#378; m#322;odszego lejtnanta Bierzina zg#322;uszy#322; ryk turboodrzutowych silnik#243;w. A za chwil#281; pot#281;#380;na eksplozja.

– Co oni robi#261;! – wrzasn#261;#322; kapitan. – Co oni robi#261;, jo#322;opy! Mia#322;o by#263; na po#322;udnie od drogi! Na po#322;udnie… Ooo, job twoju ma#263;!

Nad ich g#322;owami przemkn#281;#322;y z rykiem dwa migi. Ziemia i droga zadygota#322;y, g#243;ry jakby podskoczy#322;y i opad#322;y prosto, zdawa#322;o si#281;, na nich. Na nogach usta#322;o zaledwie kilku zaprawionych w bojach desantczyk#243;w, ale za sekundy ich te#380; rozp#322;aszczy#322; na gruncie straszliwy huk, a po nim seria szybko nast#281;puj#261;cych po sobie eksplozji i #347;widruj#261;cy uszy #347;wist stalowych kulek. Samoloty przemkn#281;#322;y i znik#322;y. Niebo si#281; zros#322;o, g#243;ry sta#322;y, jak sta#322;y. Zosta#322; tylko dym, wolno opadaj#261;cy py#322; i dusz#261;cy smr#243;d amatolu.

Lewart otworzy#322; oczy. Le#380;#261;cy obok desantcz#243;k charkn#261;#322;, wyplu#322; piasek. Kapitan z WDW wsta#322; na czworaki. I zacz#261;#322; blu#378;ni#263;. Strasznie. Nawet jak na #380;o#322;nierskie warunki.

– Najpierw faby, potem kasety – fachowo oceni#322; nalot spadochroniarz, zgrzytaj#261;c w z#281;bach tym, czego wyplu#263; nie zdo#322;a#322;. – Ma#322;o, blad#378;, brakowa#322;o… O w#322;osek nas chybi#322;y nasze or#322;y… Asy podniebne, #380;eby ich posra#322;o… O ma#322;o co… Od w#322;asnej, blad#378;, awiacji…

Lewart wsta#322;. I ju#380; wiedzia#322;. Zanim zobaczy#322; twarze #379;ygunowa i #321;omonosowa. Wiedzia#322;. Znowu wiedzia#322;.

Jeden z uzupe#322;nienia. Chyba zdj#261;#322; na chwil#281; he#322;m, ci#261;#380;#261;cy w upale. Dosta#322; stalow#261; kulk#261; w skro#324;. I le#380;a#322; na wznak, z jedn#261; r#281;k#261; odrzucon#261; w bok. Z zastyg#322;ym na twarzy wyrazem zdumienia.

#321;omonosow ukl#281;kn#261;#322; nad trupem. Z rozpi#281;tej kieszeni wyj#261;#322; dokumenty. Listy.

Nad#322;aman#261; fotografi#281; puco#322;owatej dziewczyny. P#322;aski krzy#380;yk na plecionym sznurku.

– Nie#347;miertelnik#243;w nam nie wydali – podni#243;s#322; g#322;ow#281;, spojrza#322; na Lewarta. – Nie zd#261;#380;yli. Ty te#380; nie chcia#322;e#347; go poznawa#263;, twierdzi#322;e#347;, #380;e zd#261;#380;ysz. Dla twojej wi#281;c wiadomo#347;ci: to by#322; szeregowy Jakuszyn, Iwan Siergiejewicz. Z Pskowa. Rocznik sze#347;#263;dziesi#261;t pi#281;#263;.

– L#261;dowali w Bagramie wczoraj o dziewi#261;tej rano – pokiwa#322; g#322;ow#261; Wania #379;ygunow. – Nawojowa#322; si#281;, czy#380;yk. Dwadzie#347;cia sze#347;#263; godzin z minutami… A m#243;wi#322;em pacanowi, he#322;m na #322;bie… A ty czego si#281; ma#380;esz, ma#322;y? Dok#261;d ciebie, my#347;la#322;e#347;, posy#322;aj#261;? To jest wojna!

– Zasrana piechota! – rozdar#322; si#281; blady kapitan z WDW. Nie spostrzegli, gdy podchodzi#322;.

– Rekruci zafajdani! Czy#380;e! Mazgaje! Usmarkane gnojki z poboru! Piechota g#243;wniana! Po chuj was tu przysy#322;aj#261;? #379;eby was, kurwa, w trumnach wywozi#263;? Poradzimy tu sobie sami, my, desant! Poradzimy sobie bez was! Balast jeste#347;cie tylko, cholerny przekl#281;ty balast, kula u nogi!

– Wiemy – powiedzia#322; spokojnie i cicho #321;omonosow. – Wiemy, towarzyszu kapitanie, #380;e si#281; boicie. I #380;e odreagowujecie strach bezsensownym w#347;ciek#322;ym gniewem.

Kapitan, cho#263; wydawa#322;o si#281; to niemo#380;liwe, zblad#322; jeszcze bardziej. Usta zacz#281;#322;y mu lata#263;.

– Wiemy, komandir – cicho doda#322;, sam si#281; sobie dziwi#261;c, Lewart – #380;e wcale nie jeste#347; psychotyk. Jeste#347; po prostu zwyk#322;y cz#322;owiek na wojnie.

Kapitan przesta#322; bledn#261;#263;, zacz#261;#322; czerwienie#263;, wygl#261;da#322; jak czajnik, zdawa#322;o si#281;, ju#380;-ju#380; zakipi. Ale nie zakipia#322;. Zupe#322;nie ich zaskakuj#261;c, odwr#243;ci#322; si#281; i odszed#322;. Jeden z towarzysz#261;cych mu weteran#243;w z desantury patrzy#322; na nich jaki#347; czas, kr#281;c#261;c z niedowierzaniem g#322;ow#261;. Potem do#322;#261;czy#322; do odchodz#261;cych.

– Jeszcze raz… – Lewart odetchn#261;#322; g#322;#281;boko. – Jeszcze raz tak wyskoczysz, a nie doczekasz s#261;du polowego. Kropn#281; ci#281; sam. Z w#322;asnej r#281;ki. Poj#261;#322;e#347;, Stanis#322;awski?

– Tym niemniej – u#347;miechn#261;#322; si#281; #321;omonosow – #322;adnie mi pod#347;piewa#322;e#347;, praporszczyk. Niez#322;y wyszed#322; nam duet.

– Zamknij si#281;. A wy, wojsko, do mnie. Dawaj w szereg. I przedstawia#263; si#281;. Droga wci#261;#380; daleka przed nami, mog#281; znowu nie zd#261;#380;y#263;.

* * *

Pojazdy gwardyjskiej razwiedroty kolejno znika#322;y za zakr#281;tem drogi. Zamykaj#261;cy kolumn#281; BTR, dodaj#261;c gazu, po#380;egna#322; ich sinawym ob#322;okiem spalin. Warkot silnik#243;w #347;cich#322;. Usta#322; szelest osuwaj#261;cego si#281; po zboczu #380;wiru. Wr#243;ci#322;a cisza. Przenikliwa, g#243;rska, afga#324;ska cisza.

Przydro#380;ny KPP, taki sam jak wszystkie inne KPP Afganistanu, spogl#261;da#322; na nich zaimprowizowanymi ambrazurami zaimprowizowanego, acz do#347;#263; solidnie prezentuj#261;cego si#281; bunkra. Bunkier wydawa#322; si#281; martwy.

– Sa#322;aam, szurawi! – rozdar#322; si#281; Wania #379;ygunow. – Jest tam kto? Na kalitce? Ej! Mu#380;yki! Bratwa! Jeste#347;my z uzupe#322;nienia!

– #346;cie#380;k#261; w g#243;r#281;! – odpowiedzia#322; znudzonym g#322;osem bunkier.

– My te#380; was serdecznie witamy! – #379;ygunow poprawi#322; er-de i akaem na pasie, spojrza#322; na Lewarta. Lewart wzruszy#322; ramionami.

– #346;cie#380;k#261; w g#243;r#281;. Znaczy, w g#243;r#281;. Rusza#263; si#281;, czy#380;e!

Lawiruj#261;ca w#347;r#243;d fantastycznie ukszta#322;towanych g#322;az#243;w #347;cie#380;ynka wywiod#322;a ich wprost na pozycj#281;. Tak#261; sam#261; jak wszystkie inne pozycje Afganistanu. Tu r#243;wnie#380; nie stali si#281; sensacj#261;, #380;o#322;nierze na stanowiskach ledwie raczyli unie#347;#263; g#322;owy na ich widok, a na pozdrowienia odpowiadali wskazuj#261;cymi kierunek machni#281;ciami. Machni#281;cia kierowa#322;y na blokpost, zmy#347;lnie u#322;o#380;ony z g#322;az#243;w dot i otoczone wiankiem work#243;w z piaskiem stanowisko utiosa, wielkokalibrowego kaemu NSW. Zbli#380;yli si#281; do blokpostu i zaraz wszystko si#281; zmieni#322;o.

– Uzupe#322;nienie? Tutaj, do mnie!

Wo#322;aj#261;cym okaza#322; si#281; opalony brunet z lornetk#261; na piersi. R#281;kawy swobodnie rozpi#281;tego munduru mia#322; podwini#281;te, przy pasie fi#324;ski n#243;#380; i pistolet w kaburze. Towarzyszyli mu trzej inni, podobnie umundurowani i wyposa#380;eni. Lewart wyprostowa#322; si#281;, by regulaminowo zameldowa#263;, ale brunet najwyra#378;niej nie by#322; fanatykiem regulaminu. Podszed#322;, u#347;cisn#261;#322; r#281;k#281; Lewarta, luzackim gestem pozdrowi#322; pozosta#322;ych. Lewart, otrzaskany z takim obej#347;ciem, r#243;wnie luzacko przedstawi#322; siebie i reszt#281; uzupe#322;nienia. Brunet przyjrza#322; mu si#281; krytycznie, marszcz#261;c ciemne brwi.

– A oficer? – spyta#322;. – Oficera nie przys#322;ali? Meldowa#322;em ze sto razy, #380;eby dali tu wreszcie na zastaw#281; jak#261;#347; pagonn#261; szar#380;#281;. A zamiast tego kolejny chor#261;#380;y. No, ty nie obra#380;aj si#281;, bratan. Rad ci jestem, tobie i twoim. Sa#322;aam, witajcie. Pos#322;u#380;ymy razem, na chwa#322;#281; Zwi#261;zku Radzieckiego, #380;e tak powiem. Komenderuj#281; tutaj ja. Samoj#322;ow W#322;adlen Askoldowicz. Starszy praporszczyk Samoj#322;ow. Dla druh#243;w i r#243;wnych stopniem Barmalej.

Lewarta zaciekawi#322;o, sk#261;d taka ksywka, starszy praporszczyk Samoj#322;ow, cho#263; kawa#322; ch#322;opa, cho#263; o rysach do#347;#263; prostackich, to jednak zupe#322;nie nie przypomina#322; zb#243;jcy z ilustracji do wierszowanej bajki Czukowskiego. Ale proweniencje wojackich ksywek bywa#322;y niejednokro#263; trudne do rozszyfrowania.

– Guszczyn – Barmalej skin#261;#322; na jednego z towarzysz#261;cych mu sier#380;ant#243;w – zabierz pacan#243;w. Dw#243;ch przydziel na „Rus#322;ana”, trzech daj na „Gorynycza”. I niech si#281; tam za nich wezm#261;, a przy#322;o#380;#261; si#281;. Trzeba zrobi#263; z nich #380;o#322;nierzy bojowych, i to szybko.

– Bez obaw – dorzuci#322;, widz#261;c wyraz twarzy Lewarta. – Nie ma u nas diedowszczyny. Ale m#322;odych mus przyuczy#263;. A trzeba, to i po szyi da#263;. Inaczej nie prze#380;yj#261; tu tygodnia.

Sier#380;ant pop#281;dzi#322; m#322;odzik#243;w z uzupe#322;nienia, nie #380;a#322;uj#261;c im wrzask#243;w i so#322;dackiego matu. Barmalej znowu zauwa#380;y#322; spojrzenie Lewarta, znowu pokr#281;ci#322; g#322;ow#261;.

– Nie ma tu diedowszczyny – powt#243;rzy#322;. – I nie b#281;dzie, p#243;ki ja tu sprawiam parad#281;.

Diedowszczyna, jak nazywano terror i sadystyczne praktyki, uprawiane przez stare wojsko, czyli dziad#243;w, wobec czy#380;yk#243;w, #380;o#322;nierzy m#322;odych, by#322;a plag#261; armii. I przekle#324;stwem dla poborowych. W #347;wietle niezliczonych i powszechnych wr#281;cz wywo#322;anych bestialstwem dziad#243;w samob#243;jstw i dezercji zdumiewa#322;o, #380;e dow#243;dztwo diedowszczyn#281; tolerowa#322;o, patrzy#322;o na ni#261; przez palce, a bywa#322;o, #380;e nawet zach#281;ca#322;o do niej. Afganistan i wojenne warunki sytuacji nie zmieni#322;y, w bojowych oddzia#322;ach diedowszczyna kwit#322;a w najlepsze, czy#380;e wci#261;#380; byli bici i poni#380;ani. Sytuacja zmieni#322;a si#281; w 1982, po wypadku w Kunduzie, w jednym z batalion#243;w 201. MSD. Doprowadzony do ostateczno#347;ci m#322;ody #380;o#322;nierz wturla#322; w nocy granat F-1 do namiotu, w kt#243;rym spali jego dr#281;czyciele. Zabijaj#261;c na miejscu pi#281;ciu podoficer#243;w. Od tamtej pory sytuacja si#281; poprawi#322;a. Nieco.

– Je#347;li kadra dow#243;dcza pozwoli – skin#261;#322; na nich Barmalej – obja#347;ni#281;, na czym tu siedzimy i czym s#322;u#380;ba obdarzy#322;a. Pozw#243;lcie na en-pe.

Widziany z punktu obserwacyjnego teren przywodzi#322; na my#347;l podkow#281;, od p#243;#322;nocy i wschodu ograniczon#261; stromym i skalistym zboczem g#243;r, od po#322;udnia otwart#261; na wij#261;c#261; si#281; serpentynami drog#281;. Mi#281;dzy drog#261; a g#243;rami bieg#322; ci#261;g p#322;askich garb#243;w. Na jednym z nich, najbli#380;szym drogi, ni#380;szym od pozosta#322;ych i bardziej p#322;askim, lokowa#322;a si#281; zastawa.

– Ta droga – wskaza#322; Barmalej – jest dla naszych wa#380;na, albowiem #322;#261;czy Kabul i Bagram z D#380;alalabadem. I z Asadabadem w prowincji Kunar. A w tym kraju tak si#281; sk#322;ada, #380;e to, co wa#380;ne dla naszych, jest wa#380;ne dla mud#380;ahed#243;w. Z tych samych powod#243;w, tyle #380;e odwrotnych. Dlatego wzd#322;u#380; drogi umieszczono KPP i zastawy, w tym i nasz#261;. Nosz#261;c#261; kodow#261; nazw#281; „So#322;owiej”.

– Tu, gdzie si#281; znajdujemy, jest „Muromiec”, punkt dowodzenia zastawy. Skrzyd#322;o prawe, po wschodniej stronie, najbli#380;ej drogi i ka-pe-pe, to blokpost „Rus#322;an”, plac#243;wk#261; dowodzi obecny tu starszyna Jakor. Poznajcie si#281;.

– Awierbach, Jakow Lwowicz. – Uniesion#261; do daszka kepki d#322;oni#261; pozdrowi#322; Lewarta niewysoki i ogorza#322;y starszyna. Wygl#261;da#322; zupe#322;nie jak Ludwig van Beethoven, gdyby kompozytora ostrzyc na je#380;a i odzia#263; w sp#322;owia#322;#261; pieszczank#281;.

– Zachodni blokpost – wskaza#322; Barmalej – ten najbli#380;ej urwiska, na wprost wylotu w#261;wozu, to „Gorynycz”. Gospodarstwo Szypa, praporszczyka Nikity Szypaczowa. Gdzie jest Nikita, Zacharycz?

– Pijany w sra#324; – zamruga#322; podkr#261;#380;onymi oczami zagadni#281;ty sier#380;ant. – Od wczoraj. Przecie dembel.

– No jasne – kiwn#261;#322; g#322;ow#261; Barmalej. – Zapomnia#322;em. Szyp z trzema innymi idzie do cywila. Taka rzeczy kolej. Wy przybywacie, oni odchodz#261;. A #380;e zmiany spodziewali si#281; ju#380; przedwczoraj, od trzech dni pij#261;. Tak ty, prapor Lewart, przyjrzyj si#281; blokpostowi „Gorynycz”. Bo jako #380;e tam stanowisko dow#243;dcy ju#380; w praktyce wakuje, od zaraz ty tam b#281;dziesz gospodarzy#322;. Z pomoc#261; sier#380;anta #379;ygunowa. Obaj jeste#347;cie zaprawieni bojowcy, wida#263; na pierwszy rzut oka, nawet pyta#263; nie warto. Dacie wi#281;c sobie rad#281; #347;piewaj#261;co. A m#322;odszy sier#380;ant… Jak godno#347;#263;?

– Stanis#322;awski, Oleg Jewgieniewicz.

– M#322;odszy i ca#322;kiem zielony sier#380;ant Stanis#322;awski zostaje z wami. Nie b#281;d#281; was rozdziela#322;, bo niezwykle malowniczo komponujecie si#281; jako komplet. Pozw#243;lcie, je#347;li #322;aska, do kajutkompanii. Zacharycz, zosta#322;a u dembeli jaka#347; w#243;dka?

– Najwy#380;ej kiszmisz#243;wka – wzruszy#322; ramionami sier#380;ant. – Albo braha.

– Panowie pozwol#261;. – #321;omonosow zdj#261;#322; er-de, si#281;gn#261;#322; do#324;. – Mam tu co#347;. Suwenir z Aszchabadu.

Na widok p#243;#322; litra moskowskoj oczy Barmaleja i Jakora rozb#322;ys#322;y, a Zacharycz obliza#322; si#281;. Szybko znalaz#322;y si#281; kubki. Nalano, wypito, pow#261;chano sk#243;rk#281; chleba, westchni#281;to. A Lewart uzna#322;, #380;e czas na pytanie o znaczeniu egzystencjalnym.

– Powiedzcie – uni#243;s#322; wzrok – jak tu jest?

Barmalej parskn#261;#322;.

– Jak tu jest, pytasz? Powiedz mu, Jakor, jak tu jest.

– Z lewa chujnia – wyja#347;ni#322; Jakow Lwowicz Awierbach. – Z prawa chujnia. A po#347;rodku pizdiec.

* * *

Jak w porz#261;dnym scenariuszu filmowym, ju#380; pierwsza noc na „So#322;owieju” dostarczy#322;a atrakcji i dowiod#322;a, #380;e zastawa jest potrzebna, #380;e ulokowano j#261; faktycznie tam, gdzie si#281; j#261; ulokowa#263; powinno, s#322;owem, #380;e ma pe#322;n#261; i zas#322;u#380;on#261; raison d’etre.

Par#281; minut po p#243;#322;nocy od strony po#322;o#380;onego za drog#261; w#261;wozu b#322;ysn#281;#322;o, hukn#281;#322;o, zagrzmia#322;o, a noc wype#322;ni#322; upiorny chichot stalowych prefabrykowanych od#322;amk#243;w z min OZM, z powodu tego chichotu w#322;a#347;nie nazywanych „wied#378;mami”. Z „Muromca” zaszczeka#322; PKM, fastryguj#261;c ciemno#347;#263; #347;wietlistym #347;ciegiem bezeteszek. W wytyczony przez bezeteszki cel wgryz#322; si#281; z #322;omotem utios, a czarne niebo zap#322;on#281;#322;o flarami.

– Nie strzela#263;. – Lewart #347;ci#261;gn#261;#322; cugle podnieconym nowicjuszom. – Spokojnie. To nie na naszym dozorze. Wprost patrze#263;, nie w bok. I czeka#263; rozkazu.

Utios znowu zach#322;ysn#261;#322; si#281; #322;omotem d#322;ugiej serii. A potem zapad#322;a cisza. Flary opada#322;y, sypi#261;c iskrami. Lewart rzuci#322; okiem na stoj#261;cego najbli#380;ej szczeniaka z uzupe#322;nienia, kurczowo #347;ciskaj#261;cego AKM i podryguj#261;cego dziwnie. Uwa#380;niejsze spojrzenie ujawni#322;o pow#243;d: pod m#322;odzikiem trz#281;s#322;y si#281; i spazmatycznie dygota#322;y kolana. Nim flara zgas#322;a, Lewart zobaczy#322; #322;zy na jego twarzy. P#322;aka#322; ze wstydu, nie b#281;d#261;c w stanie opanowa#263; dygotu.

– To nic – powiedzia#322; cicho. – To zaraz przejdzie.

Zdarzenie w spos#243;b najlepszy z mo#380;liwych zilustrowa#322;o wskaz#243;wki, kt#243;rych Barmalej udzieli#322; mu z wieczoru. Gdy ju#380; przeszed#322; z nim na ty.

– Widzisz, Paszka, ten w#261;w#243;z za drog#261;? Nazywa si#281; Zarghun. I ten drugi, po tej stronie drogi, na wprost twego blokpostu? To Dawri D#380;ar. Z w#261;wozu do w#261;wozu biegnie duszma#324;ska #347;cie#380;ka, szlak, kt#243;rym ci z kisz#322;aku Deh-e Szahab chodz#261; do kisz#322;aku Sara Kot. Nieraz wcale nie po to, by na nas uderzy#263;, zwyczajnie w#281;druj#261; z kisz#322;aku do kisz#322;aku, bywa, #380;e w celach zupe#322;nie niewojennych. Ale bywa i inaczej. Bywa, #380;e to transporty broni, id#261;ce z Pakistanu przez Prze#322;#281;cz Chajbersk#261; i Kunar, przeznaczone dla silnych band w Dawlat-Szah i dalej, w Nuristanie i Dolinie Pand#380;sziru. Oba wyloty w#261;woz#243;w s#261; zaminowane, mamy tam raztia#380;ki, „wied#378;my” i pe-em-enki. Duchy o tym wiedz#261;, wi#281;c zwykle p#281;dz#261; przed sob#261; barany, a jak barany wylec#261; na raztia#380;kach, usi#322;uj#261; przedrze#263; si#281; z w#261;wozu do w#261;wozu. A my ich wtedy #378;dziebko kropimy. Ot, tak, #380;eby z wprawy nie wyj#347;#263;. W sumie nie ma si#281; czym przejmowa#263;.

W sumie racja, pomy#347;la#322; Lewart, patrz#261;c na opadaj#261;ce flary. Nie ma si#281; czym przejmowa#263;. Do #347;witu pi#281;#263; godzin.

– Id#378; spa#263;, #321;omonosow. Ja zostan#281; na stanowisku.

#321;omonosow ani my#347;la#322; odchodzi#263;. Sta#322; i patrzy#322; na niego dziwnie.

– Wiedzia#322;e#347; – stwierdzi#322; wreszcie. – Tam, wtedy, w kolumnie.

– Co w kolumnie?

– Wiedzia#322;e#347; o zasadzce. Przeczu#322;e#347; j#261;. Intuicyjnie.

– Do#347;wiadczenie – odpar#322; zimno, odwracaj#261;c g#322;ow#281;. – Po paru miesi#261;cach w Afganie czuje si#281; przez sk#243;r#281;…

– Nie s#261;dz#281;. – #321;omonosow nie da#322; si#281; zby#263;. – S#261;dz#281;, #380;e to co#347; wi#281;cej. S#261;dz#281;, #380;e mia#322;e#347; ten dar ju#380; w cywilu. Wi#281;cej, #380;e masz go od urodzenia. #379;e odkry#322;e#347; go w sobie ju#380; jako dziecko.

– Niby co?

– Zdolno#347;ci paranormalne.

Lewart milcza#322; przez chwil#281;, zapatrzony na kolejn#261; opadaj#261;c#261; flar#281;.

– W Zwi#261;zku Radzieckim – odrzek#322; wreszcie, wolno wypowiadaj#261;c s#322;owa – nie ma #380;adnych zdolno#347;ci paranormalnych. Nie istniej#261;. U nas wszystko jest normalne. Medycyna stoi na wysokim poziomie. I interweniuje natychmiast, gdy tylko dostrze#380;e co#347; paranormalnego. U dziecka, dajmy na to. Medycyna wkracza w#243;wczas i leczy. S#261; specjalne instytucje medyczne, w kt#243;rych z paranormalnych robi si#281; normalnych. Proces bywa d#322;ugotrwa#322;y i #380;mudny, ale zasadniczo zawsze daje efekty. St#261;d normalno#347;#263;, tak powszechnie i zewsz#261;d bij#261;ca w oczy w naszym socjalistycznym kraju.

– Wiem, co chcia#322;e#347; przez to powiedzie#263;.

– Wiem, #380;e wiesz.

– Dzi#347; ju#380; nie te czasy. Zdolno#347;ci intuicji, prekognicji i postrzegania pozazmys#322;owego uznaje i akceptuje nauka. Najnowsze badania…

– Stanis#322;awski?

– Tak?

– Odpierdol ty si#281; ode mnie.

Wystrzeliwane flary opada#322;y powoli, z godno#347;ci#261;, jak str#261;cone z niebios zbuntowane serafiny.

* * *

Jefrejtor Bie#322;ych, zwany Waler#261; i sam chc#261;cy by#263; tak nazywany, pochodzi#322; z Moskwy. Lewart wiedzia#322; o tym, zanim jeszcze Walera si#281; przedstawi#322;. Ten bowiem model produkowa#322;a wy#322;#261;cznie stolica. Niewysoki, chudy i chudog#281;by, mimo m#322;odego wieku rzadkow#322;osy i z brakami w uz#281;bieniu, z wiecznie przymru#380;onymi oczyma, Walerij Siemionycz Bie#322;ych by#322; nieodrodnym synem ciemnych moskiewskich zau#322;k#243;w, bram i podjazd#243;w, typem, kt#243;rego lepiej by#322;o nie spotyka#263; po zmroku w parku Gorkiego czy na Sokolnikach. Lewart by#322; zdania, #380;e sto#322;ecznych typ#243;w pokroju Walery nie powinno si#281; spotyka#263; nigdzie poza Workut#261;, ale ze zdaniem zwykle kry#322; si#281;, nie chc#261;c, by uznawano je za przejaw trywialnych animozji mi#281;dzy Moskw#261; a Pitrem. W Afganie zd#261;#380;y#322; ju#380; napatrze#263; si#281; na takich jak Walera, mocnych zreszt#261; tylko w g#281;bie albo w grupie podobnych sobie. Wiedzia#322;, jak z takimi post#281;powa#263;.

– Pos#322;uchaj ty, gawniuk – wycedzi#322;, odci#261;gn#261;wszy Waler#281; na bok. – Nie zgrywaj mi tu szpanera i starego afga#324;ca. Nie na g#322;upszego trafi#322;e#347;, nie na szczawia-praporka wprost ze szk#243;#322;ki, kt#243;rego my#347;la#322;e#347; wok#243;#322; palca sobie okr#281;ci#263;. Ja trzyna#347;cie miesi#281;cy jestem za rzeczk#261;. Bywa#322;em w bojach, o kt#243;rych ci si#281; ani #347;ni#322;o, a podobnych tobie p#281;czkami na pancerzu zwozi#322;em do baz. Dogadamy si#281;, b#281;dziesz zna#322; swoje miejsce, minie nam s#322;u#380;ba jak wieczorynka w domu kultury A b#281;dziesz mi si#281; stawia#322; i bru#378;dzi#322;, to ci dni do dembela tak obrzydz#281;, #380;e sinym zap#322;aczesz, a czerwonym si#281; posrasz. Poj#261;#322;e#347; mnie?

Walera kiwn#261;#322; lekko g#322;ow#261;, ale zmru#380;onych oczu nie spu#347;ci#322;. Lewart chwyci#322; go za prz#243;d munduru, kr#243;tkim ruchem g#322;owy wskaza#322; na nowicjusza z rozkwaszonym nosem.

– W szczegуlno#347;ci – sykn#261;#322; – jeszcze raz m#322;odego uderzysz, to, kurwa, po#380;a#322;ujesz. Jasne? Jefrejtor Bie#322;ych! Baczno#347;#263;! Rozkaz zrozumia#322;? Wykona#263;!

– Jest wykona#263;, towariszcz praporszczyk!

Blokpost „Gorynycz”, zesp#243;#322; jednego dotu i dw#243;ch du#380;ych po#322;#261;czonych ze sob#261; stanowisk ogniowych liczy#322; dwunastu #380;o#322;nierzy obsady, samych szeregowc#243;w pod chwilow#261; komend#261; jefrejtora Bie#322;ycha. Podstawowym #347;rodkiem ogniowym by#322; na ka#380;dym stanowisku PKM, wspomo#380;ony dwoma rucznikami i jednym RPG-16. Teraz, po uzupe#322;nieniu, po tym, jak Lewart przywo#322;a#322; do porz#261;dku jefrejtora, za#322;oga „Gorynycza” uros#322;a do siedemnastu. Jedno stanowisko Lewart przydzieli#322; Wasi #379;ygunowowi, daj#261;c mu pod komend#281; Waler#281;, nad drugim obj#261;#322; dow#243;dztwo sam, zostawiaj#261;c przy sobie #321;omonosowa.

Blokpost, jak go zastali, przedstawia#322; sob#261; obraz n#281;dzy, rozpaczy i degrengolady. #346;mierdzia#322; ju#380; z odleg#322;o#347;ci kilkunastu krok#243;w. Z takiej samej odleg#322;o#347;ci l#347;ni#322;, niczym Las Vegas, dziesi#261;tkami b#322;yszcz#261;cych puszek po konserwach, kt#243;re wojsko, miast uprz#261;ta#263; i zakopywa#263;, beztrosko wywala#322;o na przedpole. Wsz#281;dzie poniewiera#322;y si#281; brudne szmaty, papiery i wdeptane w grunt sztuki odzie#380;y. Wsz#281;dzie wala#322;y si#281; te#380; cynki, czyli puste blaszanki po nabojach, uwa#380;ane przez #380;o#322;nierzy za rzecz ogromnie przydatn#261; i maj#261;c#261; rozliczne zastosowania. W taki cynk mo#380;na by#322;o, b#281;d#261;c na pozycji i nie mog#261;c jej opu#347;ci#263;, wysika#263; si#281; lub nawet wypr#243;#380;ni#263;. Mo#380;na by#322;o w cynku zaparzy#263; herbat#281; lub ugotowa#263; zup#281;, zadbawszy, by nie by#322; to cynk u#380;ywany wcze#347;niej do innych cel#243;w. Da#322;o si#281; w cynku miesza#263; i fermentowa#263; kiszmisz#243;wk#281;, tu by#322;o oboj#281;tne, do czego cynk wcze#347;niej pos#322;u#380;y#322;, smaku kiszmisz#243;wki, obrzydliwej brahy z suszonych owoc#243;w, i tak nie mo#380;na by#322;o ju#380; niczym pogorszy#263;. S#322;u#380;y#322; te#380; cynk hazardowi, jako blaszana mikronamiastka Koloseum: wrzuciwszy we#324; dwa skorpiony, dwie solfugi lub po sztuce z ka#380;dego gatunku mo#380;na by#322;o bawi#263; si#281; obstawianiem wyniku walki.

Lewartowi oboj#281;tne by#322;y gry i zabawy, na bajzel patrze#263; po prostu nie m#243;g#322;, wkr#243;tce ca#322;a szeregowa za#322;oga posterunku, Waler#281; wliczaj#261;c, sprz#261;ta#322;a teren w tempie i#347;cie stachanowskim. Przechodz#261;cy akurat Barmalej z uznaniem pokiwa#322; g#322;ow#261;, przysiad#322; nawet na chwil#281;, by popatrze#263;. By#322;a okazja pogada#263;.

– Co sta#322;o si#281; z waszym oficerem? Bo wszak mieli#347;cie kiedy#347; takowego?

– Zamoczyli#347;my go – parskn#261;#322; Barmalej. – Kulk#261; w plecy. Jak wy waszego starleja na „Newie”.

– Szybko, nie ma co, plotki si#281; rozchodz#261;.

– Pewnie. Na Kartera mo#380;esz liczy#263; w tej kwestii. To szoferak z awtobatu, zagl#261;da tu z zaopatrzeniem. Zajecha#322; po dembeli, przy okazji przywi#243;z#322; ploteczki. A tak powa#380;nie, to nasz lejtnancik przepad#322; bez wie#347;ci.

– W boju?

– Nie. Po prostu, z wieczora by#322;, rano znik#322;. Szukali#347;my my, szuka#322; specnaz, szmonali po kisz#322;akach, przeryli wszystkie w#261;wozy, zajrzeli do ka#380;dej dziury. I ani #347;ladu. Mija trzy tygodnie, znaczy, skre#347;li#263; ju#380; nam trzeba lejtnanta Bogdaszkina z ewidencji. I czeka#263;, a#380; innego przy#347;l#261;. Oby rych#322;o. P#243;ki co, robi#281; tu za komandira, ale, szczerze, ciut za wielkie dla mnie te buty. Odpowiedzialno#347;#263;, rozumiesz?

Lewart rozumia#322;. By#322; jednak przekonany, #380;e Barmalej, chc#261;c nie chc#261;c, b#281;dzie musia#322; dorosn#261;#263; do but#243;w i #380;e z odpowiedzialno#347;ci nikt go nie zluzuje. Licz#261;ca obecnie pi#281;#263;dziesi#261;t sze#347;#263; g#322;#243;w za#322;oga zastawy, niepe#322;na kompania, by#322;a ju#380; jego kompani#261;. W warunkach afga#324;skich nie by#322;o to niczym niecodziennym. O awansie przes#261;dza#322;o do#347;wiadczenie, w g#243;r#281; drabiny stanowisk szed#322; ten, kto prze#380;y#322; i pozwoli#322; prze#380;y#263; podkomendnym, kompaniami dowodzili chor#261;#380;owie i sier#380;anci, po prawie pi#281;ciu latach wojny nikogo to ju#380; w Afganie nie dziwi#322;o. Dziwi#322;o natomiast co innego: nieobecno#347;#263; zast#281;pcy do spraw politycznych.

– Nasz zampolit? – Zagadni#281;ty o to Barmalej jakby zdziwi#322; si#281; pytaniu. – Nasz #321;azuria? W Kabulu, jak zwykle. Chory, jak zwykle. Bodaj#380;e na #380;e#322;tuch#281; tym razem. Chorowity, biedniaga, u niego, jak to m#243;wi#261;, jak nie sraczka, to zo#322;zy. W Afganie nieca#322;y rok, a na wszystko ju#380; chorowa#322;, na tyfus, na malari#281;, na ameb#281;, na wszystko, powiadam. Tote#380; i ochrzcili#347;my go odpowiednio: nasz #321;azarz kochany. Zdrobniale: #321;azuria. Mo#380;e poznasz go, gdy wr#243;ci do nas w przerwie mi#281;dzy chorobami.

– Nie dziwi#281; si#281; – skomentowa#322; #321;omonosow, p#243;#378;niej, gdy Lewart relacjonowa#322; mu tre#347;#263; rozmowy. – Chorobotw#243;rczo, wybacz szczero#347;#263;, mi tu wygl#261;da. #346;pisz tam, gdzie jesz, jesz tam, gdzie wydalasz. A jesz to. Zobacz.

– Skumbria w tomatn#243;m sosie – odczyta#322; Lewart z podanej mu puszki. – Zak#322;ad Produkcji Konserw Rybnych „Konrybproizwod”, Bie#322;gorod. Termin przydatno#347;ci do spo#380;ycia rok i sze#347;#263; miesi#281;cy. Rok produkcji… 1959. Ty jaki#347; defetysta jeste#347;, #321;omonosow. Jem te czerwone rybki ju#380; rok i nic mi nie jest. Nawet polubi#322;em ten smak. Ty te#380; polubisz.

– Tego si#281; w#322;a#347;nie najbardziej obawiam.

* * *

Barmalej, Jakor i pozostali weterani „So#322;owieja” zapewniali, #380;e nocne alarmy i kanonady to rzecz wcale nie tak cz#281;sta i nigdy nie zdarzaj#261;ca si#281; dwie noce pod rz#261;d. Wbrew zapewnieniom drug#261; noc na zastawie, podobnie jak pierwsz#261;, zak#322;уci#322;y eksplozje min, tym razem z w#261;wozu Dawri D#380;ar, tego bli#380;szego „Gorynycza”, na dozorze Lewarta. Lewart wydarzenie przeczu#322;. Ju#380; z wieczora rozkaza#322; Wasi #379;ygunowowi si#261;#347;#263; za PKM, gdy si#281; zacz#281;#322;o, Wasia by#322; zwarty i gotowy, r#261;bn#261;#322; po eksplozjach d#322;ugimi seriami, traserami wskazuj#261;c cel reszcie. Tym razem mud#380;ahedini odpowiedzieli ogniem, kule za#347;piewa#322;y ko#322;o uszu, a b#322;yski w ciemno#347;ci zdradzi#322;y strzelcуw, niektуrych du#380;o bli#380;ej pozycji, ni#380; nale#380;a#322;oby oczekiwa#263;. Lewart wyda#322; wi#281;c rozkaz i w blasku opadaj#261;cych flar blokpost „Gorynycz” zapra#380;y#322; ze wszystkich luf. „Gorynycza” wspomуg#322; seriami utios z „Muromca”, reszta zastawy w bуj nie wst#261;pi#322;a.

– Przerwij ogie#324;!

– Jest przerwij! – wyskandowa#322; najbli#380;szy #380;o#322;nierz. Lewart spostrzeg#322;, #380;e to ten, ktуry wczoraj trz#261;s#322; si#281; ze strachu i p#322;aka#322; ze wstydu. Dzi#347; ju#380; wstydzi#263; si#281; nie musia#322;.

Flary opada#322;y, zalewaj#261;c przedpole upiornym trupim blaskiem. #346;mierdzia#322;o kordytem.

* * *

Walera, patrz#261;c na Lewarta, przest#261;pi#322; z nogi na nog#281;. Miast w regulaminowe kierzowe sapogi obuty by#322; w sportowe podr#243;bki adidas#243;w wytwarzane w mie#347;cie Kimry, w obwodzie twerskim. W warunkach afga#324;skich kimry sprawdza#322;y si#281; nadzwyczajnie i cieszy#322;y ogromnym popytem.

– #379;e co? – przystawi#322; d#322;o#324; do ucha, niby #380;e nie dos#322;yszy. – I#347;#263;? Dok#261;d niby?

– Na przedpole – powt#243;rzy#322; cierpliwie Lewart, miast z miejsca obrzuci#263; jefrejtora matem. Poranek by#322; wyj#261;tkowo pi#281;kny, s#322;oneczny, nie chcia#322; kazi#263; go awantur#261;.

– A na jakiego… kija? – nie rezygnowa#322; Walera. – Znaczy, tak powiedzie#263;, po jak#261; choler#281;? Po co tam #322;azi#263;? Towarzyszu praporszczyk?

– Za pi#281;#263; minut – Lewart leniwym ruchem uni#243;s#322; przegub z zegarkiem – gotowo#347;#263;. Nie b#281;d#281; powtarza#322;.

Walera, kalkuluj#261;c, #380;e lepiej wyjdzie na udawaniu pos#322;usznego, przybra#322; pokornie niewinn#261; min#281;. Wypisz wymaluj kot, kt#243;ry nasra#322; za telewizorem.

– Jest za pi#281;#263; minut!

I stawi#322; si#281; punktualnie, w lifcziku na piersi i z ka#322;asznikowem. Razem z #380;o#322;nierzem uzbrojonym w dragunowa.

– Kozlewicz – wyja#347;ni#322;, u#347;miechaj#261;c si#281; knajacko i poci#261;gaj#261;c nosem – jest dobry z eswedeszki. Jak ju#380; tam i#347;#263;, to lepiej ze snajperem. E? Praporszczyk?

– S#322;usznie. – Lewart kiwn#261;#322; kr#243;tko, wzi#261;#322; na pas sw#243;j #347;wie#380;o wyfasowany kr#243;tki AKS-74U kalibru 5,45, przez wojsko pieszczotliwie zwany ksiusz#261;. – Idziemy. Ruszaj przodem, jefrejtor. #321;omonosow, nie wyrywaj si#281;. Trzymaj si#281; blisko mnie.

Przeszli przez zalegaj#261;ce przedpole g#322;azowisko. Walera wyprzedzi#322; ich, w swoich kimrach lekki i skoczny jak kozica. Zaczeka#322;, wskaza#322; przed siebie, na lewo i na prawo.

– Uwa#380;a#263; – ostrzeg#322;. – Putanki. Tam i tam. Musimy przej#347;#263; pomi#281;dzy.

Szli, ostro#380;nie stawiaj#261;c nogi. MZP, zapory ma#322;o widoczne, materace ze spr#281;#380;ynuj#261;cych stalowych drut#243;w, nazywane przez wojsko putankami, by#322;y faktycznie diablo trudne do zauwa#380;enia, przypomina#322;y dywany jakich#347; mch#243;w czy porost#243;w. Wdepn#261;#263; w em-ze-pe oznacza#322;o wpl#261;ta#263; si#281; i ugrz#281;zn#261;#263; na amen, bez pomocy koleg#243;w, no#380;yc do drutu i kombinerek wyswobodzi#263; si#281; z tego cholerstwa nie da#322;o. W putance grz#281;z#322;o wszystko: ludzie, zwierz#281;ta, pojazdy, nawet czo#322;gi.

– A nu, Kozlewicz… – Walera zatrzyma#322; si#281;, przykl#281;kn#261;#322;. – Kuknij no w ten tw#243;j teleskop.

Kozlewicz przy#322;o#380;y#322; kolb#281; SWD do ramienia, zbli#380;y#322; oko do celownika optycznego, wymierzy#322; w stron#281; w#261;wozu Dawri D#380;ar, potem za drog#281;, w stron#281; w#261;wozu Zarghun. Lewart wiedzia#322;, #380;e snajper pochodzi#322; z Wilna, mieszka#322; w Moskwie, nazywa#322; si#281; Edwardas Kozlauskas, a ksywk#281; zawdzi#281;cza#322; jednemu z bohater#243;w ksi#261;#380;ki Ilfa i Pietrowa.

– Nic – oznajmi#322;. – Ni widu, ni s#322;ychu, ni duchu.

– I bardzo dobrze – oceni#322; Walera. – Mo#380;emy i#347;#263;. Uwaga! Pod nogi patrze#263;!

– Miny? – spyta#322; zdyszany ju#380; nieco #321;omonosow. – Tak blisko? My#347;la#322;em, #380;e pole jest dalej…

– W tym kraju – uci#261;#322; Walera – miny w#281;druj#261;. Taki maj#261; paskudny zwyczaj. Raz s#261; tu, raz s#261; tam. A najcz#281;#347;ciej tam, gdzie si#281; ich nie spodziewasz. No i jak, komandir? Wystarczy spaceru?

– Powiem, kiedy wystarczy. Prowad#378;, jefrejtor.

Szli. Kozlewicz co jaki#347; czas lornetowa#322; w#261;w#243;z i zbocza. Walera rozgl#261;da#322; si#281;, wypatrywa#322; czego#347;. W#281;szy#322;.

– Jedzie trotylem, czujecie?

Skr#281;ci#322; mi#281;dzy g#322;azy, po chwili wr#243;ci#322;.

– Jednego brudasa mniej – zarechota#322;, demonstruj#261;c im znaleziony sanda#322;. – Bandzior wylecia#322; na wdowie.

– To tylko sanda#322; – zauwa#380;y#322; #321;omonosow. – Mo#380;e kto#347; go zgubi#322;?

– Stopa te#380; tam by#322;a, urwana wy#380;ej kostki. Nie przynios#322;em, bo obrzydliwy jestem. I krwi sporo na kamieniach widzia#322;em. M#243;g#322; by#263; wi#281;cej ni#380; jeden, ci#281;#380;ko zgadn#261;#263;. Duchy swoich zabitych zabieraj#261;… A tam… Widzicie? Krew, strz#281;p cza#322;my albo czapana! Ha, m#243;wi#322;em, czarna wdowa!

Czarnymi wdowami, jak wiedzia#322; Lewart, #380;o#322;nierze nazywali miny PMN. Kontakt z min#261; PMN miewa#322; bowiem skutek r#243;wnie fatalny, co kontakt z os#322;awionym paj#261;kiem.

– Psiakrew! – wrzasn#261;#322; nagle Walera. – Wykopali! Suki poga#324;skie, cholera na nich!

– Co jest?

– Wybrali miny – wskaza#322; Walera, czerwony ze z#322;o#347;ci. – O, tu, tam i tam, widzicie do#322;ki? To nie po wybuchu. Wykopali. Wygrzebali jak ziemniaki, ile zdo#322;ali, nim kt#243;ra#347; wybuch#322;a. Po to wczoraj noc#261; tu przyle#378;li. Wybrali i teraz ustawi#261; gdzie indziej, swo#322;ocze. Na naszych, ma si#281; rozumie#263;. Wracajmy, komandir.

– Wr#243;cimy, gdy wydam rozkaz. Co tam jest?

– Tam? – Walera odsun#261;#322; panam#281; na ty#322; g#322;owy. – #379;leb. Par#243;w, tak powiedzie#263;. W#261;ski, d#322;ugi, ale #347;lepy. Prowadz#261;ca donik#261;d dziura w skale. Duchy tamt#281;dy nie chodz#261;. Nikt tam nie chodzi.

– A my jednak zajrzymy. – Lewart zimnym spojrzeniem zdusi#322; opozycj#281; w zarodku. – Sprawdzimy ten par#243;w.

– Lejtecha Bogdaszkin – zmru#380;y#322; oczy Walera, nie my#347;l#261;c rezygnowa#263; – te#380; #322;azi#322;, gdzie nie trzeba. Sprawdza#322;, tak powiedzie#263;, czego nie trzeba. I #378;le sko#324;czy#322;. Ciekawe, praporszczyk, jaka tobie dola pisana.

– Ruszaj przodem, Bie#322;ych.

– Takie #322;a#380;enie – Walera ruszy#322;, ale gl#281;dzi#263; nie przesta#322; – kijowo si#281; mo#380;e sko#324;czy#263;. Kulk#281; dosta#263;, rzecz #380;o#322;nierska. Ale mina, ta nog#281; urywa i jajca… Bez nogi kijowo, a bez jaj… Tfu, tfu.

Lewart nie podj#261;#322; dyskusji, demonstracyjnie olewa#322; gl#281;dzenie. Walera widzia#322; to.

– A #380;ywcem da#263; si#281; duchom z#322;apa#263;, Hospodi… Bandziory kind#380;a#322;ami odkroj#261; z ciebie wszystko, co mi#281;kkie, co si#281; da odkroi#263;. Kroj#261; po trochu, bydlaki, powolutku, co odkroj#261;, to do wiadra wrzucaj#261;. Ty, prapor, w Afganie od dawna, to#347; pewnie nieraz po kisz#322;akach takie wiadra widywa#322;. I nie drejfisz? No, no… A oto i par#243;w.

Jar w samej rzeczy by#322; do#347;#263; w#261;ski, w ciasnym przesmyku mi#281;dzy ska#322;ami z trudem mie#347;ci#322;o si#281; dw#243;ch rami#281; w rami#281;. Pionowe #347;ciany zdawa#322;y si#281; schodzi#263; w g#243;rze, rozdzielone cieniutk#261; jasn#261; kresk#261; nieba. Dalej uskok #322;agodnia#322; nieco, b#322;#281;kit robi#322; si#281; widoczniejszy, by#322;o ja#347;niej. Dno zalega#322; piarg, usypisko g#322;az#243;w, zwietrza#322;ych kamieni i chrz#281;szcz#261;cego pod butami #380;wiru.

#321;omonosow spostrzeg#322; co#347; w usypisku, zrobi#322; krok, pochyli#322; si#281;. I natychmiast odskoczy#322;, przera#380;ony.

– W#261;#380;!

– Kobra! – wrzasn#261;#322; Walera. – Uwaga! Kobra!

Lewart faktycznie dostrzeg#322; ruch w#347;r#243;d kamieni. Co#347; si#281; tam za#380;#243;#322;ci#322;o, zaz#322;oci#322;o. I w#281;#380;owo zwin#281;#322;o, oddalaj#261;c si#281; od nich szybko.

– Cofn#261;#263; si#281;! – Walera wyszarpn#261;#322; z kieszeni lifczika zaczepny RGN. – Cofn#261;#263; si#281; i kry#263;!

Chwyci#322; za zawleczk#281; granatu, ale nie zd#261;#380;y#322; jej wyci#261;gn#261;#263;. Lewart capn#261;#322; go za pi#281;#347;#263;. W tym samym momencie, w kt#243;rym #321;omonosow ostrzegawczo uni#243;s#322; r#281;k#281;.

– To nie jest kobra – powiedzia#322;. – To w#261;#380; z pewno#347;ci#261; niejadowity. Niegro#378;ny.

– #379;mija jest #380;mija! – Walera mocowa#322; si#281; z Lewartem. – Nienawidz#281; #380;mij! Pierdoln#281; j#261;, zanim ucieknie! Pu#347;#263;, prapor!

– Schowaj granat.

W#261;#380; nie uciek#322;. Oddaliwszy si#281; od nich jakie#347; dziesi#281;#263; krok#243;w zatrzyma#322; si#281;. Zwin#261;#322;. I uni#243;s#322; g#322;ow#281;.

Lewart westchn#261;#322; mimowolnie, widz#261;c p#322;aski #322;eb, segmentowane podgardle, szybko wysuwaj#261;cy si#281; rozwidlony j#281;zyk. I oczy. Z#322;ote. Z czarn#261; pionow#261; #378;renic#261;.

Post#261;pi#322; krok. #379;mija wy#380;ej unios#322;a przedni#261; cz#281;#347;#263; cia#322;a, sykn#281;#322;a przeszywaj#261;co. Z#322;otawo#380;#243;#322;te #322;uski zal#347;ni#322;y w s#322;o#324;cu.

– #321;omonosow?

– Tak?

– Jeste#347; pewien, #380;e to nie kobra? Ani nic jadowitego? Ty przecie#380; jeste#347; botanik. Nie herpetolog.

– Wiem o w#281;#380;ach dostatecznie du#380;o. To nie jest kobra.

– Co to wi#281;c jest?

– Nie wiem. Chyba po#322;oz… Z rodziny po#322;ozowatych.

Po#322;oz z rodziny po#322;ozowatych nadal nie my#347;la#322; ucieka#263;. Ko#322;ysa#322; si#281; lekko, wpatrzony w Lewarta nieruchomym spojrzeniem z#322;otych #347;lepi. Lewart wzdrygn#261;#322; si#281;. Potem, nie odrywaj#261;c wzroku od oczu w#281;#380;a, zrobi#322; krok do ty#322;u. Potkn#261;#322; si#281;. #321;omonosow podtrzyma#322; go. Zadygota#322;, jakby oblano go wod#261;. Potrz#261;sn#261;#322; g#322;ow#261;, by uwolni#263; si#281; od natr#281;tnego brz#281;ku w uszach.

– Idziemy – wykrztusi#322;. – Wracamy na pozycj#281;.

– Zostawiaj#261;c #380;mij#281; przy #380;yciu – skomentowa#322; z przek#261;sem Walera, poprawiaj#261;c akaem na pasie. – Je#347;li ty, prapor, taki dla szkodnik#243;w i robactwa lito#347;ciwy, tak co ty w Afganie robisz?

Lewart nie odpowiedzia#322;. G#322;os Walery nie dociera#322; do niego. Zag#322;uszany przez my#347;li.

* * *

Noc min#281;#322;a spokojnie. Ale nie dla Lewarta, kt#243;ry oka nie zmru#380;y#322; do zorzy. Nie m#243;g#322; zasn#261;#263;. Prze#347;ladowa#322; go obraz z#322;otej #380;mii, martwe spojrzenie jej z#322;otych oczu. Rano poszed#322; do #380;lebu. Sam.

* * *

By#322; wi#281;cej ni#380; pewien, #380;e jej nie zobaczy, wci#261;#380; by#322;o zimno, s#322;o#324;ce wisia#322;o nisko nad g#243;rami, przy#263;mione m#281;tn#261; porann#261; mg#322;#261;. Gady, zapewnia#322; sam siebie, s#261; zimnokrwiste, nie znosz#261; ch#322;odu, ch#322;#243;d ogranicza ich aktywno#347;#263;, kryj#261; si#281; przed nim. #379;mija – nie m#243;g#322; przesta#263; nazywa#263; tak w#281;#380;a w my#347;lach – z pewno#347;ci#261; gdzie#347; si#281; ukry#322;a. Mo#380;e nawet w og#243;le uciek#322;a z w#261;wozu?

#379;mija nie ukry#322;a si#281; ani nie uciek#322;a. Wr#281;cz przeciwnie, wygl#261;da#322;o, jakby na niego czeka#322;a. Zwini#281;ta w k#322;#281;bek na p#322;askim g#322;azie powita#322;a go uniesieniem g#322;owy i sykiem. I spojrzeniem, kt#243;re przyprawi#322;o go o dreszcz.

#379;mija patrzy#322;a na niego, zastyg#322;a w bezruchu. Jej z#322;otawe #322;uski po#322;yskiwa#322;y w s#322;o#324;cu.

Lewart te#380; patrzy#322;.

W uszach s#322;ysza#322; natr#281;tne brz#281;czenie, jakby pszcz#243;#322; rozgniewanych stukaniem w ul.

* * *

Po#322;oz zachowuje si#281; nienaturalnie, zgodzi#322; si#281; #321;omonosow. S#322;uchaj#261;c opowie#347;ci o samotnej eskapadzie do parowu, botanik przygl#261;da#322; si#281; Lewartowi dziwnie i znacz#261;co, ale nie komentowa#322;. Wypowiedzia#322; si#281; dopiero zapytany wprost o opini#281;. Gad, zaryzykowa#322; hipotez#281;, mo#380;e by#263; chory. Albo bardzo g#322;odny. Albo i jedno, i drugie, bo choroba mo#380;e uniemo#380;liwia#263; polowanie na zdobycz. A w okolicy, zauwa#380;y#322;, nie ma nic #380;ywego. Ani jaszczurki nie u#347;wiadczy, ani suslika, ani myszy nawet. W#261;#380;, uzna#322;, musi by#263; wyg#322;odzony.

– Mo#380;e go dokarmi#263;? – zainteresowa#322; si#281; Lewart. – Da#263; mu co#347;? Zanie#347;#263; i rzuci#263;?

#321;omonosow spojrza#322; mu w oczy. Min#281; mia#322; dziwn#261;.

– Ty powa#380;nie?

– Bo co?

– Wp#322;yw wojny, ani chybi wp#322;yw wojny. D#322;uga izolacja od normalno#347;ci, od normalnego #380;ycia. Pod#347;wiadome poszukiwanie surogatu… – Co ty pieprzysz? – Nic. Chod#378;, za#322;atwimy aprowizacj#281; dla twego w#281;#380;a.

* * *

Kierowca Karter, cho#263; typowy brat #322;ata, nie powiada#322; si#281; nikomu ani z nazwiska, ani z imienia i otczestwa. Pochodzi#322; jakoby sk#261;d#347; spod Worone#380;a. Pos#322;ugiwa#322; si#281; wyj#261;tkowo plugawym s#322;ownictwem. Nie uznawa#322; wojskowej dyscypliny. Zawsze nosi#322; ciemne okulary, szkaradne plastiki w kolorze lila r#243;#380;, import z Polski. Dwa przednie z#281;by mia#322; z#322;ote, mia#322;by wi#281;cej, ale wybi#322; je o kierownic#281;, gdy jego GAZ-66 najecha#322; na min#281; pod Baraki Barak. Na „So#322;owieju” bywa#322; zwykle raz w tygodniu, czasami cz#281;#347;ciej, po drodze, gdy wypad#322; mu kurs do D#380;alalabadu. Dostarcza#322; amunicj#281; i zaopatrzenie. Dostarcza#322; te#380; wszystko, co u niego zam#243;wiono. Mia#322; doj#347;cia po sk#322;adach celnych i magazynach Wojentorgu, mia#322; kontakty z przemytnikami; wesp#243;#322; ze zgran#261; paczk#261; kilku innych szoferak#243;w monopolizowa#322; spekulacyjny biznes w dolinie rzeki Kabul, w prowincjach Laghman i Nangarhar. Czego tylko by#347; zapragn#261;#322; – japo#324;skiego #347;piwora, papieru toaletowego, ciep#322;ych skarpet, „Playboya”, talii kart z go#322;ymi babami, papieros#243;w „Zo#322;otoje runo”, szwajcarskiego scyzoryka, sardynek, czekolady, w#243;dki czy heroiny – Karter by#322; got#243;w dostarczy#263;. Za zb#243;jeck#261; cen#281;, ma si#281; rozumie#263;.

Lewart i #321;omonosow odwiedzili Kartera, gdy #243;w po rozdystrybuowaniu d#243;br w#347;r#243;d klient#243;w sposobi#322; si#281; do odjazdu, dokonuj#261;c przegl#261;du stanu opon swej poobijanej „szyszygi”. Na ich widok u#347;miechn#261;#322; si#281;, #347;l#261;c we wsze strony rozb#322;yski z#322;otych z#281;b#243;w. Cel wizyty odgad#322; z miejsca.

– Czego trzeba? Czego#380; to panowie kadra zapragn#281;li? M#243;wcie, dostarcz#281;. Dogadamy si#281;…

– Potrzebny mi szczur – uci#261;#322; Lewart.

U#347;miech Kartera znik#322;. W okamgnieniu. Tak, jak znika banknot studolarowy po#322;o#380;ony na biurku urz#281;dnika w biurze paszportowym.

– #379;artujecie?

– Nie. Potrzebny mi szczur.

– Jaki, nachuj, szczur?

– Szczur – wtr#261;ci#322; si#281; spokojnie #321;omonosow. – Rattus norvegicus. Z pewno#347;ci#261; #347;wietnie ci znany. Je#347;li nie z naukowej nazwy, to z postaci. Gdy budzisz si#281; rano, w twoich rodzinnych stronach, to jest pierwsze, co widzisz, gdy tylko przetrzesz oczy. Siedzi na kuchennym stole obok pustej flaszki i resztek kolacji, rusza w#261;sami, pociera #322;apkami uszy, szczerzy z#261;bki i wyba#322;usza ma#322;e czarne #347;lepka. To jest w#322;a#347;nie szczur.

Karter wyba#322;uszy#322; #347;lepka. Potem poczerwienia#322; silnie.

– Czegooo? – rozdar#322; si#281;. – Czegooooo? Jaaaak? Ty mnie… Ty do mnie… Aaa, inteligent jebany! Aaa, znalaz#322; si#281;! A paszo#322; ty w pizdu nachuj! Razem z twoim szczurem! Walcie si#281;! Poszli nachuj! Obydwaj! #379;opojeby!

– Spokojnie, poma#322;u. – Lewart powstrzyma#322; #321;omonosowa. – Pow#347;ci#261;gnij no si#281;, towarzyszu kierowco. Dostarczasz na zam#243;wienie, sam m#243;wi#322;e#347;, wszystko, czego panowie kadra zapragn#261;. Pan kadra zapragn#261;#322; szczura. Towar jest towar. Rzu#263; no okiem. #321;adna sztuczka, co? I markowa.

Na widok lotniczych okular#243;w przeciws#322;onecznych o szk#322;ach w kolorze ciemnego bursztynu Karter obliza#322; wargi i odruchowo zacisn#261;#322; d#322;onie.

– Orygina#322;y? Nie podr#243;by?

– Napisane jest: Polaroid. Czyta#263; umiesz?

– I dostan#281; je za szczura?

– Chyba#347;, bracie, jeszcze nie wytrze#378;wia#322; – znowu wtr#261;ci#322; si#281; #321;omonosow. – Dostarczysz dziesi#281;#263; szczur#243;w. Po dwa tygodniowo. Okularki otrzymasz po zrealizowaniu pierwszych dw#243;ch dostaw. Pasuje?

– Przymierzy#263; mo#380;na?

– Mo#380;na.

Karter w#322;o#380;y#322; polaroidy na nos, d#322;ugo przygl#261;da#322; si#281; swemu odbiciu w bocznym lusterku ci#281;#380;ar#243;wki. Pod ro#380;nymi k#261;tami. A u#347;miech, zrazu ostro#380;nie krzywawy, zago#347;ci#322; wreszcie na jego licach na dobre i na ca#322;ego. Pe#322;nym szczerbatym z#322;otem.

– Te szczury – spyta#322; – to jakiej maj#261; by#263; ma#347;ci?

* * *

Karter udowodni#322; i potwierdzi#322; sw#261; reputacj#281;; pierwszego szczura, bur#261; paskud#281;, dostarczy#322; ju#380; po dw#243;ch dniach i zapewni#322;, #380;e ma doj#347;cie do nast#281;pnych. Ale je#347;li szofer spekulant wykaza#322; si#281; i nie zawi#243;d#322;, to #380;mija zaskoczy#322;a i – co tu du#380;o gada#263; – rozczarowa#322;a Lewarta. Gdy zjawi#322; si#281; w parowie z niesionym za ogon szczurem, w og#243;le si#281; nie pokaza#322;a, cho#263; czeka#322; dobr#261; godzin#281;. Po#322;o#380;ywszy gryzonia na p#322;askim kamieniu, odszed#322;, usi#322;uj#261;c sam siebie przekona#263;, #380;e to normalne i naturalne, #380;e w#261;#380; z parowu to nie hodowlany eksponat z terrarium i #380;e nie ma co oczekiwa#263;, #380;e b#281;dzie po po#380;ywienie wype#322;za#322; i jad#322; z r#281;ki. #379;e w og#243;le nie wiadomo, czy zechce cho#263;by tkn#261;#263; przesycon#261; ludzkim zapachem padlin#281;. Przekonywanie uda#322;o mu si#281;, ale na d#322;ugo go nie wystarczy#322;o. Po po#322;udniu nie wytrzyma#322; i poszed#322;, by sprawdzi#263;. I – co tu ukrywa#263; – widok gryzonia nieruszonego, le#380;#261;cego tam, gdzie go zostawi#322;, nape#322;ni#322; go rozgoryczeniem i zupe#322;nie irracjonaln#261; z#322;o#347;ci#261;.

Opanowa#322; si#281; szybko. Postanowi#322; zabra#263; szczura z p#322;askiego g#322;azu i wnie#347;#263; g#322;#281;biej do parowu, do samego jego ko#324;ca, do miejsca, gdzie ten stawa#322; si#281; ju#380; tak w#261;ski i ciasny, #380;e dost#281;pny chyba wy#322;#261;cznie dla #380;mij. Zbli#380;y#322; si#281; i wyci#261;gn#261;#322; r#281;k#281;.

#379;mija wystrzeli#322;a nie wiedzie#263; sk#261;d, nie do szczura, lecz do Lewarta, wprost do jego oczu. Przera#380;ony rzuci#322; si#281; w ty#322;, potkn#261;#322;, siad#322; z impetem, AKS zsun#261;#322; mu si#281; z ramienia. Wycofa#322; si#281; w panice, szoruj#261;c spodniami o #380;wir, gad sun#261;#322; za nim, uniesiony, szybko wysuwany rozwidlony j#281;zyk niemal dotyka#322; mu twarzy. Sparali#380;owany ze strachu spojrza#322; w oczy #380;mii. I zupe#322;nie zdr#281;twia#322;. Skamienia#322;. Jedynym, co w nim #380;y#322;o, zdawa#322;o si#281; by#263; serce, #322;omoc#261;ce w piersi jak parowy t#322;ok.

#379;mija unios#322;a si#281; jeszcze wy#380;ej, teraz, gdy siedzia#322;, odchylony, g#243;rowa#322;a nad nim, patrzy#322;a na#324; z g#243;ry, ko#322;ysz#261;c si#281; hipnotyzuj#261;co. Nagle sykn#281;#322;a przeszywaj#261;co, wygi#281;#322;a si#281; w S i zaatakowa#322;a. Ruchem tak szybkim, #380;e umykaj#261;cym wzrokowi, tak b#322;yskawicznym, #380;e Lewart nie mia#322; czasu si#281; przestraszy#263;. Rozp#281;dzon#261; w ataku g#322;ow#281; zatrzyma#322;a tu#380; przed jego twarz#261;. Otwar#322;a paszcz#281;, a Lewart zobaczy#322; z#281;by jadowe. Ma#322;e, ale ponad wszelk#261; w#261;tpliwo#347;#263; jadowe.

W g#322;owie zabrz#281;cza#322;o mu i zaszumia#322;o, w oczach pociemnia#322;o, a potem rozb#322;ys#322;o, zamigota#322;o nagle tysi#261;cem szybko przelatuj#261;cych, bez#322;adnych, rozsypuj#261;cych si#281; jak w kalejdoskopie obraz#243;w. #379;mija ko#322;ysa#322;a si#281;, wolno i #322;agodnie, wr#281;cz uspokajaj#261;co. Wodzi#322; wzrokiem za jej oczami, czuj#261;c w ustach sucho#347;#263;, sucho#347;#263; okropn#261; i dobrze znan#261;, tak wysycha#322;o mu w ustach w najstraszniejszych momentach boju. Kiedy #347;mier#263; by#322;a tak blisko, #380;e mi#281;dzy ni#261; a siebie kopiejki by#347; nie wcisn#261;#322;.

Gad odwr#243;ci#322; nagle g#322;ow#281; i czar prys#322;, wi#281;#378; p#281;k#322;a, czu#322;, #380;e m#243;g#322;by si#281; znowu porusza#263;. Ale nie porusza#322; si#281;.

#379;mija z gracj#261; przewin#281;#322;a si#281; po kamieniach, chrobotn#281;#322;a #322;usk#261;, wpe#322;z#322;a na upuszczony AKS, zwin#281;#322;a si#281; na kolbie i magazynku. Zasycza#322;a gro#378;nie, zako#322;ysa#322;a #322;bem. Lewart prze#322;kn#261;#322; #347;lin#281;.

– Nie… – wydusi#322; z siebie. – Nie strzeli#322;bym… Do ciebie. Nigdy.

#379;mija unios#322;a si#281;, zupe#322;nie, jakby s#322;ucha#322;a. Znowu zako#322;ysa#322;a si#281;, bardzo p#322;ynnie, z gracj#261;. Spe#322;z#322;a z akaesu, wycofa#322;a do p#322;askiego g#322;azu, b#322;yskawicznym ruchem porwa#322;a szczura. Unios#322;a si#281; z gryzoniem zwisaj#261;cym z paszczy, spojrza#322;a na Lewarta. I szybko si#281; oddali#322;a. Znik#322;a.

Lewart wsta#322; nieco p#243;#378;niej.

* * *

Nocne wymiany ognia po jakim#347; czasie usta#322;y, da#322;o si#281; wreszcie spokojnie dosypia#263; do #347;witu. Zastawa faktycznie okaza#322;a si#281; do#347;#263; spokojnym miejscem s#322;u#380;by, przyzna#322; to na koniec sam Barmalej.

– #379;y#263; tu mo#380;na – zapewni#322;. – A w sumie wol#281; tak#261; s#322;u#380;b#281; od ganiania po g#243;rach wok#243;#322; Bagramu i wypluwania p#322;uc na stromiznach pod Tiop#322;ym Stanem. Ja swoj#261; dol#281; ju#380; wybiega#322;em, zas#322;u#380;y#322;em na spok#243;j i odpoczynek. Ciesz si#281; i ty spokojem, Pasza, p#243;ki go mamy.

Fakt, w par#281; dni na zastawie zrobi#322;o si#281; tak spokojnie, #380;e a#380; nudno. By#322;oby ca#322;kiem nudno, gdyby nie patrole.

* * *

Zrezygnowa#322; wreszcie z lornetowania grani nad w#261;wozem Zarghun. Nie dostrzeg#322; na niej nic, #380;adnej sylwetki, najmniejszego poruszenia. W istocie nigdy tam niczego nie dostrzeg#322;, ani razu, na #380;adnym z patroli, od dwunastu dni s#322;u#380;by na zastawie. Obserwacja grani zaczyna#322;a nudzi#263; rutyn#261;. Lewart pilnie jednak wystrzega#322; si#281; rutyny, wiedzia#322;, czym rutyna i zoboj#281;tnienie gro#380;#261;, Afganistan zd#261;#380;y#322; mu ju#380; w tym wzgl#281;dzie udzieli#263; kilku nader bolesnych lekcji. W#261;w#243;z Zarghun, wiedzia#322; o tym i czu#322; to, by#322; zagro#380;eniem. W#261;wozu Zarghun nale#380;a#322;o si#281; strzec.

Kierowany nie daj#261;cym si#281; zdusi#263; impulsem, magnetycznym i#347;cie przyci#261;ganiem, obr#243;ci#322; si#281;, wycelowa#322; lornetk#281; w stron#281; urwiska i parowu. Nim z#322;owi#322; wylot jaru w pole widzenia, ju#380; wyrzuca#322; sobie to, co robi, rozumiej#261;c bezsens. Rzecz jasna, #380;mii nie dostrzeg#322;, nie m#243;g#322; dostrzec. Nie przeszkadza#322;o mu to wpatrywa#263; si#281; w gardziel jaru przez dobr#261; minut#281;. I by#263; rozczarowanym i z#322;ym. Na to, czego nie zobaczy#322;.

– No i jak? – zaciekawi#322; si#281; kl#281;cz#261;cy obok za g#322;azem #321;omonosow. – Zobaczy#322;e#347; co#347;?

– Powiedzia#322;bym, gdybym zobaczy#322;. – Lewart opu#347;ci#322; lornetk#281;, wyprostowa#322; si#281;. – Koniec wycieczki, ka#380; Walerze zebra#263; ludzi. Wracamy na blokpost.

Patrol w rz#281;dzie opu#347;ci#322; wzg#243;rze. Szele#347;ci#322;y osuwaj#261;ce si#281; po zboczu kamyki.

– Stanis#322;awski?

– S#322;ucham?

– Co wed#322;ug ciebie #380;mija robi w tym jarze? Dlaczego tam stale jest?

#321;omonosow poprawi#322; pas akaemu, spojrza#322; na Lewarta, patrzy#322; d#322;ugo.

– Pytasz, jak rozumiem, zupe#322;nie powa#380;nie?

– Najzupe#322;niej.

#321;omonosow zrobi#322; krok w bok, pochyli#322; si#281;, podni#243;s#322; co#347; z piargu, chyba ma#322;y kamie#324;. Lewart z gniewem pokr#281;ci#322; g#322;ow#261;. Znudzi#322;o mu si#281; ju#380; ostrzega#263; botanika przed minami. Ale wci#261;#380; z#322;o#347;ci#322;a go jego niefrasobliwo#347;#263;.

– Tw#243;j w#261;#380; – powiedzia#322; #321;omonosow, ogl#261;daj#261;c znalezisko – jest stra#380;nikiem w#261;wozu. Strze#380;e go przed profanami. Przed barbarzy#324;cami.

– S#322;ucham?

– Zgodnie z klasycznym imago mundi – rozpocz#261;#322; wyk#322;ad by#322;y naukowiec – w#261;#380; jest str#243;#380;em skarbu, stra#380;nikiem tajemnicy, wartownikiem u wej#347;cia do krainy umar#322;ych. Jak nasz ruski Gorynycz, #379;mijem wszak zwany, patron naszego blokpostu. Ca#322;#261; zastaw#281; zreszt#261;, jak zauwa#380;y#322;e#347;, jak i jej elementy, kodowymi oznaczeniami obdarzy#322; jaki#347; mi#322;o#347;nik ruskich bylin i rosyjskiej literatury romantycznej. Wracaj#261;c do #379;mija Gorynycza, strze#380;e on…

– Kalinowego mostu nad ognist#261; przepa#347;ci#261;, wiod#261;cego do Trzydziesi#261;tego Carstwa le#380;#261;cego za trzydziewi#281;cioma ziemiami – doko#324;czy#322; Lewart. – Te#380; czyta#322;em to i owo, od bylin po rosyjskich romantyk#243;w. Pytaj#261;c, liczy#322;em, przyznam, nie na ba#347;nie, lecz na sensown#261; odpowied#378;…

– By#322;a r#243;wnie sensowna jak pytanie – nie da#322; zbi#263; si#281; z tropu botanik. – Tw#243;j w#261;#380; jest stra#380;nikiem.

– Czego? Kamieni?

– Owszem, z du#380;ym prawdopodobie#324;stwem. – #321;omonosow zademonstrowa#322; mu swe znalezisko, czarny kamyk z #322;adnym pasiastym wzorem. – To, dla przyk#322;adu, jest onyks. Kamie#324; ozdobny, p#243;#322;szlachetny. Posiada warto#347;#263;. Le#380;y sobie, a my po nim depczemy. A czy wiesz, co Hindukusz skrywa pod ziemi#261;? Co wywozili st#261;d naje#378;d#378;cy od niepami#281;tnych czas#243;w? Szmaragdy, rubiny, lazuryty, agaty, beryle, #380;e wymieni#281; tylko kilka. Tw#243;j w#261;#380;, Pawle, strze#380;e z#322;#243;#380; i skarb#243;w. By nie dorwali si#281; do nich i nie dostali ich w swe #322;apy kolejni barbarzy#324;cy i rabusie, naje#380;d#380;aj#261;cy ten kraj. Wci#261;#380; z tymi samymi has#322;ami na ustach. Post#281;p, rozw#243;j, internacjonalizm, bratnia pomoc, wolno#347;#263;, demokracja. A przecie wszystkim idzie o te szmaragdy w#322;a#347;nie. O rubiny i lapis-lazuli. O z#322;oto, o mied#378;, o uran, o rud#281; #380;elaza, o gaz, o cynk, o lit, o boksyt, o baryt, o wszystko, z czego chc#261; t#281; krain#281; okra#347;#263; i ograbi#263;, co chc#261; tej ziemi wydrze#263;. Przed nimi strze#380;e skarb#243;w twoja #380;mija. Albowiem…

– Albowiem patrz pod nogi, blad#378;! Tu s#261; miny! Ile razy mam powtarza#263;!

* * *

Rankiem, gdy s#322;o#324;ce jest ju#380; nad szczytami, Hindukusz, jak wykluwaj#261;cy si#281; z poczwarki motyl, demonstruje wszystkie swoje barwy i odcienie. Che#322;pi si#281; nimi.

W dole, u podstawy stok#243;w, g#243;ry s#261; jak zmi#281;ty pakowy papier. Brudnobure, szare, pradawnie popielne. Jak jasny popi#243;#322; ze stos#243;w ofiarnych. Jak popi#243;#322; z wyrocznianych kadzide#322;. Jak popi#243;#322; z urn.

Wy#380;ej, ponad t#261; popieln#261; szaro#347;ci#261;, ci#261;gnie si#281; pasmo cienistego mroku, czerni wr#281;cz, czerni przygn#281;biaj#261;cej i #380;a#322;obnej. To te#380; popi#243;#322;, ale to czarny popi#243;#322; zgliszcz, czer#324; zw#281;glonych domostw, czer#324; zlanych deszczem, zbrylonych pozosta#322;o#347;ci po auto-da-f#233;. A nad tym wszystkim, na tle ol#347;niewaj#261;cego szafiru nieba, wznosi si#281; jak mira#380;, jak widziad#322;o, prawdziwy Hindukusz – b#322;#281;kitny, skrz#261;cy si#281; lodowo, ulotnie transparentny, widmowo nierealny, niczym zjawa dost#281;pny jedynie oczom. I wyobra#378;ni.

B#322;#281;kitny Feniks, powsta#322;y z popio#322;#243;w.

* * *

#379;mija le#380;a#322;a na p#322;askim g#322;azie, zwini#281;ta w regularny k#322;#281;bek. Na widok Lewarta unios#322;a g#322;ow#281;. Wygl#261;da#322;o, jakby czeka#322;a na niego. Wygl#261;da#322;o, jakby go wita#322;a. Wpatrzona we#324; swym z#322;otym, martwym, z#322;owr#243;#380;bnym spojrzeniem.

Spojrza#322; jej prosto w oczy. Bez l#281;ku i ch#281;tnie.

W g#322;owie zaszumia#322;o mu i zadzwoni#322;o, zabrz#281;cza#322;o tysi#261;cem gniewnych pszcz#243;#322;. W oczach, zmroczonych na moment, rozb#322;ys#322;o i zamigota#322;o nagle miriadem bez#322;adnych, kalejdoskopowych obraz#243;w, gwa#322;townie przechodz#261;cych w kolorow#261; szklan#261; miazg#281;, po to, by zaraz znowu zmieni#263; si#281; w obraz. Zupe#322;nie inny.

A przez ka#380;dy obraz, przez ka#380;d#261; wizj#281;, przez ka#380;dy majak przebija#322;y si#281;, jak wodny znak, bezustannie wpatrzone w niego z#322;e i wszystkowiedz#261;ce oczy #380;mii. Widzia#322; je nawet wtedy, gdy zamyka#322; oczy.

S#322;ysza#322; pulsuj#261;ce w uszach uderzenia b#281;bna, urwane akordy dalekiej muzyki. Nagle by#322; w Egipcie, u Teb, s#322;ysza#322; odwieczn#261; skarg#281; kolosa Memnona, s#322;ysza#322;, jak statua d#378;wi#281;czy i #347;piewa swym p#281;kaj#261;cym pod promieniami wschodz#261;cego s#322;o#324;ca jestestwem. S#322;ysza#322; vox coelestis organ#243;w katedry Notre Dame na paryskiej ile de la Cit#233;. S#322;ysza#322;, jak zrywaj#261;cy si#281; wiatr tr#261;ca struny anemochord#243;w, harf eolskich, ka#380;#261;c im rozbrzmiewa#263; w subtelnym, idealnie harmonicznym ch#243;rze.

Nim przesta#322; si#281; dziwi#263;, sk#261;d u diab#322;a ten Egipt i sk#261;d ten Pary#380;, ch#243;r harf zak#322;#243;ci#322; nagle ostry d#378;wi#281;k tr#261;bki. Jakby wzywaj#261;cej do apelu, a mo#380;e graj#261;cej capstrzyk. Nim zastanowi#322; si#281; nad tym, tr#261;bka gwa#322;townie zmieni#322;a ton, przechodz#261;c w sygna#322; kawaleryjski, komend#281; do k#322;usa.

Come fill up my cup, come fill up my can, Come saddle my horses and call up my men; And to the West Port, and let us be free, And some wear the bonnets of Bonny Dundee!

Wok#243;#322; zadudni#322;y kopyta, zamigota#322;y p#281;ciny, aksamitne boki, ogony. Jeden z tych koni jest m#243;j, pomy#347;la#322;, m#243;j tesalski karosz, czarny jak noc, a pod wzgl#281;dem pi#281;kna i si#322;y ust#281;puj#261;cy chyba tylko kr#243;lewskiemu Boukefalosowi. M#243;j rumak, kt#243;ry zwie si#281; Zefios, Wiatr Zachodni. Za kt#243;rego zap#322;aci#322;em na targu w Larisie siedemset drachm, sum#281;, za kt#243;r#261; mo#380;na by#322;o tam wtedy kupi#263; pi#281;ciu niewolnik#243;w. Ko#324;, kt#243;ry ni#243;s#322; mnie do szar#380;y pod Issos. Kt#243;ry uratowa#322; mi #380;ycie pod Gaugamel#261;. Zefios, kary ogier, kt#243;rego wodze trzymam w d#322;oni…

Lewart patrzy i ze zdumieniem stwierdza, #380;e w d#322;oni niczego nie trzyma. #379;e przedrami#281;, zamiast, jak przed momentem, d#322;ugiej sk#243;rzanej opaski i bransolety z br#261;zu, opina mu r#281;kaw munduru w kolorze khaki, z galonem i mosi#281;#380;nymi guzikami na mankiecie. #379;e k#322;usuj#261;cy obok je#378;d#378;cy nosz#261; korkowe kaski, kr#243;tkie szamerowane kurtki i spodnie z lampasami. Bateria E, Royal Horse Artillery, artyleria konna, eskortuj#261;ca swoje dziewi#281;ciofunt#243;wki.

There are hills beyond Pentland, and lands beyond Forth, If there’s Lords in Lowlands, there’s Chief’s in the North; There are wild Duniewassals three thousand times three, Will cry „Hoigh!” for the bonnets of Bonny Dundee!

– Drummond, old fellow! Poderwij #380;o#322;nierzy! Marsz! By Jove! W tym tempie nie dotrzemy do Kwetty przed noc#261;!

– Marsz, wojsko, marsz! Rusza#263; si#281;, Sze#347;#263;dziesi#261;ty Sz#243;sty!

Pszczele brz#281;czenie osi#261;gn#281;#322;o apogeum w wysokim crescendo. A z#322;uda p#281;k#322;a nagle, rozsypa#322;a si#281; w kalejdoskopowy wz#243;r.

By#322; znowu pusty #380;leb, kamienisty piarg. Niemal schodz#261;ce si#281; wysoko #347;ciany i b#322;#281;kitna linia nieba mi#281;dzy nimi.

I p#322;aski kamie#324;, na kt#243;rym jeszcze niedawno le#380;a#322;a #380;mija.

* * *

– Stanis#322;awski?

– Tak?

– Czy w#261;#380;… Czy ma zdolno#347;ci… Czy nauka zna przypadki… Czy jest mo#380;liwe, by w#261;#380; zahipnotyzowa#322;? Wzrokiem?

– Mam rozumie#263;, #380;e tw#243;j po#322;oz zahipnotyzowa#322; ci#281;?

– Odpowiedz na pytanie.

– Hmm… – #321;omonosow od#322;o#380;y#322; na szmat#281; czyszczone suwad#322;o akaemu. – W#261;#380;, Pawle S#322;awomirowiczu, to istota wielce tajemnicza. Od zarania dziej#243;w by#322; dla ludzi zagadk#261;, wszystko by#322;o w nim niepoj#281;te i nieodgadnione. Wygl#261;d, zachowanie, reakcje, tryb #380;ycia, metody ataku, rozmna#380;anie, wzbudzana przeze#324; trwoga… wszystko w w#281;#380;u by#322;o niepoj#281;te i dawa#322;o asumpt do najfantastyczniejszych legend.

– Mimo atawistycznej, instynktownej grozy i odrazy, jak#261; widok w#281;#380;a budzi w cz#322;owieku, jego wizerunek od praczas#243;w zwi#261;zany jest z medycyn#261;, jest atrybutem uzdrawiaczy. Jad #380;mii to zab#243;jcza trucizna, ale o niezwyk#322;ych w#322;a#347;ciwo#347;ciach regeneruj#261;cych; to dzi#281;ki jej jadowi, uwa#380;ano, sk#243;ra #380;mii odradza si#281; co jaki#347; czas. W#261;#380; jest symbolem regeneracji i odrodzenia.

– W Kabale w#261;#380; pnie si#281; po Drzewie #379;ycia, zdolny dotyka#263; wszystkich sefirot#243;w jednocze#347;nie. Gnostycy, czerpi#261;c zreszt#261; od alchemik#243;w, zwr#243;cili uwag#281; na do#347;#263; cz#281;ste w ikonografii przedstawienie w#281;#380;a, a w#322;a#347;ciwie dw#243;ch w#281;#380;y, splecionych i obr#243;conych ku sobie g#322;owami, jak na kaduceuszu Merkurego, b#281;d#261;cego wszak b#243;stwem obojnaczym. I uczynili z w#281;#380;a symbol r#243;wnowagi si#322; Dobra i Z#322;a. Manichejska dychotomia, jednym s#322;owem. W#261;#380; to jednocze#347;nie przyjazny i dobry Agathodajmon, opiekun zb#243;#380; i winnic, i zarazem z#322;y Kakodajmon, wr#243;g rodzaju ludzkiego. To dobry Ormuzd i z#322;y Aryman. To Horus i Set… Pozwolisz, #380;e ci#281; o co#347; spytam?

– Ty mnie? A o co niby?

– Od jak dawna nie by#322;e#347; z kobiet#261;? Od cywila, prawda?

– Nieprawda. Ale to nie tw#243;j interes. Trzymaj si#281; tematu.

– Ale#380; trzymam si#281;. Ca#322;kiem mocno. Staram si#281; dociec podtekstu twojej fascynacji po#322;ozem i zastanawiam, co tu bardziej pasuje: latet anguis in herba czy cherchez la femme. W#261;#380; to symbol falliczny, zwi#261;zany z seksem. Pierwotny w#261;#380; uk#261;si#322; pierwotn#261; kobiet#281; w jej p#322;e#263;, zaszczepiaj#261;c j#261; #380;mijow#261; przewrotno#347;ci#261; w sprawach mi#322;osnych. I je#347;li zakopa#263; w ziemi w#322;osy menstruuj#261;cej kobiety, ul#281;gn#261; si#281; z nich w#281;#380;e. W#261;#380; obezw#322;adniaj#261;cy ofiar#281; swymi sploty to symbol uwiedzenia, sp#281;tania, op#281;tania: Jazona przez Mede#281;, Heraklesa przez Omfal#281;, Samsona przez Dalil#281;, Adama przez Lilith. St#261;d moje pytanie o twoje stosunki z kobietami czy raczej ich brak. Znale#378;liby#347;my mo#380;e klucz do wyt#322;umaczenia twojej #380;mijowej obsesji…

– Nie odstawiaj Freuda, Stanis#322;awski. Nie szukaj klucza. Odpowiedz na pytanie. Czy #380;mija mo#380;e zahipnotyzowa#263;?

– Ambrose Bierce, „Cz#322;owiek i w#261;#380;”. Czyta#322;e#347;?

– Nie.

– #379;a#322;uj. Gdyby#347; czyta#322;, nie pyta#322;by#347; mnie o w#281;#380;a i jego zdolno#347;ci hipnotyczne. Zna#322;by#347; odpowied#378;. Literack#261;, ale jak#380;e prawdziw#261;, podkre#347;laj#261;c#261; si#322;#281; autosugestii. To nie w#261;#380;, m#243;j drogi. Nie ma w#281;#380;a. Jest autosugestia.

– Jasne. Autosugestia. I literatura. Ty kto jeste#347;, literaturoznawca? Czy przyrodnik? Do tego niegdysiejszy?

– Jako niegdysiejszy przyrodnik – #321;omonosow nie przej#261;#322; si#281; drwin#261; – mog#281; ci odpowiedzie#263; tylko w jeden spos#243;b: nauka nie potwierdza #380;adnych zdolno#347;ci hipnotycznych u w#281;#380;y. To legenda, u #378;r#243;d#322;a kt#243;rej leg#322; zar#243;wno mit o Meduzie, jak i zapewne zaobserwowany fakt zamierania ofiary w#281;#380;a w bezruchu. A to nie #380;adna hipnoza, lecz mechanizm obronny. Zagro#380;one zwierz#281; nieruchomieje, bo instynkt uczy je, #380;e drapie#380;nik reaguje na ruch, atakuje poruszaj#261;ce si#281; obiekty. W przypadku w#281;#380;a instynkt zreszt#261; ofiar#281; zawodzi, bo u w#281;#380;y narz#261;d Jacobsona…

– Dzi#281;kuj#281;. Wystarczy.

– Ja ot#243;#380; my#347;l#281;…

– Wystarczy, powiedzia#322;em.

* * *

#379;mija le#380;a#322;a na p#322;askim g#322;azie, dok#322;adnie tam, gdzie si#281; jej spodziewa#322;. Na jego widok unios#322;a g#322;ow#281;. Wygl#261;da#322;o to tak, jak gdyby czeka#322;a na niego. By go powita#263;, jak tylko wkroczy do jaru. I teraz wita#322;a go, wpatrzona we#324; swym z#322;otym zamar#322;ym spojrzeniem.

Ostro#380;nie po#322;o#380;y#322; AKS na #380;wirze. Podszed#322;. Ukl#281;kn#261;#322;. Spojrza#322; #380;mii prosto w oczy, czyni#261;c to bez l#281;ku, ch#281;tnie wr#281;cz. Wiedzia#322;, czego oczekiwa#263;, co go spotka, wiedzia#322; to, zanim jeszcze zat#281;tni#322;o mu w uszach, zanim rozbrzmia#322; w nich szum i brz#281;czenie tysi#261;ca pszcz#243;#322;. Zanim w oczach, zmroczonych na moment, rozb#322;ys#322;y fajerwerki wizji, zanim zaskrzy#322;y si#281; miriadem kalejdoskopowych, bez#322;adnych migawek.

Wiedzia#322;, co go czeka. I nie l#281;ka#322; si#281;.

Bo czy#380; hipnotyczne majaki, z#322;udy i widziad#322;a mog#322;y przestraszy#263; radzieckiego chor#261;#380;ego? I to takiego, do kt#243;rego ju#380; od #243;smego roku #380;ycia przemawia#322;y o#380;ywaj#261;ce ilustracje z ksi#261;#380;ek? Kt#243;ry ju#380; jako dziewi#281;ciolatek przeczuwa#322; i przewidywa#322;? Wieszczy#322;? Prorokowa#322; i wyprorokowywa#322; zdarzenia? R#243;#380;ne zdarzenia? Od zabawnych i trywialnych po brzemienne w skutki i tragiczne?

* * *

Pawe#322; Lewart pami#281;ta#322; dzie#324; i chwil#281; swej pierwszej prekognicyjnej wizji. By#322; w pe#322;ni #347;wiadom, #380;e nigdy, do ko#324;ca #380;ycia, nie zapomni ani dnia, ani chwili tego zdarzenia. Ani towarzysz#261;cych mu okoliczno#347;ci.

Przegl#261;da#322; ksi#261;#380;k#281;, kt#243;r#261; dosta#322; w prezencie na #243;sme urodziny. Ksi#261;#380;ka by#322;a du#380;a; by da#263; sobie rad#281; z jej stronami, musia#322; siedzie#263; na pod#322;odze. Uwielbia#322; t#281; ksi#261;#380;k#281;, m#243;g#322; godzinami ogl#261;da#263; ilustracje, przedstawiaj#261;ce kadet#243;w, malc#243;w niewiele starszych od niego, w eleganckich paradnych mundurach wygl#261;daj#261;cych jak prawdziwi mali oficerowie. Zw#322;aszcza na jeden obrazek m#243;g#322; patrze#263; bez ko#324;ca. Przedstawia#322; tr#281;bacza, graj#261;cego sygna#322; do apelu. Narysowany by#322; tak pi#281;knie, #380;e niemal s#322;ysza#322;o si#281; tr#261;bk#281;. W rzeczywisto#347;ci ma#322;y Pasza kilka razy s#322;ysza#322; t#281; tr#261;bk#281;, ale my#347;la#322;, #380;e to z ulicy.

O szyb#281; okienn#261;, brz#281;cz#261;c gniewnie, postukiwa#322;a pszczo#322;a, z kuchni dobiega#322;y g#322;osy, niekiedy podniesione. Mama rozmawia#322;a z s#261;siadk#261;, cioci#261; Liz#261;. Mama u#380;ala#322;a si#281; na tat#281;, kt#243;ry w#322;a#347;nie bardzo sp#243;#378;nia#322; si#281; z powrotem z pracy, a to niechybnie dlatego, #380;e znowu polaz#322; na w#243;dk#281; z kolegami. Cho#263; obiecywa#322;, #380;e sko#324;czy z piciem. Ciocia Liza, m#261;#380; kt#243;rej by#322; kolejarzem i pi#322; na okr#261;g#322;o, uspokaja#322;a mam#281;. Wytrze#378;wieje i wr#243;ci, twierdzi#322;a, oni zawsze wracaj#261;, bo gdzie im b#281;dzie tak dobrze. Ale przecie#380; obiecywa#322;, podnosi#322;a g#322;os mama. Oni zawsze obiecuj#261;, uspokaja#322;a ciocia Liza.

I wtedy w uszach Paszy zat#281;tni#322;o, zabrz#281;cza#322;o i zaszumia#322;o. A kadet w ksi#261;#380;eczce odj#261;#322; tr#261;bk#281; od ust. Spojrza#322; na Pasz#281; Lewarta. Zamruga#322;, jakby zdziwiony tym, co widzi.

Tw#243;j ojciec nie wr#243;ci, Pasze#324;ka, powiedzia#322;. Kilka godzin temu pod monopolowym przy#322;#261;czy#322; si#281; do dw#243;ch nieznajomych, szukaj#261;cych trzeciego, zasobnego w pi#281;#263; lub sze#347;#263; rubli, kt#243;rych im brakowa#322;o do sensownych zakup#243;w. Nabywszy, co i ile trzeba, udali si#281; celem spo#380;ycia na Ostr#243;w Dekabryst#243;w, do parku nad Smolenk#261;. Tam nieznajomi, zauwa#380;ywszy u ojca jeszcze pi#281;#263; rubli, sk#243;rzan#261; teczk#281; i zegarek poljot, w#322;a#347;nie teraz, w tej minucie, zabili go. Uderzeniem ceg#322;y w skro#324;. A cia#322;o za nied#322;ug#261; chwil#281; zaci#261;gn#261; w krzaki nad rzeczk#261; Smolenk#261;. Tam za chwil#281; znajdzie si#281; tw#243;j ojciec, Pasze#324;ka. W krzakach nad Smolenk#261;, tu#380; przy Smole#324;skim Mo#347;cie.

Pasza gwa#322;townie zamkn#261;#322; ksi#261;#380;k#281; o kadetach. I rozp#322;aka#322; si#281;. Pobieg#322; do kuchni, by o wszystkim powiedzie#263; mamie i cioci Lizie. Kobiety najpierw skrzycza#322;y go strasznie, zagrozi#322;y kar#261; za wymys#322;y i fantazje. Ale gdy nie ustawa#322; w p#322;aczu, pobieg#322;y na milicj#281;.

I wszystko, co powiedzia#322; kadet tr#281;bacz, okaza#322;o si#281; prawd#261;.

Nadmierna pobudliwo#347;#263;, orzek#322; lekarz, do kt#243;rego zaprowadzono Pasze#324;k#281; po tym, jak przewidzia#322;, #380;e starszy brat z#322;amie r#281;k#281; na obozie pionierskim. Czy zdarza#322;y si#281; w rodzinie przypadki ki#322;y i czy malec pije, chcia#322; wiedzie#263; drugi, po tym, jak Pasze#324;ka wyprorokowa#322; m#281;#380;owi cioci Lizy, kolejarzowi, #380;e p#243;jdzie siedzie#263; za kradzie#380; oleju nap#281;dowego. Histeria, zdiagnozowa#322; trzeci, po kolejnych wizjach Pasze#324;ki, ju#380; w klinice Oddzia#322;u Psychiatrii Dzieci#281;cej Pa#324;stwowego Instytutu Psychoneurologii imienia Bechterewa. Schizofrenia paranoidalna, by#322; zdania czwarty, z tego samego Instytutu. Klasyczna parafrenia, zdyskredytowa#322; obu poprzednik#243;w pi#261;ty, z tytu#322;em profesorskim. Ja to wylecz#281;, obieca#322;.

Pasze#324;ka wyszed#322; z kliniki po p#243;#322;rocznym pobycie, w sam#261; por#281;, by kompletnie nie og#322;upie#263; od psychotrop#243;w. Uznano go za wyleczonego, bo zdo#322;a#322; zadowoli#263; profesora, Wikientija Abramowicza Szy#322;kina, ka#380;#261;cego nazywa#263; si#281; wujkiem Kiesz#261;.

Wujek Kiesza by#322; #322;ysy jak kolano, nasza#322; grube okulary, brudnawy bia#322;y fartuch i wy#347;wiecony krawat w grochy, i#347;cie jak Lenin na wi#281;kszo#347;ci portret#243;w. Po Instytucie, pami#281;ta#322; Lewart, kr#261;#380;y#322;y z#322;o#347;liwe plotki, datuj#261;ce krawat wujka Kieszy na czasy NEP-u, rok mniej wi#281;cej 1925. W plotki nie uwierzono. Krawat musia#322; by#263; starszy. Nawet za NEP-u nie produkowano w ZSRR tak dobrych jako#347;ciowo i trwa#322;ych krawat#243;w.

Pasza zadowoli#322; wujka Kiesz#281;. Nauczy#322; si#281; nie przyznawa#263; do wizji i zaprzecza#263;, #380;e jakiekolwiek mia#322;. A wszystkie testy wujka Kieszy zda#322;, bo jaki#347; g#322;os podpowiada#322; mu w#322;a#347;ciwe odpowiedzi i reakcje. Precyzyjnie takie, jakich wujek Kiesza oczekiwa#322;.

W przeddzie#324; wypisania z kliniki mia#322; wizj#281;. W wizji wujek Kiesza umiera#322; na rozleg#322;y zawa#322;. W#347;r#243;d t#322;umu, podczas #347;wi#281;towania okr#261;g#322;ej rocznicy Dnia Zwyci#281;stwa, dziewi#261;tego maja 1965. Za cztery dni.

Pasza Lewart, wychodz#261;c, nie powiedzia#322; mu tego. Nie m#243;g#322;.

By#322; przecie#380; wyleczony.

* * *

Kuracja, jakiej Paw#322;a Lewarta poddano w Instytucie Bechterewa, by#322;a skuteczna w jednym, ale za to podstawowym aspekcie: dziesi#281;cioletni Pawe#322; got#243;w by#322; na wszystko, na absolutnie wszystko, byle tylko nie trafi#263; tam ponownie. Udawanie, wypieranie si#281; wizji i przeczu#263;, jak i k#322;amstwa odno#347;nie ich wyst#281;powania ch#322;opiec uzna#322; za niewystarczaj#261;ce – w ko#324;cu na k#322;amstwach m#243;g#322; zosta#263; przy#322;apany, m#243;g#322; zdradzi#263; si#281; niechc#261;cy, m#243;g#322; popl#261;ta#263; si#281; w zeznaniach na tyle, by wzbudzi#263; podejrzenia. Pawe#322; Lewart zdecydowa#322; si#281; si#281;gn#261;#263; do sedna problemu. Postanowi#322; t#322;umi#263; prekognicyjne wizje na etapie powstawania, zdusza#263; je podczas wyp#261;czkowywania i nie pozwala#263; im si#281; rozwin#261;#263;. Wizje anonsowa#322;y swoje pojawianie si#281;. Tu#380; przed tym, nim co#347; si#281; dzia#263; mia#322;o, Pawe#322; czu#322; kr#243;tkotrwa#322;y ucisk w uszach, przechodz#261;cy w natr#281;tne owadzie brz#281;czenie, szybko narastaj#261;ce, jakby pszcz#243;#322; rozgniewanych stukaniem w ul. Na tym etapie, wypraktykowa#322; ch#322;opiec, prekognicj#281; mo#380;na by#322;o zatrzyma#263;. Poprzez zadanie sobie b#243;lu. Skutkowa#322;o silne uszczypni#281;cie, a jeszcze lepiej uk#322;ucie, mocne, do krwi. Pawe#322; nauczy#322; si#281; zawsze mie#263; wpi#281;te w ubrania szpilki lub agrafki, a po kieszeniach regularnie nosi#322; pinezki, kt#243;re w razie zagro#380;enia wciska#322; sobie w opuszek palca. Pomaga#322;o. Pszczele brz#281;czenie ustawa#322;o, p#322;oszone b#243;lem wizje ulatywa#322;y. By pojawia#263; si#281; coraz rzadziej i rzadziej. Pawe#322; Lewart przesta#322; widzie#263; przysz#322;o#347;#263;, odbiera#322; tylko niejasne alarmy, sygna#322;y o tym, #380;e co#347; si#281; wydarzy. A i te sygna#322;y stawa#322;y si#281; coraz rzadsze i rzadsze.

Z czasem usta#322;y niemal zupe#322;nie.

Wr#243;ci#322;y dopiero w Afganistanie.

* * *

#379;mija spe#322;z#322;a z g#322;azu, rozwijaj#261;c si#281; jak wst#281;ga, pe#322;zn#261;c esowato, zbli#380;y#322;a si#281; do kl#281;cz#261;cego Lewarta. Wolno unios#322;a g#322;ow#281; i nieco wi#281;cej ni#380; #263;wier#263; d#322;ugo#347;ci korpusu. To wystarczy#322;o, by mog#322;a spojrze#263; mu w oczy.

Tym razem szum i brz#281;k w uszach poprzedzi#322;y t#281;tni#261;ce w oczach #347;wietliste koncentryczne ko#322;a, pojawiaj#261;ce si#281; i gasn#261;ce jak kr#281;gi na wodzie. Lewart poczu#322;, jak zi#281;bn#261; i dr#281;twiej#261; mu palce u r#261;k. Powietrze, do tej pory tu, w jarze, nieruchome, gor#261;ce i st#281;ch#322;e, poch#322;odnia#322;o nagle i o#380;y#322;o. Poczu#322; wiatr, na twarzy i we w#322;osach. Emanuj#261;ce z oczu #380;mii kr#281;gi eksplodowa#322;y we wzorzyst#261; mozaik#281;, w migoc#261;cy i zmieniaj#261;cy si#281; kalejdoskopowo wz#243;r. Z wzoru wy#322;oni#322;a si#281; skalista pustynia. Zalane o#347;lepiaj#261;cym s#322;o#324;cem pustkowie.

Wiatr, rozwiewaj#261;cy w#322;osy w p#281;dzie. Wicher, podrywaj#261;cy piasek, uk#322;ucia ziarenek na twarzy. Pod kopytami chrup #380;wiru i kamieni. W lewym r#281;ku mokry od potu rzemie#324; wodzy, w prawym kr#243;tka kawaleryjska sarissa. U lewego kolana kopis, krzywy jednosieczny miecz.

Kary ko#324; odwraca g#322;ow#281;, #322;ypie okiem. Nazywa si#281; Zefios, Wiatr Zachodni. Je#378;dziec z prawej to Bryzos, Trak. Ten z lewej to Stafilos, Frygijczyk. I inni, najemni je#378;d#378;cy z Tracji, Pajonii, Ilirii, z innych stron. Prodromoi, lekka jazda zwiadowcza armii Aleksandra, Wielkiego Kr#243;la Macedonii. Licz#261;ca pi#281;#263;dziesi#261;t koni tetrarchia w sk#322;adzie trzeciej ile. M#243;j oddzia#322;. Jestem tetrarcha Herpander, syn Pyrrusa. Wiod#281; oddzia#322; dolin#261; rzeki Arachotus, zmierzamy do Gauzaki, a stamt#261;d do Paropamisady, do garnizonu w Ortospanie, mie#347;cie le#380;#261;cym trzysta trzydzie#347;ci stadi#243;w na po#322;udnie od nowo za#322;o#380;onej Aleksandrii Kaukaskiej.

Albowiem si#281;gaj#261;ce nieba, skrz#261;ce si#281; o#347;lepiaj#261;co g#243;ry na p#243;#322;nocy zw#261; si#281; Kaukazem Indyjskim lub Paropamisos. W j#281;zyku g#243;rskich plemion Hindu Kusza.

Obraz p#281;k#322; jak szk#322;o, wizja znik#322;a. Ale z oczu #380;mii niemal natychmiast wyemanowa#322;a nast#281;pna.

W#261;w#243;z g#243;rski, ska#322;y o fantastycznych kszta#322;tach, tworz#261;ce co#347; na kszta#322;t bramy, wiod#261;cej wprost na przestw#243;r zalanej s#322;o#324;cem pustyni. Bram#261; przechodzi wojsko. Przodem idzie st#281;pa kawaleria, lansjerzy w turbanach, z trzepocz#261;cymi na wietrze chor#261;giewkami na lancach. Za nimi artyleria konna, armatki, zaprz#281;gi, je#378;d#378;cy w szamerowanych kurtkach. Za nimi d#322;uga kolumna piechoty w szaroburych mundurach i korkowych kaskach. Piechurzy #347;piewaj#261;, ich pie#347;#324; niesie si#281; ra#378;nie i bojowo.

Our hearts so stout have got us fame For soon ‘tis known from whence we came Where’er we go they fear the name Of Garryowen in glory!

B#322;yski ko#322;ysz#261;cych si#281; nad g#322;owami piechur#243;w bagnet#243;w o#347;lepi#322;y go na chwil#281;, Lewart zamkn#261;#322; oczy. Gdy je otworzy#322;, wojska ju#380; nie by#322;o.

By#322; czarny dym, snuj#261;cy si#281; dnem skalistego w#261;wozu. By#322; dymi#261;cy wrak beteera. Transporter musia#322; najecha#263; na min#281; lewym przednim ko#322;em, by#322;o ono bowiem ca#322;kowicie urwane, po prostu znik#322;o. Lewe ko#322;o z drugiej pary, z rozwalon#261; w strz#281;py opon#261;, opiera#322;o si#281; na ziemi felg#261;. Pancerz burtowy za ko#322;em by#322; rozszarpany i pogi#281;ty. Ca#322;kowicie niemal wyrwane i groteskowo zniekszta#322;cone by#322;y obie czo#322;owe p#322;yty pancerza, g#243;rna i dolna. Lewart widywa#322; ju#380; w podobny spos#243;b zniszczone pojazdy, wiedzia#322;, co si#281; sta#322;o. BTR najecha#322; na dwie w#322;oskie miny TC-6, ustawione jedna nad drug#261;, dodatkowo wspomo#380;one zakopanym pod nimi dziesi#281;ciokilowym #322;adunkiem trotylu. Wiedzia#322;, #380;e kierowca i dow#243;dca tak rozbitego transportera nie mieli najmniejszych szans na prze#380;ycie, z za#322;ogi za#347; i desantu #347;mier#263; ponios#322;a co najmniej po#322;owa #380;o#322;nierzy.

Na ziemi, w k#322;#281;bach wysnuwaj#261;cego si#281; z wraka dymu, kto#347; siedzia#322;. By#322; to #380;o#322;nierz, poszarpana pieszczanka na jego przygarbionych plecach nie mia#322;a ju#380; jednak barwy piasku, by#322;a smoli#347;cie czarna. I dymi#322;a. Lewart zbli#380;y#322; si#281;, podszed#322; tak, by zaj#347;#263; #380;o#322;nierza od frontu, by zobaczy#263; jego twarz. Okaza#322;o si#281; to niemo#380;liwe. By#322;o tak, jak gdyby ziemia wirowa#322;a, jakby obraca#322;a si#281; jak karuzela. Z kt#243;rej strony by nie zachodzi#322;, wci#261;#380; widzia#322; tylko okopcone plecy, zgarbione ramiona, po kt#243;rych pe#322;za#322; dym. Osmalone w#322;osy na potylicy.

Krwawe, podesz#322;e osoczem oparzeliny i b#261;ble na karku. Twarzy #380;o#322;nierza zobaczy#263; nie m#243;g#322;. Mimo to wiedzia#322;, #380;e tym #380;o#322;nierzem jest Wa#322;un. Sier#380;ant Walentin Trofimowicz Charitonow.

– Nie by#322;o ci#281; z nami – powiedzia#322; odwr#243;cony Wa#322;un. – Nie by#322;o ci#281; z nami, Pasza.

– Walentin? Co si#281; sta#322;o? Co z tob#261;?

– Nie by#322;o ci#281; z nami w tym beteerze. Gdyby#347; by#322;, mo#380;e by#347; przeczu#322;. Mo#380;e by#347; przeczu#322; t#281; italiank#281;. Ale nie by#322;o ci#281;.

Dym z transportera zas#322;oni#322; widok, wgryz#322; si#281; w oczy, nape#322;ni#322; je #322;zami.

Widziad#322;o znik#322;o. A Lewart wzdrygn#261;#322; si#281;, zadygota#322;, niespodziewanie czuj#261;c na policzku dotyk r#281;ki. Kobiecej r#281;ki.

– Wika?

* * *

Spotykaj#261;c si#281; z Wik#261; na mie#347;cie, do pewnych rzeczy nale#380;a#322;o przywykn#261;#263;. G#322;#243;wnie do spojrze#324;, jakimi – w zale#380;no#347;ci od okoliczno#347;ci – Wik#281; darzono lub obrzucano.

Oczywi#347;cie, Wika, Wiktoria Fiodorowna Kria#380;ewa, przyci#261;ga#322;a spojrzenia, bo by#322;a #322;adn#261; dziewczyn#261;. A wszystko, co w niej nie by#322;o #322;adne, by#322;o sympatyczne – czyli wychodzi#322;o na to samo. Na domiar Wika, pracownica Inturistu, ubiera#322;a si#281; modnie i zachodnio. Lewart nigdy nie by#322; pewien, czy gapi#261;cy si#281; na Wik#281; podziwiaj#261; jej nogi, czy w#322;oskie pantofelki. Czy w#347;ciekle zazdroszcz#261; jej figury, czy kr#243;tkiej kurteczki od Levi Straussa. Czy te#380; wszystko naraz. Przywyk#322; ju#380; i nie dba#322; o to.

– Nie powiniene#347; – powt#243;rzy#322;a Wika, odstawiaj#261;c fili#380;ank#281;. – Nie powiniene#347; jecha#263; na t#281; wojn#281;. Powiem wi#281;cej: nie wolno ci jecha#263; na t#281; wojn#281;.

– To znaczy – u#347;miechn#261;#322; si#281; krzywo – #380;e mam odm#243;wi#263; wykonania rozkazu? A mo#380;e zdezerterowa#263;? Tego chcia#322;aby#347;? Do tego mnie namawiasz?

– To jest z#322;a wojna. Wojna nierozumnie i g#322;upio zacz#281;ta, a kt#243;ra zako#324;czy si#281; tragicznie. Dla nas wszystkich.

– Nie tak g#322;o#347;no, Wika, prosz#281; ci#281;.

– Wojna – Wika unios#322;a g#322;ow#281; – tak kr#281;puj#261;co brudna, #380;e wstydzisz si#281; m#243;wi#263; o niej g#322;o#347;no. Wojna tak z#322;a i niepopularna, #380;e m#243;wi#261;cym o niej g#322;o#347;no zamyka si#281; usta gro#378;bami konsekwencji.

– To nie tak. Powinna#347; zrozumie#263;. Istnieje co#347; takiego jak internacjonalistyczny obowi#261;zek. Jak d#322;ug wobec sojusznika…

– M#243;wisz jak ostatni hipokryta – przerwa#322;a, #347;miesznie zmarszczy#322;a piegowaty nos, co wesz#322;o w lekki konflikt z wyg#322;aszanymi przez ni#261; powa#380;nymi tezami. – Niegdy#347;, sama s#322;ysza#322;am, nie ba#322;e#347; si#281; krytykowa#263; roku sze#347;#263;dziesi#261;tego #243;smego, wkroczenia wojsk do Czechos#322;owacji. Jak to wtedy m#243;wi#322;e#347;? Dajmy ka#380;demu krajowi mo#380;liwo#347;#263; swobodnego decydowania? Nie mo#380;na przymusza#263; do socjalizmu czo#322;gami? I czy to nie ty przypadkiem ubolewa#322;e#347; nad tym, jak fatalny wp#322;yw mia#322; rok sze#347;#263;dziesi#261;ty #243;smy na nasz#261; opini#281; w #347;wiecie? A teraz nie boli ci#281;, #380;e nazwano nas Imperium Z#322;a?

– A ty m#243;wisz tekstami z zachodnich gazet. Tych przeczytanych i zmi#281;tych, kt#243;re dostajesz z drugiej r#281;ki, od twoich zagranicznych turyst#243;w. Uleg#322;a#347; Reaganowskiej propagandzie.

– Nie m#243;w mi o uleganiu propagandzie, dobrze? Ty z twoim internacjonalistycznym obowi#261;zkiem.

Ludzie w kafejce gapili si#281; na nich.

– Jestem #380;o#322;nierzem – powiedzia#322; cicho. – Na dobre i na z#322;e, tak chcia#322; los. Armia to moja ostatnia przysta#324;, nigdzie indziej nie zagrza#322;em miejsca, nigdzie si#281; nie sprawdzi#322;em, zewsz#261;d mnie wyrzucano. Armia to miejsce, w kt#243;rym czuj#281; si#281; dobrze, do kt#243;rego przystaj#281; i pasuj#281;. Teraz jestem chor#261;#380;ym, ale po s#322;u#380;bie… tam… Mam szans#281; na promocj#281; na oficera… Ale nie to jest wa#380;ne. Ja musz#281; tam jecha#263;, Wika. Czuj#281;, #380;e musz#281;. Wiem, #380;e musz#281;.

Wzruszy#322;a ramionami, uciek#322;a z wzrokiem. By zaraz spojrze#263; mu prosto w oczy.

– Powiedz mi to – za#380;#261;da#322;a. – G#322;o#347;no, z podniesion#261; g#322;ow#261;. O#347;wiadcz jasno i jednoznacznie: tak, wierz#281; i wiem, jestem absolutnie pewien, #380;e wojna, kt#243;r#261; m#243;j kraj prowadzi od dw#243;ch lat, nie jest agresj#261;, nie jest wojn#261; niesprawiedliw#261;, nie jest wojn#261; doktryner#243;w, wojn#261; ludzi, kt#243;rzy m#243;j kraj i jego obywateli maj#261; za nic. O#347;wiadcz, patrz#261;c mi w oczy: wierz#281;, #380;e zamiast przeciw tej wojnie protestowa#263;, powinienem jecha#263; tam i wzi#261;#263; w niej udzia#322;.

Starsza para przy stoliku obok przygl#261;da#322;a im si#281; z otwartymi w zdumieniu ustami. Para od stolika dalej w po#347;piechu regulowa#322;a rachunek i opuszcza#322;a lokal. Przez otwarte na moment drzwi kafejki do #347;rodka wdar#322; si#281; ruchliwy i g#322;o#347;ny Prospekt Newski.

– I oto znowu przysz#322;o #380;y#263; w kraju – powiedzia#322;a Wika, wci#261;#380; patrz#261;c Lewartowi w oczy – w kt#243;rym ludzie boj#261; si#281; nie tylko m#243;wi#263;, ale nawet s#322;ucha#263;. W pop#322;ochu opuszczaj#261; kawiarni#281;, byle tylko nie s#322;ysze#263;, nie wiedzie#263;. Ignorancja to si#322;a, jak u Orwella. Uwa#380;asz, #380;e to dobre i normalne, dobrze czuj#261;cy si#281; w armii #380;o#322;nierzu? C#243;#380;, wychodzi, #380;e tak w#322;a#347;nie uwa#380;asz. Inaczej walczy#322;by#347; z tym. A ty chcesz walczy#263; za to.

– Ja – powiedzia#322; – musz#281; tam jecha#263;. Do Afganistanu.

Milcza#322;a, patrz#261;c w okno. Potrwa#322;o d#322;ugo, nim odwr#243;ci#322;a g#322;ow#281;.

– Szkoda, Pawle – powiedzia#322;a.

– Pozazdro#347;ci#263; naszym pradziadom – odrzek#322; nie od razu. – Id#261;cych na wojn#281; #380;egnano #322;z#261;, ikon#261; i s#322;owem pociechy.

– Co by#322;o, nie wr#243;ci – odpowiedzia#322;a niemal od razu. – Ani czasy pradziad#243;w, ani restauracja „Jar”, ani Aleksander Siergiejewicz Puszkin. A przecie#380; mi #380;al. Bardzo mi #380;al, Pawle. Jak s#322;owo pociechy nie zabrzmia#322;o to bynajmniej, wiem. Ale w miejsce #322;zy i ikony musi ci wystarczy#263;.

* * *

Rzuci#322; si#281; we #347;nie i rozbudzi#322;. Le#380;a#322;, mrugaj#261;c, nie do ko#324;ca pewny, czy to aby wci#261;#380; nie sen. #346;wiat, kt#243;ry go otacza#322;, nie wygl#261;da#322; zbyt realnie. Ma#322;o realny wyda#322; mu si#281; te#380; dobiegaj#261;cy go gwar uliczny.

Bardzo mi #380;al, powiedzia#322;a, wtedy, na Newskim, w kafejce „Fia#322;ka”, przypomnia#322; sobie przez sen w #347;nie.

Bardzo mi #380;al.

Mnie te#380;.

* * *

– Kocham ci#281;, Wika.

* * *

Sen w #347;nie rozp#281;k#322; si#281; nagle, rozsypa#322; w kalejdoskopowy wz#243;r. I z#322;o#380;y#322; ponownie. Inaczej.

* * *

– Ja te#380; pana kocham, Edwardzie.

– Kocham pana – powt#243;rzy#322;a Charlotte Effingham. – I nie chc#281; pana straci#263;. Tam, w tej okropnej barbarzy#324;skiej Azji… Spocz#281;#322;y tam ko#347;ci mojego dziadka… I le#380;#261; tam do dzi#347;, gdzie#347; w#347;r#243;d dzikich g#243;r i pustkowi. W Abberton, na rodzinnym cmentarzu, jest tylko nagrobek. P#322;yta, kt#243;ra niczego nie skrywa…

To prawda, pomy#347;la#322; podporucznik Edward Drummond. To prawda, jej dziad, Reginald Effingham, poleg#322; w Afganistanie. W styczniu 1842, w rzezi pod Gandamakiem, na drodze do D#380;alalabadu, podczas owego koszmarnego odwrotu z Kabulu. Major Reginald Effingham z 44. Pieszego Regimentu z Essex.

– A teraz pan… – Charlotte Effingham szeroko otwar#322;a za#322;zawione oczy. – Nie chc#281;, boj#281; si#281; nawet my#347;le#263; o tym… #379;e mo#380;e pan r#243;wnie#380;… Prosz#281;, Edwardzie, niech pan nie jedzie.

– Jestem #380;o#322;nierzem, Miss Effingham. Mam obowi#261;zki. Wobec kr#243;lowej i ojczyzny.

Milcza#322;a, patrz#261;c w okno, na zat#322;oczon#261; i ruchliw#261; Oxford Street. Potrwa#322;o d#322;ugo, nim odwr#243;ci#322;a g#322;ow#281;.

– Od dnia zar#281;czyn ma pan obowi#261;zki r#243;wnie#380; wobec mnie, poruczniku Drummond.

– Pani nie rozumie. Ja musz#281;.

– Rozumiem – odpowiedzia#322;a. – I bardzo mi #380;al.

* * *

Rzuci#322; si#281; we #347;nie i rozbudzi#322;. Le#380;a#322;, nie do ko#324;ca pewny, czy to aby wci#261;#380; nie sen. #346;wiat, kt#243;ry go otacza#322;, nie wygl#261;da#322; na zanadto realny. Ale by#322; realny. Realny jak busz#322;at i jego sztucznofutrzany ko#322;nierz, jak sztywny drelich maskcha#322;ata. Jak zimny AKS pod d#322;oni#261;. Jak chrapanie #380;o#322;nierzy w dotach i ziemiankach.

Jak afga#324;ski ksi#281;#380;yc na gwia#378;dzistym niebie, dziwacznie i nienaturalnie poziomy sierp, w#261;ski i ostry jak klinga jataganu.

Jak wpatrzone w niego z#322;ote oczy z pionow#261; #378;renic#261;.

– Szkoda, Pawle. Bardzo mi #380;al.

– Kocham ci#281;.

Zasn#261;#322;.

* * *

Rano znowu poszed#322; do jaru. Do #380;mii.

* * *

By#322;o po#322;udnie, gdy wsta#322;, ca#322;kiem otumaniony od wizji. Le#380;#261;ca na skale #380;mija te#380; chyba by#322;a zm#281;czona, zwini#281;ta w ciasny k#322;#281;bek wydawa#322;a si#281; spa#263;. Lewart podni#243;s#322; AKS, bro#324; ci#261;#380;y#322;a niezno#347;nie, ledwo dawa#322;a oderwa#263; si#281; od ziemi. Zatoczy#322; si#281;, chwiejnie ruszy#322; w stron#281; wylotu parowu. Zdo#322;a#322; post#261;pi#263; nie wi#281;cej ni#380; cztery kroki.

Na ramieniu poczu#322; r#281;k#281;. Kobiec#261; r#281;k#281;. To nie koniec, pomy#347;la#322; trze#378;wo. Wci#261;#380; jestem w jej hipnozie, w transie. Wizja trwa.

– Wika?

To nie by#322;a Wika.

D#322;o#324; nie nale#380;a#322;a do Wiki. Wika nigdy nie nosi#322;a tak d#322;ugich paznokci, nigdy nie malowa#322;a ich na z#322;oto, tak by wygl#261;da#322;y jak galwanizowane, pokryte warstewk#261; szlachetnego metalu. Sk#243;ra d#322;oni te#380; mia#322;a lekko z#322;otaw#261; barw#281;, a pokrywa#322; j#261; filigranowy, ledwie zauwa#380;alny wz#243;r. Przypominaj#261;cy #322;uski.

– Nie wychod#378;.

G#322;os, kt#243;ry us#322;ysza#322; zza plec#243;w, by#322; dziwny. Symfoniczny i polifoniczny zarazem. Bo nie by#322; to jeden, lecz wyra#378;nie dwa g#322;osy. Jeden, Lewart got#243;w by#322; przysi#261;c, by#322; g#322;osem Wa#322;una, jego charakterystycznym basem. A na g#322;os Wa#322;una nak#322;ada#322; si#281; i wsp#243;#322;brzmia#322; z nim inny, delikatniejszy, sopran czy alt, lekko sycz#261;cy, natr#281;tnie brz#281;kliwy, cichute#324;ki, acz doskonale s#322;yszalny, niby dalekie bubiencziki p#281;dz#261;cej trojki.

Nie wychod#378;. Tam #347;mier#263;. A ja ci#281; nie oddam. Ju#380; nie. Wybra#322;am ci#281; i jeste#347; m#243;j.

Poczu#322;, jak co#347; owija si#281; wok#243;#322; jego kostek. Sta#322; jak sparali#380;owany. D#322;o#324; przesun#281;#322;a si#281; po naramienniku, z#322;ociste paznokcie dotkn#281;#322;y szyi, pieszczotliwie musn#281;#322;y policzek.

Czu#322;, #380;e znowu pogr#261;#380;a si#281; w trans. Nagle rozbrzmia#322;o crescendo harf eolskich, dobiegaj#261;ce sk#261;d#347; z g#243;ry dzikie #347;piewy i inkantacje, zupe#322;nie si#281; z harfami nie komponuj#261;ce. I dalekie tuby, kt#243;rych nie powstydzi#322;by si#281; Wagner.

Teraz id#378;, g#322;os przebi#322; si#281; przez kakofoni#281;. Ju#380; mo#380;esz. #346;mier#263; odesz#322;a.

Z zewn#261;trz, zza wylotu parowu, gruchn#261;#322; strza#322;. A zaraz po tym rozhucza#322;a si#281; w#347;ciek#322;a kanonada. Z Lewarta momentalnie opad#322;y czar i odr#281;twienie. Prze#322;adowa#322; AKS, ruszy#322; do wylotu. Przedtem obejrza#322; si#281;.

#379;mija le#380;a#322;a na p#322;askim g#322;azie. Zdawa#322;a si#281; spa#263;.

* * *

– Szcz#281;#347;cie to ty masz, komandir – pokiwa#322; g#322;ow#261; Wa#324;ka #379;ygunow. – Du#380;e szcz#281;#347;cie. Albo nad wyraz sumiennego anio#322;a str#243;#380;a.

Walera i inni wyci#261;gn#281;li trupa z rozpadliny. Chudy mud#380;ahedin nosi#322; wojskow#261; ameryka#324;sk#261; kurtk#281; wdzian#261; na pirantumbon, d#322;ug#261; do kolan afga#324;sk#261; koszul#281;. Gdy trafiony kulami wpada#322; mi#281;dzy ska#322;y, turban zjecha#322; mu z g#322;owy i teraz kry#322; zakrwawion#261; twarz. G#281;sto poprzetykana siwizn#261; broda #347;wiadczy#322;a jednak o tym, #380;e to nie m#322;odzik bynajmniej.

– Podkrad#322; si#281; i zasadzi#322; na wprost wylotu jaru – kontynuowa#322; wolno #379;ygunow. – Musia#322; widzie#263;, jak tam wchodzisz. Czeka#322;, a#380; wyjdziesz.

– Czeka#322; z tym – Walera zademonstrowa#322; podniesiony karabin. – Uch, nie uszed#322;by#347; ty, prapor, z #380;yciem.

Karabinem by#322; angielski Lee Enfield Mark I, przez #380;o#322;nierzy nazywany burem. Cz#281;sta u duszman#243;w, cho#263; staro#380;ytna, bo wyprodukowana we wczesnych latach trzydziestych bro#324; by#322;a niezawodna, zadziwiaj#261;co dalekono#347;na i absolutnie mordercza.

– W zasadzce stary dziad#378;ka przysn#261;#322; pewnie – wyja#347;ni#322; #379;ygunow. – Sobie na zgub#281;. Co#347; go musia#322;o znienacka zbudzi#263;, a on…

– Zerwa#322; si#281; z ukrycia – powiedzia#322; #321;omonosow, patrz#261;c na Lewarta dziwnym wzrokiem. – Nie widzie#263; dlaczego, przez co zbudzony i czym przera#380;ony, zerwa#322; si#281; i na #347;lepo wypali#322;. Prosto w ska#322;#281;. Wystrza#322;em si#281; zdradzi#322;, a wtedy…

– A wtedy ja go zamoczy#322;em! – pochwali#322; si#281; Walera. – Z mojej r#281;ki pad#322;, towarzyszu chor#261;#380;y, od mojej kuli, z mojego wiernego ka#322;aszka…

– Przesta#322;by#347;, jefrejtor – skrzywi#322; si#281; #379;ygunow.

– Ty Boga si#281; b#243;j, gdy tak #322;#380;esz. Ca#322;y nasz blokpost wali#322; do tego ducha. A trafi#322; i tak najpewniej Kozlewicz. Tak ty skromniejszy b#261;d#378; i nie pchaj nam si#281; tu z twoim wiernym ka#322;aszkiem. A my zabierajmy si#281; st#261;d lepiej. Stoimy jak tarcze na strzelnicy, a tam gdzie mo#380;e drugi siedzi z takim samym burem…

– My za#347; – powiedzia#322; #321;omonosow, nadal nie spuszczaj#261;c z Lewarta oka – mo#380;emy nie mie#263; takiego szcz#281;#347;cia, jak nasz dow#243;dca. #379;aden anio#322; str#243;#380; nie os#322;oni nas przed kul#261;, nie ustrzeg#261; nas przed ni#261; #380;adne tajemne moce. Na co#347; takiego mog#261; liczy#263; tylko uprzywilejowani.

– Wiedzia#322;em – mrukn#261;#322; #379;ygunow. – Amulet, prawda? Nosisz szcz#281;#347;liwy amulet, prapor? Z tych, co je Cyganki sprzedawa#322;y w Taszkiencie? Cholera, a ja nie kupi#322;em…

– Amulet – rzek#322; z lekkim przek#261;sem #321;omonosow. – Szcz#281;#347;liwy talizman. Apotropeion. Nosisz taki, prawda? Pawle S#322;awomirowiczu?

Nie odpowiedzia#322;.

* * *

Barmalej incydentem raczej niewiele si#281; przej#261;#322;, cho#263; za oddalanie si#281; z posterunku Lewarta ochrzani#322;, cho#263; min#281; srog#261; przy tym przybra#322;, gniew udawa#322; raczej. Powa#380;nie natomiast i z trosk#261; ostrzeg#322; przed minami. Przypomnia#322; o smutnej doli zaginionego lejtnanta Bogdaszkina. Wyrazi#322;, mo#380;na powiedzie#263;, og#243;ln#261;, acz nie nachaln#261; dezaprobat#281;.

Lewart wys#322;ucha#322; z og#243;ln#261;, acz nienachalnie udawan#261; uwag#261;. Wiedz#261;c, #380;e nic, nawet ostrzejsza reprymenda i jednoznaczny zakaz nie powstrzyma#322;yby go przed chodzeniem do parowu. Zwyczajnie musia#322; chodzi#263; do #380;mii. Koniecznie chcia#322; dowiedzie#263; si#281; czego#347; wi#281;cej o dosiadaj#261;cym karego konia prodromosie Herpandrze, synu Pyrrusa. Przemo#380;nie pragn#261;#322; pozna#263; losy podporucznika Edwarda Drummonda i Miss Charlotte Effingham. Chcia#322; zobaczy#263;, cho#263;by jako zjawy, Wik#281; i Wa#322;una.

Pragn#261;#322; cho#263; raz jeszcze zobaczy#263; d#322;o#324; o z#322;otych paznokciach.

* * *

Dwudziestego maja, w niedziel#281;, zerwa#322; si#281; wiatr. Nie by#322; to os#322;awiony „afganiec”, daleko mu by#322;o do „afga#324;ca”, strasznego wichru, kt#243;ry podrywa#322; i miota#322; nie tylko piasek, ale i gruby #380;wir, a nawet mniejsze kamyki. Kt#243;ry obala#322; silnych m#281;#380;czyzn na graniach i sprawia#322;, #380;e niebo stawa#322;o si#281; ciemniejsze od ziemi. Ale i ten s#322;abszy wiatr dokucza#322;, m#281;czy#322; i dusi#322; aktywno#347;#263;. I wnet sprawi#322;, #380;e na „So#322;owieju” i w okolicy zamar#322;o #380;ycie i wszelkie jego wojenne przejawy Nie dzia#322;o si#281; nic. Zapanowa#322;a nuda, nier#243;bstwo i dolce far niente, s#322;owem to, co w armii przyj#281;#322;o si#281; okre#347;la#263; #380;argonowym s#322;owem: kejf.

Kejfowi oddawa#322;a si#281; ca#322;a za#322;oga zastawy, wyj#261;wszy srodze niezadowolonych z losu dy#380;urnych i wartownik#243;w. Sposoby na kejf by#322;y r#243;#380;ne. Jedni spali; ca#322;y czas, bez przerwy niemal, pogr#261;#380;ali si#281; we #347;nie podobnym zimowemu, podobnie jak w zimowym kumuluj#261;c energi#281; na przysz#322;o#347;#263;. Inni pili. Lub palili hasz i czars.

Alkohol na pozycji by#322; luksusem, jak ka#380;dy luksus rzadkim i trudno dost#281;pnym. Szofer Karter, i owszem, by#322; mocen dowie#378;#263; samogon, ba, nawet monopolow#261; w#243;dk#281; lub spirt, ale #380;#261;da#322; za to gratyfikacji znacznie przekraczaj#261;cych mo#380;liwo#347;ci zarabiaj#261;cego osiem czek#243;w miesi#281;cznie #380;o#322;nierza. P#281;dzi#263; brah#281; w warunkach polowych by#322;o trudno. Pozostawa#322;a kiszmisz#243;wka, kupowany od tubylc#243;w rozlewany w polietylenowe woreczki bimber z suszonych owoc#243;w, g#322;#243;wnie rodzynek. Trunek by#322; ohydny, smakowa#322; jak rozbe#322;tane w skis#322;ym kompocie g#243;wno z domieszk#261; szamponu do w#322;os#243;w, amoniaku i elektrolitu z akumulatora. Nie ka#380;dy zdo#322;a#322; toto prze#322;kn#261;#263;. A z tych, co zdo#322;ali, wielu p#243;#378;niej #380;a#322;owa#322;o srodze, cierpi#261;c m#281;ki w kompanijnej latrynie. Ale byli i amatorzy, kt#243;rzy kiszmisz#243;wk#281; cenili, pili, ilekro#263; by#322;a okazja, i przyrzekali, #380;e b#281;d#261; j#261; p#281;dzi#263; nawet w cywilu.

Haszysz, czyli hasz, i marihuana, czyli anasza albo czars, by#322;y powszechnie dost#281;pne i tanie. Ka#380;dy doros#322;y mieszkaniec Afganistanu uprawia#322; t#281; aromatyczn#261; ro#347;linno#347;#263; i przerabia#322; j#261;, ka#380;dy nieletni mieszkaniec Afganistanu ni#261; handlowa#322;. Haracz, jaki wartownicy z KPP #347;ci#261;gali z kontrolowanych afga#324;skich autobus#243;w, by#322; p#322;acony g#322;#243;wnie w haszu i czarsie. Pali#322;a wi#281;kszo#347;#263; wojska, gdy cich#322; wicher, konopiany dym spowija#322; blokposty i snu#322; si#281; po transzejach.

Nud#281; kejfu zabija#322;y te#380; konwersacje. W r#243;#380;nych grupach, na r#243;#380;ne tematy. Na „Gorynyczu” regularnie spotyka#322;a si#281; grupa fanatyk#243;w sportu, konkretnie hokeja na lodzie. Wszyscy, co do jednego, z Moskwy, a zatem standardowo podzieleni na rywalizuj#261;ce frakcje kibic#243;w CSKA, Dynamo i Spartaka. Trwa#322;y k#322;#243;tnie o to, kto jest lepszy. Nikt, wydziera#322; si#281; Walera Bie#322;ych, fan i or#281;downik CSKA, nikt nigdy nie dor#243;wna takim zawodnikom jak Ragulin, Fetisow, blad#378;, #321;arionow, Kasatonow czy nieod#380;a#322;owanej pami#281;ci Char#322;amow. Ale, ale, protestowali Edwardas Kozlauskas i Fiedia Smietannikow, nowy z uzupe#322;nienia, obaj zajadli zwolennicy Dynamo. Najlepsi s#261; Golikow i Malcew, kto mniema inaczej, ten b#322;#261;dzi. Akurat, wpada#322; z kontr#261; sier#380;ant Guszczyn, kibic Spartaka, nie ma lepszych napastnik#243;w ni#380; Jakuszew, Tiumieniew i Kapustin, a Spartak, wspomnicie, blad#378;, moje s#322;owa, jeszcze zdob#281;dzie mistrzostwo ZSRR. Kaktus mi wyro#347;nie, wrzeszcza#322; Walera, dok#322;adnie okre#347;laj#261;c i demonstruj#261;c, gdzie #243;w mu wyro#347;nie. Spory trwa#322;y zwykle od godziny do p#243;#322;torej, po czym fanatycy klub#243;w godzili si#281; i jednali we wsp#243;lnym wniosku. #379;e najlepsza, mistrzowska i niepokonana jest reprezentacja ZSRR, jednocz#261;ca element najwarto#347;ciowszy, samo najlepsze z przer#243;#380;nych klub#243;w. Reprezentacja, zapowiadano zgodnie i burzliwie, spu#347;ci wpierdol ka#380;demu przeciwnikowi, oboj#281;tne, czy to b#281;d#261; zasrani Szwedzi, czy kanadyjscy bandyci z ligi zawodowej NHL, kto stanie naszym na drodze, ten, job jego ma#263;, b#281;dzie zbiera#322; z#281;by z lodu. Przekonaj#261; si#281; o tym wkr#243;tce zdradzieccy Czesi, odgra#380;ali si#281; Walera i Guszczyn, pieprzonym Czechom dubczekowcom nale#380;y si#281; najt#281;#380;szy wpierdol, ju#380; oni wiedz#261;, za co.

Twarze wojak#243;w ja#347;nia#322;y wonczas i promienia#322;y, oczy zapala#322;y si#281; natchnionym blaskiem, pa#322;a#322;y jak u #347;wi#281;tych na cerkiewnych ikonach. Stawa#322;y si#281; oczami zwyci#281;zc#243;w, oczami ludzi niepokonanych. Bo gdyby, ach, gdyby wszystko na tym #347;wiecie dawa#322;o si#281; rozstrzyga#263; na lodowiskach, w trzech tercjach, kijem i kr#261;#380;kiem, to nie tylko wszak kanadyjskim zawodowcom z NHL, nie tylko wiaro#322;omnym antysocjalistycznym Czechom, ale ca#322;emu #347;wiatu, ba, nawet i duszmanom z Pand#380;sziru, Heratu i Kandaharu spu#347;ci#322;aby t#281;gi a druzgoc#261;cy wpierdol hokejowa reprezentacja ZSRR, a w jej sk#322;adzie Ragulin, Fetisow, Kasatonow oraz, blad#378;, Kapustin, Golikow i Malcew.

Z dobrodziejstw kejfu korzystali nie tylko #380;o#322;nierze. W ka-en-pe na „Muromcu”, w blokhauzie zwanym kajutkompani#261;, ukonstytuowa#322; si#281; swego rodzaju klub dyskusyjny. W dyskusjach uczestniczy#322;o #347;cis#322;e dow#243;dztwo, czyli Barmalej, Jakor oraz Lewart, je#347;li akurat nie by#322; w #380;lebie u #380;mii. Do tego grona dokooptowany zosta#322; r#243;wnie#380; #321;omonosow, kt#243;ry, lubo zaledwie m#322;odszy sier#380;ant, zyska#322; uznanie z tytu#322;u wykszta#322;cenia, kt#243;rym nad reszt#261; zdecydowanie g#243;rowa#322;.

Pocz#261;tkowo Lewart jak ognia unika#322; jakichkolwiek tekst#243;w czy aluzji, mog#261;cych zdradzi#263; jego #347;wiatopogl#261;d. W ko#324;cu byli w OKSW, OKSW by#322; cz#281;#347;ci#261; Armii Czerwonej, a Armia Czerwona by#322;a zbrojnym ramieniem Zwi#261;zku Radzieckiego, co zazwyczaj oznacza#322;o, #380;e tre#347;#263; ka#380;dej rozmowy wnet wiadoma b#281;dzie KGB, albowiem wnet b#281;dzie doniesione. Sytuacj#281; zmieni#322;a wypowied#378;, na kt#243;r#261; pozwoli#322; sobie pewnego razu Barmalej. Wiatr by#322; tego dnia szczeg#243;lnie uci#261;#380;liwy, zmiata#322; ze zboczy nawa#322;nice kurzu, ci#261;#322; piaskiem po twarzach. Barmalej burcza#322;, burcza#322;, a#380; wreszcie nie wytrzyma#322;.

– Piasek mam za ko#322;nierzem – o#347;wiadczy#322; gniewnie. – Piasek mam w uszach. Piasek mam w z#281;bach i mia#322;em go w #380;arciu. Piasek mam w gaciach. Piasek mam w dupie nawet. Parszywy kraj, parszywa zasrana wojna. Nie ma co, wjeba#322; nas w te piachy Leonid Iljicz, niech mu ziemia b#281;dzie puchem.

– Podzi#281;ka – #321;omonosow nie zwleka#322; d#322;ugo z komentarzem – nale#380;y si#281; raczej Jurijowi W#322;adimirowiczowi. Bo to Andropow, nie Bre#380;niew, zadecydowa#322; o wkroczeniu wojsk. Andropow, a z nim Ustinow i Gromyko. By im ziemia by#322;a lekk#261;, #380;yczy#322;o im sporo ludzi, z pozytywnym wida#263; skutkiem, bo ca#322;y triumwirat ju#380; na tamtym #347;wiecie. Co naszej sytuacji raczej jednak nie zmieni. M#243;wi#261;c: „naszej” my#347;l#281; o nas czterech, o zastawie, o pu#322;ku i o ca#322;ym Ograniczonym Kontyngencie.

– A o jakie zmiany niby chodzi? – w#322;#261;czy#322; si#281; Jakor, Jakow Lwowicz Awierbach. – Co chcia#322;by#347; zmienia#263;? Weszli#347;my do Afganistanu w okre#347;lonym celu, wyjdziemy, gdy ten cel osi#261;gniemy.

– W#322;a#347;nie ten cel niepokoi mnie najbardziej – odrzek#322; spokojnie #321;omonosow. – Czy aby osi#261;galny? A je#380;eli, to jakim kosztem?

– Teksty o internacjonalistycznym obowi#261;zku, jak widz#281;, niezbyt ci#281; przekonuj#261;?

– Niezbyt – przyzna#322; si#281; by#322;y botanik. – Wol#281; te bli#380;sze prawdy i stanu faktycznego. O uk#322;adach geopolitycznych. O sferach wp#322;yw#243;w i interes#243;w.

– Na to samo wychodzi. Przecie#380; nie toczymy tu wojny z brudnymi mud#380;ahedami, nie z jakim#347; Massudem, Hekmatiarem czy Haqqanim. Naszym przeciwnikiem jest CIA, kt#243;ra przygotowuje aneksj#281; Afganistanu przez Pakistan i wykorzystanie tego terenu pod bazy rakiet. Zainstalowane tu ameryka#324;skie pershingi b#281;d#261; wycelowane i zagro#380;#261; wielu wa#380;nym o#347;rodkom w ZSRR, w tym i kosmodromowi w Bajkonurze. Je#347;li my st#261;d wyjdziemy, afga#324;skie z#322;o#380;a uranu pos#322;u#380;#261; Pakistanowi i Iranowi do produkcji broni nuklearnej. Wreszcie rozpanoszony i d#261;#380;#261;cy do dominacji islam skorzysta z przycz#243;#322;ka afga#324;skiego, by dokona#263; ekspansji na po#322;udniowe republiki ZSRR, a to w ramach tworzenia nowego Imperium Otoma#324;skiego…

– Jasne – skomentowa#322; drwi#261;co #321;omonosow. – Jeste#347;my zagro#380;eni. Zagra#380;aj#261; nam agresywna Eurazja i barbarzy#324;ska Wsch#243;dazja.

– Zagro#380;enie istnieje i jest realne – upar#322; si#281; Jakor. – A broni#263; si#281; jest naszym #347;wi#281;tym prawem. Otoczy#263; si#281; obronnym kordonem pa#324;stw satelickich jest #347;wi#281;tym prawem #346;wi#281;tej Rusi. Ka#380;dy wielki nar#243;d wierzy i wierzy#263; powinien, #380;e w nim w#322;a#347;nie, i tylko w nim, tkwi zbawienie #347;wiata, #380;e po to #380;yje, by sta#263; na czele narod#243;w, przy#322;#261;czy#263; je do siebie, wch#322;on#261;#263; i prowadzi#263; harmonijnie do ostatecznie przeznaczonego im celu. Dostojewski, Fiodor Micha#322;ycz.

– Ludzie ograniczeni, a przy tym fanatycy – zrewan#380;owa#322; si#281; natychmiast #321;omonosow – stanowi#261; plag#281; ludzko#347;ci. Biada pa#324;stwu, w kt#243;rym tacy ludzie maj#261; w#322;adz#281;. Gogol, Miko#322;aj Wasiliewicz.

– Wojna to pok#243;j – nagle uzna#322; za celowe wtr#261;ci#263; si#281; Lewart. – Wolno#347;#263; to niewola, ignorancja to si#322;a. George Orwell. Ju#380; dzi#347; cytowany.

– Nie znam i nie s#322;ysza#322;em – wyzna#322; bez wstydu Barmalej, dobywaj#261;c ze skrzyni po granatach flaszk#281; i kubki. – I nie ze wszystkim te#380; kumam, co niby wynika#263; ma z tych wszystkich cytat#243;w. No to jak, mu#380;yki? Po pi#281;#263;dziesi#261;t?

– A cho#263;by i po sto.

– Ja dzi#281;kuj#281; – pokr#281;ci#322; g#322;ow#261; #321;omonosow. – Ten wasz wonny likwor nie s#322;u#380;y mi ostatnio.

– Wojna to pok#243;j – Barmalej wypi#322; z rozmachem, chuchn#261;#322;, pow#261;cha#322; chleb. – Tak to kt#243;ry#347; z was powiedzia#322;? To jakby g#322;upio ciutek.

– Tylko pozornie – u#347;miechn#261;#322; si#281; #321;omonosow. – Drog#261; do pokoju bo#380;ego jest wojna #347;wi#281;ta. I to nie my tak twierdzimy, lecz #347;wi#281;ci i filozofowie.

– Drog#261; do pokoju bo#380;ego – Lewart otar#322; #322;zy, kt#243;re wydusi#322; mu z oczu bimber – s#261; zatem napalm, bomby kasetowe i rozsiewane ze #347;mig#322;owc#243;w miny. KHAD i wi#281;zienie Pul-e Czarhi. Drog#261; do pokoju bo#380;ego jest jefrejtor Bie#322;ych, kt#243;ry podczas s#322;u#380;by na KPP rabuje terroryzowanych broni#261; pasa#380;er#243;w autobus#243;w.

– Pojmujesz rzecz opacznie – odpar#322; #321;omonosow. – Co innego #347;rodki, co innego cel. Wojna, panowie, jest jedn#261; z dr#243;g post#281;pu, post#281;pu wiod#261;cego do zmian. Tak#380;e ta wojna i nasz w niej udzia#322;.

– Niby jak?

– Ta wojna zmieni wszystko. B#281;dzie bod#378;cem, zaczynem, pocz#261;tkiem odmiany. A niczego nie potrzeba nam tak, jak odmiany. Nam, jednostkom, a zar#243;wno i krajowi, w kt#243;rym przysz#322;o nam #380;y#263;. A kt#243;ry zatrzyma#322; si#281;, zamarz#322;, stan#261;#322; jak skuty lodem. Ta wojna skruszy l#243;d. I zapocz#261;tkuje odwil#380;. Tego, jak mi si#281; zdaje, Andropow i Gromyko nie przewidzieli. Ca#322;kiem nie o to im sz#322;o, gdy rozkazywali wojskom wej#347;#263; do Afganistanu.

– Zmiany to rzecz dobra – pokiwa#322; g#322;ow#261; Barmalej. – Zw#322;aszcza, je#347;li na lepsze. Ale ja troch#281; si#281; ich boj#281;. W naszym kraju, na naszej #346;wi#281;tej Rusi, podczas zmian zwykle krew p#322;ynie rzek#261;, g#322;owy lec#261; i panuje straszny burdel. Po kt#243;rym nast#281;puje d#322;ugotrwa#322;y okres smuty. Napijmy si#281;.

– Przysz#322;o#347;#263; – Jakor wypi#322; i ci#281;#380;ko odetchn#261;#322; – to rzecz odleg#322;a. A na razie wojn#281; mamy dooko#322;a. A na wojnie si#281; ginie, B#243;g jeden wie, czy prze#380;yjemy. I co zrobi#263;, by prze#380;y#263;.

– Prze#380;y#263; – doda#322; zapatrzony przed siebie #321;omonosow – i pozosta#263; cz#322;owiekiem. Zachowa#263; cz#322;owiecze#324;stwo.

– Nie da si#281; – wyrzek#322; wolno Lewart. – Nie da si#281; zachowa#263; cz#322;owiecze#324;stwa na wojnie.

– Wojna plugawi. Ka#380;dy przelew krwi poci#261;ga za sob#261; nieczysto#347;#263; i zbrukanie. Ka#380;dy, kto bierze udzia#322; w wojnie, zostaje wojn#261; ska#380;ony i wyko#347;lawiony. Wojna wyzwala w nim najgorsze instynkty. Zdziczenie i zezwierz#281;cenie staj#261; si#281; czym#347; nie tylko zwyk#322;ym i powszednim, ale wr#281;cz banalnym. #321;udzi si#281; pr#243;#380;no jednak ten, kto wierzy, #380;e aby ocali#263; swe cz#322;owiecze#324;stwo, wystarczy nie zdzicze#263;, nie zwyrodnie#263; i nie by#263; bydl#281;ciem. #379;e #321;ad prawa mi#281;dzynarodowego i Harmonia ius in bello zdolne s#261; powstrzyma#263; i lub cho#263;by zr#243;wnowa#380;y#263; Chaos wojny. Cz#322;owiecze#324;stwo na wojnie to u#322;uda, to majak, to mrzonka. Nie mo#380;na pozosta#263; cz#322;owiekiem na wojnie, nie da si#281;, bior#261;c udzia#322; w wojnie, zachowa#263; i ocali#263; swego cz#322;owiecze#324;stwa. Bo wojna i cz#322;owiecze#324;stwo to poj#281;cia wzajem si#281; wykluczaj#261;ce.

Barmalej, Jakor i #321;omonosow patrzyli na niego z zagadkowymi wyrazami twarzy. Jakby czekali, a#380; doko#324;czy. Lewart poj#261;#322; nagle, #380;e faktycznie czekaj#261;. Ale nie na to, by doko#324;czy#322;, lecz by co#347; powiedzia#322;. Bo nie m#243;wi#322;, my#347;la#322; tylko. Zrobi#322; g#322;#281;boki wdech, jak przed zanurkowaniem. Przed pogr#261;#380;eniem si#281; w odm#281;t ostatecznej konkluzji. Te#380; uczynionej wy#322;#261;cznie w my#347;li.

– I dlatego niechaj #380;yje nam wojna, panowie. Wojna, kt#243;ra nas odmienia i na zawsze odmieni. I ocali nas przed cz#322;owiecze#324;stwem. Tym cz#322;owiecze#324;stwem, kt#243;re nie da nam nic poza zamkni#281;tym kr#281;giem #380;ycia, poza gnu#347;n#261; nud#261; i mdl#261;cym bana#322;em codzienno#347;ci, poza b#243;lem niespe#322;nionych marze#324;, poza rozpacz#261; #347;wiadomo#347;ci w#322;asnej licho#347;ci i braku znaczenia. Wojna zbawi nas od cz#322;owiecze#324;stwa, za kt#243;re spotka#263; nas mo#380;e jedynie wiaro#322;omstwo #380;on, przeniewierstwo przyjaci#243;#322;, wroga pogarda rz#261;dz#261;cych, oboj#281;tno#347;#263; bli#378;nich. Wojna uchroni nas przed cz#322;owiecze#324;stwem i niesionym przeze#324; rakiem p#322;uc, nerwic#261;, wrzodami #380;o#322;#261;dka, marsko#347;ci#261; w#261;troby, przerostem gruczo#322;u krokowego, kamic#261; nerkow#261; i zawa#322;em, skutkiem kt#243;rych resztek cz#322;owiecze#324;stwa pozbawi#261; nas szpitalne #322;#243;#380;ka, a resztk#281; godno#347;ci odbior#261; nam przytu#322;ki i hospicja. Wojna ocali nas przed zamkni#281;tym kr#281;giem w#243;dki i heroiny, kt#243;re pr#281;dzej czy p#243;#378;niej odcz#322;owiecz#261; nas dokumentnie i nieodwracalnie. Tak, #380;e w ko#324;cu nie pozostanie nic. #379;adnej alternatywy. #379;adnego wyj#347;cia. Poza tym z hotelu Angleterre.

– Wypijmy za wojn#281;.

D#322;ug#261; cisz#281; przerwa#322; Barmalej, W#322;adlen Askoldowicz Samoj#322;ow, chrz#261;kn#261;wszy i podni#243;s#322;szy kubek.

– Tak dawaj po pi#281;#263;dziesi#261;t. Za wojn#281;.

– Za wojn#281; – do#322;#261;czy#322; si#281; Jakor. – Za wojn#281;, mu#380;yki. P#243;ki jeszcze#347;my ludzie.

– Za nas – uni#243;s#322; pusty kubek #321;omonosow. – Za wojn#281; i za nas. Zanim utracimy cz#322;owiecze#324;stwo. Na co, wygl#261;da, jeste#347;my skazani. Co nam pozostaje? Pawle?

– To, co wszystkim skazanym. Pokuta.

– I jeszcze po pi#281;#263;dziesi#261;t – podsumowa#322; Barmalej.

* * *

Po sze#347;ciu dniach wiatr usta#322;, ale kejf trwa#322;, bo nadal nic si#281; nie dzia#322;o, po duchach #347;lad zagin#261;#322;, znikli, jakby wywiani z okolicy tym z#322;ym wiatrem w#322;a#347;nie. I, paradoksalnie, przed#322;u#380;aj#261;cy si#281; spok#243;j j#261;#322; niepokoi#263;. W#347;r#243;d wojska zacz#281;#322;a kr#261;#380;y#263; szeptana wie#347;#263;, #380;e wojna si#281; sko#324;czy#322;a, ale tu, na odleg#322;e pustkowie, wie#347;#263; o tym po prostu jeszcze nie dotar#322;a i B#243;g jeden wie, kiedy dotrze. Tu, na zastawie, wci#261;#380; mus naszej braci tkwi#263; w okopach i kurz #322;yka#263; na posterunkach, a tam, kto wie, mo#380;e wi#281;kszo#347;#263; wojska ju#380; w domu, w cywilu? Bo jak inaczej wyja#347;ni#263; t#281; cisz#281; i spok#243;j?

Nikt z kadry dow#243;dczej, rzecz jasna, podobnej bzdurze wiary nie da#322;, a plotkarzom zdrowo si#281; dosta#322;o. Zasiane ziarno wzesz#322;o jednak, jak to zwykle bywa, nader bujnie. Kto wie, drapa#322; si#281; w ciemi#281; Jakor, mo#380;e jednak og#322;oszono zawieszenie broni? Kto wie, zastanawia#322; si#281; #321;omonosow, mo#380;e w Genewie George Shultz dogada#322; si#281; wreszcie z Szewardnadze? Barmalej mrzonki wy#347;mia#322; i mia#322; racj#281;. Bo wojna wr#243;ci#322;a nagle i to ze zdwojon#261; si#322;#261;. Szlak d#380;alalabadzki zaroi#322; si#281; konwojami, transport szed#322; za transportem, nad g#243;rami fale #347;mig#322;owc#243;w szturmowych m#322;#243;ci#322;y niebo #322;opatami wirnik#243;w. Od czasu do czasu drog#261; pomyka#322;y alarmowe broniegrupy, a z dala dobiega#322; huk dzia#322; czo#322;gowych. Przelatywa#322;y pary my#347;liwc#243;w. A kt#243;rego#347; dnia ca#322;#261; zastaw#281; poderwa#322; ryk czterech Su-25, lec#261;cych w szyku bojowym na wysoko#347;ci nie wy#380;szej ni#380; sze#347;#263;set metr#243;w. A kr#243;tko potem ziemia zadygota#322;a od niedalekich eksplozji.

– Nalot by#322; – wyja#347;ni#322; wszystkowiedz#261;cy Karter, kt#243;ry zjawi#322; si#281; nazajutrz. – Na kisz#322;ak Baba Ziarat. Mieli tam, jak wykry#322;a razwiedka, sztab ichniego islamskiego komitetu, a w tamtejszej wiejskiej szkole robili jak#261;#347; agitacj#281;, czy co#347; tam. No to nasze „Gawrony” zrzuci#322;y na t#281; ca#322;#261; Bab#281; dwie termobaryczne p#243;#322;ton#243;wki i troch#281; burz#261;cych. I nie ma tam ju#380; ani komitetu, ani szko#322;y, ani agitacji. Niczego ju#380; tam nie ma. Je#347;li nie liczy#263; wielkiego do#322;u.

– I #380;adnych innych nowin? Z ONZ? Z Genewy? Shultz nie dogada#322; si#281; z Szewardnadze? #379;adnych wie#347;ci o rozejmie?

– Chyba#347;cie – parskn#261;#322; Karter – ochujeli w tej g#322;uszy. Wojna idzie na ca#322;ego, w ca#322;ym Afganie odchodzi taka napierdalanka, #380;e prosz#281; siada#263;. Siedemdziesi#261;ta brygada gwardyjska i desantura w nieustannych bojach pod Kandaharem i na pustyni Regestan. Trwa ofensywa pod Heratem, g#322;#243;wnie si#322;ami pi#261;tej em-es-de. Jednostkom dwunastej afga#324;skiej dywizji piechoty zdrowo dosta#322;o si#281; w Paktii, pod Gardezem, musia#322;a im na pomoc i#347;#263; nasza pi#281;#263;dziesi#261;ta sz#243;sta wydzielona de-sze-be, inaczej by tam chyba ca#322;kiem Zielonych rozdo#322;bili. Dwie#347;cie pierwsza zwi#261;za#322;a si#281; w bojach pod Kunduzem, w Taszkurganie i Iszkameszu. Wasza w#322;asna, sto #243;sma, bierze udzia#322; w ofensywie w dolinie Logar i na r#243;wninie Szomali, m#243;wi#261;, #380;e pod Mohammad Agha ci#281;#380;kie straty poni#243;s#322; sze#347;#263;set osiemdziesi#261;ty drugi pu#322;k. Na p#243;#322;nocnym wschodzie osiemset sze#347;#263;dziesi#261;ty o-em-pe bije si#281; pod Fajzabadem. W dolinie Kunar obl#281;#380;ony i odci#281;ty jest garnizon w Barikot. Na granicy pakista#324;skiej specnaz poluje na karawany, a nasze niezwyci#281;#380;one we-we-es #322;upi#261; bombami kisz#322;aki, #380;e a#380; pierze leci. A wy mnie pytacie o rozejmy. Jakie te#380;, nachuj, rozejmy?

* * *

Dla tych, kt#243;rzy faktyczne #322;udzili si#281; nadziej#261; na rych#322;y koniec wojny i powr#243;t do domu, przywiezione przez Kartera wie#347;ci okaza#322;y si#281; ciosem. Zadziwia#322;o, #380;e cho#263; nadzieja z#322;udn#261; by#322;a wszak bardzo i z pozoru ma#322;o kto ni#261; #380;y#322;, gdy prys#322;a, zabola#322;o, a skutki mo#380;na by#322;o obserwowa#263; wsz#281;dzie i na ka#380;dym kroku. Morale wojska spad#322;o. Ze s#322;yszalnym hukiem. #379;o#322;nierze zrobili si#281; nerwowi, #378;li, opryskliwi, dochodzi#322;o do swar#243;w, k#322;#243;tni, przepychanek, a wreszcie i b#243;jek. Barmalej zareagowa#322; natychmiast. Znalaz#322; wojsku zaj#281;cie. Podzielon#261; na robocze brygady kompani#281; zagoniono do roboty tyle#380; ci#281;#380;kiej, co g#322;upiej – do kopania wielkiego do#322;u nieopodal l#261;dowiska #347;mig#322;owc#243;w. D#243;#322;, nazwany przez Barmaleja „Bastionem”, w rzeczywisto#347;ci niczemu nie s#322;u#380;y#322; i potrzebny by#322; jak kozie katarynka, ale machanie kilofami i szpadlami wychodzi#322;o wojsku na zdrowie. Tym bardziej #380;e Barmalej kaza#322; sier#380;antom ustali#263; ostre normy, a dekownikom zagrozi#322; disbatem.

Lewart przysiad#322; si#281; kiedy#347; do sier#380;anta Guszczyna, nadzoruj#261;cego wykopaliska. Nie pogadali, Guszczyn by#322; ma#322;om#243;wny i wyra#378;nie przybity.

– Melduj#281;, #380;e miesi#261;c jaki#347; mi do dembela zosta#322; – wydusi#322; z siebie wreszcie, zapytany wprost i pocz#281;stowany d#380;ointem. – Dni licz#281;. A im tych dni ubywa, tym strach dziwnie wi#281;kszy… Chcia#322;oby si#281;, praporszczyk, wr#243;ci#263; #380;ywym. Niechby i na inwalidzkim w#243;zku, na k#243;#322;kach… Ale #380;ywym. Wybaczcie. Rozgada#322;em si#281;.

– Nie szkodzi, sier#380;ancie. Nie szkodzi.

* * *

Sz#243;stego czerwca odwiedzi#322;a zastaw#281; silna broniegrupa. Pi#281;#263; BMP i pi#281;#263; czo#322;g#243;w T-62, szarych od pokrywaj#261;cego je kurzu, z#322;owrogich i p#322;askich jak skorpiony. Pojazdy z marszu zaj#281;#322;y pozycj#281; na drodze, przy kalitce. I sta#322;y, jak martwe, a pancerniacy ignorowali usi#322;uj#261;cych zagadywa#263; #380;o#322;nierzy z „So#322;owieja”. Nawet Barmalej, cho#263; waleniem w pancerz uda#322;o mu si#281; wywabi#263; z czo#322;gu kapitana w he#322;mofonie, nie dowiedzia#322; si#281; niczego, kapitan zby#322; go kr#243;tko i zamkn#261;#322; w#322;az.

Kr#243;tko potem zahucza#322;y wirniki, a zza grani, jak s#281;py, wychyn#281;#322;y trzy szturmowe Mi-24. W #347;lad za nimi wylecia#322; ma#322;y Mi-9, a za nim dwie „Pczo#322;ki”, #347;mig#322;owce Mi-8. Wszystkie siad#322;y, wzbijaj#261;c tumany py#322;u, na l#261;dowisku, dwie#347;cie metr#243;w od „Muromca”. Z pok#322;ad#243;w zeskoczyli #380;o#322;nierze w plamiastych kombinezonach.

– Specnaz – odgad#322; bez trudu Barmalej.

– A z nimi Sawieliew – nie pomyli#322; si#281; Jakor. – Ten cholerny kulawiec. Ale#380; on znajomo#347;ci musi mie#263;, #380;e go jeszcze z tym szpotawym kulasem z armii w odstawk#281; nie pogonili. Drug#261; tur#281;, przedstawcie sobie, w Afganie kusztyka. A teraz tu, do nas, czort go przyni#243;s#322;. Ciekawe, po co? Domy#347;la si#281; kt#243;ry#347;?

Lewart domy#347;la#322; si#281;. Ale nie zdradzi#322; si#281; z tym.

* * *

Major niczym nie wyr#243;#380;nia#322; si#281; spomi#281;dzy specnazowc#243;w, jak oni wszyscy odziany w zwany kombezem kombinezon maskuj#261;cy i beret nazywany „ba#322;achonem”. Jak zwykle w polu, nosi#322; sw#243;j po kowbojsku dyndaj#261;cy u pasa stieczkin i nocn#261; lornetk#281; BN-2.

– Odwiedzi#322;em ci#281; specjalnie – zacz#261;#322; bez wst#281;p#243;w, gdy tylko przyprowadzono Lewarta przed jego oblicze. – Mam dla ciebie dwie wiadomo#347;ci, dobr#261; i z#322;#261;. Od kt#243;rej zacz#261;#263;?

Lewart wzruszy#322; lekko ramionami. Nie spieszy#322; si#281; z odpowiedzi#261;, nazbyt dobrze zna#322; kagebist#243;w i ich #380;arty. Sawieliew przygl#261;da#322; mu si#281; bacznie.

– Nie mo#380;esz si#281; zdecydowa#263; – rzek#322; ze zrozumieniem. – Boisz si#281; tej z#322;ej? Czy te#380; w og#243;le nie jeste#347; ciekaw wie#347;ci? Przedk#322;adaj#261;c wygod#281; i komfort ignorancji? W to ostatnie trudno mi b#281;dzie uwierzy#263;.

– Dlaczego? – znowu wzruszy#322; ramionami Lewart. – Ignorancja to si#322;a.

– Wolno#347;#263; to niewola, a wojna to pok#243;j – doko#324;czy#322; po chwili milczenia major. – Lubisz cytaty, stwierdzam z uznaniem. Doboru #378;r#243;de#322; jednak nie pochwalam. Czytania George’a Orwella w naszym kraju nie zaleca si#281;, cho#263; obecnie za my#347;lozbrodni#281; to ju#380; w zasadzie nie uchodzi. Ale o tym do#347;#263;, nie mam czasu na dyskusje o literaturze. Skoro si#281; wzdragasz, ja sam wybior#281; kolejno#347;#263; wiadomo#347;ci. Zaczn#281; od z#322;ej. Tw#243;j druh, ten sier#380;ant, Charitonow, Walentin bodaj#380;e Trofimowicz, poleg#322; w boju. Pod Mohammad Agha. Nieca#322;e dwa tygodnie temu.

– Jak? – spyta#322; po chwili milczenia Lewart.

– A mnie sk#261;d to wiedzie#263;? Poleg#322; i tyle. #346;mierci#261; walecznych, ma si#281; rozumie#263;. No, a teraz dobra wie#347;#263;. Odno#347;nie sprawy zab#243;jstwa starleja Kirylenki. Jeste#347; czysty i w suchym. #346;ledztwo wykaza#322;o, #380;e strzela#322; szeregowy Iwan Milukin. Poleg#322;y szeregowy Milukin. Sprawa zamkni#281;ta. Ciebie, za m#281;stwo przejawione podczas boju na zastawie „Newa”, odznaczono medalem „Za bojewyje zas#322;ugi”. Przypn#261; ci, jak tylko kancelaria upora si#281; z robot#261; papierkow#261;. Opi#263; z kolegami mo#380;esz ju#380; dzi#347;.

– Na zastawie „Newa” – odchrz#261;kn#261;#322; Lewart – nie przejawi#322;em niczego, m#281;stwa w szczeg#243;lno#347;ci. I niczym si#281; tam nie zas#322;u#380;y#322;em.

– Jaka#380; skromno#347;#263;. Na szcz#281;#347;cie nie ty decydujesz. Odznaczenia przyznaje dow#243;dztwo, a dow#243;dztwo jest nieomylne. Za m#281;stwo nagradza m#281;#380;nych, za zas#322;ugi zas#322;u#380;onych. I vice versa. Bywaj, m#281;#380;ny i zas#322;u#380;ony Polaczku. Spiesz#281; si#281;, wraz z broniegrup#261; lecimy na akcj#281;. Jeszcze tylko jedno.

Cho#263; wydawa#322;o si#281; to zupe#322;nie nieprawdopodobne, ba, granicz#261;ce z cudem, Igor Konstantinowicz Sawieliew, Kulawy Major, w spos#243;b widoczny waha#322; si#281;. Nie wiedz#261;c, jak zacz#261;#263;.

– Doniesiono mi… – rzek#322; wreszcie, unosz#261;c na Lewarta oczy koloru zwi#281;d#322;ych chabr#243;w. – Doniesiono mi, #380;e ze #380;mijami si#281; tu zabawiasz. Prawda to?

Lewart nie odpowiedzia#322;.

– C#243;#380; – major nadal wygl#261;da#322; na niezdecydowanego – regulaminy nie zabraniaj#261;, partia nie pot#281;pia… Ta #380;mija… Jest mo#380;e z#322;otawej barwy? Ma z#322;ote oczy? Nie musisz odpowiada#263;. Je#347;li nie chcesz.

Lewart nie odpowiedzia#322;. Nie chcia#322;.

Sawieliew odwr#243;ci#322; si#281; na pi#281;cie. A Lewart jednak si#281; zdecydowa#322;.

– Czy#380;by#347;cie – spyta#322; cicho – widzieli kiedy#347; tak#261; #380;mij#281;?

Major zatrzyma#322; si#281;.

– Nie – odrzek#322; przez rami#281;. – Nie widzia#322;em. Nie mog#322;em. Bo takich #380;mij nie ma. Nie istniej#261;. I nie powinny istnie#263;. Naprawd#281; nie powinny.

– Ale tu jest Afganistan – dorzuci#322; po chwili. – Tu wszystko jest mo#380;liwe.

* * *

– Ech, ale#380; eleganckie masz okularki, Karter! Nastojaszczij pizdiec! Po prostu Pary#380;! W#243;dk#281; przywioz#322;e#347;? Dawaj. Jest jak raz okazja. Praporszczyka Lewarta odznaczyli „Za be­ze”, medal mus obla#263;. Zacharycz, zorganizuj jak#261;#347; zak#261;sk#281;. I po#347;lij kogo#347; na „Gorynycza” po obu, Lewarta i #321;omonosowa.

– Praporszczyka Lewarta nie ma na blokpo#347;cie. Akurat polaz#322; do tej jego #380;mii.

* * *

Cztery dni p#243;#378;niej, rankiem, gdy Lewart sposobi#322; si#281; ju#380; do wyprawy do parowu, przybieg#322; zdyszany goniec. Starszy praporszczyk Samoj#322;ow, wysapa#322;, pilnie wzywa do siebie praporszczyka Lewarta i dow#243;dztwo blokpostu „Gorynycz”. Pilnie to pilnie, Lewart, #379;ygunow i #321;omonosow w dziesi#281;#263; minut stawili si#281; na „Muromcu”. Czekali tam ju#380; Jakor i Guszczyn z „Rus#322;ana”. Jak r#243;wnie#380; Zacharycz, sier#380;ant Leonid Zacharycz Swiergun, wzrostem, prawda, niezbyt s#322;uszny, ale przystojny jak, nie przymierzaj#261;c, Wiaczes#322;aw Tichonow.

– Mamy spotkanie – zacz#261;#322; bez wst#281;p#243;w Barmalej. – Dyplomacja wojenna. Na rozmow#281; zaprasza Salman Amir Jusufzaj, g#322;#243;wny okoliczny duch i najbli#380;szy wr#243;g, og#322;aszaj#261;c na czas rozm#243;w rozejm. Trzeba i#347;#263;, odmowa oznacza#322;aby despekt i utrat#281; twarzy. Id#281; ja, idzie Zacharycz, idziesz i ty, praporszczyk Pasza. Jeste#347; tu dow#243;dc#261; nowym, wypada ci#281; przedstawi#263;. P#243;jdzie te#380; Stanis#322;awski, albowiem jest wykszta#322;cony i ma g#322;upaw#261; inteligenck#261; g#281;b#281;, znaczy, chcia#322;em rzec, wejrzenie ma uczciwe. Na „Gorynyczu” wacht#281; obejmuje sier#380;ant #379;ygunow, na „Rus#322;anie” Guszczyn. G#322;#243;wnodowodz#261;cym na czas mojej nieobecno#347;ci jest starszyna Awierbach. Pytania s#261;? Nie ma. Bardzo dobrze. Wyruszamy natychmiast. Co jest, #321;omonosow?

– Idziemy z broni#261;, jak rozumiem?

– W tym kraju, profesorku – Barmalej spojrza#322; na niego ch#322;odno – m#281;#380;czyzna bez broni to jak m#281;#380;czyzna bez jaj. Jest jedynie m#281;#380;czyzn#261; tytularnym. Takim, powiedzia#322;bym, cz#322;onkiem korespondentem. Sam mo#380;e si#281; m#281;#380;czyzn#261; mniema#263;, ale dla innych m#281;#380;czyzn partnerem do rozmowy nie jest. Mimo obiecanego rozejmu i danego s#322;owa Salman Amir b#281;dzie obwieszony #380;elaziwem po z#281;by. Niech wie, #380;e i my nie #322;ykiem szyci.

Ilustruj#261;c wywody, Barmalej prze#322;adowa#322;, zabezpieczy#322; makarowa i wsun#261;#322; go z ty#322;u za pasek od spodni, po czym wzi#261;#322; na pas AK-74. Przystojny jak Stirlitz Zacharycz uzbroi#322; si#281; podobnie, dodatkowo wpu#347;ci#322; jeszcze F-1 do kieszeni.

– Gdyby przysz#322;o co do czego – wyja#347;ni#322;, widz#261;c spojrzenie Lewarta – to wyszarpnie si#281; k#243;#322;ko. Wol#281; w#322;asn#261; efk#281; od ich kind#380;a#322;#243;w i obc#281;g#243;w. Ob#243;z jeniecki w Pakistanie te#380; mi si#281; wcale nie u#347;miecha.

Zacharycz nie m#243;g#322; wiedzie#263;, #380;e niewola ju#380; mu nie grozi. Ob#243;z Badabera pod Peszawarem by#322; przepe#322;niony, wci#261;#380; dochodzi#322;o w nim do bunt#243;w maltretowanych je#324;c#243;w wojennych. Na mocy rozkazu wydanego przez Gulbuddina Hekmatiara mud#380;ahedini je#324;c#243;w bra#263; wi#281;c przestali. Pojmanych mordowali na miejscu. Lub troch#281; p#243;#378;niej.

– Tak z ciekawo#347;ci – upewni#322; si#281; Lewart, sprawdzaj#261;c sw#243;j AKS. – Ufacie temu waszemu Salmanowi Amirowi? I jego s#322;owu? Bo w odr#243;#380;nieniu od #321;omonosowa ja troch#281; do#347;wiadczenia w tym wzgl#281;dzie mam. Wiem, #380;e duchy dotrzymuj#261; s#322;owa i przysi#281;gi na Allaha. Ale tylko wtedy, gdy im wygodnie. Allah im to podobno wybacza, bo d#380;ihad to d#380;ihad…

– B#243;g z Allahem – przerwa#322; Barmalej, wk#322;adaj#261;c panam#281;. – I z d#380;ihadem. Spotyka#322;em si#281; ju#380; z Salmanem, Zacharycz te#380;. I #380;yjemy, jak widzisz. Ale ostro#380;no#347;#263; nigdy nie zawadzi i gotowym warto by#263; na wszystko. Je#347;li drejfisz, mo#380;esz zosta#263; na gospodarstwie, z nami p#243;jdzie Jakor…

– Id#281; z wami.

– Tak w#322;a#347;nie s#261;dzi#322;em, #380;e odpowiesz. – Barmalej trzepn#261;#322; go w rami#281;. – Straszy#263; to my, nie nas. Prawda, Paszka?

– Prawda.

– No. – Barmalej poprawi#322; pas AK-74. – Komu w drog#281;. S Bogom!

– Chrani was Gospod’ – po#380;egna#322; ich Guszczyn.

Wyruszyli. Po mniej wi#281;cej dwustu metrach marszu skrajem drogi skr#281;cili na #347;cie#380;k#281;, wij#261;c#261; si#281; w#347;r#243;d ska#322;. By#322;o do#347;#263; stromo. Nie min#261;#322; kwadrans, a #321;omonosow zacz#261;#322; sapa#263;. Barmalej spostrzeg#322; to, zwolni#322; nieco.

– Salman Amir Jusufzaj, trzeba ci wiedzie#263; – odezwa#322; si#281; do Lewarta – to nie byle bandyta. Nim poszed#322; do duch#243;w, by#322; nauczycielem. M#243;wi#261; nawet, #380;e komunist#261;. Ale przesz#322;o mu, gdy#347;my wkroczyli, i nie kocha nas teraz zanadto. Gdy z nim poprzednio gada#322;em, czu#322;em, #380;e czyta mi w my#347;lach. Nie da#322;by si#281; ok#322;ama#263; ani zwie#347;#263;, pewien jestem. Trzeba z nim ostro#380;nie. Zaczekajcie, musz#281; si#281; odla#263;.

– Zwykle – kontynuowa#322; przez rami#281; – towarzyszy mu Had#380;i Hatib Rahiqullah. To mu#322;#322;a, w bandzie drugi po wodzu, znaczy si#281; taki wi#281;cej politruk. Wcale bym si#281; nie zmartwi#322;, gdyby dzi#347; by#322; nieobecny. To kawa#322; starego skurwysyna, zajad#322;y fanatyk, nas, niewiernych, r#380;n#261;#322;by #380;ywcem na kawa#322;ki i sol#261; posypywa#322;. Powiadaj#261; zreszt#261;, #380;e ju#380; to robi#322;. R#380;n#261;#322;, znaczy. Nosi d#322;uga#347;n#261; brod#281; i naprawd#281; wygl#261;da jak stary czarownik, wi#281;c specnazowcy, kt#243;rzy na niego polowali, przezwali go Czarnomorem.

– Czarownik straszny i wszechmocny… – zacytowa#322;, sapi#261;c, #321;omonosow. – Czarnomor, w#322;adca g#243;r p#243;#322;nocnych…

– Jakby#347; by#322; przy tym. – Barmalej zapi#261;#322; spodnie. – Profesorku. Idziemy.

Szli, wci#261;#380; pod g#243;r#281;, w#347;r#243;d skalnych #347;cian. #321;omonosow sapa#322;. Zacharycz zatrzyma#322; si#281; nagle, uni#243;s#322; r#281;k#281;.

– Muzyka – wskaza#322; przed siebie. – Muzyka jakby. Dolatuje.

– W samej rzeczy. – Barmalej odsun#261;#322; panam#281; na ty#322; g#322;owy, nadstawi#322; ucha. – Muzyka jakby i dolatuje jakby. Do tego znana jakby.

– Festiwal w Sopocie – Zacharycz wysmarka#322; si#281; w palce – wsz#281;dzie ci#281; dogoni. Nawet pod Hindukuszem.

Zza ska#322;y, niewidoczny za zakr#281;tem #347;cie#380;ki, nieg#322;o#347;no gra#322; magnetofon. Byli ju#380; na tyle blisko, by m#243;c rozpozna#263; melodi#281; i g#322;os.


Ma#322;go#347;ka, m#243;wi#261; mi, On nie wart jednej #322;zy, On nie jest wart jednej #322;zy! Oj, g#322;upia! Ma#322;go#347;ka, wr#243;#380;#261; z kart, On nie jest grosza wart, A we#378; go czart, we#378; go czart! Ma#322;go#347;ka…

Wy#322;#261;czony magnetofon zamilk#322; raptownie. Us#322;yszeli odg#322;os krok#243;w, zgrzyt #380;wiru. Barmalej zatrzyma#322; si#281;.

– St#243;j, kto idzie? – zawo#322;a#322;, unosz#261;c AK-74. – Dost ya duszman? Przyjaciel czy wr#243;g?

– Wr#243;g! – odpowiedzia#322; mu zza ska#322; d#378;wi#281;czny g#322;os. – Nie macie w tej okolicy #380;adnych przyjaci#243;#322;, szurawi.

Za zakr#281;tem, gdzie #347;cie#380;ka poszerza#322;a si#281;, sta#322;y trzy motocykle, w tym jeden z przyczepk#261;, obok czeka#322;o sze#347;ciu m#281;#380;czyzn. D#322;ugow#322;osy mud#380;ahedin, kt#243;ry wyszed#322; naprzeciw, w panterce maskuj#261;cej, z chi#324;skim ka#322;asznikowem, gestem zaprosi#322;, by szli za nim. Na chlebaku mia#322; wyszablonowane: US ARMY.

– Sa#322;aam – powita#322; oczekuj#261;cych Barmalej. – Sa#322;aam alejkum, Salman Amir.

– Wa alejkum as-salaam. Witaj, Samoj#322;ow. Witajcie, Sowieci.

Tym, kt#243;ry ich powita#322;, by#322; niezawodnie #243;w Salman Amir Jusufzaj, szczup#322;y a#380; do chudo#347;ci Pasztun odziany w pakistank#281;, wojskow#261; pakista#324;sk#261; kurtk#281; na podpince ze sztucznego futra, z nowiutkim belgijskim FN FAL na ramieniu, kind#380;a#322;em u pasa i lornetk#261; firmy Nikon na piersi. Towarzyszy#322; mu nie kto inny, a os#322;awiony Czarnomor, Had#380;i Hatib Rahiqullah, spogl#261;daj#261;cy wrogo, z zapadni#281;tymi policzkami i haczykowatym nosem nad #347;nie#380;nobia#322;#261;, si#281;gaj#261;c#261; pasa brod#261;, w wielkim turbanie i czarnej kamizeli wdzianej na d#322;ug#261; koszul#281;, uzbrojony w AKMS, ka#322;ach ze sk#322;adan#261; metalow#261; kolb#261;. Te#380; mia#322; u pasa kind#380;a#322;, bro#324; pi#281;knie zdobion#261;, niezawodnie zabytkow#261; i niezawodnie wielkiej warto#347;ci. Pozostali, wszyscy co do jednego Pasztuni, wygl#261;dali jak bracia bli#378;niacy, w pakolach, cha#322;atach, szerokich lu#378;nych portasach i sanda#322;ach, nawet uzbrojeni byli jednakowo, w chi#324;skie karabinki typ 56, podr#243;bki ka#322;asznikowa.

Do rozm#243;w siedli w kr#281;gu. Barmalej przedstawi#322; Lewarta i #321;omonosowa. Salman Amir Jusufzaj patrzy#322; w milczeniu. Jego czarne oczy by#322;y #380;ywe, bystre, z#322;owr#243;#380;bne jak u drapie#380;nego ptaka. M#243;wi#322; po rosyjsku bez najmniejszego akcentu ani jakiejkolwiek nalecia#322;o#347;ci.

– Nowy praporszczyk – przewierci#322; Lewarta wzrokiem. – Nowy komandir na zachodnim blokpo#347;cie. Ten, kt#243;ry kaza#322; blokpost wysprz#261;ta#263;, usun#261;#263; blaszanki po konserwach, po#322;yskuj#261;ce tam w s#322;o#324;cu od miesi#281;cy. Ha, niby ma#322;a rzecz, a ile#380; m#243;wi o cz#322;owieku.

Lewart podzi#281;kowa#322; skinieniem g#322;owy. Salman Amir przez chwil#281; wpatrywa#322; si#281; w #321;omonosowa. Potem przeni#243;s#322; wzrok na Barmaleja. A na dany przez niego znak mud#380;ahedin z US ARMY na chlebaku wytaszczy#322; z przyczepki motocykla dwa wypchane woreczki.

– Prezent dla was – wskaza#322; Salman Amir. – Oprawiony baranek, kukurydziane placki, inne rozmaito#347;ci. #379;adne delikatesy, jad#322;o proste, ale zdrowe. Bo tym, co jecie na zastawie, ja bym i psa nie nakarmi#322;.

– Taszakor – podzi#281;kowa#322; Barmalej. – Trzeba ci przyzna#263;, Salman, potrafisz zaimponowa#263; wielkoduszno#347;ci#261;. Nawet wrogowi.

– Wr#243;g – odrzek#322; bez u#347;miechu Pasztun – winien umiera#263; w walce. Wtedy jest to honor i zas#322;uga w obliczu Allaha. Pozbawicie mnie honoru i zas#322;ugi, je#347;li tam na zastawie pomrzecie od zatru#263; pokarmowych.

– Tak czy inaczej, taszakor, dzi#281;ki wielkie za podarek. Za wielkoduszno#347;#263; i rycersko#347;#263;.

– Tak mnie wychowano. – Salman Amir wlepi#322; w niego swe drapie#380;ne oczy. – W moim rodzie tradycje rycerskiego wojowania si#281;gaj#261; setek lat wstecz. Tylko #380;a#322;owa#263;, #380;e wam tego nie wpojono. Rycersko#347;ci w was za grosz. Nie ma nic rycerskiego w rozsiewaniu min na drogi i prze#322;#281;cze. Wasze miny zabijaj#261; nasze dzieci.

– Trwa wojna – odpar#322; beznami#281;tnie Barmalej. – W czasie wojny dzieci winny siedzie#263; w domu. W czasie wojny dzieci nale#380;y strzec, a nie posy#322;a#263; je na prze#322;#281;cze z paczkami opium i haszyszu. Ale chyba nie po to si#281; spotykamy, co, Salman? Bo co si#281; tyczy min, to nie nasz z tob#261; szczebel i nie nasze kompetencje. To jako#347; tak bardziej ONZ.

Czarnomor s#322;yszalnie zgrzytn#261;#322; z#281;bami i zawarcza#322;, w gardle zagra#322;o mu jak rozw#347;cieczonemu psu.

– Wzgl#281;dem za#347; toczonej wojny – Barmalej w og#243;le nie zwr#243;ci#322; na#324; uwagi – rozstrzygni#281;cia przynie#347;#263; mog#261; tr#243;jstronne rozmowy zainteresowanych. Tymi za#347; s#261; Czernienko, Reagan i Zia ul-Haq. A my? My jeste#347;my maluczcy. Rozmawiajmy o problemach maluczkich.

– Rozmawiajmy o problemach – zaakcentowa#322; Salman Amir Jusufzaj. – O waszych problemach, komandir Samoj#322;ow. Bo to wy macie problem, wy, wasza zastawa. Z Kunaru nadci#261;ga tu Raz#226;k Ali Zahid. Z silnym oddzia#322;em. Opr#243;cz naszych tak#380;e pakista#324;ski specnaz, Saudyjczycy, Jeme#324;czycy, podobno nawet jacy#347; kitajcy z Malezji. S#322;ysza#322;e#347; o Raz#226;ku Alim, nieprawda#380;?

– Ty mnie straszysz? Czy ostrzegasz? I o co tak naprawd#281; idzie, a?

– Je#347;li twoja zastawa b#281;dzie uci#261;#380;liw#261; zawad#261;, Raz#226;k Ali z ca#322;#261; pewno#347;ci#261; b#281;dzie chcia#322; t#281; zawad#281; usun#261;#263;. Takim czy innym sposobem, pr#281;dzej czy p#243;#378;niej, ale b#281;dzie chcia#322; was wykurzy#263;.

– A ty z twoimi si#281; do niego przy#322;#261;czysz.

Salman Amir Jusufzaj wzruszy#322; ramionami. Rzuci#322; okiem na Czarnomora.

– W odr#243;#380;nieniu od Raz#226;ka Alego Zahida – powiedzia#322; – ja tu mieszkam. Mieszkaj#261; tu moi krewni. Je#347;li was wybijemy, co mi z tego przyjdzie? Wasze lotnictwo zbombarduje kisz#322;aki, zr#243;wna okolic#281; z ziemi#261;, spopieli wszystko napalmem jak w Baba Ziarat, Deh-e Gada i Sara Kot. My#347;l#281;, #380;e lepiej wyjd#281;, je#347;li przekonam Raz#226;ka Alego, #380;e wasza zastawa zawad#261; nie jest.

Barmalej uni#243;s#322; brwi. Salman Amir Jusufzaj u#347;miechn#261;#322; si#281;. U#347;miechem kupca z bazaru w Bagdadzie, #380;ywcem z ilustracji do Ba#347;ni z Tysi#261;ca i Jednej Nocy.

– Powiem – o#347;wiadczy#322; – Raz#226;kowi Alemu tak: pos#322;uchaj, Ali, zostaw ty szurawich Samoj#322;owa w spokoju, bo to s#261; porz#261;dni szurawi. My, powiem mu, mamy tu po kisz#322;akach od cholery gotowego opium, czarsu i haszu, trzeba ten towar bra#263; na osio#322;ki i transportowa#263; go do odbiorc#243;w, ca#322;y wszak #347;wiat czeka w ut#281;sknieniu na nasz afga#324;ski hasz i czars, doczeka#263; si#281; nie mo#380;e. A szlak transportu wiedzie przez w#261;w#243;z Zarghun, tu#380; obok zastawy szurawich. Ale szurawi komandira Samoj#322;owa nam nie przeszkadzaj#261;, bo tak si#281; z nimi um#243;wili#347;my. Szurawi nie zaminowali wylotu w#261;wozu Zarghun, bo taka by#322;a umowa. Tak, nie inaczej, rzekn#281; Raz#226;kowi Alemu Zahidowi.

– A Raz#226;k Ali – parskn#261;#322; Barmalej – us#322;ucha?

– Insz’ Allah.

Barmalej pokiwa#322; g#322;ow#261;, podrapa#322; si#281;, poci#261;gn#261;#322; nosem, possa#322; powietrze, s#322;owem, my#347;la#322;.

– Nie b#281;d#281; ci ciemnoty wciska#322;, Salman – rzek#322; wreszcie. – Nie ja decyduj#281; wzgl#281;dem minowania. Decyzje zapadaj#261; wy#380;ej, rozkazy wydaje si#281; tylko ciut ni#380;ej, wiertuszki lec#261;, gdzie kazano, siej#261; miny tam, gdzie kazano. Albo mniej wi#281;cej tam, gdzie kazano. Tobie co si#281; wydaje? #379;e Kabul wzywa mnie radiem, by zapyta#263;? Jak, drogi W#322;adlenie Askoldowiczu, zapatrujecie si#281; na minowanie? Czy nie b#281;dziecie mieli nam za z#322;e, je#347;li zrzucimy nieopodal jaki#347; tysi#261;czek min pe-ef-em?

Salman Amir Jusufzaj popatrzy#322; mu w oczy.

– Chytrzysz, drogi W#322;adlenie Askoldowiczu. Ty wiesz i ja wiem, #380;e nikt wy#380;ej nie wpadnie na pomys#322; minowania, je#347;li ty nie zameldujesz, #380;e jest taka potrzeba. I to w#322;a#347;nie ma by#263; przedmiotem naszej umowy.

– Znaczy?

– Nie melduj. Je#347;li w#261;wozem Zarghun przebiegnie, dajmy na to, kilka stad dzikich k#243;z albo gazeli, detonuj#261;c posiane tam miny, po prostu nie zameldujesz o tym fakcie. Wstrzymasz si#281; z tym kilka dni.

– Ja si#281; wstrzymam – zmru#380;y#322; powieki Barmaej – a oczyszczonym z min w#261;wozem przejdzie oddzia#322;, kt#243;ry wystrzela mi ludzi. Bo wszak mo#380;e si#281; to zdarzy#263;?

– Insz’ Allah – wzruszy#322; ramionami Salman Amir. – Nasza umowa nie zabrania ci by#263; czujnym.

– Jak#261; mam gwarancj#281;, #380;e w#261;wozem p#243;jd#261; transporty opium i czarsu? A nie broni?

– Moje s#322;owo.

Barmalej milcza#322; chwil#281;.

– Wzgl#281;dem konopi i maku – znacz#261;co uni#243;s#322; brwi. – Uda#322;a si#281; chocia#380; uprawa?

Salman Amir Jusufzaj, rozbawiony, wyszczerzy#322; z#281;by w u#347;miechu. Na dany przeze#324; znak d#322;ugow#322;osy mud#380;ahedin z US ARMY wyci#261;gn#261;#322; z przyczepki motocykla kolejny pakunek.

– Ocenisz sam. Jak dla mnie, towar pierwyj sort.

– Wr#281;czasz mi bakszysz?

– A co? Wzgardzisz?

Barmalej skin#261;#322; na Zacharycza, ten wzi#261;#322; pakunek. Czarnomor znowu zawarcza#322;, niezawodnie #380;ycz#261;c im, by si#281; podarkiem ud#322;awili. Salman Amir Jusufzaj wsta#322;.

– Umowa stoi?

– Stoi – Barmalej wsta#322; r#243;wnie#380;. – Dzikie gazele zdetonuj#261; miny w w#261;wozie Zarghun. A ja przez pi#281;#263; dni o tym nie zamelduj#281;.

– Dziesi#281;#263; dni.

– Tydzie#324;.

– Zgoda.

– W tym czasie… – Barmalej powi#243;d#322; wzrokiem od Salmana do Czarnomora i z powrotem. – W tym czasie na moj#261; zastaw#281; nikt nie przypu#347;ci ataku. Nikt. Ani twoi, ani Raz#226;k, ani #380;adna z niezale#380;nych dzia#322;aj#261;cych tu grupek. Salman? Chc#281; us#322;ysze#263; twoje zapewnienie, nie #380;adne inszallach. Zapewniasz?

– Zapewniam.

– Wi#281;c umowa stoi.

– Stoi. Bywaj, Samoj#322;ow. Id#378;cie ju#380;.

– Je#347;li mo#380;na… – odezwa#322; si#281; Lewart, niespodziewanie nawet dla siebie. – Je#347;li mo#380;na, chcia#322;bym o co#347; spyta#263;.

Najmniej zaskoczonym, o dziwo, okaza#322; si#281; Salman Amir Jusufzaj. On w ka#380;dym razie pierwszy odzyska#322; oddech. I pierwszy zareagowa#322;.

– Kto pyta, nie b#322;#261;dzi – powiedzia#322; zimno. – Pytaj, dow#243;dco zachodniego blokpostu.

– #379;mija o z#322;otawym kolorze #322;usek. O z#322;otych oczach… Co to za gatunek? Znany jest wam taki gad?

Salman Amir Jusufzaj, wydawa#322;o si#281; przez moment, otworzy ze zdumienia usta. Nie otworzy#322;. By#263; mo#380;e, nie zd#261;#380;y#322;. Bo w reakcji ubieg#322; go Czarnomor. Had#380;i Hatib Rahiqullah.

– Al-szaitan! – wrzasn#261;#322;, zrywaj#261;c si#281;. – Sahir! Aluqah! Banu hayya! A’udu billaahi minasz’szaitaanir-rad#380;iim!

Wrzeszcz#261;c i opluwaj#261;c sobie brod#281;, z#322;apa#322; za r#281;koje#347;#263; kind#380;a#322;u, wygl#261;da#322;o, #380;e rzuci si#281; na Lewarta. Zacharycz porwa#322; za AKM, Barmalej powstrzyma#322; go szybko, Jusufzaj okrzykiem i gestem powstrzyma#322; mud#380;ahedin#243;w, chwyci#322; Czarnomora za r#281;kaw, zagada#322; pr#281;dko w dari. Czarnomor uspokoi#322; si#281;.

– La ilaha il-Allah! – zako#324;czy#322;. Obdarzy#322; Lewarta jeszcze jednym nienawistnym spojrzeniem. Po czym odwr#243;ci#322; si#281; plecami.

– Wybaczcie naszemu mulle – przerwa#322; milczenie Salman Amir Jusufzaj. – Usprawiedliwiaj#261; go g#322;#281;boka wiara, zaawansowany wiek i ci#281;#380;kie czasy. Niekoniecznie w tej kolejno#347;ci. Tobie za#347;, dow#243;dco wysprz#261;tanego blokpostu, trzeba przyzna#263;: w os#322;upienie potrafisz wprawi#263; pytaniem. Ale poniewa#380; #380;adne pytanie nie powinno zosta#263; bez odpowiedzi, odpowiem. #379;mije, jakie opisa#322;e#347;, nie istniej#261;. W ka#380;dym razie istnie#263; nie powinny. Bardzo niebezpiecznie jest si#281; nimi zajmowa#263;. A ju#380; pod #380;adnym pozorem…

Umilk#322; na chwil#281;, pokr#281;ci#322; g#322;ow#261;, jak gdyby zdumiony tym, co m#243;wi.

– Pod #380;adnym pozorem – doko#324;czy#322; szybko – nie wolno i#347;#263; tam, dok#261;d prowadz#261;. Bywajcie, szurawi. Id#378;cie. Allah z wami.

* * *

Nast#281;pnej nocy wybuchy nie da#322;y spa#263;, dzikie zwierz#281;ta co i rusz wylatywa#322;y w powietrze na minach w w#261;wozie Zarghun.

Rankiem, ledwo s#322;o#324;ce troch#281; ogrza#322;o piaski, Lewart poszed#322; do parowu.

* * *

#379;mii nie by#322;o. Nie pokaza#322;a si#281;.

W parowie wszystko by#322;o inaczej. Ciasnota dusi#322;a, dusi#322; smr#243;d, ohydny cuch zgnilizny, wierc#261;cy w nosie od#243;r mena#380;erii. Lewart widzia#322; to, czego dot#261;d nie dostrzega#322;: brudne zacieki na kamieniach, wygl#261;daj#261;ce jak zasch#322;e wymiociny. Gadzie ekskrementy, rozk#322;adaj#261;ce si#281; trupki szczur#243;w, bzycz#261;ce nad nimi zielone, opas#322;e, ohydne muchy. Chore, przypominaj#261;ce paskudny liszaj porosty na skalnych #347;cianach.

Powinien, absolutnie powinien zrozumie#263;, powinien umie#263; rozszyfrowa#263; i odczyta#263; sygna#322;, poj#261;#263;, #380;e to przestroga. Ostrze#380;enie przed pasmem maj#261;cych nast#261;pi#263; tragicznych wydarze#324;.

Zapocz#261;tkowanych #347;mierci#261; Wa#324;ki #379;ygunowa.

* * *

Wa#324;ka #379;ygunow zgin#261;#322;, mo#380;na powiedzie#263;, na w#322;asn#261; pro#347;b#281;.

– Pos#322;uchaj, prapor – zagadn#261;#322; Lewarta. – Daj ty mnie teraz dzionek albo drugi pody#380;urowa#263; na ka-pe-pe. Tu, na blokpo#347;cie, nuda, biesz#261; si#281; ju#380; rebiata. Wzi#261;#322;bym na kalitk#281; te#380; tych naszych trzech m#322;odych, podszkoli#322; ich, pokaza#322;, jak wart#281; trzyma#263;, nauczy#322; czujno#347;ci. Na zdrowie im wyjdzie…

– Ech, Iwan, Iwan – pokr#281;ci#322; g#322;ow#261; Lewart. – Durnia ze mnie pr#243;bujesz robi#263;, #380;e a#380; s#322;ucha#263; nieprzyjemnie. #379;o#322;nierzy podszkolisz, czujno#347;ci nauczysz? Ty zwyczajnie zawidzisz Walerze, #380;e si#281; bogaci, #322;upi#261;c afga#324;skie autobusy, zapragn#261;#322;e#347; sam grabie#380;y popr#243;bowa#263;. Walera jest okazowy maruder i szabrownik, pr#281;dzej czy p#243;#378;niej kto#347; go sypnie i trafi pod trybuna#322;. My#347;la#322;em, sier#380;ancie, #380;e#347; m#261;drzejszy.

– Przesadzasz, prapor – skrzywi#322; si#281; #379;ygunow. – Z Walery w samej rzeczy jest z#322;odziejuga i urkagan, pisana mu zona stuprocentowo. Ale gdyby wszystkich naszych braci, kt#243;rzy na kalitkach Azjatуw obdzieraj#261;, po trybuna#322;ach ci#261;ga#263;, toby trybuna#322;#243;w nie starczy#322;o. Przymknij oko. Po starej znajomo#347;ci. Nie kr#281;#263;, nie kr#281;#263; g#322;ow#261;, bo wiem, czemu odmawiasz. Chcesz, bym ci to w oczy rzek#322;? Wysy#322;asz Waler#281; na ka-pe-pe, cho#263; wiesz, #380;e kradnie tam i rabuje, bo ci#281; mierzi obok siebie go widzie#263;, wolisz mnie mie#263; u boku. Nie nale#380;y mi si#281; za to nic? Daj mnie i#347;#263; na wart#281;, Pawle S#322;awomirowiczu.

– A id#378;.

* * *

O tym, #380;e do KPP zbli#380;a si#281; jaki#347; transport, powiadomi#322;a radiem toczka, wysuni#281;ty posterunek z „Muromca”. #379;ygunow wsta#322;, chwyci#322; AKM.

– No, dzieci – wezwa#322; #380;o#322;nierzy. – Do roboty. Tak, jak uczy#322;em. A ty co, Smietannikow, na rybki si#281; wybierasz? Czy na imieniny u cioci? Bronik w#322;o#380;y#263;! Wszyscy broniki w#322;o#380;y#263;, a porz#261;dnie! Ko#380;emiakin, Tkacz, ze mn#261; na drog#281;. Jefimczenko, do kaemu. Rusza#263; si#281;!

Zza zakr#281;tu drogi, lawiruj#261;c w#347;r#243;d spad#322;ych ze zboczy g#322;az#243;w, nie wy#322;oni#322;a si#281; jednak oczekiwana burbachajka, czyli czubato wy#322;adowany pasa#380;erami i baga#380;em tubylczy autobus, #378;r#243;d#322;o oczekiwanego #322;upu i korzy#347;ci. Tym, co si#281; wy#322;oni#322;o, by#322; poobijany i okropnie odrapany bia#322;y pikap.

– Za kierownic#261; dziadyga w cza#322;mie – zameldowa#322; zza lornetki Smietannikow. – Obok jakie#347; babsko. Na kipie dwie… Nie, trzy baby w parand#380;ach. #379;adnych du#380;ych baga#380;y.

– Niefart – splun#261;#322; #379;ygunow. – Nie b#281;dzie z nich korzy#347;ci nijakiej. Nie b#281;d#261; mieli niczego, co wzi#261;#263; warto.

– Tedy jak? – spyta#322; Tkacz, wierc#261;c si#281; pod ci#281;#380;arem kamizelki. – Pu#347;cimy ich?

– Po kontroli. Mamy tu kontrolowa#263;, zapomnieli#347;cie? Os#322;aniaj nas, Jefimczenko. Hej, tam! Sta#263;! Kontrola!

Pikap, kt#243;ry do tej pory ledwie si#281; wl#243;k#322;, wyrwa#322; nagle do przodu w ob#322;oku spalin, kieruj#261;cy starzec z brod#261; jak u koz#322;a zgarbi#322; si#281; nad kierownic#261;. Siedz#261;ca obok kobieta wystawi#322;a przez okno luf#281; ka#322;asznikowa i seri#261; wygarn#281;#322;a po wartownikach. Tkacz zawy#322; i upad#322;. #379;ygunow i Ko#380;emiakin zanurkowali za worki z piaskiem.

– Wal w nich, Wowa! – zarycza#322; #379;ygunow. – Wal! Ognia!

Jefimczenko nie zd#261;#380;y#322;. Nie mia#322; wprawy, r#281;ce mu dygota#322;y, palce dwukrotnie omskn#281;#322;y si#281; na pekaemie. Baby na pace pikapa mia#322;y wi#281;cej wprawy. Bo wcale nie by#322;y babami, lecz przebranymi w parand#380;e duchami. Jeden mia#322; bazook#281;, ameryka#324;sk#261; M-72, drugi RPG-7, obaj wypalili w bunkier kalitki. Trzeci rzuci#322; trzy zwi#261;zane drutem granaty. Kobieta wystrzela#322;a ca#322;y magazynek. Po czym pikap uciek#322;, rw#261;c pe#322;nym gazem. Ko#380;emiakin, wyskoczywszy z ukrycia, #347;ciga#322; go ogniem z RPK, ale umkn#261;#322; mi#281;dzy g#322;azy, gdy mud#380;ahedini sypn#281;li z paki gradem po#380;egnalnych kul.

Odsiecz nadbieg#322;a, ale zbyt p#243;#378;no, by m#243;c cho#263; zobaczy#263; wielkie litery: TOYOTA na tyle pikapa. Nadbieg#322; Jakor, Guszczyn i #380;o#322;nierze z „Rus#322;ana”, nadbiegli z „Muromca” Barmalej i Zacharycz. Nadbiegli Lewart i #321;omonosow.

Miron Tkacz, ranny w obie nogi, tarza#322; si#281; i wy#322; na drodze. Boria Ko#380;emiakin, ten, kt#243;ry z pocz#261;tku na zastawie p#322;aka#322;, udziela#322; mu pierwszej pomocy. A wewn#261;trz rozwalonego bunkra KPP, w#347;r#243;d tl#261;cych si#281; szmat i skrzy#324;, siedzia#322; z b#322;#281;dnym wzrokiem Wo#322;odia Jefimczenko, nia#324;cz#261;c sw#243;j PKM. Obok, pokrwawiony i osmalony, poraniony, ale raczej niezbyt powa#380;nie, kurczy#322; si#281;, szlochaj#261;c, Fiedia Smietannikow. Jego lewe ucho, urwane i rozszarpane, zwisa#322;o, skr#281;cone jak obierzyna jab#322;ka, si#281;gaj#261;c pagonu. Ale Smietannikow nie interesowa#322; si#281; stanem swego ucha. Zapatrzony by#322; w le#380;#261;cego dwa metry dalej sier#380;anta #379;ygunowa.

– Sanitariusz! – wrzasn#261;#322; Barmalej. – Sanitaaariuusz!

#379;ygunow #380;y#322;. Dzi#281;ki kamizelce kuloodpornej nie zgin#261;#322; na miejscu. Mia#322; jednak mocno poparzon#261; i zniekszta#322;con#261; twarz, obie nogi, od ud w d#243;#322;, popalone i poszarpane. Ale najbardziej dosta#322;o si#281; lewej r#281;ce. Od#322;amki posieka#322;y rami#281; i wydar#322;y ca#322;e kawa#322;y bicepsu, w wielu miejscach ods#322;aniaj#261;c ko#347;#263;.

– Trzymaj si#281;, Wasia – wykrztusi#322;, kl#281;kaj#261;c obok, Lewart. – Radi Boga, trzymaj si#281;… Bratan…

Wyrwa#322; z r#261;k sanitariusza strzykawk#281; z promedolem, syntetyczn#261; morfin#261;, sam zrobi#322; zastrzyk, zaraz potem r#281;ce zacz#281;#322;y mu si#281; trz#261;#347;#263;. Barmalej odci#261;gn#261;#322; go. Sanitariusz wstrzykn#261;#322; #379;ygunowowi jeszcze jeden promedol, po czym zacz#261;#322; opatrywa#263; r#281;k#281; sier#380;anta, banda#380;uj#261;c j#261; wraz z nadpalonymi strz#281;pami r#281;kawa. #379;ygunow wypr#281;#380;y#322; si#281; i zakrzycza#322;. Spomi#281;dzy jego n#243;g zat#281;tni#322;a nagle ciemnoczerwona krew.

– Chc#281; do… do… mu… – wydusi#322; z siebie poprzez p#281;kaj#261;ce na wargach ba#324;ki.

I umar#322;.

Wszyscy stali nieruchomo. Tkacza zabrano na noszach, jego te#380; ocali#322; bronik, rany postrza#322;owe n#243;g by#322;y mniej powa#380;ne, ni#380; wskazywa#322;yby na to jego paniczne wrzaski.

– Melduj#261; z toczki – przerwa#322; nagle cisz#281; Jakor. – Jedzie kolejny samoch#243;d. Du#380;y.

Barmalej delikatnie wyj#261;#322; z obj#281;#263; Jefimczenki PKM, zwa#380;y#322; w d#322;oniach, prze#322;adowa#322;.

Gdy szed#322; na drog#281;, do#322;#261;czyli do#324; Jakor i Lewart z akaesami. I blady jak #347;mier#263; Ko#380;emiakin z RPK.

Lewart wiedzia#322;, co tym razem wychynie zza zakr#281;tu drogi, na podje#378;dzie sapi#261;c, smrodz#261;c, rz#281;#380;#261;c i ko#322;ysz#261;c si#281; na wybojach. Jeszcze nim pojazd si#281; pojawi#322;, Lewart mia#322; ju#380; przed oczami afga#324;sk#261; burbachajk#281;, b#281;d#261;cy lokalnym #347;rodkiem lokomocji wysoki autobus, fantastycznie wymalowany w r#243;#380;nokolorowe graffiti i jaskrawe esy-floresy arabskiego pisma, b#281;d#261;ce, jak s#261;dzono, cytatami z Koranu, magicznymi zakl#281;ciami i #380;yczeniami szcz#281;#347;liwej podr#243;#380;y. Nim autobus si#281; pokaza#322;, Lewart widzia#322; ju#380; dekoruj#261;ce go sznurkowe girlandy, s#322;ysza#322; mi#281;kkie pobrz#281;kiwanie dzwoneczk#243;w, kt#243;rymi obwieszona by#322;a szoferka.

Barmalej wyszed#322; na #347;rodek drogi.

Burbachajka wyjecha#322;a zza zakr#281;tu. Dok#322;adnie taka, jak#261; wcze#347;niej widzia#322; Lewart. Nawet chyba jeszcze bardziej udekorowana i barwna ni#380; ta z jego wizji. Rozko#322;ysana, oci#281;#380;a#322;a pod upi#281;trzon#261; na dachu piramid#261; tobo#322;#243;w, waliz i innych baga#380;y. Kierowa#322; m#322;ody ch#322;opak w pakolu, Lewart widzia#322;, jak na widok Barmaleja szczerzy w u#347;miechu bia#322;e z#281;by zza pomazanej i nadp#281;kni#281;tej szyby przedniej. Widzia#322; st#322;oczonych wewn#261;trz pasa#380;er#243;w, g#322;#243;wnie niewiasty. Widzia#322; dzieci w haftowanych tiubietiejkach, przyklejone do okien, widzia#322; rozp#322;aszczone na szybach wielkookie twarzyczki.

Sykn#281;#322;y otwierane drzwi, kierowca wyszczerzy#322; z#281;by. Barmalej uni#243;s#322; PKM.

– As-salaamu alajk…

Barmalej rozwali#322; go seri#261;. Krew zbryzga#322;a szyb#281; szoferki.

Jako drugi otworzy#322; ogie#324; Ko#380;emiakin, prosto w okna autobusu. Po nim zacz#281;li strzela#263; Jakor i Lewart. Potem reszta.

Autobus dygota#322;. Autobus dymi#322;. Autobus krzycza#322;.

Z hukiem i #347;wistem usz#322;o powietrze z podziurawionych opon, burbachajka ci#281;#380;ko osiad#322;a na osiach. Szklan#261; kasz#261; sypa#322;y si#281; okna, t#322;oczyli si#281; w nich wrzeszcz#261;cy ludzie. Jakor i Ko#380;emiakin siekli ich ci#261;g#322;ym huraganowym ogniem. Usi#322;uj#261;c#261; wydosta#263; si#281; przez drzwi ci#380;b#281; kosi#322; z pekaemu Barmalej, wylewaj#261;ce si#281; trupy w okamgnieniu zatarasowa#322;y wyj#347;cie. Zacharycz i inni pruli kulami burty, dziurawili je jak sito. Pasa#380;erowie wyskakiwali przez wypchni#281;te okna po drugiej stronie, po to, by wpada#263; pod kule Guszczyna i ch#322;opak#243;w z „Rus#322;ana”.

– Ludzie! – zakrzycza#322; nagle #321;omonosow, zakrzycza#322; tak, #380;e przekrzycza#322; kanonad#281;. – Ludzie! Opami#281;tajcie si#281;! Opami#281;tajcie si#281;!

Barmalej przesta#322; strzela#263;. Ale nie na wezwanie botanika, po prostu wystrzela#322; ca#322;#261; ta#347;m#281; ze skrzynki amunicyjnej. Po nim, bez komendy, przerwali ogie#324; pozostali. Lewart spojrza#322; na trzymany w r#281;ku pusty magazynek. Zdziwi#322;o go, #380;e to ju#380; trzeci.

Autobus dymi#322;. Z burt, z przestrzelin, jak z podziurawionych beczek z paliwem, strumieniami sika#322;a krew. Wewn#261;trz kto#347; j#281;cza#322;, zach#322;ystuj#261;c si#281;. Kto#347; p#322;aka#322;.

– Zacharycz – wychrypia#322; Barmalej. – Daj mi „Much#281;”.

Chwyci#322; podany mu RPG-18, szybkim ruchem roz#322;o#380;y#322; tub#281; granatnika. Obejrza#322; si#281;, napotka#322; wzrok #321;omonosowa. Zacisn#261;#322; z#281;by.

– To jest wojna – powiedzia#322;, mo#380;e do botanika, mo#380;e do siebie. Mo#380;e do pozosta#322;ych.

– Cofn#261;#263; si#281;.

Mierzy#322; kr#243;tko, w bak autobusu, tam, sk#261;d ciek#322;a ropa.

Hukn#281;#322;o. Autobus eksplodowa#322; w kuli ognia.

Szkielet, kt#243;ry po nim zosta#322;, dopala#322; si#281; d#322;ugo.

* * *

Incydent nie poci#261;gn#261;#322; za sob#261; konsekwencji. Najmniejszych.

Na u#380;ytek wydzia#322;u specjalnego Barmalej sporz#261;dzi#322; raport. Kr#243;tki a tre#347;ciwy. W dniu trzynastego czerwca bie#380;#261;cego roku, bla, bla, bla, na zastaw#281; „So#322;owiej” dokonano zamachu. Zamachowcy, szahidzi samob#243;jcy, ukryci w#347;r#243;d ludno#347;ci miejscowej podr#243;#380;uj#261;cej cywilnym #347;rodkiem transportu, wyposa#380;eni w du#380;e ilo#347;ci materia#322;u wybuchowego, usi#322;owali zniszczy#263; kontrolno-propusknoj punkt zastawy Prymitywny #322;adunek, bla, bla, bla, eksplodowa#322; przedwcze#347;nie, w wyniku eksplozji cywilny #347;rodek transportu uleg#322; ca#322;kowitemu zniszczeniu. Zamachowcy ponie#347;li #347;mier#263;, podobnie jak nieokre#347;lona liczba os#243;b cywilnych. Straty na zastawie: jeden zabity, dw#243;ch rannych. Podpisa#322; pe#322;ni#261;cy obowi#261;zki dow#243;dcy zastawy starszy praporszczyk Samoj#322;ow W. A.

Miron Tkacz i Fiodor Smietannikow polecieli #347;mig#322;owcem Mi-4 do medsanbatu. Jako „#322;adunek trzysta”. Smietannikow wr#243;ci#322; ju#380; nazajutrz, obanda#380;owany, ale zdolny do s#322;u#380;by.

Dla Borysa Ko#380;emiakina wydarzenie na KPP oznacza#322;o awans. W hierarchii #380;o#322;nierskiej.

– Ot, bratwa – opowiada#322; za#322;odze jefrejtor Walera. – Pokaza#322; Boria, #380;e znaj naszych! My#347;la#322;em, #380;e to czy#380;yk-oferma, w podobie ciul i cipa. A on parie#324; bojowy! D#380;ygit jak si#281; patrzy! Drapie#380;nik, tak powiedzie#263;! Nastojaszczij korszun!

Korszun.

Klikucha z#380;y#322;a si#281; i zros#322;a z Bori#261; Ko#380;emiakinem.

Zosta#322;a z nim do ko#324;ca #380;ycia.

To znaczy, na czterna#347;cie lat i sze#347;#263; miesi#281;cy. Bo tyle mu do ko#324;ca #380;ycia zosta#322;o.

* * *

Barmalej, da#322;o si#281; to bez trudu miarkowa#263;, d#322;ugo szykowa#322; si#281; do rozmowy i d#322;ugo si#281; waha#322;. Lewart postanowi#322; u#322;atwi#263; mu zadanie i da#263; sposobno#347;#263;. Znale#378;li miejsce, gdzie mo#380;na by#322;o pogada#263; w cztery oczy. Latryn#281;.

Usiedli. Barmalej odchrz#261;kn#261;#322; pytaj#261;co, wyci#261;gn#261;#322; w stron#281; Lewarta dobyte z kieszeni munduru dwie strzykawki. Lewart przecz#261;co pokr#281;ci#322; g#322;ow#261;. Heroina, w #380;o#322;nierskim #380;argonie „ruin”, nie by#322;a na zastawie sensacj#261;, w kana#322; zwyk#322; dawa#263; sobie nie jeden i nie dw#243;ch spo#347;r#243;d #380;o#322;nierzy. Na „Gorynyczu”, nim kaza#322; go wysprz#261;ta#263;, co i rusz wdeptywa#322; na jednorazowe strzykawki, wsz#281;dzie wala#322;y si#281; opakowania po k#322;ujkach i zmajstrowane z kapsli od butelek podgrzewaczki. Na innych blokpostach by#322;o podobnie.

Lewart heroiny nie tyka#322;. Nie bra#322; nigdy, ani centa, cho#263; okazji mia#322; bez liku. Zaraz po incydencie z autobusem by#322; o krok od ig#322;y, a hera by#322;a pod r#281;k#261;, w pakunku podarowanym przez Salmana Jusufzaja. Za#322;adowali sobie w#243;wczas Barmalej i Guszczyn, a tak#380;e Jakor, kt#243;rego Lewart dawno ju#380; podejrzewa#322; o branie regularne. Sam, mimo pokusy, zdo#322;a#322; si#281; powstrzyma#263;.

– Jasne – kiwn#261;#322; Barmalej, chowaj#261;c ekwipunek. – Jasne, bratan, rozumiem. A wzgl#281;dem skr#281;ta? Wyjaramy?

– Mo#380;emy.

Barmalej zaci#261;gn#261;#322; si#281;, poda#322; blanta Lewartowi, ostro#380;nie, by nie wysypa#322;a si#281; anasza.

– Mnie, bratan – przeszed#322; do rzeczy – wyraz oblicza naszego profesora nie podoba si#281;. Ten autobus… Inteligencik prze#380;ywa tak jakby. Nu, tak i ja prze#380;ywam, radi Boga, nie sk#322;ami#281;. Ponios#322;o mnie… I ninie ci#261;#380;y grzech na duszy, ci#261;#380;y… Ale trwa wojna. Wojna! Nas zabijaj#261;, my zabijamy… A krew wo#322;a krwi. I wot i wsio, na tym koniec. Ja to wiem, Jakor to wie, ty to wiesz. Wszyscy zgrzeszyli#347;my… Ale nasz #321;omonosow mnie martwi. Nie doniesie aby? By sumieniu ul#380;y#263;, b#243;l duszy ukoi#263;? Ha? Pasza? Ty jego lepiej znasz…

– Wcale go nie znam. – Lewart zaci#261;gn#261;#322; si#281; skr#281;tem, wolno wypu#347;ci#322; dym. – #379;e prze#380;ywa, widz#281;. Ale on nie doniesie.

– Pewno#347;#263; sk#261;d?

– To dysydent. Znaczy, niezadowolony z ustroju. W#322;a#347;nie za to go z uczelni do armii… Za spraw#261; donosu, jasna rzecz.

– I to – uni#243;s#322; brwi Barmalej – ma by#263; dow#243;d? #379;e nie doniesie, bo sam przez donos ucierpia#322;? Niezbyt mnie to przekonuje. Ani to, #380;e je#347;li dysydent, to od razu #347;wi#281;ty i na wskro#347; prawy. Kra#324;cowo przeciwne przypadki widzie#263; si#281; zdarza#322;o. Nie, Pasza. Porozmawiaj ty z nim. Szczerze, od duszy. Trzeba wiedzie#263;, co i jak, bo… Sam pojmujesz. Za ten autobus by#322;by trybuna#322;. I wyrok raczej nie z tych kr#243;tkich. W najlepszym wypadku, bo mogliby, sam wiesz… W rozch#243;d pu#347;ci#263; kr#243;tkim protoko#322;em. A ja w Obni#324;sku #380;on#281; mam, c#243;reczk#281; trzyletni#261;. Mam j#261;, kurwa ma#263;, osieroci#263;, bo czyje#347; sumienie delikatne? A i tobie, Paszka, tak dumam, te#380; przed s#261;d wojenny nie pilno.

– Porozmawiam ze Stanis#322;awskim. – Lewart spojrza#322; mu w oczy. – Wybadam go. Ty za#347;, starszy praporszczyku Samoj#322;ow, nie r#243;b, prosz#281;, niczego pochopnie. Zw#322;aszcza czego#347;, czego si#281; cofn#261;#263; nie da. Rozumiesz mnie?

Barmalej rozumia#322;. Jego spojrzenie w#261;tpliwo#347;ci w tym wzgl#281;dzie nie zostawia#322;o.

* * *

By mogli by#263; sami, wyprowadzi#322; #321;omonosowa pod l#261;dowisko #347;mig#322;owc#243;w, za Bastion, dziur#281; w ziemi, wygrzeban#261; tam wsp#243;lnym i idiotycznym #380;o#322;nierskim trudem. Oby#322;o si#281; bez k#322;opotliwych wst#281;p#243;w i uwertur. #321;omonosow w mig zorientowa#322; si#281;, w czym rzecz i o czym ma by#263; rozmowa.

– Chodzi o autobus, tak? O to, bym zapomnia#322;? Nie za du#380;o wymagasz ode mnie, drogi Pawle S#322;awomirowiczu? Mam zapomnie#263; o zbrodni, kt#243;rej by#322;em #347;wiadkiem?

– Powiniene#347;.

– Widzia#322;em cia#322;a ludzi posiekane kulami i naszpikowane szk#322;em z okien. Widzia#322;em krew, lej#261;c#261; si#281; strumieniami z podziurawionej karoserii. I widzia#322;em tam ciebie z akaesem w r#281;ku.

– Trwa wojna. Nas zabijaj#261;, my zabijamy…

– Nie karm mnie bana#322;ami.

– Za bana#322; masz dziesi#261;tki drewnianych skrzy#324;, odlatuj#261;cych z Bagramu i Kabulu w #322;adowniach „Czarnych Tulipan#243;w”? Pomy#347;l o rodzicach, kt#243;rym tam, w Sojuzie, ka#380;#261; te skrzynie odbiera#263; i na stoj#261;co kwitowa#263; odbi#243;r. Wojna to wojna, panie Stanis#322;awski. Nie jeste#347; tu obserwatorem ani rozjemc#261;, przyjecha#322;e#347; do Afganu, by wojowa#263;. Wojujesz, musisz wi#281;c przyj#261;#263; wojn#281; z pe#322;nym programem. Narzeka#322;e#347; na nasz kraj, #380;e w zastoju, #380;e zamar#322; jak skuty lodem. Chcia#322;e#347; odmiany, t#281;skni#322;e#347; do odwil#380;y, kt#243;r#261; ta wojna ma zapocz#261;tkowa#263;. Pragn#261;#322;e#347; post#281;pu, kt#243;rego ta wojna ma by#263; bod#378;cem i zaczynem. Zaakceptuj wi#281;c t#281; wojn#281;. Przyjmij j#261; tak#261;, jaka jest, z dobrodziejstwem inwentarza. Inna nie b#281;dzie. Bo #380;adna wojna nie jest inna. Pog#243;d#378; si#281; z tym. Dobrze radz#281;.

– Twojej rady – #321;omonosow zaci#261;#322; usta – nie pos#322;ucham. Bo by#322;by to pierwszy krok ku temu, by sta#263; si#281; takim jak ty. A ja nie chc#281; by#263; taki jak ty. Ty si#281; godzisz, ty przywyk#322;e#347;, ty robisz, co ci ka#380;#261;. Dopasowujesz si#281; i p#322;yniesz z pr#261;dem, recytuj#261;c odwieczne credo konformist#243;w: „Po co si#281; wychyla#263;? Przecie#380; i tak niczego nie zmieni#281;”. To tobie podobni, Pawle, s#261; wszystkiemu winni. Nie Andropow, nie Ustinow i Gromyko, nie Bre#380;niew, nie Stalin, nie Je#380;ow i nie Beria. To tobie podobni, ci, kt#243;rzy wykonuj#261; rozkazy. Kt#243;rzy wykonaj#261; ka#380;dy rozkaz, oboj#281;tni, pasywni, indyferentni i nieczuli. To tobie, to takim jak ty zawdzi#281;czamy to, co mamy. Kraj, w kt#243;rym panuje patologiczna apatia, marazm i chorobliwy zast#243;j, jak#380;e wygodny dla rz#261;dz#261;cych. To tobie i tobie podobnym zawdzi#281;czamy trawi#261;c#261; nasz kraj zaraz#281; oboj#281;tno#347;ci. Bo cho#263; zmian niby pragn#261; wszyscy, tak mocno, #380;e niemal wyj#261;, nic si#281; nie zmienia, bo wi#281;kszo#347;ci jest to oboj#281;tne, wi#281;kszo#347;#263; robi, co si#281; jej ka#380;e. I nie wychyla si#281;. Jak ty, kornie opuszcza g#322;ow#281; i przyjmuje wszystko z dobrodziejstwem inwentarza. Jak ty, patrzy na dziej#261;ce si#281; wok#243;#322; okropno#347;ci i nie reaguje. Bo wszak nie ma sensu reagowa#263;. Bo wszak i tak nic si#281; nie zmieni. Powiem ci, #380;e #322;atwiej mi zrozumie#263; Samoj#322;owa, strzelaj#261;cego do cywil#243;w w odruchu w#347;ciek#322;o#347;ci, z ch#281;ci zemsty. #321;atwiej mi zrozumie#263; jego, ni#380; ciebie, bez emocji wykonuj#261;cego rozkazy. Lewart milcza#322;.

– B#281;d#281; si#281; stara#322; o przeniesienie – o#347;wiadczy#322; po chwili #321;omonosow. – Nie chc#281; z wami s#322;u#380;y#263;. Ale nie obawiaj si#281;. Nie z#322;o#380;#281; meldunku, nie donios#281;, nie wydam was. Powt#243;rz to Samoj#322;owowi i Awierbachowi. Nie musz#261; si#281; boczy#263; i #322;ypa#263; wilkiem. A je#347;li nie uwierz#261;… C#243;#380;, niech robi#261;, co uznaj#261; za konieczne. Zacharycz chodzi za mn#261; od dw#243;ch dni, chodzi i spogl#261;da na moje plecy. Jakby ju#380; wymalowano tam tarcz#281; strzeleck#261;. Z tym akurat si#281; pogodz#281;. Albowiem, jak pisa#322; pewien oficjalnie nieistniej#261;cy cz#322;owiek pi#243;ra, jest wiele rzeczy, kt#243;rych cz#322;owiek nie powinien widzie#263; ani ogl#261;da#263;, a je#347;li je widzia#322;, lepiej, #380;eby umar#322;.

– Chyba… – Lewart zaj#261;kn#261;#322; si#281;. – Chyba nie my#347;lisz… Chyba nie s#261;dzisz, #380;e pozwoli#322;bym im…

– Nie wiem, co s#261;dzi#263; – przerwa#322; botanik, odwr#243;ciwszy g#322;ow#281;. – Nie wiem, co uznasz za dobrodziejstwo inwentarza, za rozkaz wy#380;szej instancji, nie podlegaj#261;cy dyskusji i zwalniaj#261;cy od wszelkiej odpowiedzialno#347;ci. Nie wiem, co zdolne by#322;oby prze#322;ama#263; tw#243;j indyferentyzm. Bo ty prawdziwe emocje przejawiasz wszak tylko w kontaktach ze #380;mij#261;.

* * *

Barmalej, gdy nazajutrz rano Lewart zda#322; mu relacj#281;, d#322;ugo kiwa#322; g#322;ow#261; i przygryza#322; wargi.

– Jak to, kurwa, jest? – spyta#322; wreszcie, zbaczaj#261;c nieco od zasadniczego tematu. – Powiedz, Pasza. Stanis#322;awskiego, #380;e niby nieprawomy#347;lny, wcielili do woja. Za kar#281;. Innym dysydentom podobnym sposobem kary wymierzaj#261;. Czym wi#281;c jest nasza w pe#322;ni #347;wiadoma proletariacka i internacjonalistyczna armia? Jako co si#281; j#261; traktuje? Jako #322;agier? Koloni#281; karn#261;? A je#347;li tak, to my, #380;o#322;nierze, my, kt#243;rzy s#322;u#380;ymy, to kto? Kator#380;nicy?

– Z drugiej strony – doda#322; po chwili, uspokojony jakby – zsy#322;ka, jak by na to nie patrze#263;, rzecz w historii Rusi naszej nieb#322;aha. Ku#378;nia talent#243;w, mo#380;na rzec. Z iskry rozgorzeje p#322;omie#324; i tak dalej. Jak niegdy#347;, tak mo#380;e i teraz zsy#322;ki wy#322;oni#261; jak#261;#347; wielk#261; posta#263;, bohatera naszych czas#243;w. Pojawi nam si#281; nowy Lenin albo nowy Trocki…

A mo#380;e jednak lepiej nowy Hercen, pomy#347;la#322; Lewart. Albo nowy Radiszczew.

– Co ty na to, Pasza?

Lewart nie odpowiedzia#322;. Nawet gdyby chcia#322;, nie zdo#322;a#322;by. Nisko nad ich g#322;owami zahucza#322;y wirniki, nad zastaw#261; przelecia#322;y fal#261; cztery #347;mig#322;owce Mi-8. Wszystkie, okaza#322;o si#281; natychmiast, lecia#322;y nad wylot w#261;wozu Zarghun i jego okolice. Lewart bez trudu poj#261;#322;, w jakim celu. Gdy zobaczy#322; pod #347;mig#322;owcami roje wyrzucanych z pojemnik#243;w przedmiot#243;w.

– Miny – stwierdzi#322; fakt, nie zapyta#322;. – Lotnicy stawiaj#261; miny. W w#261;wozie Zarghun.

– Minuj#261; w#261;w#243;z – potwierdzi#322; zimno Barmalej. – Minami PFM-1.

– Zg#322;osi#322;e#347;…

– #379;e jest taka pilna konieczno#347;#263;.

– A Salman Jusufzaj? Dali#347;my s#322;owo…

– Oni pierwsi naruszyli uk#322;ad – uci#261;#322; Samoj#322;ow. – Salman z#322;ama#322; zasady rozejmu. Wierzysz w to, #380;e ataku na ka-pe-pe dokonano bez jego wiedzy? Bo ja nie. Gdy wi#281;c teraz paru bisurman#243;w okulawimy, zrozumie aluzj#281;. Niech wie, #380;e nie pozwolimy, by nam w g#281;b#281; pluto. Odp#322;acimy za #379;ygunowa.

– Za co z kolei Salman b#281;dzie chcia#322; odwetu.

– To jest wojna. – Barmalej zaci#261;#322; z#281;by. A zaraz potem rozejrza#322; si#281;, zni#380;y#322; g#322;os.

– Bimba#263; nam na duszma#324;ski odwet – powiedzia#322; tak, by tylko Lewart s#322;ysza#322;. – Gdy rozmawia#322;em z Kabulem wzgl#281;dem min, poplotkowa#322;em troch#281;… Kr#243;tko: luzuj#261; nas, Pasza. W zwi#261;zku z planami jakiej#347; ofensywy zastaw#281; ma przej#261;#263; desantura z D#380;alalabadu, silna kompania z czterdziestego #243;smego wydzielonego batalionu desantowo-szturmowego. Nim Salman pomy#347;li o odwecie, dawno nas ju#380; tu nie b#281;dzie. A je#347;li uderzy na desant, po#322;amie sobie z#281;by.

* * *

Huk pierwszej wybuchaj#261;cej miny dobieg#322; z w#261;wozu Zarghun wieczorem, nim si#281; #347;ciemni#322;o. Potem hukn#281;#322;o jeszcze kilka razy. Tylko kilka. I nie za g#322;o#347;no, mina PFM-1 wiele ha#322;asu nie czyni.

#379;aden ewenement, #380;adna sensacja. Nikt na zastawie si#281; nie przej#261;#322;.

Nazajutrz wsta#322; nowy dzie#324;. Siedemnasty dzie#324; czerwca. Ju#380; od samego ranka upalny, gor#261;cy jak nigdy, nietypowy nawet jak na t#281; por#281; roku.

O zamiarze p#243;j#347;cia do parowu Lewart nie powiadomi#322; nikogo, nawet #321;omonosowa. Nie powiadomi#322; te#380; Barmaleja. Nie mia#322; ch#281;ci wys#322;uchiwa#263; lekcji o minach PFM, o tym, jak cz#281;sto ich bure, p#322;askie, lekkie, przypominaj#261;ce motylki korpusy lec#261; daleko, daleko od w#322;a#347;ciwego rejonu minowania, jak #322;atwo s#322;abe nawet porywy wiatru nios#261; je w ro#380;ne strony #347;wiata. I przysypuj#261; piaskiem, przez co staj#261; si#281; zupe#322;nie niewidoczne. A wystarczy lekko nawet nadepn#261;#263; stop#261; na mi#281;kki polietylenowy korpus, by stop#281; straci#263; – czterdziestogramowy #322;adunek wybuchowy poszarpie i okaleczy j#261; tak, #380;e musi to sko#324;czy#263; si#281; amputacj#261;.

Nie potrzebowa#322; poucze#324;, by#322; #347;wiadom niebezpiecze#324;stwa. Dziel#261;cy go od parowu kamienisty teren, dobrze ju#380; wszak schodzony i poznany, dzi#347; budzi#322; groz#281;, wywo#322;ywa#322; dreszcz. Ka#380;dy g#322;az, dobry ju#380; wszak znajomy, dzi#347; zdawa#322; si#281; sycze#263; jak grzechotnik i jak grzechotnik grzechota#263;.

Ale Lewart poszed#322;. Po raz pierwszy od incydentu z autobusem. Wcze#347;niej nie m#243;g#322;. Nie chcia#322;. Co#347; go powstrzymywa#322;o.

Dzi#347; czu#322; i wiedzia#322;, #380;e p#243;j#347;#263; musi. Ostatni raz, zanim ich przenios#261;, nim zluzuje ich desantura. Zanim nieodgadnione i niepoj#281;te plany dow#243;dztwa rzuc#261; ich w inny zak#261;tek Afganistanu. Tam, sk#261;d mo#380;na nie wr#243;ci#263;.

Mo#380;e mia#322; po prostu szcz#281;#347;cie, mo#380;e lotnicy, miast jak zwykle sia#263; szeroko i na o#347;lep, minowali precyzyjnie. Nie wdepn#261;#322; na #380;adn#261; z min. #379;adnej nawet nie zobaczy#322;.

W parowie nic si#281; nie zmieni#322;o. Zielone muchy k#322;#281;bi#322;y si#281; nad padlin#261; i ekskrementami, skalne #347;ciany wygl#261;da#322;y tak, jakby kto#347; je niedawno obrzyga#322;. Lewartowi to nie przeszkadza#322;o. Sam czu#322; si#281; tak, jakby kto#347; go niedawno obrzyga#322;.

#379;mii nie by#322;o. Nie le#380;a#322;a na kamieniu, gdy wchodzi#322; do jaru, nie pokaza#322;a si#281;, gdy wszed#322; g#322;#281;biej. Nie czu#322; #380;alu ani rozczarowania, w g#322;#281;bi duszy podejrzewa#322; co#347; takiego. Podejrzewa#322;, #380;e wszystko si#281; sko#324;czy#322;o, #380;e incydent na KPP, #347;mier#263; #379;ygunowa i zmasakrowany autobus zamkn#281;#322;y pewien rozdzia#322;. #379;e by#322;y cezur#261;. Barier#261;, oddzielaj#261;c#261; tajemne i ba#347;niowe od tego, co powszednie. To znaczy przyziemne, brudne, brzydkie i przera#380;aj#261;ce.

Od#322;o#380;y#322; AKS. Usiad#322; na p#322;askim kamieniu, tym samym, na kt#243;rym zwykle zwija#322;a si#281; w k#322;#281;bek #380;mija.

Wyci#261;gn#261;#322; z kieszeni strzykawk#281; i ig#322;#281;. Rzemyk ze sprz#261;czk#261;, urwany od noszy. Cynow#261; og#243;lnowojskow#261; #322;y#380;k#281;. Zapalniczk#281;.

I foliowy pakuneczek z heroin#261;.

Kiedy#347; trzeba zacz#261;#263;, pomy#347;la#322;. A moment jest sprzyjaj#261;cy. Tak, #380;e bardziej by#263; nie mo#380;e.

Odwin#261;#322; lewy r#281;kaw. Zapi#261;#322; powy#380;ej #322;okcia rzemyk, zacisn#261;#322;, pomagaj#261;c sobie z#281;bami. Powt#243;rzy#322; wielokrotnie obserwowany u innych rytua#322; aplikowania: podgrzewanie zapalniczk#261; na #322;y#380;ce, nabieranie do strzykawki, zaciskanie pi#281;#347;ci, wk#322;uwanie si#281; w #380;y#322;#281;, wci#261;ganie do strzykawki krwi. I strza#322;.

Efekt by#322; niemal natychmiastowy.

#346;ciany parowu zbieg#322;y si#281; niczym Symplegady, jakby ju#380;-ju#380; mia#322;y si#281; zamkn#261;#263;, zewrze#263;, a jego, uwi#281;zionego pomi#281;dzy, zmia#380;d#380;y#263; i rozma#347;li#263;. Nie zl#261;k#322; si#281;, nie drgn#261;#322; nawet, czuj#261;c ogarniaj#261;c#261; go eufori#281;. Gestem istoty wszechmocnej rozpostar#322; r#281;ce, pos#322;uszne jego woli kamienne #347;ciany rozwar#322;y si#281;, rozst#261;pi#322;y, oddali#322;y. Sw#261; wszechmoc#261; odepchn#261;#322; je jeszcze dalej, jeszcze dalej, a#380; znik#322;y ca#322;kiem, gdzie#347; za jasnym, p#322;on#261;cym horyzontem, daleko, w bezkresie o#347;lepiaj#261;co jasnej, rozpalonej s#322;o#324;cem r#243;wniny.

Euforia unosi#322;a go, wci#261;#380; wy#380;ej i wy#380;ej. Czu#322;, jak zaczerpywane we wdechu gor#261;ce powietrze rozdyma mu pier#347;. Niebo zmienia#322;o kolory, t#281;tni#322;o feeri#261; barw.

#379;mija wype#322;z#322;a tymczasem z g#322;#281;bi jaru. I ona zdawa#322;a si#281; zmienia#263; barwy, rozb#322;yskiwa#263; w kolorach i zanika#263; w nich. Przype#322;z#322;a ca#322;kiem blisko, zwin#281;#322;a si#281; w k#322;#281;bek i znieruchomia#322;a. Le#380;a#322;a…

Nagle zapragn#261;#322; okre#347;li#263; spos#243;b, w jaki le#380;a#322;a. Ale zabrak#322;o mu s#322;#243;w. Znalaz#322; je jednak szybko. I zupe#322;nie niespodziewanie. „Cirque-couchant”.


…bright and cirque-couchant in a dusky brake. A gordian shape of dazzling hue, Vermilion-spotted, golden, green, and blue…

#379;mija powoli, bardzo powoli unios#322;a g#322;ow#281;.


Ten kszta#322;t gordyjski, co pysznie si#281; mieni#322; Barw#261; cynobru, b#322;#281;kitu, zieleni, W c#281;tki jak lampart i w pasy jak zebra, W szkar#322;atne pr#281;gi, w pawie oka, w srebra Kr#261;g#322;ych ksi#281;#380;yc#243;w, kt#243;re gas#322;y, nik#322;y, Gdy wzdycha#322;, b#261;d#378; te#380; sia#322;y blask niezwyk#322;y, B#261;d#378; matowia#322;y, wz#243;r ciemniejszy plot#261;c. Ten w#261;#380; t#281;czowy, zn#281;kany zgryzot#261;, Rusa#322;k#261; m#243;g#322; by#263; w postaci zmienionej, Demona lub#261;, a nawet demonem[2].

Z oczu #380;mii wyemanowa#322;y t#281;tni#261;ce kolorami kr#281;gi. W uszach Lewarta zahucza#322;o, jakby tu#380; nad g#322;ow#261; startowa#322; mu odrzutowiec. Mig albo suchoj.

* * * Some demor’s mistress, or the demon’s self… * * *

Ptaki, tysi#261;ce ptak#243;w, szum lotek, #322;opot skrzyde#322;. Czu#322; na twarzy mu#347;ni#281;cia pi#243;r.

Z oczu #380;mii wyp#322;yn#281;#322;a jasno#347;#263;. I oto znowu by#322;a kamienista, wy#380;arzona s#322;o#324;cem r#243;wnina. Kurz i py#322;, niesione gor#261;cym wichrem. Ptaki znik#322;y, ale wci#261;#380; s#322;ysza#322; #322;opot ich skrzyde#322;.

Troch#281; potrwa#322;o, zanim zorientowa#322; si#281;, #380;e to #322;opoce #378;le umocowana p#322;achta namiotu, byle jak przyci#347;ni#281;ta skrzynk#261; amunicji. Nad r#243;wnin#261;, daleko, sinia#322; #322;a#324;cuch g#243;rski. Afganistan, pomy#347;la#322; Lewart. Nawet w majaczeniach, w heroinowym odlocie, zawsze w ko#324;cu jest Afganistan.

– More tea, Drummond, old boy?

– Yes, please.

Odpowiedzia#322;, cho#263; nie nazywa si#281; Drummond. Nie zna s#322;owa po angielsku. I poj#281;cia nie ma, dlaczego ma na sobie mundur w kolorze khaki z oficerskimi galonami na r#281;kawach.

* * *

Podporucznik Arthur Honeywood skin#261;#322; na hinduskiego ordynansa, daj#261;c mu znak, by nala#322; herbaty wszystkim ch#281;tnym.

– Wojna – rzek#322; z przekonaniem – jest zako#324;czona. Osi#261;gn#281;li#347;my to, co mieli#347;my osi#261;gn#261;#263;, umocnienie mianowicie brytyjskich wp#322;yw#243;w w Afganistanie. Divide et impera, my dear gentlemen. Kabul w naszych r#281;kach, emir obalony, Afganistan podzielony na prowincje, w#322;adcy prowincji to nasze marionetki. Mo#380;emy, powiadam, sposobi#263; si#281; do powrotu.

– Sposobi#261;c si#281; do powrotu – powiedzia#322; Edward Drummond – trzeba spojrze#263; prawdzie w oczy. Po tej wojnie niekt#243;re z pu#322;k#243;w posi#261;d#261; miejsce w historii Imperium Brytyjskiego, wzgl#281;dnie miejsce to umocni#261; nowymi zas#322;ugami i chwa#322;#261;. Siedemnasty z Leicestershire i Pi#281;#263;dziesi#261;ty Pierwszy z Yorkshire za Ali Masd#380;ed, #211;smy Liverpoolski i Highlanderzy Seafortha za Peiwar Kotal, laury, musicie przyzna#263;, w pe#322;ni zas#322;u#380;one. Z tym wi#281;ksz#261; przykro#347;ci#261; stwierdzi#263; przychodzi, i#380; nasz Sze#347;#263;dziesi#261;ty Sz#243;sty nie odznaczy#322; si#281; niczym podobnie chwalebnym.

– Po pierwsze, nie jest to prawd#261; – zmarszczy#322; jasne brwi Henry James Barr. – By George! Odegrali#347;my w tej wojnie sw#261; rol#281;, stoczyli#347;my do#347;#263; walk. Los posk#261;pi#322; nam mo#380;e batalii i zwyci#281;stw na miar#281; Ali Masd#380;ed, Peiwar Kotal czy Futehabadu, ale wstydzi#263; si#281; nie musimy. Po drugie, walczymy tam, gdzie nas po#347;l#261;, i tak, jak rozka#380;#261;. Za nasz kraj, za kr#243;low#261; i ojczyzn#281;. Nie dla chwa#322;y ani zaszczyt#243;w, ni marmurowych tablic. Nie zale#380;y mi na tablicach. Wystarczy mi #347;wiadomo#347;#263;, #380;e spe#322;ni#322;em sw#243;j #380;o#322;nierski obowi#261;zek.

– Zwyci#281;stwo – rzek#322; z przekonaniem Walter Rice Olivey – jest #380;o#322;nierzowi niezb#281;dne. Si#322;#261; #380;o#322;nierza s#261; #380;o#322;nierskie tradycje, a tradycje powstaj#261; i tworz#261; si#281; ze zwyci#281;stw. Zwyci#281;stwo czyni #380;o#322;nierza. Tym lepszego, im jest wi#281;ksze i nad godniejszym przeciwnikiem odniesione. A #380;e nasi #380;o#322;nierze s#261; najlepsi w #347;wiecie, tedy w samej rzeczy zas#322;u#380;yli na przeciwnika bardziej godnego ni#378;li tutejsi tubylcy.

Rice Olivey, Honeywood i Barr byli kolegami Drummonda z jednego rocznika, razem, ca#322;#261; czw#243;rk#261;, uko#324;czyli Sandhurst, razem dostali awanse na podporucznik#243;w i przydzia#322;y w HM 66th Foot, Sze#347;#263;dziesi#261;tym Sz#243;stym Pu#322;ku Piechoty Jej Kr#243;lewskiej Mo#347;ci. By#322;o to niemal r#243;wno rok temu. Tu, na biwaku pod Kandaharem, na polowej herbatce, towarzyszy#322; im jeszcze jeden absolwent uczelni, o rok starszy porucznik Thomas Willoughby z Queen’s Own, Trzeciego Pu#322;ku Kawalerii Bombaju, odziany, r#243;wnie malowniczo jak jego hinduscy podkomendni, w szamerowany alkalak przepasany szkar#322;atnym kamarbandem.

Drummond w zamy#347;leniu bawi#322; si#281; uszkiem fili#380;anki.

– Sier#380;ant Apthorpe z drugiej kompanii – powiedzia#322; wreszcie – u#380;ali#322; si#281; mi wczoraj. M#243;j ojciec, sir, m#243;wi#322;, walczy#322; z Ruskimi pod Inkermanem, a potem z buntownikami pod Maharajpoor. Z dum#261; nosi The Crimea War Medal i The Gwalior Star. I do dzi#347;, kiedy wchodzi do „Cittie of Yorke” na High Holborn, to k#322;aniaj#261; mu si#281; wszyscy przy barze. A czym ja si#281; pochwal#281; po powrocie do Londynu, sir? #379;em strzela#322; do czarnuch#243;w, p#243;#322;go#322;ych dzikus#243;w w turbanach, uzbrojonych w zardzewia#322;e no#380;e, #322;uki i stare pukawki? Te#380; mi wojaczka, sir. Jeden wstyd, sir. Co my tu robimy, sir?

– Mam nadziej#281; – Barr napuszy#322; si#281; w charakterystyczny dla siebie spos#243;b. – Mam nadziej#281;, #380;e potraktowa#322;e#347; go tak, jak na to zas#322;u#380;y#322;. By Jove, na psy schodzi ta armia, skoro byle sier#380;ancina o#347;miela si#281; komentowa#263; rozkazy dow#243;dztwa. I podwa#380;a#263; ich sens…

– Armia opiera si#281; na sier#380;antach – uni#243;s#322; g#322;ow#281; Rice Olivey. – A nie jest to armia pruska, lecz brytyjska. Brytyjski sier#380;ant ma prawo zwr#243;ci#263; si#281; z w#261;tpliwo#347;ciami do brytyjskiego oficera. A obowi#261;zkiem oficera jest te w#261;tpliwo#347;ci rozwia#263;. Tak, nie inaczej, umacnia si#281; jedno#347;#263; i morale wojska.

– Nie mog#322;e#347; rozwia#263; w#261;tpliwo#347;ci twego sier#380;anta, Teddy, old fellow? – za#347;mia#322; si#281; Honeywood. – Wyja#347;ni#263; mu sens tej wojny i Wielkiej Gry? Maj#261;c do tego gotowy tekst? Ten sam, kt#243;rym stary Stewart uraczy#322; nas w Pend#380;abie, w Multani? Przecie#380; pami#281;tasz?

– Pami#281;tam.

* * *

– Panowie oficerowie!

Genera#322; porucznik sir Donald Martin Stewart, C.B., Szkot, weteran walk w Afganistanie, Abisynii i Indiach podczas Wielkiego Buntu, przesun#261;#322; cheroot z jednego k#261;cika ust w drugi. Wreszcie, by jednak by#263; lepiej s#322;yszanym przez spore zgromadzenie, wyj#261;#322; cygaro z z#281;b#243;w. Z widocznym #380;alem.

– Krajem, do kt#243;rego rozka#380;#281; panom oficerom wkroczy#263; i poprowadzi#263; wojsko – zacz#261;#322; gromko, wodz#261;c wzrokiem po otaczaj#261;cych go twarzach – jest Afganistan! A naszymi przeciwnikami, lud#378;mi, z kt#243;rymi wst#261;pimy w b#243;j, b#281;d#261; mieszka#324;cy Afganistanu: Pasztuni, Afridi i Ghilzai. Naszym przeciwnikiem jest Szer Ali, emir Afganistanu. Ale w rzeczywisto#347;ci, panowie oficerowie, naszym wrogiem jest Rosja. #346;wiat za ma#322;y wida#263; jest dla dw#243;ch imperi#243;w, dla Albionu i Rosji, tedy konflikt mi#281;dzy nami, zacz#281;ty na Krymie, pod Alm#261;, Inkermanem i Ba#322;ak#322;aw#261;, trwa nadal i trwa#263; b#281;dzie. W kampanii, kt#243;r#261; rozpoczynamy, nie przyjdzie wam, panowie oficerowie, krzy#380;owa#263; szabel z Kozakami. Ale walczy#263;, nie zapominajcie o tym nawet przez chwil#281;, b#281;dziecie przeciwko Rosji! Przeciwko Rosji, agresywnemu i zaborczemu mocarstwu, #380;#261;dnemu w#322;adzy nad #347;wiatem. My nie dokonujemy inwazji na Afganistan. My stajemy do boju, by w#322;asn#261; piersi#261; zas#322;oni#263; i obroni#263; przed ruskim naje#378;d#378;c#261; Indie! Klejnot korony brytyjskiej, drogi kamie#324;, kt#243;ry parszywy Moskal chce z tej korony wydrze#263;!

Genera#322; zaci#261;gn#261;#322; si#281;, wypu#347;ci#322; k#322;#261;b dymu. Potem wyj#261;#322; cheroot z ust i soczy#347;cie naplu#322; na pod#322;og#281;.

– Zacz#281;#322;o si#281; – zagrzmia#322;, ocieraj#261;c bokobrody r#281;kawiczk#261; – w roku 1813, po wojnie rosyjsko-perskiej i zawartym w Gulistanie traktacie pokojowym, ust#281;puj#261;cym Rosji perskie prowincje Azerbejd#380;anu, Dagestanu i Gruzji. Popatrzcie sobie na map#281;, panowie oficerowie. Ale ma#322;o tego by#322;o moskiewskiemu nied#378;wiedziowi! Par#322; dalej ku Indiom, zagarniaj#261;c w pazury wszystko, co na drodze. Chanaty Taszkientu, Chiwy, Buchary i Samarkandy sta#322;y si#281; cz#281;#347;ci#261; ruskiego imperium, teraz ju#380; granic#261; si#281;gaj#261;cego Amu-darii.

– To jest The Great Game, panowie oficerowie, Wielka Gra. I oto w tej Grze nowe posuni#281;cie ruskiego satrapy! Car Alex, ten stary pierdo#322;a, ten kat Polski, ani my#347;li cicho siedzie#263; za Amu-dari#261;, ostrzy z#281;by na Indie! A wpierw na le#380;#261;cy na drodze Afganistan! Car Alex zmusi#322; emira Afganistanu do przyj#281;cia w Kabulu rosyjskiej misji dyplomatycznej, a wiemy, co oznaczaj#261; misje dyplomatyczne Petersburga i komu toruj#261; drog#281;. Za#347; kiedy wicekr#243;l Indii za#380;#261;da#322;, by emir Szer Ali przyj#261;#322; r#243;wnie#380; misj#281; brytyjsk#261;, emir odm#243;wi#322;. Nauczymy wi#281;c afga#324;skiego dzikusa, co to znaczy odmawia#263; Brytanii. Nauczymy go, #380;e gdy Brytania #380;#261;da, jej #380;#261;dania wykonuje si#281; w podskokach! Dwadzie#347;cia tysi#281;cy genera#322;a Browne’a rusza z Campbellpore i Peszawaru na fort D#380;amrud i Prze#322;#281;cz Chajbersk#261;, z zadaniem zaj#281;cia Dakki i D#380;alalabadu. Kolumna genera#322;a majora Robertsa zmierza z Kohatu przez Thal wprost w Dolin#281; Khurram, a tamt#281;dy jak strzeli#322; na Kabul! My za#347; zabezpieczymy po#322;udnie, lew#261; flank#281; armii, pomaszerujemy st#261;d, z Multani, przez prze#322;#281;cz Bolan, zajmiemy Kwett#281; i Kandahar! We’ll teach the damn niggers a lesson! Damy im poczu#263;, jak smakuje brytyjski bagnet!

Genera#322; porucznik sir Donald Martin Stewart, C.B., wsadzi#322; cheroota do ust, rytua#322; puszczania dymu i plucia powt#243;rzy#322; si#281;.

– Tak jest! – Genera#322; wytar#322; bokobrody. – Oto nasza odpowied#378; na ruski gambit w Wielkiej Grze, panowie oficerowie! I pierwszy krok do tego, by wyczy#347;ci#263; z Moskali Azj#281; #346;rodkow#261;, by zepchn#261;#263; ich nad Morze Kaspijskie i w morzu tym utopi#263;! Bo#380;e zachowaj Kr#243;low#261;!

– Pytania s#261;? Nie ma? Dobrze. Dzi#281;kuj#281; panom oficerom! Dismissed! Prosz#281; do zada#324; odmaszerowa#263;!

* * *

– A wi#281;c zwyci#281;#380;yli#347;my – podsumowa#322; Honeywood. – Pod Kandaharem, Peiwar Kotal i Kabulem upokorzyli#347;my Rosjan i ich cara. Nauczyli#347;my moresu afga#324;skich tubylc#243;w. Wielkopa#324;skim gestem wyznaczywszy im w Wielkiej Grze rol#281; karty. Cho#263; to w zasadzie ich kraj, ten ca#322;y Afganistan.

– Na #347;wiecie nie licz#261; si#281; kraje ani ludy – zaprzeczy#322; zimno Rice Olivey. – Licz#261; si#281; imperia i ich wo#322;a. One rz#261;dz#261; i dyktuj#261; prawa. Brytania jest takim imperium. Wedle swej woli rz#261;dzi i w#322;ada poddanymi. W tym i Afganistanem.

– Fakt – za#347;mia#322; si#281; Barr. – Ty za#347;, Artie, pow#347;ci#261;gnij si#281; w zap#281;dach. Got#243;we#347; jeszcze Zulusom z Natalu przyzna#263; niepodleg#322;o#347;#263; i samorz#261;dno#347;#263;. Albo Irlandczykom.

Willoughby wsta#322; nagle, spojrza#322;, przys#322;aniaj#261;c oczy d#322;oni#261;.

– Przyjdzie zako#324;czy#263; t#281; dyskusj#281;, panowie oficerowie – powiedzia#322; zimno. – Dopijajcie herbat#281; co rychlej. Nadje#380;d#380;a ku nam, i to cwa#322;em, Charlie Bligh, sztabowy galloper. Zapewne z rozkazem pilnego wymarszu. W#261;tpi#281; bowiem, by brygadier George Burrows, nasz czcigodny w#243;dz, pragn#261;#322; t#261; w#322;a#347;nie drog#261; przekaza#263; nam #380;yczenia mi#322;ego dnia.

* * *

Wiatr powia#322; silniej, gwa#322;townym porywem, drobinki piasku i #380;wiru zab#281;bni#322;y po korkowym he#322;mie. Edward Drummond poprawi#322; zakrywaj#261;cy nos i usta b#322;#281;kitny kaszmirowy szal, zakupiony na bazarze jeszcze w Kwetcie. S#322;o#324;ce, cho#263; m#281;tne za kurzaw#261;, pali#322;o #380;arem, otaczaj#261;cy wiosk#281; gliniany mur grza#322; d#322;o#324; jak kaflowy piec.

Wojna jest zako#324;czona. Ali Masd#380;ed, Peiwar Kotal, Futehabad, Szerpur, przez rok i osiem miesi#281;cy wygrywamy bitwy, odnosimy zwyci#281;stwo za zwyci#281;stwem. Czemu si#281; zreszt#261; dziwi#263;, g#243;rujemy technik#261;, wyszkoleniem, morale, g#243;rujemy nasz#261; europejsko#347;ci#261;. Co ci nieszcz#281;#347;ni tubylcy mogli nam przeciwstawi#263;? W#322;#243;cznie i ska#322;kowe d#380;ezaile? Wyp#281;dzony z Kabulu emir Szer Ali zmar#322; na wygnaniu w Mazar-i Szarif, nie doczekawszy si#281; rosyjskiej pomocy, o kt#243;r#261; b#322;aga#322;. Jego syn i nast#281;pca Jakub Chan abdykowa#322;. Drugi syn, Ajub Chan, przep#281;dzony na zach#243;d, do odleg#322;ego Heratu. Dziel i rz#261;d#378;, jak m#243;wi#322; Honeywood, divide et impera. Rozebrali#347;my Afganistan na prowincje, gubernatorami czyni#261;c ludzi nam oddanych, takich, kt#243;rymi da si#281; manipulowa#263;. A teraz, kiedy genera#322; Roberts rozgromi#322; Mohammada D#380;ana pod Kabulem, a Stewart zdziesi#261;tkowa#322; dzikie plemiona pod Ahmed Chel, nikt w Afganistanie nie stawi ju#380; oporu. Wracamy do domu. St#261;d, spod Chuszk-i Nahud, napisz#281; do Charlotty ostatni wojenny list. Ha, czas najwy#380;szy. Nie pisa#322;em do niej od tak dawna…

Co#347; poruszy#322;o si#281; w#347;r#243;d kamieni, tam, gdzie mur rozpada#322; si#281;, zmienia#322; w spi#281;trzone gruzowisko. Co#347; zwin#281;#322;o si#281; i b#322;ysn#281;#322;o z#322;otem. #379;mija, pomy#347;la#322;, si#281;gaj#261;c do kabury. Rozpi#261;#322;, dotkn#261;#322; kolby adamsa, co#347; powstrzyma#322;o go jednak przed wydobyciem rewolweru. Powia#322; znowu wiatr, sypn#261;#322; piasek, Drummond zamruga#322; #322;zawi#261;cymi oczami. Gdy je ponownie otworzy#322;, po gadzie nie by#322;o ani #347;ladu, skry#322; si#281; w#347;r#243;d sterty pokruszonych glinianych cegie#322;. Powodowany impulsem chcia#322; p#243;j#347;#263; w tamt#261; stron#281;, co#347; znowu go powstrzyma#322;o, jaki#347; g#322;os, jakie#347; przeczucie, jaki#347; nag#322;y alarm, ostry jak sygna#322; trwogi.

Z#322;ota #380;mija, pomy#347;la#322;, co za bzdura. Nie ma takich #380;mij. To tylko odblask, skrz#261;cy refleks kwarcu w piasku, wci#261;#380; widzi si#281; takie w tym drgaj#261;cym od gor#261;ca powietrzu. Tylko z#322;oty odblask. Z#322;udzenie. Fool’s gold.

Przetar#322; twarz. Na r#281;kawiczce mia#322; piasek.

– Drummond!

– Barr?

– Do oddzia#322;u, pr#281;dko! Wr#243;ci#322;y podjazdy! Wymarsz, dear boy, wymarsz! Ajub Chan z ca#322;#261; armi#261; nadci#261;ga z Heratu! Maszeruje na Ghazni, grozi nam odci#281;ciem od Kabulu! Jego forpoczty widziano ju#380; pod Sang Bur i Maiwandem! Wys#322;ane naprzeciw tubylcze wojsko zbuntowa#322;o si#281; i przy#322;#261;czy#322;o do rebelii! Burrows da#322; rozkaz wymarszu, idziemy pod Maiwand si#322;#261; brygady, kawaleria i piechota! Czeka nas bitwa, Teddy, bitwa! Mo#380;e najwi#281;ksza w tej wojnie! Hip, hip, hoorray! Naprz#243;d, Sze#347;#263;dziesi#261;ty Sz#243;sty! Garryowen! Garryowen in glory!

– Harry?

– What?

– Shut up, will you?

* * *

– Chod#378;. Powiod#281; ci#281;.

Zna#322; ten g#322;os. #346;piewnie sykliwy, polifoniczny, cichy, lecz d#378;wi#281;czny i wyra#378;ny.

– Chod#378; za mn#261; – powt#243;rzy#322;a #380;mija. – B#281;d#281; ci#281; wiod#322;a.

#346;ciana w#261;wozu p#281;k#322;a. Tam, gdzie jar si#281; ko#324;czy#322;, w miejscu, gdzie by#322; ju#380; jedynie szczelin#261; w skale. Teraz ta szczelina rozwar#322;a si#281; ze zgrzytem. To si#281; nie dzieje naprawd#281;, pomy#347;la#322; Lewart. To heroina. Z#322;y trip. Bardzo, bardzo z#322;y trip.

Prowadzi#322;a go, pe#322;zn#261;c szybko. Szed#322; jej #347;ladem. Szczelina by#322;a w#261;ska, a miejscami zw#281;#380;a#322;a tak, #380;e musia#322; ustawia#263; si#281; bokiem.

#346;ciany by#322;y chropawe, ostre jak papier #347;cierny, poznaczone rozwidlonymi deseniami, przypominaj#261;cymi nerwacj#281; li#347;cia. Wzgl#281;dnie uk#322;ad #380;y#322; i t#281;tnic.

Co#347; zab#322;ys#322;o na #380;wirze. Moneta. Schyli#322; si#281;, podni#243;s#322;. Na awersie widnia#322;a g#322;owa s#322;onia. Rewers nosi#322; napis: BASILEOS DEMETRIOU i przedstawia#322; kaduceusz opleciony przez dwa zwr#243;cone ku sobie g#322;owami w#281;#380;e. Merkury, b#243;stwo obojnacze, przypomnia#322; sobie Lewart. Manichejska r#243;wnowaga si#322; Dobra i Z#322;a. Agathodajmon i Kakodajmon, Ormuzd i Aryman…

Kalka krok#243;w dalej, cz#281;#347;ciowo przysypana piaskiem, le#380;a#322;a czapka z oficersk#261; rozetk#261;, obok lornetka i parciana raport#243;wka.

Lewart domy#347;la#322; si#281;, do kogo nale#380;a#322;y. Ale w og#243;le si#281; nie przej#261;#322;. Wci#261;#380; by#322; w euforii.

Szczelina zw#281;#380;a#322;a si#281;, w ko#324;cu formuj#261;c portal, wej#347;cie do jaskini. #379;mija wpe#322;z#322;a w ciemno#347;#263;. Wszed#322; za ni#261;.

W uszach rozbrzmia#322;y mu nagle gwar, wrzawa, okrzyki, brz#281;k naczy#324;, #347;miech i piski kobiet.

* * *

Mag przypl#261;ta#322; si#281; do wojska zaraz po za#322;o#380;eniu garnizonu w Ortospanie. Nowej nadanej przez zdobywc#243;w nazwy nie akceptowa#322; zreszt#261;, miejsce po staremu i uparcie nazywa#322; Kabur#261;. R#243;wnie uparcie twierdzi#322;, #380;e jest Chaldejczykiem i #380;e nosi imi#281; Astrajos. Deklarowanej wiedzy tajemnej i znajomo#347;ci arkan#243;w magicznych udowodni#263; nie chcia#322; albo nie potrafi#322;. Na leczeniu, trzeba mu by#322;o przyzna#263;, zna#322; si#281; jednak nie#378;le, czy to czyrak od ko#324;skiego grzbietu, czy to ukruszony w ranie grot strza#322;y, czy choroba z#322;apana od baktryjskiej prostytutki, nie jednemu z #380;o#322;nierzy mag pom#243;g#322; w niedoli. Do tego potrafi#322; ciekawie opowiada#263;, o okolicznych ziemiach i ludach wiedzia#322; wiele, je#347;li nie wszystko, wywiad wojskowy sporo od niego skorzysta#322;. Nie wzdraga#322; si#281; u#380;ycza#263; wiedzy i zwyk#322;ym wojakom, gdy takowa by#322;a im potrzebna.

Jak teraz Herpandrowi, synowi Pyrrusa, dow#243;dcy pierwszej tetrarchii trzeciej ile.

– Z#322;ota #380;mija, tetrarcho? – Astrajos podrapa#322; si#281; w rzadk#261; kr#281;con#261; brod#281;. – Tutaj takich #380;mij nie ma, tegom pewien… Ha, je#347;li cz#322;ek czego#347; mo#380;e by#263; pewien… U#322;omni#347;my, wiedzy o #347;wiecie ledwie uszczkn#261;#263; zdo#322;ali#347;my… Ale o z#322;otych #380;mijach nie s#322;ysza#322;em nawet. W ziemi Etiop#243;w #380;yj#261; w#281;#380;e skrzydlate, #380;ywi#261;ce si#281; balsamem. #379;mije z doliny lorda jedz#261; bia#322;y pieprz, a z g#322;#243;w wyrastaj#261; im szlachetne kamienie. Ale #380;eby z#322;ote by#322;y, tom nie s#322;ysza#322;. Mo#380;e s#261; takie w Kataju, tam pono#263; maj#261; w estymie w#281;#380;e i smoki, bogato u nich gad#243;w rozmaitych… W Indii w#281;#380;#243;w, zwanych tam nagami, tako#380; jakoby ca#322;a masa, wi#281;c pewnie w ka#380;dym kolorze co#347; si#281; znajdzie. A na wyspie Lanka…

– Z#322;ot#261; #380;mij#281; – przerwa#322; sucho Herpander – widzia#322;em na patrolu pod Gauzak#261;. W w#261;wozie. Ani w Indiach, ani na #380;adnej wyspie.

– Hmm… – Mag znowu si#281; podrapa#322;, tym razem w ucho. – Pod Gauzak#261;, tetrarcho? Ciekawe. Bo w#347;r#243;d tamtejszych w#322;a#347;nie plemion kr#261;#380;#261; legendy… Podania, korzeniem swym niechybnie si#281;gaj#261;ce…

Herpander nie dos#322;ysza#322;, czego si#281;gaj#261;ce, s#322;owa Astrajosa zgin#281;#322;y w#347;r#243;d wrzawy. Ucztuj#261;cym eparchom zachcia#322;o si#281; wznosi#263; toasty i ochlapywa#263; sto#322;y winem ulewanym w libacjach.

– Niech #380;yje – wrzeszcza#322;, unosz#261;c ryton, Chares, dow#243;dca #322;ucznik#243;w konnych. – Niech #380;yje bogom r#243;wny Aleksandros ho Tritos ho Makedon! Kr#243;l Macedonii i hegemon Zwi#261;zku Greckiego! Niechaj #380;yje jak najd#322;u#380;ej i jak najd#322;u#380;ej panuje nam, wojennikom! Jemu s#322;u#380;y#263;, z nim #380;y#263; i umiera#263;!

Eparchowie wyrazili aprobat#281;, rycz#261;c tak, #380;e a#380; dr#380;a#322;y podpieraj#261;ce strop kolumny. P#243;#322;nagie baktryjskie nierz#261;dnice do#322;#261;czy#322;y z piskiem i #347;miechem. Herpander wzi#261;#322; Astrajosa pod rami#281;, poprowadzi#322; go do odleglejszej cz#281;#347;ci sali, tam, gdzie ha#322;as mniej dociera#322; i jeden m#243;g#322; s#322;ysze#263; drugiego. By#322;a tam nisza, w niej dostrzeg#322; misterny stoliczek ze s#322;oniowej ko#347;ci, na nim za#347; srebrny pos#261;#380;ek, nie wi#281;kszy ni#380; przedrami#281; m#281;#380;czyzny. Jaki#347; bo#380;ek, pomy#347;la#322;. Nic dziwnego, miejsce to kiedy#347; by#322;o #347;wi#261;tyni#261;. Nieco zrujnowan#261;, ale #347;wi#261;tyni#261;.

Pos#261;#380;ek przedstawia#322; uskrzydlon#261; kobiet#281;, ufryzowan#261; mod#261; persk#261;, ustrojon#261; w czworok#261;tne nausznice, gwiezdny diadem i p#322;aszcz, wspart#261; przez dwoje zwierz#261;t, zdaj#261;cych si#281; wspina#263; na jej uda.

– Anahita. – Astrajos, widz#261;c jego zainteresowanie, pospieszy#322; z wyja#347;nieniem. – Ardvi Sura Anahita, Niepokalana W#322;adczyni W#243;d. Ta, kt#243;ra zap#322;adnia #378;r#243;d#322;a wodami gwiazd, kt#243;ra w#322;ada m#281;skim nasieniem i mlekiem matek. Pani Chmur, Wiatru, Deszczu i Gradu, Opiekunka Zwierz#261;t i bogini #346;wi#281;tego Ta#324;ca. Jej skrzyd#322;a to symbol pot#281;gi i wszechobecno#347;ci. Wspieraj#261; j#261; jej #347;wi#281;te zwierz#281;ta, byk i lew…

– Anahita… – powt#243;rzy#322; w zamy#347;leniu Herpander. – To imi#281;, pod kt#243;rym Artemid#281; czcz#261; Medowie i ludy zza Oksosu…

– A mo#380;e to wy, Grecy – parskn#261;#322; mag – czcicie Anahit#281; pod imieniem Artemidy? Niewa#380;ne zreszt#261;. Bogowie przywykli ju#380; do tego, pob#322;a#380;aj#261; ludziom, kt#243;rym trudno nie tylko poj#261;#263;, ale nawet nazwa#263; ich bosko#347;#263;. Bogom wystarczy, #380;e ich bosko#347;#263; si#281; czci. Pod rozlicznymi imionami i w r#243;#380;norakim obrz#281;dzie.

– W ca#322;kiem r#243;#380;norakim – zgodzi#322; si#281; Herpander. – A m#243;wi#263; mia#322;e#347; o z#322;otej #380;mii. I o tutejszych legendach. S#322;ucham tedy w skupieniu.

– Na pocz#261;tku – Astrajos zaczerpn#261;#322; powietrza – by#322; Zurwan, kt#243;ry nie mia#322; ani ko#324;ca, ani pocz#261;tku. Nie by#322;o ni S#322;o#324;ca, ni Ksi#281;#380;yca ani gwiazd, nie by#322;o nieba ani ziemi, trwa#322;y mrok i bezczas. A#380; zrodzili si#281; z ofiary Zurwana dwaj: Dobry i Przem#261;dry Pan Ahura-Mazda oraz mroczny, z#322;y i zion#261;cy nienawi#347;ci#261; Angra Mainyu. I tworzy#322; dobry Ahura-Mazda #347;wiaty i krainy, a co stworzy#322;, to obrzyd#322;y Angra Mainyu natychmiast skazi#322;, zepsu#322; i zohydzi#322;.

– I stworzy#322; Dobry Pan Ahura-Mazda krain#281; Airyana Vaeja, ziemi#281; Ari#243;w, nad rzek#261; Vanguhi Daitya, kt#243;r#261; wy, Grecy, zwiecie Arakses. Za#347; Angra Mainyu, kt#243;ry jest #347;mierci#261;, zepsu#322; dzie#322;o, ka#380;#261;c zal#281;gn#261;#263; si#281; w rzece masie w#281;#380;y. Stworzy#322; Dobry Ahura-Mazda r#243;wnin#281; Sugud#243;w, kt#243;r#261; wy nazywacie Sogdian#261;. Za#347; Angra Mainyu, kt#243;ry jest #347;mierci#261;, zes#322;a#322; zab#243;jcz#261; szara#324;cz#281;. Stworzy#322; Ahura-Mazda #347;wi#281;t#261; krain#281; Mouru, Margian#281;. Za#347; Angra Mainyu…

Przy stole znowu wybuch#322;a wrzawa. Aryjskie wino tryska#322;o na sto#322;y, dokonywano libacji na cze#347;#263; bog#243;w i bogi#324;. Jak zwykle, najpierw tych, od kt#243;rych, jak s#261;dzono, najbardziej zale#380;a#322; los #380;o#322;nierza. Kt#243;rych wola lub kaprys decydowa#322;y o jego losie.

– Pozdrowiona b#261;d#378;, o Tyche! – rycza#322; Hippasos zwany Gerionem, lochagos hoplit#243;w, podnosz#261;c puchar i potrz#261;saj#261;c pelekysem, toporem o podw#243;jnym ostrzu, z kt#243;rym nie rozstawa#322; si#281; nawet na sympozjonach. – C#243;ro Zeusowa, pani dobrego losu i szcz#281;#347;liwego trafu! Tyche, #347;lepa przeznacze#324; szafarko! Pozdrowiona b#261;d#378; i nam #322;askawa!

– …stworzy#322; Dobry Pan Ahura-Mazda urokliw#261; Bakhdhi, czyli Baktri#281;. Za#347; Angra Mainyu…

Wino z Arii la#322;o si#281; na sto#322;y, na pi#281;trz#261;ce si#281; na paterach winogrona, na misy z baranin#261;, na kt#243;rej zakrzep#322; ju#380; ostyg#322;y t#322;uszcz. Za#347;piewa#322;y flety jedna z kobiet wskoczy#322;a na st#243;#322;, odziana wy#322;#261;cznie w z#322;oty diademik i sk#261;p#261; siatkow#261; przepask#281; na biodrach rozpocz#281;#322;a groteskowy taniec, przewracaj#261;c naczynia. Eparchowie wrzeszczeli i klaskali w d#322;onie. Krios z Tymfai, dow#243;dca sarissoforoi, obur#261;cz wzni#243;s#322; pe#322;ny dwuuchy kyliks, ulane wino zbryzga#322;o go jak krew.

– Pozdrowiona b#261;d#378;, o Alalo, c#243;ro Polemosa! Zwiastunko #347;miertelnych zapas#243;w, ty, kt#243;ra st#261;pasz przed ostrzami w#322;#243;czni! Ty, kt#243;rej wojownicy sk#322;adaj#261; sw#261; #347;mier#263; jako naj#347;wi#281;tsz#261; ofiar#281;! Pozdrowiona b#261;d#378; i nam #322;askawa!

– Alale alalaaa! Alale alalaaa!

– Si#243;dm#261; ze stworzonych przez Ahura-Mazd#281; krain – Astrajos ani na moment nie przestawa#322; recytowa#263; – by#322;a Vaekereta, Kabura, gdzie si#281; w#322;a#347;nie znajdujemy. Za#347; Angra Mainyu, kt#243;ry jest #347;mierci#261;, zawezwa#322; pairiki, demonice z przekl#281;tej rasy drud#380;… Trzeba ci wiedzie#263;, tetrarcho, #380;e pairiki…

– Alale alalaaa! Alale alalaaa!

– Pairiki, jak wszystkie drud#380;e, by#322;y niegdy#347; demonami niebios, jak z#322;owr#243;#380;bne gwiazdy wisia#322;y na wieczornym niebosk#322;onie. Nienawidzi#322;y plemienia ludzkiego, im za#347; bardziej rozkwita#322;y w#347;r#243;d ludzi cnota i pobo#380;no#347;#263;, tym wi#281;ksza by#322;a z#322;o#347;#263; drud#380; i ich pragnienie zemsty. Pragnieniem tym pos#322;u#380;y#322; si#281; Angra Mainyu, oddaj#261;c pairiki pod rozkazy swych dew#243;w. A ludzie wydani zostali na ich #322;up. Pairiki bowiem toruj#261; drog#281; demonom, wykorzystuj#261;c ludzk#261; s#322;abo#347;#263;. Tumani#261;, kusz#261; do grzechu, zach#281;caj#261; do wyst#281;pku i zbrodni, n#281;c#261; do zbocze#324; i zwyrodnie#324;, wabi#261; do ba#322;wochwalstwa. Zara#380;aj#261; czarostwem i czarnoksi#281;stwem, blu#378;niercz#261; i wykl#281;t#261; religi#261; Yatuk Dinoih…

Od sto#322;u dobiega#322;y #347;piewy, ryki i kobiece piski. Herpander westchn#261;#322;, patrz#261;c na pos#261;#380;ek Anahity.

– …w#322;adz#281; za#347; nad wszystkimi pairikami ma straszna Az, wyuzdana demonica po#380;#261;dliwo#347;ci, kazicielka stworzenia, Pani Krwawego Ksi#281;#380;yca, Kt#243;ra Budzi do #379;ycia Umar#322;ych, Ta, Kt#243;ra Kryje Si#281; Po Parowach…

– Jeste#347;my armi#261; Wielkiego Aleksandra! – zagrzmia#322; od sto#322;u taxiarcha Polidokles, najwy#380;szy rang#261; oficer w zgromadzeniu. – #346;wiat jest nasz! Kl#281;czy przed nami!

– Rzucili#347;my na kolana Syri#281; i Egipt! W py#322; i proch rozbili#347;my Pers#243;w! Wzi#281;li#347;my szturmem Sardes i Gordion, w gruzy obr#243;cili#347;my zdobyte Milet, Tyr i Halikarnas! Zniewalali#347;my kobiety na ulicach Suzy! Spalili#347;my Persepolis z jego pa#322;acami. Z#322;upili#347;my Ekbatan#281; i stubramne Hekatompylos!

– Pad#322;a przed nami na kolana Media, Aria i Drangiana, w kolejce czekaj#261; Sogdiana i Chorezm! A potem do Indii, nad rzeki Indus i Hydaspes! Przed nami Taxila i Gandhara, Maghada i Pattala, przed nami legendarna Ayodhya! Dotrzemy tam, dok#261;d nie dotar#322; Kambyzes! Daleko poza granice znanej oikoum#233;ne ! Nic nie zatrzyma nas w marszu!

– Ale pokona w ko#324;cu Dobry Ahura-Mazda wszystko z#322;o, wyt#281;pi nieprawo#347;#263;, unicestwi dewy, wypleni yatu czarownik#243;w, jako w#281;#380;e zdepcze Az i jej pairiki. Zapanuj#261; rz#261;dy prawych i pobo#380;nych. #346;wiat si#281; odrodzi…

– To nie jest #380;adna legenda – przerwa#322; znudzony ju#380; nieco Herpander. – To s#261; perskie wierzenia, religia Persa Zoroastresa. A ty, Astrajosie, zdajesz si#281; pr#243;bowa#263; mnie na ni#261; przekabaci#263;. Nie pr#243;buj. Ja i owszem, czcz#281; bog#243;w i ich bosko#347;#263;. Pod bardzo licznymi imionami, w obrz#281;dzie za#347; tak r#243;#380;norakim, #380;e zdumia#322;aby ci#281; zaiste jego r#243;#380;norako#347;#263;. Wiara w jednego boga, pr#243;cz tego, #380;e ca#322;kiem g#322;upia i bezsensowna, jest na domiar nudna. W sam raz dla Persa czy Masagety. Ja za#347;, raz jeszcze przypominam, pyta#322;em o #380;mij#281;. O z#322;ot#261; #380;mij#281;, kt#243;r#261; zdarzy#322;o mi si#281; widzie#263; w g#243;rskim w#261;wozie pod Gauzak#261;. Mo#380;esz zaspokoi#263; moj#261; ciekawo#347;#263;? Je#347;li nie, oddal si#281;, ja za#347; wr#243;c#281; na uczt#281;. Noc m#322;oda, zd#261;#380;#281; si#281; jeszcze upi#263;.

– Legendy Paropamisad#243;w – wyrzuci#322; z siebie mag – m#243;wi#261; o pairikach w#322;a#347;nie. Pokonane przez Ahura-Mazd#281; i jego emanacje, amszapand#243;w, pairiki, niegdy#347; istoty niebia#324;skie, wczo#322;ga#322;y si#281; w nory i jamy, skry#322;y w ciemno#347;ciach ziemi. Je#347;li wype#322;zaj#261; na #347;wiat, to pod postaci#261; #380;mij. Pozbawione jednak dawnych si#322;, nie maj#261;c ku pomocy ani dew#243;w, ani yatu, pairiki wabi#261; i n#281;c#261; ku sobie #347;miertelnik#243;w. Najch#281;tniej wojownik#243;w, m#281;#380;#243;w dzielnych, lecz odmienionych kontaktem z wojn#261;, krwi#261; i #347;mierci#261;… Odmienionych i ska#380;onych na zawsze… Czy to st#261;d twoje zainteresowanie #380;mij#261;, tetrarcho? Przyznaj, czu#322;e#347; jej magnetyzm? Je#347;li tak, dobrze, #380;e#347; nie uleg#322;. Biada bowiem wojownikowi, je#347;li da si#281; zwabi#263;, je#347;li pod#261;#380;y za pairik#261;. Snadniej by#322;oby mu polec w boju…

– A po c#243;#380; to, wed#322;ug ciebie – wyd#261;#322; wargi Herpander – wabi ska#380;onych wojn#261; wojownik#243;w owa pairika? W jakim#380; celu to czyni?

– Mo#380;e po to – Astrajos pog#322;aska#322; brod#281; i u#347;miechn#261;#322; si#281; zagadkowo – by przerwa#263; udr#281;k#281; samotno#347;ci? Pairika, jak ka#380;da istota p#322;ci #380;e#324;skiej, spragniona jest m#281;skiego towarzystwa, tak w dzie#324;, jak i w nocy… Nie #347;miej si#281;, tetrarcho. Dziel#281; si#281; z tob#261; wiedz#261; zawart#261; w pradawnych ksi#281;gach, zwojach i papirusach. Przynajmniej niekt#243;rych z nich. Inne albowiem…

– Inne albowiem co?

– Inne… – mag zawaha#322; si#281; na moment. – Inne wyja#347;niaj#261; rzecz inaczej. Pairiki, jakem wspomina#322;, nienawidz#261; rodzaju ludzkiego, op#281;tane wr#281;cz s#261; #380;#261;dz#261;, by szkodzi#263; ludziom, by ich krzywdzi#263;, by sia#263; zw#261;tpienie i rozpacz. Pragn#261; wyrz#261;dza#263; i krzewi#263; z#322;o ze wszystkich si#322;, im okropniejsze z#322;o, tym wi#281;ksza rado#347;#263; demonicy. A #380;e moc ma ograniczon#261;, potrzebuje pomocnika. Wsp#243;lnika w dziele czynienia z#322;a. A w tej dziedzinie nikt i nic nie dor#243;wna cz#322;owiekowi. Nikt i nic nie wyka#380;e w okrucie#324;stwie r#243;wnego zapa#322;u, pasji i inwencji. #379;aden demon ani #380;aden potw#243;r…

– Straszne – przerwa#322; Herpander. – I przygn#281;biaj#261;ce. Zw#322;aszcza na czczo. Na szcz#281;#347;cie to tylko wymys#322;. Wymy#347;lony, jak mi si#281; zdaje, na poczekaniu. Co? Chaldejczyku?

– To nie wymys#322;, lecz legenda.

– A jaka#380; to, na #322;eb Gorgony, r#243;#380;nica?

– Legendy – u#347;miechn#261;#322; si#281; Astrajos – cho#263; wymy#347;lane, #378;r#243;d#322;o maj#261; w pragnieniach b#261;d#378; l#281;kach, dw#243;ch si#322;ach, kt#243;re rz#261;dz#261; #347;wiatem. Nie zrozumie si#281; legendy, nie rozumiej#261;c w#322;asnych pragnie#324; i l#281;k#243;w. Czy pewien jeste#347; swych pragnie#324;, tetrarcho? Czy wiesz, czego si#281; l#281;kasz?

Herpander nie s#322;ysza#322; ostatnich s#322;#243;w maga. Jego uwag#281; przyku#322;o co#347; innego. Do ucztuj#261;cych zbli#380;y#322; si#281; szybkim krokiem nie kto inny, a hyparcha Seleukos. Z miny i postawy zna#263; by#322;o snadnie, #380;e nie zjawi#322; si#281; bynajmniej po to, by ucztowa#263;. Skinieniem g#322;owy skwitowa#322; pe#322;ne szacunku powitania, stanowczym gestem odsun#261;#322; podawany mu kyliks, nie mniej stanowczym i ostrym wezwa#322; do siebie ilarch#281; Teodorosa, bezpo#347;redniego prze#322;o#380;onego Herpandra, odci#261;gn#261;#322; go na bok. Teodoros s#322;ucha#322;, a oczami ju#380; biega#322; po sali. Herpander domy#347;li#322; si#281;, kogo wypatruje. Zdawkowo po#380;egna#322; Astrajosa, szybko ruszy#322; w stron#281; dow#243;dc#243;w. Bezceremonialnie usun#261;#322; z drogi zaczepiaj#261;c#261; go p#243;#322;nag#261; dziewczyn#281; o uczernionych kohlem oczach i ukarminowanych sutkach.

Hyparcha opu#347;ci#322; tymczasem sal#281;, a Teodoros wyszed#322; Herpandrowi naprzeciw.

– Trze#378;wy jeste#347;? Dobrze. Zbieraj si#281;, marsz do oddzia#322;u. Tylko po cichu i bez sensacji, nie chcemy przedwczesnego alarmu. Ale przed #347;witem macie by#263; na koniach, ty i twoja tetrarchia.

– Sta#322;o si#281; co#347;?

– Bunt – wyja#347;ni#322; sucho Teodoros. – Mo#380;e nawet powstanie, na du#380;#261; skal#281;. W Sogdianie. Satrapa Spitamenes, ten sam, kt#243;ry dopiero co wyda#322; nam Bessosa, zab#243;jc#281; kr#243;la Dariusza. I masz, teraz ten Spitamenes zbuntowa#322; si#281;, poderwa#322; przeciw nam Sogdyjczyk#243;w, Dah#243;w i Parn#243;w, plemiona z Arii i Baktrii. Artakoana w ogniu, Marakandzie grozi obl#281;#380;enie. Jest obawa, #380;e powstanie mo#380;e obj#261;#263; ca#322;#261; Margian#281; i Ari#281;. Generalnie, jest #378;le.

– Jak to, #378;le? – Herpander da#322; upust zdumieniu. – A kr#243;l? A wodzowie? Perdikkas, Kassander, Ptolemeusz? A kr#243;lewska Agema? Hetaireia? Hypaspi#347;ci? Ca#322;a armia Jaksartesu? #379;eby jaki#347; tam Spitamenes…

– Kr#243;l – uci#261;#322; ilarcha – jest teraz w Aleksandrii Kresowej. Wyruszy#322; przeciw buntownikom, ale na jego ty#322;y uderzyli sprzymierzeni ze Spitamenesem Sakowie. Dahowie pr#261; na Baktr#281;, powstrzyma#263; ich usi#322;uj#261; Kojnos i Artabazus. Mamy rozkaz wyruszy#263; i zabezpieczy#263; im ty#322;y. Niewykluczone bowiem, #380;e do powstania przy#322;#261;cz#261; si#281; ludy z tej strony g#243;r, z Paropamisady. My, prodromoi, nasza ile, p#243;jdziemy w stra#380;y przedniej. W po#322;udnie musimy by#263; w Aleksandrii Kaukaskiej.

Z#322;ota #380;mija, pomy#347;la#322; Herpander. Pairika. Ta, kt#243;ra wabi. Legenda? Phluaros, wymys#322; i bzdura! Ska#380;enie wojn#261;, krwi#261; i #347;mierci#261;? Akurat! Nie jestem ani ska#380;ony, ani odmieniony. Gdy wojny si#281; wreszcie sko#324;cz#261;, zrzuc#281; je z siebie jak znoszony chiton. I zapomn#281; o wszystkim, co widzia#322;em, o tym, co robi#322;em. Zapomn#281; na zawsze. Zdo#322;am. Na pewno.

– Czy ty mnie s#322;uchasz, Herpandrze?

– Wybacz, ilarcho. Zamy#347;li#322;em si#281;.

– Ten Spitamenes… – Teodoros zgrzytn#261;#322; z#281;bami, zacisn#261;#322; pi#281;#347;#263;. – Mora#322; z tego dla mnie jeden p#322;ynie: nigdy nie zostawiaj za sob#261; nie dobitego Azjaty. Do oddzia#322;u, tetrarcho. – Na rozkaz.

* * *

#379;mija pe#322;z#322;a, zwijaj#261;c si#281; esowato. Lewart pod#261;#380;a#322; za ni#261;.

G#322;#281;boki mrok panuj#261;cy przy wej#347;ciu do jaskini ust#261;pi#322; #347;wiat#322;u. Sklepienie poci#281;te by#322;o mozaik#261; szczelin i otwor#243;w, przez kt#243;re do wn#281;trza wpada#322;a jasno#347;#263;, wielkie, jakby rzucane przez reflektory s#322;upy #347;wiat#322;o#347;ci. W #347;wietle Lewart zobaczy#322;, po czym st#261;pa. I westchn#261;#322;.

Pod#322;o#380;e jaskini ton#281;#322;o w z#322;ocie i srebrze.

Monety przepe#322;nia#322;y skrzynie i szkatu#322;y ozdobione szesnastopromiennym s#322;o#324;cem Macedonii, wycieka#322;y z rozbitych amfor.

Wypycha#322;y worki, kt#243;rych p#322;#243;tno zbutwia#322;o ju#380; przed wiekami, a wyzwolony drogocenny metal zala#322; jaskini#281; jak pustynny piasek.

Lewart widzia#322;, cho#263; niekoniecznie rozpoznawa#322;, z#322;ote darejki kr#243;la Dariusza, walut#281; Achemenid#243;w. Srebrne ate#324;skie tetradrachmy z Aten#261; na awersie i jej sow#261; na rewersie. Srebrne dekadrachmy Aleksandra Macedo#324;skiego, przedstawiaj#261;ce go wierzchem na Bucefale. Inne, wyobra#380;aj#261;cego go jako Dwurogiego, z rogami boga Amona. Inne, z g#322;ow#261; Aleksandra ustrojon#261; w skalp s#322;onia, symbol podboju Indii. Srebrne drachmy nast#281;pcy Aleksandra, jednookiego Antygona Cyklopa. Srebrne oktodrachmy Ptolemeusz#243;w. Tetradrachmy kr#243;la Baktrii Eutydemosa. Monety Demetriusza, syna Eutydemosa, identyczne jak ta, kt#243;r#261; znalaz#322; przy wej#347;ciu. Inne monety Demetriusza, przedstawionego jako Aniketos, niezwyci#281;#380;ony. Tego#380; kr#243;la male#324;kie, ale pi#281;knie wybite srebrne obole. Dziwne czworok#261;tne monety Agatoklesa, samozwa#324;czego kr#243;la Paropamisady. Monety bite przez Antymacha Theosa. I najwi#281;ksze z#322;ote monety #347;wiata helle#324;skiego, statery Eukratydesa, wielkie jak szk#322;a lornetki.

L#347;ni#322;y w szkatu#322;ach i zgrzyta#322;y pod butami srebrne monety z podobizn#261; opas#322;ego kr#243;la Helioklesa, wyobra#380;onego jako Gromow#322;adny, z ber#322;em i piorunem. Z#322;ote monety Menandra Sotera Zbawcy. Srebrne drachmy z podobizn#261; jego ma#322;#380;onki, kr#243;lowej Agatoklei Theotropy, Bogom Podobnej. Ci#281;#380;kie z#322;ote monety kusza#324;skiego kr#243;la Kaniszki, z jego w#322;asn#261; ca#322;ofigurow#261; podobizn#261;. Srebrne kusza#324;skie tetradrachmy kr#243;la Herajosa.

Tego wszystkiego nie ma, pomy#347;la#322;, to z#322;udzenie. W istocie, uda#322;y si#281; uprawy Salmanowi Amirowi Jusufzajowi i ch#322;opcom z okolicznych kiszlak#243;w. Sakramencko mocna wysz#322;a im ta hera.

#379;mija pe#322;z#322;a. Pod#261;#380;a#322; jej #347;ladem.

Mija#322; kufry i szkatu#322;y, w kt#243;rych skrzy#322;y si#281;, oddzielnie lub przemieszane, drogie kamienie. Wielkie jak ziarna ciecierzycy diamenty z Golkondy, birma#324;skie rubiny z legendarnej doliny Mogok, gwia#378;dziste szafiry cejlo#324;skie, karbunku#322;y syjamskie, akwamaryny z Kaszmiru, ametysty z Dekanu, nefryty i turkusy z Chorezmu, per#322;y z wybrze#380;y Lanki i Celebesu, korale, jaspisy, jadeity, karneole, onyksy, kocie oczka. I skarby Hindukuszu – olbrzymie z#322;ote samorodki z Wachduru i Zarkaszanu, ogromne szmaragdy z Doliny Pand#380;sziru, krwawe rubiny i spinele z D#380;egdalek, lazuryty i lapis-lazuli z Badachszanu. Wielkie topazy, agaty, beryle i almandyny.

U #347;cian jaskini, tam, dok#261;d nie dociera#322;o #347;wiat#322;o, w cieniu i mroku, niczym zastyg#322;a w wiekach armia, majaczy#322;y pos#261;gi i pos#261;#380;ki, statuetki, popiersia, figurki i figurynki. Z#322;ote, srebrne lub br#261;zowe stwory mityczne: ptaki Simurgi z g#322;owami ps#243;w, smoki, rozpo#347;cieraj#261;ce turkusowe skrzyd#322;a, trytony, ichtiocentaury, ketosy, hippokampy, gryfy i monocerosy. Pulchne baktryjskie Afrodyty ze stercz#261;cymi piersiami, Kybele, wiod#261;ca zaprz#281;g lw#243;w, czasem wi#281;kszy lub mniejszy pos#261;#380;ek boga lub bogini – tu Atena, #243;wdzie Artemida, #243;wdzie Posejdon z tr#243;jz#281;bem, Atlas czy Boreasz. Surya na swym s#322;onecznym rydwanie, Waju wierzchem na gazeli. Z#322;ote filigranowe figurki apsar, boskich tancerek i kochanek, w rozmaitych, najcz#281;#347;ciej uwodzicielskich pozach.

B#322;yszcza#322;y tam z#322;ote blachy, zdobione kutymi reliefami, obwieszone girlandami klejnot#243;w #347;wieczniki i kandelabry, z#322;ocone zbroje i he#322;my, ozdobne miecze, bu#322;aty, kind#380;a#322;y i sztylety. Pi#281;trzy#322;y si#281; w stosy tarcze. W bez#322;adnych stertach le#380;a#322;y jadeitowe puchary, z#322;ote rytony, zdobione kantarosy i kyliksy, kratery, psyktery i wazy.

By#322; to nie tylko skarbiec, ale i nekropolia. Cmentarzysko. Lewart widzia#322; stercz#261;ce spod klejnot#243;w gnaty i piszczele. Tu i #243;wdzie b#322;yska#322; pier#347;cie#324; na ko#347;ciotrupiej d#322;oni, biela#322;y zza inkrustowanych pancerzy #380;ebra i miednice, wyziera#322;y spod z#322;ota ton#261;ce w monetach czerepy. #321;ypn#281;#322;a czasem oczodo#322;ami czaszka spod okapu bogatego he#322;mu, zamajaczy#322;y trupie z#281;by pod kolcz#261; misiurk#261; czy nosalem szyszaka. By#322;y miejsca, gdzie spl#261;tane kupy ko#347;ciotrup#243;w wr#281;cz przes#322;ania#322;y ca#322;kiem to, na czym le#380;a#322;y.

#379;mija pe#322;z#322;a, Lewart szed#322; za ni#261;. Zetla#322;e ko#347;ci kruszy#322;y si#281; i rozsypywa#322;y pod podeszwami but#243;w.

Jaskinia skarbiec zw#281;#380;a#322;a si#281;, przechodzi#322;a w pocz#261;tkowo kr#281;ty, potem prosty korytarz. Szed#322; teraz w szpalerze pos#261;g#243;w, statui, kariatyd i kanefor. Maj#261;cych posta#263; kobiet o urzekaj#261;cych kszta#322;tach. I budz#261;cych zgroz#281; obliczach. Przera#380;aj#261;co wykrzywionych, demonicznych, szyderczo wyszczerzonych maskach strzyg, chimer, empuz i lamii.

Szpaler kariatyd wwodzi#322; do kolejnej kawerny, mniejszej i okr#261;g#322;ej. W miejscu, gdzie wpadaj#261;cy przez dziurawe sklepienie promie#324; dawa#322; #347;wiat#322;a najwi#281;cej, wypi#281;trza#322;y si#281;, niczym menhiry, cztery o#347;lepiaj#261;co b#322;#281;kitne bloki lazurytu, ka#380;dy wy#380;szy od cz#322;owieka. Pi#261;ty blok, p#322;aski, przypominaj#261;cy katafalk, le#380;a#322; pomi#281;dzy. Za nim Lewart zobaczy#322; pos#261;g. Przedstawiaj#261;cy uskrzydlon#261; kobiet#281;, ufryzowan#261; mod#261; persk#261;, ustrojon#261; w czworok#261;tne nausznice, gwiezdny diadem i p#322;aszcz, wspart#261; przez dwoje zwierz#261;t, zdaj#261;cych si#281; wspina#263; na jej uda.

#379;mija wpe#322;z#322;a na lazurytowy katafalk. Zwin#281;#322;a si#281;, wysoko unios#322;a g#322;ow#281;, znieruchomia#322;a jak figura ureusza. Lewart czu#322; w uszach t#281;tnienie i narastaj#261;cy brz#281;k. Podszed#322; bli#380;ej. Na tyle blisko, by zobaczy#263;, #380;e pos#261;g ufryzowanej po persku kobiety stoi po#347;r#243;d sterty ludzkich czaszek. I rozsypanych rubin#243;w, czerwonych jak krople krwi.

#379;mija zawirowa#322;a w szybkim tanecznym obrocie. Przy czym obrotu dokona#322;a tylko tyln#261; cz#281;#347;ci#261; korpusu, t#261; spoczywaj#261;c#261; na lazurytowym katafalku. G#322;owa i przednia cz#281;#347;#263; korpusu nie poruszy#322;y si#281;, nie zmieni#322;y ureuszowej pozycji. Brz#281;czenie w uszach Lewarta narasta#322;o. Zamienia#322;o si#281; w szepty, w s#322;owa. Sycz#261;ce, d#378;wi#281;kliwe, utkane z wielu g#322;os#243;w, splecionych i zharmonizowanych.

Padaj#261;cy na lazuryt s#322;up #347;wiat#322;a mocniej roz#347;wietli#322; centrum kawerny, mrok poza #347;wiat#322;em jeszcze bardziej za#347; pomrocznia#322;. Z mroku kto#347; wyszed#322;.

– Nie jeste#347; godzien, by tu by#263;. Nie jeste#347; godzien jej #322;ask. Ani tego, co ci ofiarowuje.

Lejtnant Bogdaszkin, odgad#322; Lewart. Zaginiony lejtnant Bogdaszkin. W podartym i wybrudzonym mundurze. Z pokrwawion#261;, posiniaczon#261;, miejscami do #380;ywego mi#281;sa otart#261; ze sk#243;ry twarz#261;.

– Uzurpujesz sobie mnie nale#380;ne miejsce, mnie nale#380;ne dary i przywileje. Przyszed#322;e#347; kra#347;#263;. Jeste#347; z#322;odziejem, praporszczyk.

– To ona wybra#322;a – powiedzia#322; Wa#322;un, sier#380;ant Walentin Trofimowicz Charitonow. W nadpalonej, poplamionej rop#261; i krwi#261; pieszczance. Wy#322;oni#322; si#281; z ciemno#347;ci, ale jego twarz wci#261;#380; by#322;a niewidoczna, skryta w mroku.

– To ona wybra#322;a – powt#243;rzy#322;. – On zosta#322; wybrany. Obdarzony #322;ask#261; wyboru. Nie odrzuci wszak tej #322;aski…

To nie jest Wa#322;un, Lewart w miar#281; przytomnie stwierdzi#322; oczywiste, Wa#322;un nie #380;yje, zgin#261;#322; w p#322;on#261;cym beteerze w w#261;wozie pod Mohammad Agha. To, co widz#281;, to fantom. Zjawa. Eid#244;lon.

– Nie odrzucisz #322;aski, prawda, Pasza? Nie oka#380;esz nierozwagi? Nie wzgardzisz tym, co ona chce ci da#263;? Wielkich, zaprawd#281; wielkich rzeczy dokonacie razem, ty i ona. Wielkich i pi#281;knych.

Lejtnant Bogdaszkin zbli#380;y#322; si#281;, poruszaj#261;c niezgrabnie i z trudem. Lewart spostrzeg#322;, #380;e z prawego przedramienia, wykrzywionego pod nienaturalnym k#261;tem, sterczy mu u#322;amana ko#347;#263;.

– Powtarza#322;a mi: b#261;d#378; wierny – powiedzia#322; lejtnant. – B#261;d#378; wierny a#380; do #347;mierci, a dam ci wieniec #380;ycia. Obiecywa#322;a mi wieczno#347;#263;. S#322;ug#261; jej, rabem jej godzi#322;em si#281; by#263;, wszystko got#243;w by#322;em dla niej po#347;wi#281;ci#263;. I po#347;wi#281;ci#322;em. Zas#322;u#380;y#322;em na ni#261;, zas#322;u#380;y#322;em stokro#263; bardziej, ni#378;li ty. A ona jednak wybra#322;a ciebie. Ale czy oka#380;esz si#281; godny? Czy doros#322;e#347; do zaszczytu? Wyczuwam twoje wahanie. Wahaj si#281;, a m#243;j los b#281;dzie i twoim. Upadniesz jak ja. Upadniesz z wysoka. Na samo dno bezdennej przepa#347;ci.

– On si#281; nie zawaha – powiedzia#322; Wa#322;un, nadal z twarz#261; w cieniu. – To wojownik. Zosta#322; wybrany i podejmie w#322;a#347;ciw#261; decyzj#281;. Albowiem wie i rozumie, #380;e wraca#263; nie ma ju#380; dok#261;d.

Nie ma pokoju dla wojownika, jego wojna nie ko#324;czy si#281; nigdy. Pok#243;j to u#322;uda; ci, kt#243;rzy m#243;wi#261; o ko#324;cz#261;cym wojn#281; pokoju, zwodz#261; i mami#261;. Jest tylko wojna, wieczna wojna. Nie ma nic opr#243;cz niej.

#379;mija na lazurytowym katafalku wirowa#322;a coraz szybciej i szybciej, jej ruchy umyka#322;y oczom.

– Nie podejmie decyzji – m#243;wi, wy#322;aniaj#261;c si#281; z cienia, profesor Wikientij Abramowicz Szy#322;kin, wujek Kiesza. Ma na sobie bia#322;y fartuch i leninowski krawat w grochy. – Nie jest zdolny do decydowania.

– Tak, tak, Pasze#324;ka, nie ma co si#281; oszukiwa#263;. Jeste#347; chory, wymagasz leczenia. To, na co cierpisz, to klasyczna trauma wojenna, wywo#322;ana przez sytuacje stresogenne, przez epizody psychotyczne, zar#243;wno te prze#380;yte, jak i te imaginowane… Podr#281;cznikowy zesp#243;#322; stresu pourazowego… S#322;owem, dekompensacja nerwicowa. Za#322;amanie si#281; mechanizm#243;w adaptacyjnych. Omamy, zaburzenia paniczne, zespo#322;y l#281;kowe, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne… Wszystko to jeszcze pog#322;#281;bione przez u#380;ywki… Narkotyki s#261; z#322;e i szkodliwe, Pasze#324;ka, czy#380;by#347; nie wiedzia#322;? Wiod#261; do psychoz, do postaw aspo#322;ecznych, do introwersji… W kapitalizmie, i owszem, brak perspektyw i niemo#380;no#347;#263; egzystencji w gnij#261;cym ustroju zmusza ludzi do si#281;gania po #347;rodki odurzaj#261;ce… Ale w spo#322;ecze#324;stwie socjalistycznym…

– Nie, nie przerywaj. Masz urojenia depresyjne, podejrzewa#322;bym nawet zesp#243;#322; Cotarda. Stwierdzam te#380; u ciebie zaawansowany zesp#243;#322; amnestyczny Korsakowa, c#243;#380;, alkoholizm genetycznie uwarunkowany… Ale poradzimy sobie z tym, Pasze#324;ka, poradzimy. Zastosujemy psychoterapi#281;, tak, tak, i farmakoterapi#281;… Tak, tak… G#322;#243;wnie farmakoterapi#281;. Kilka lat w zamkni#281;tym zak#322;adzie, kilka, nie wi#281;cej ni#380; pi#281;#263;, sze#347;#263;…

Z#322;y heroinowy trip, pomy#347;la#322; Lewart. Koszmarna narkotykowa halucynacja.

Za Wa#322;unem, lejtnantem i profesorem w mroku kry#322; si#281; jeszcze kto#347;. Kolejne eid#244;la, widziad#322;a. Lewartowi wydawa#322;o si#281;, #380;e rozpoznaje mundur khaki i korkowy kask, sk#243;rzany kubrak, okr#261;g#322;y he#322;m, si#281;gaj#261;ce #322;okci nabite mosi#281;#380;nymi guzami r#281;kawice.

– Decyduj, Pasza. – Wa#322;un robi#322; si#281; wyra#378;nie niecierpliwy. – Przyjmij to, co ona ci daje. Wybra#322;a ci#281; i ju#380; jeste#347; cz#281;#347;ci#261; jej uniwersum, tamten #347;wiat, poza jaskini#261;, ju#380; nie jest twoim #347;wiatem, nie ma ju#380; w nim dla ciebie miejsca. Nie ma powrotu. Bo te#380; i do czego mia#322;by#347; wraca#263;? Kto tam na ciebie czeka? Wika? Nie #322;ud#378; si#281;, bratan, fa#322;szyw#261; nadziej#261;. Wik#281; ju#380; utraci#322;e#347;. Wojna odbiera kobiety, to odwieczna regu#322;a, nie ma od niej wyj#261;tk#243;w.

– Nie… – przem#243;wi#322; Lewart, wbrew sobie, twardo bowiem postanowi#322; nie wdawa#263; si#281; w rozhowory z widmami i majakami. – Nie. Wika b#281;dzie czeka#322;a.

– A cho#263;by i czeka#322;a – replikuje natychmiast Wa#322;un. – Cho#263;by i zechcia#322;a by#263; z tob#261; po Afganie, ju#380; j#261; straci#322;e#347;. B#281;dziesz nocami budzi#322; si#281; z krzykiem, mokry od potu, i nadejdzie chwila, gdy b#281;dziesz musia#322; wyrzuci#263; z siebie to, co d#322;awi ci dusz#281;. #321;udzisz si#281;, #380;e na zawsze wymaza#322;e#347; to z pami#281;ci, ale to wr#243;ci. Opowiesz jej o wszystkim. O autobusie. O kisz#322;aku Szorand#380;al. O tym, co sta#322;o si#281; w Darwaz Dagh. O je#324;cach w #347;mig#322;owcu, kt#243;rzy nigdy nie dolecieli do Kabulu. O wiosce Chan-e D#380;anub i tamtej dziewczynie…

– Nie. O tym jej nie opowiem.

– Opowiesz. Wyznasz wszystko. B#281;dziesz musia#322;, inaczej nie zaznasz spokoju. A gdy jej to wyznasz, ona odejdzie. Bez s#322;owa, oniemiona przez zgroz#281;.

– Upadniesz – wtr#261;ca si#281; lejtnant Bogdaszkin – na samo dno przepa#347;ci.

– Jeste#347; chory, Pasze#324;ka – wpada w credo wujek Kiesza. – Majaczysz. To skutek nadu#380;ycia narkotyk#243;w.

A to akurat prawda, pomy#347;la#322; Lewart. I chyba tylko to.

#379;mija raptownie przesta#322;a wirowa#263;. Wszystkie simulacra znik#322;y, zgas#322;y, jakby kto#347; wy#322;#261;czy#322; projektor.

Niebezpiecze#324;stwo, poj#261;#322; nagle Lewart, obur#261;cz chwytaj#261;c si#281; za t#281;tni#261;c#261; brz#281;czeniem g#322;ow#281;. Bliskie. Co#347;. Lub kto#347;. Zagra#380;a. Niesie zagro#380;enie.

Brz#281;czenie zamieni#322;o si#281; w #347;wiszcz#261;c#261; kakofoni#281;, kulminuj#261;c#261; w przenikliwym, wysokim d#378;wi#281;ku, b#281;d#261;cym #347;wistem, sykiem i wrzaskiem zarazem. Iachema, pomy#347;la#322;, syk w#281;#380;#243;w Gorgony.

Musz#281; i#347;#263;. Musz#281; broni#263;. Ona tego #380;#261;da.

* * *

Tu#380; przy wyj#347;ciu ze skarbca, na ha#322;dzie monet, w#347;r#243;d kufr#243;w, szkatu#322; i ko#347;ciotrup#243;w sta#322;o co#347; w rodzaju tronu, jakby masywny fotel z wielkimi pod#322;okietnikami lub mo#380;e mocowane na grzbiecie s#322;onia howdah. Lewart zauwa#380;y#322; tron ju#380; wcze#347;niej, gdy wchodzi#322;, jego uwag#281; przyci#261;gn#261;#322; nie tyle mebel, ile zasiadaj#261;cy w nim w malowniczej pozie ko#347;ciotrup w resztkach kolczugi i strz#281;pach z#322;otog#322;owiu. Teraz ko#347;ciotrupa nie by#322;o. Na tronie zast#261;pi#322; go kto#347; inny. U#347;miechni#281;ty okrutnie bia#322;obrody starzec w turbanie, d#322;ugiej koszuli i czarnej kamizeli. Mu#322;#322;a Had#380;i Hatib Rahiqullah. Czarnomor.

Mierzyli si#281; wzrokiem przez kilka sekund zaledwie. Oczy Czarnomora zap#322;on#281;#322;y nagle jak u wilko#322;aka, a wykrzywione w u#347;miechu wargi wyprostowa#322;y si#281; i #347;cisn#281;#322;y. Na Lewarta za#347; spojrza#322; otw#243;r lufy jego w#322;asnego akaesu. Akaesu, kt#243;ry zostawi#322; w parowie, na kamieniach. Zwyczajnie o nim zapomnia#322;. Zgrzeszy#322; najci#281;#380;szym grzechem #380;o#322;nierza. I teraz ten grzech mia#322; si#281; zem#347;ci#263;.

Klik.

Zamiast og#322;uszaj#261;cej serii, ostre metaliczne szcz#281;kni#281;cie iglicy.

Czarnomor szarpn#261;#322; r#261;czk#281; suwad#322;a, nacisn#261;#322; spust.

Klik.

Nie za#322;adowa#322;em go, zapomnia#322;em, pomy#347;la#322; Lewart, rzucaj#261;c si#281; do skoku. Po masakrze autobusu. W og#243;le nie pomy#347;la#322;em o za#322;adowaniu.

Czarnomor zdo#322;a#322; zerwa#263; si#281; z tronu, odskoczy#263; nie zd#261;#380;y#322;. Lewart spad#322; na niego jak jastrz#261;b, obali#322; impetem, obaj z brz#281;kiem i zgrzytem run#281;li na stert#281; monet i kosztowno#347;ci. Tarzaj#261;c si#281; obalili i w z#322;omy pot#322;ukli alabastrow#261; figur#281; s#322;oniog#322;owego Ganeszy, pogruchotali troch#281; scytyjskiej i turkme#324;skiej ceramiki. Czarnomor doby#322; kind#380;a#322;u, Lewart u#322;api#322; go za nadgarstek, drug#261; r#281;k#261; capn#261;#322; za brod#281;, wkr#281;ci#322; pi#281;#347;#263; w k#322;aki, szarpn#261;#322; z ca#322;ej si#322;y. Czarnomor, wij#261;c si#281; i trzepocz#261;c jak wyrzucony na brzeg #322;oso#347;, pope#322;z#322;, wlok#261;c Lewarta za sob#261;.

Staruch zadziwia#322; si#322;#261; i zwinno#347;ci#261;, ale nie m#243;g#322; uwolni#263; z chwytu ani brody, ani prawej r#281;ki. Chwyci#322; wi#281;c lew#261; pierwszy namacany przedmiot i pot#281;#380;nie zdzieli#322; nim Lewarta w g#322;ow#281;. Lewart mia#322; szcz#281;#347;cie, bo przedmiotem by#322;a terakotowa statuetka cycatej i brzuchatej Wielkiej Matki, kt#243;ra p#281;k#322;a i rozsypa#322;a si#281; przy uderzeniu. Zamroczony, pu#347;ci#322; brod#281; mu#322;#322;y. Namaca#322; co#347;, br#261;zow#261; figurk#281;, by#322; to stoj#261;cy Budda, Budda Shakyamuni, do#347;#263; masywny i ci#281;#380;ki. Turban zamortyzowa#322; uderzenie, ale i tak walni#281;ty Czarnomor a#380; si#281; skurczy#322;. Walni#281;ty po raz drugi wypu#347;ci#322; kind#380;a#322;, zas#322;aniaj#261;c g#322;ow#281;. Lewart waln#261;#322; go raz jeszcze, ale wtedy Budda wy#347;lizn#261;#322; mu si#281; z palc#243;w, a Czarnomor dziabn#261;#322; go rozstawionymi palcami w oczy. O#347;lepiony na moment Lewart wczepi#322; mu w brod#281; palce obu d#322;oni. I trzyma#322;, wleczony i bity pi#281;#347;ciami. Pu#347;ci#322; i odskoczy#322; dopiero wtedy, gdy Czarnomor zamierzy#322; si#281; na#324; kolejnym pos#261;#380;kiem. Tym razem by#322;a to Nike. Uskrzydlona, maj#261;ca praktyczny kszta#322;t kilofa, niezast#261;piony przy roz#322;upywaniu czaszek. Lewart pu#347;ci#322; brod#281; Czarnomora, odturla#322; si#281; pr#281;dko i zerwa#322;.

Czarnomor zerwa#322; si#281; r#243;wnie#380;, lekko jak kot, odrzuci#322; niepor#281;czn#261; Nike, rozejrza#322; si#281;, si#281;gn#261;#322; w stert#281; ko#347;ci, szybkim ruchem wydoby#322; stamt#261;d krzyw#261; szabl#281;, perski szamszir ze z#322;oconym jelcem i pi#281;knym deseniem damastu na g#322;owni. Zawin#261;#322; broni#261;, a#380; zawy#322;o powietrze. Dopad#322;, ci#261;#322;, Lewarta ocali#322; rzut w ty#322;, ale i tak klinga z sykiem przeci#281;#322;a pieszczank#281; na piersi, rozci#281;#322;a bawe#322;n#281; g#322;adko jak #380;yletka. Odskoczy#322;, gor#261;czkowo rozgl#261;daj#261;c si#281; za czym#347; mog#261;cym pos#322;u#380;y#263; za or#281;#380;. Porwa#322; za okuty z#322;ot#261; blach#261; trzonek jakiej#347; broni drzewcowej, rodzaju glewi czy japo#324;skiej naginaty, ale by#322;o to za ci#281;#380;kie; nim zdo#322;a#322; unie#347;#263;, Czarnomor ju#380; siedzia#322; mu na karku, a ostrze szamszira ze #347;wistem rozchlasta#322;o r#281;kaw munduru. I sk#243;r#281; ramienia. Psiakrew, pomy#347;la#322;, odskakuj#261;c i rozgl#261;daj#261;c si#281; w pop#322;ochu, na wojnie radar#243;w i noktowizor#243;w, ponadd#378;wi#281;kowych my#347;liwc#243;w i szturmowych #347;mig#322;owc#243;w, na wojnie napalmu, bomb kasetowych, pocisk#243;w kierowanych i min sejsmicznych mnie przyjdzie zgin#261;#263; zaszlachtowanemu szabl#261;. Broni#261; licz#261;c#261; sobie dobre pi#281;#263;set lat. Eksponatem muzealnym.

I wtedy zobaczy#322;.

Wci#347;ni#281;ty mi#281;dzy wysadzane mosi#281;#380;nymi guzami kulbaki, cz#281;#347;ciowo nakryty szylkretowym puklerzem, le#380;a#322; miecz. Nie hinduski talwar, nie rad#380;puta#324;ska khanda. Prosty, skromny, niezbyt d#322;ugi europejski miecz. Gdy go podnosi#322;, zobaczy#322; wytrawione na g#322;owni: DEUS LE VOLT.

Czarnomor zaatakowa#322; jak lampart, tn#261;c od ucha, Lewart sparowa#322; odruchowo i – ku swemu zdumieniu – odpowiedzia#322; kontratakiem, szybkim wypadem i ci#281;ciem. Czarnomor unikn#261;#322; ciosu, cofn#261;#322; si#281;, Lewart nie da#322; mu otrz#261;sn#261;#263; si#281; z zaskoczenia, zaatakowa#322;. Mu#322;#322;a spr#243;bowa#322; finty i ci#281;cia w d#322;o#324;. Nadgarstek Lewarta sam, zdawa#322;o si#281;, wykona#322; niewielki obr#243;t, brzeszczot szcz#281;kn#261;#322; o brzeszczot, a odbity szamszir omal nie wyfrun#261;#322; z r#281;ki Czarnomora. Mu#322;#322;a cofn#261;#322; si#281;, szczerz#261;c z#281;by znad bia#322;ej brody. W jego p#322;on#261;cych oczach zamigota#322;o co#347; dziwnego, jakby cie#324; zw#261;tpienia. Praporszczyk, kt#243;rego, pewien by#322;, bez trudu posieka na dzwonka, niespodzianie okaza#322; si#281; wytrawnym szermierzem. Walczy#322; nie jak byle szurawi, ale jak kto#347; szkolony w Sandhurst w fechtunku wojskow#261; szabl#261; wzoru 1853, produkowan#261; przez firm#281; Robert Mole amp; Son. Nie jak sowiecki piechociniec, ale kto#347; od dziecka niemal #263;wiczony w walce kopisem i machair#261;. Kto#347;, kto pierwszego cz#322;owieka zabi#322; bia#322;#261; broni#261; w wieku lat pi#281;tnastu, w bitwie pod Elatei#261;, podczas kampanii w Focydzie.

Czarnomor – do tej chwili – nie wyda#322; najmniejszego d#378;wi#281;ku. Teraz zawy#322;, zawy#322; dziko i w#347;ciekle, niczym szakal. I na o#347;lep rzuci#322; si#281; na Lewarta, wymachuj#261;c szamszirem jak oszala#322;y. Lewart wymanewrowa#322; go zwodem i krokiem w bok, uderzy#322; barkiem, kopn#261;#322; w gole#324;. Czarnomor zachwia#322; si#281;, pochyli#322;, a Lewart poderwa#322; si#281; i uderzy#322; z g#243;ry, z wysoka. Wbi#322; mulle miecz nad obojczyk, pionowo, wrazi#322; do po#322;owy klingi. I zostawi#322; tak, odskakuj#261;c.

Czarnomor upad#322; na kolana. Szamszira z d#322;oni nie wypu#347;ci#322;, ale jasnym by#322;o, #380;e unie#347;#263; go ju#380; nie zdo#322;a. M#243;g#322; tylko patrze#263; na Lewarta, pali#263; go wzrokiem kipi#261;cym nienawi#347;ci#261;.

Lewart podszed#322;. Obur#261;cz uchwyci#322; r#281;koje#347;#263; miecza, mocno napar#322; na g#322;owic#281;. Klinga stawia#322;a op#243;r tylko przez moment, potem wesz#322;a jak w mas#322;o, a#380; po jelec. Czarnomor zatrz#261;s#322; si#281; i zadygota#322;, zadygota#322; konwulsyjnie, okropnie. Nie wyda#322; najmniejszego d#378;wi#281;ku. Zaciska#322; usta, ale krew i tak wydar#322;a si#281; zza nich, wybluzgn#281;#322;a gwa#322;town#261; fal#261;. Mu#322;#322;a Had#380;i Hatib Rahiqullah zako#322;ysa#322; si#281;. A potem upad#322; na twarz.

Lewart patrzy#322; na niego oboj#281;tnie. Potem odszed#322;. Podni#243;s#322; sw#243;j AKS, wyj#261;#322; i odrzuci#322; pusty magazynek.

Przy samym wyj#347;ciu z jaskini skarbca zobaczy#322; brezentowe worki. By#322;y przepe#322;nione, widzia#322; wi#281;c, co zawiera#322;y. Trotyl w opakowanych w bury parafinowany papier czterystugramowych kostkach, rozmiar#243;w dziesi#281;#263; na pi#281;#263; na pi#281;#263; centymetr#243;w.

Za torbami le#380;a#322;o sze#347;#263; metalowych, zielono lakierowanych talerzy. Miny przeciwczo#322;gowe TM-46. Po sze#347;#263; kilo materia#322;u wybuchowego w ka#380;dej.

Czarnomor, pomy#347;la#322;. Op#281;tany nienawi#347;ci#261; bia#322;obrody Czarnomor. Nie spocz#261;#322;, a#380; wytropi#322;. I zamierza#322; unicestwi#263; pomiot szajtana, niewiernego i #380;mij#281;, sahira czarownika i demonic#281; aluqah, wrog#243;w plemienia ludzkiego. Razem z jaskini#261;, ich kryj#243;wk#261; i bar#322;ogiem. Zgodnie z nakazem Koranu zamierza#322; zgotowa#263; im kamienowanie i ogie#324; piekielny zarazem. Nowocze#347;nie, za pomoc#261; trotylu i min przeciwczo#322;gowych. Wyprodukowanych w ZSRR.

W jedn#261; z kostek trotylu wetkni#281;ty by#322; zapalnik elektryczny z przewodem. Lewart poszed#322; #347;ladem przewodu.

Raport#243;wka lejtnanta Bogdaszkina by#322;a na miejscu, w szczelinie, le#380;a#322;a tam, gdzie poprzednio, obok czapki i lornetki. Znalaz#322; w niej przybory toaletowe. Mapy okolicy w skali 1:25000. #346;ci#261;gni#281;te sparcia#322;#261; recepturk#261; listy. Fotografie dw#243;ch dziewczynek, bli#378;niaczek, na oko sze#347;cioletnich. Z#322;o#380;ony na czworo, poprzecierany na kraw#281;dziach z#322;o#380;e#324; arkusz papieru, rysunek, jak si#281; okaza#322;o. Przedstawiaj#261;cy bohater#243;w kresk#243;wki, Wilka i Zaj#261;ca, niezbyt udatnie nabazgranych kredkami. Ko#347;lawy napis pod obrazkiem g#322;osi#322;: DLA TATY. A na samym dnie, owini#281;ty w szmatk#281;, magazynek. Pe#322;ny.

Lewart uzbroi#322; nim AKS. Szcz#281;kni#281;cie zatrzasku, jak zwykle, przynios#322;o sekundow#261; eufori#281;. Szcz#281;k ryglowanego zamka eufori#281; o sekund#281; d#322;u#380;sz#261;.

Jaskinia sko#324;czy#322;a si#281;, w g#243;rze rozb#322;ys#322;o b#322;#281;kitem niebo.

Us#322;ysza#322; g#322;osy.

Jeden mud#380;ahedin sta#322; przy #347;cianie parowu i sika#322; na ni#261;, gadaj#261;c przy tym bez przerwy. Drugi, z papierosem w z#281;bach, gmera#322; przy przewodach, schylony nad g#243;rnicz#261; zapalark#261; strza#322;ow#261;. Us#322;ysza#322; kroki Lewarta, podni#243;s#322; g#322;ow#281;. Papieros wypad#322; mu z ust.

Lewart nacisn#261;#322; j#281;zyk spustowy. Trafiony kr#243;tk#261; seri#261; duch run#261;#322;, wierzgaj#261;c i pl#261;cz#261;c si#281; we w#322;asny pirantumbon. Ten sikaj#261;cy odwr#243;ci#322; si#281;, skoczy#322;, si#281;gn#261;#322; po karabin, oparty o ska#322;#281; lee enfield. Nie zd#261;#380;y#322;. Seria trafi#322;a go w brzuch. Osun#261;#322; si#281;, znacz#261;c #347;cian#281; jaru rozmazan#261; smug#261; krwi. G#322;owa opad#322;a mu na pier#347;. Siedzia#322; tak, wstrz#261;sany drgawkami.

Ten od zapalarki rozdygotan#261; r#281;k#261; wyci#261;gn#261;#322; spod zakrwawionej koszuli pistolet, TT, ale nie zdo#322;a#322; go nawet unie#347;#263;. Otworzy#322; usta w bezg#322;o#347;nym krzyku, jego rozwarte czarne oczy patrzy#322;y na Lewarta b#322;agalnie. Lewart nacisn#261;#322; spust i wywali#322; w niego reszt#281; magazynka.

Niebo pociemnia#322;o, poczernia#322;o wr#281;cz.

* * *

Z g#322;#281;bi s#322;ysza#322; syk-wrzask #380;mii, jej okropn#261; iachem#281;.

Musz#281; wr#243;ci#263;, pomy#347;la#322;. Musz#281; wr#243;ci#263; do niej.

Wszed#322; w ciemno#347;#263; jaskini.

* * *

Kamienne figury w szpalerze o#380;y#322;y. Pe#322;ne piersi kariatyd zdawa#322;y si#281; pr#281;#380;y#263;, kr#261;g#322;e biodra kanefor tanecznie ko#322;ysa#263;. Drapie#380;ne oczy lamii zdawa#322;y si#281; #347;ledzi#263; ka#380;dy jego krok, wykrzywione usta empuz zdawa#322;y si#281; szepta#263;. Grozi#263;. Albo ostrzega#263;.

Okr#261;g#322;a kawerna by#322;a pusta. L#347;ni#322;y b#322;#281;kitem lazurytowe menhiry, rozpo#347;ciera#322; skrzyd#322;a pos#261;g ufryzowanej po persku bogini w gwiezdnym diademie, stoj#261;cy po#347;r#243;d czaszek i rubin#243;w. Ale na katafalku nie by#322;o #380;mii.

Dostrzeg#322; ruch, a z mroku wy#322;oni#322;a si#281; posta#263;. Posta#263; kobiety. Zbli#380;y#322;a si#281; do jednego z lazurytowych blok#243;w, opar#322;a o niego, lekko przeginaj#261;c wiotk#261; tali#281;.

Kolejna zjawa, pomy#347;la#322;. Kolejny eid#244;lon. Kolejne simulacrum. Czyje? Czy#380;by Wiki? Czy#380;by to by#322;a Wika?

To nie by#322;a Wika.

Post#261;pi#322; krok, krok uczyni#322;a r#243;wnie#380; kobieta. Czarnow#322;osa, obna#380;ona do bioder. Od bioder w d#243;#322; odziana w pow#322;#243;czyst#261;, przetykan#261; z#322;otem szat#281;.

Pami#281;ta#322;. Widzia#322; j#261; ju#380;. Przed trzema laty. W Pary#380;u, na wernisa#380;u w Salon de Paris. Na p#322;#243;tnie Charlesa Augusta Mengina. Jako p#243;#322;nag#261; Safon#281; o niepokoj#261;cym spojrzeniu.

Pami#281;ta#322;. Widzia#322; j#261; ju#380;. W Arkadii, niedaleko granicy z Messeni#261;. W okolicach Figalei. W #347;wi#261;tyni, w cyprysowym gaju. Jako marmurow#261; statu#281;.

Zbli#380;y#322; si#281;. Pozdrowi#322;. Obce s#322;owa w nieznanym j#281;zyku nieprzyjemnie dra#380;ni#322;y wargi.

– O, Eurynome, kr#261;g#322;obiodra Bogini Wszechrzeczy, ty, kt#243;ra#347; w pocz#261;tku istnienia ol#347;niewaj#261;co naga wy#322;oni#322;a si#281; z Chaosu, by oddzieli#263; wody od niebios…

M#243;wi#322;, ona za#347; zbli#380;a#322;a si#281;, powoli, z ka#380;dym jego s#322;owem by#322;a coraz bli#380;ej. Widzia#322; jej z#322;ote oczy. Jej z#322;otaw#261; sk#243;r#281; i pokrywaj#261;cy j#261; filigranowy dese#324;.

– O, pi#281;knooka Eurynome, ty, kt#243;ra#347; ta#324;czy#322;a na falach, ta#324;cem twym przywabiaj#261;c Praw#281;#380;a Ofiona, by m#243;c sple#347;#263; si#281; z nim w mi#322;osnym u#347;cisku, w rozkoszy poczynaj#261;c Jajo #346;wiata, z kt#243;rego wyklu#322;o si#281; wszystko, co istnieje: S#322;o#324;ce, Ksi#281;#380;yc, planety, gwiazdy, Ziemia z jej g#243;rami, rzeki, drzewa, zio#322;a i wszelkie #380;ywe stworzenie…

– Wybra#322;am ci#281; – powiedzia#322;a z#322;otooka kobieta. – Jeste#347; m#243;j. M#243;j obro#324;co.

– Dam ci wszystko, czego zapragniesz. Czego kiedykolwiek pragn#261;#322;e#347;. Spe#322;ni#281; pragnienia, o kt#243;rych dzi#347; jeszcze nie wiesz.

– Zawiod#281; ci#281; do Gulshan-i Quds, Najwy#380;szego Nieba. Wska#380;#281; i podaruj#281; bogactwa, przy kt#243;rych zbledn#261; skarbce Lampaki i Firuz Kuh. Napoj#281; ci#281; miodem, mlekiem i olimpijsk#261; ambrozj#261;. Dam zakosztowa#263; bia#322;ej somy, jakiej nie kosztowa#322; Indra, uracz#281; bhangi godn#261; samego Sziwy. Napoj#281; ci#281; srebrzyst#261; haom#261; mag#243;w, napoj#281; zrodzon#261; z kropel krwi amrit#261;, sokiem z nieznanej Teofrastowi mandragory. Upoj#281; ci#281; moim jadem, w kt#243;rym zawarta jest Wieczno#347;#263;.

– Nie b#281;dzie niebytu ani bytu, ko#324;ca ani pocz#261;tku. Nie b#281;dzie S#322;o#324;ca, nie b#281;dzie Ksi#281;#380;yca ni gwiazd, nie b#281;dzie Ziemi, nie b#281;dzie przestworzy, nie b#281;dzie roz#322;amu pomi#281;dzy dniem a noc#261;, nie b#281;dzie istnia#322;a #346;mier#263;. B#281;dzie Bezruch. B#281;dzie Bezczas. Spok#243;j i g#322;#281;boki sen, je#347;li snu zapragniesz zazna#263;. Pot#281;ga i wszechobecno#347;#263;, je#347;li ich zechcesz. Wojna, przemoc i krew, je#347;li ich zapragniesz. Wieczna wojna. Po wieczno#347;#263;.

– Dam ci jedyny pok#243;j, jakiego mo#380;e zazna#263; wojownik.

Palce, kt#243;re dotkn#281;#322;y jego policzka, mia#322;y d#322;ugie paznokcie, l#347;ni#261;ce z#322;otem, jakby pokryte warstewk#261; szlachetnego metalu. Rami#281;, kt#243;re otoczy#322;o mu szyj#281;, zdobi#322; delikatny, przypominaj#261;cy #322;uski wz#243;r. Z ust, kt#243;re czu#322; przy uchu, wydobywa#322; si#281; syk, syk cichy i melodyjny.

By#322; dla niej w#281;#380;em, Praw#281;#380;em Ofionem, przyby#322;ym na jej zew wraz z wiatrem p#243;#322;nocnym. Praw#281;#380;em Orionem, zdolnym owin#261;#263; j#261;, spowi#263;, otoczy#263; zwojami, sple#347;#263; si#281; z ni#261; w u#347;cisku. Ona, spleciona z nim w mi#322;osny w#281;ze#322;, by#322;a dla#324; jak Eurynome, ol#347;niewaj#261;co naga Eurynome, Bogini Wszechrzeczy. By#322;a dla#324; jak Asztarte, jak Ereszkigal, jak Inanna. Jak Anahita, bogini #346;wi#281;tego Ta#324;ca, u st#243;p pos#261;gu kt#243;rej spe#322;niali ofiar#281;. Ardvi Sura Anahita, Wilgotna Ja#347;niej#261;ca Nietykalna, ta, kt#243;ra zap#322;adnia #378;r#243;d#322;a wodami gwiazd. Ta, kt#243;ra w#322;ada m#281;skim nasieniem.

Spleceni i spl#261;tani ta#324;czyli na falach, w spazmach rozkoszy poczynaj#261;c Niebo i Ziemi#281;, S#322;o#324;ce, Ksi#281;#380;yc, planety, gwiazdy, rzeki, drzewa, zio#322;a i wszelkie stworzenie.

* * *

Jaskinia zatrz#281;s#322;a si#281; od niedalekich eksplozji. Ze #347;cian sypn#281;#322;y si#281;, szeleszcz#261;c, drobne kamyki, ze stropu spad#322; py#322;, osiadaj#261;c na lazurytach jak tr#261;d. Wszcz#281;#322;a si#281; i dobieg#322;a uszu Lewarta dzika kanonada, serie z broni maszynowej, wybuchy granat#243;w.

– To nic – powiedzia#322;a #379;mija. – To tylko #347;mier#263;.

– Zastawa… – Uwolni#322; si#281; z jej obj#281;#263;, przytomniej#261;c nagle i bole#347;nie. – To atak na zastaw#281;! Tam trwa walka!

– To dzieje si#281; w innych #347;wiatach. W innych czasach. I ciebie ju#380; nie dotyczy.

– Moi koledzy… – Szarpn#261;#322; si#281;. – Ja musz#281;…

Pokryte z#322;otawym deseniem rami#281; owin#281;#322;o mu szyj#281;. I zacisn#281;#322;o si#281;, zacisn#281;#322;o mocno i okrutnie, jak garota, jak arkan, jak stryczek. W oczach pociemnia#322;o mu, w skroniach zat#281;tni#322;o. By#322; bliski utraty przytomno#347;ci.

– Inne #347;wiaty… – Poczu#322;, jak co#347; w#281;#380;owo oplata mu i parali#380;uje nogi. – Inne czasy. Nie twoje ju#380;. Ty jeste#347; m#243;j.

Na zewn#261;trz hucza#322;a kanonada. Ze stropu kawerny sypa#322; si#281; kurz.

* * *

Baterie artylerii Ajub Chana strzela#322;y od strony g#243;r i drogi prowadz#261;cej do Maiwandu. Wstrzela#322;y si#281; szybko, teraz pra#380;y#322;y g#281;sto i celnie, ra#380;#261;c #347;rodek brytyjskich pozycji skoncentrowanym ogniem. Jeden z pocisk#243;w rozerwa#322; si#281; niebezpiecznie blisko, nie dalej ni#380; sto jard#243;w od stanowisk zajmowanych przez Sze#347;#263;dziesi#261;ty Sz#243;sty. Henry James Barr zakl#261;#322; paskudnie.

– To s#261;, bigod, angielskie dzia#322;a! Gwintowane dwunastofunt#243;wki Armstronga! Lepsze od naszych!

– Lepsze – zgodzi#322; si#281; porucznik Richard Trevor Chute, nie opuszczaj#261;c lornetki. – I jest ich wi#281;cej. Wali w nas chyba pi#281;#263; baterii, ze dwadzie#347;cia dzia#322; polowych. Do tego kilka haubic, zapewne od Kruppa. A podobno, niech B#243;g ma w opiece nasz wywiad, mieli mie#263; tylko stare odprzod#243;wki…

Kolejny pocisk eksplodowa#322;, tym razem znacznie bli#380;ej, poczuli podmuch, us#322;yszeli #347;wist szrapneli. Drummond odruchowo wci#261;gn#261;#322; g#322;ow#281; w ramiona. Dzi#281;ki Bogu, pomy#347;la#322;, nas tu chroni pozycja w kotlince, mniej widocznych nie bior#261; nas na cel. Ale innym t#281;go si#281; obrywa. Kawalerzystom jest gor#261;co, trac#261; ludzi i konie, w#347;r#243;d sipaj#243;w na lewym skrzydle i w centrum szrapnele te#380; zbieraj#261; krwawe #380;niwo…

– Je#347;li Burrows… – Chute jakby go s#322;ysza#322;. – Je#347;li Burrows zaraz nie rzuci konnicy do szar#380;y, nied#322;ugo nie b#281;dzie mia#322; czego rzuca#263;! Na co on czeka, chcia#322;bym wiedzie#263;? Bloody hell…

– Do kompanii, panowie oficerowie! – przerwa#322; im dono#347;ny rozkaz majora Blackwooda. – Gotuj si#281;! B#281;dzie atak! Rusz#261; na nas!

Major m#243;g#322; mie#263; racj#281;. Naprzeciw stoj#261;cego na lewym skrzydle 1. Pu#322;ku Grenadierуw Bombajskich Ajub Chan ze#347;rodkowa#322; oddzia#322;y z Heratu, regimenty kabulskie i nieregularn#261; afga#324;sk#261; jazd#281;, co najmniej osiem tysi#281;cy ludzi, ci wci#261;#380; jednak trwali na pozycjach. Ajub musia#322; widzie#263;, jak skutecznie gn#281;bi Brytyjczyk#243;w jego artyleria, i z frontalnym atakiem si#281; nie spieszy#322;. Inaczej rzecz si#281; mia#322;a na skrzydle prawym, na wprost Sze#347;#263;dziesi#261;tego Sz#243;stego. Tu, oddzielona od linii brytyjskich w#261;wozami i rozga#322;#281;zionym korytem wysch#322;ej rzeczki sta#322;a pod zielonymi sztandarami piesza horda ghazich, ci#261;gn#261;cych za Ajubem fanatyk#243;w religijnych. Horda wy#322;a bez ustanku, potrz#261;sa#322;a no#380;ami, szablami, mieczami i w#322;#243;czniami. Wielu nosi#322;o bia#322;e szaty, ci, jak wiedzia#322; Drummond, przysi#281;gli i#347;#263; i bi#263; si#281; na #347;mier#263;, odda#263; #380;ycie w walce z niewiernymi. Nieliczni, widzia#322; to w lornetce, mieli d#380;ezaile, jak r#243;wnie#380; muszkiety Brown Bess i stare enfieldy, zdobyte pewnie jeszcze podczas pierwszej wojny, w czterdziestym drugim. Cz#281;stsze by#322;y jednak prymitywne dzidy zrobione z przytwierdzonych do tyk angielskich bagnet#243;w. I teraz, gdy s#322;o#324;ce stan#281;#322;o w zenicie, horda z dzikim wyciem rzuci#322;a si#281; do ataku.

– Good Lord – westchn#261;#322; Barr. – Ich tam jest z dziesi#281;#263; tysi#281;cy…

Mo#380;e by#263; wi#281;cej, pomy#347;la#322; Drummond, si#281;gaj#261;c do kabury po adamsa. Nie zgadn#261;#263;, ilu kryj#261; tamte g#322;#281;bokie jary i koryta strumieni.

Zobaczy#322;, jak dow#243;dca pu#322;ku, podpu#322;kownik James Galbraith, dobywa szabli z pochwy.

– Gotuj si#281;!

– #321;aduj! Cel!

Pierwszy szereg celowa#322; z pozycji le#380;#261;cej, drugi przykl#281;kn#261;#322;. Horda, pokonawszy wysch#322;e koryto rzeczki, gna#322;a na nich, wyj#261;c dziko. Pu#322;kownik wyj#261;#322; z kieszeni chusteczk#281;, z#322;o#380;y#322; j#261;, wytar#322; w#261;sy i czubek nosa.

– Steady, lads! Steady!

Atakuj#261;cy ghazi zbli#380;yli si#281; na siedemset jard#243;w.

– Now! – krzykn#261;#322; Galbraith. – A volley!

– Ognia!

Kompanie Sze#347;#263;dziesi#261;tego Sz#243;stego da#322;y salw#281; jak jeden m#261;#380;, jak na pu#322;kowej strzelnicy, jakby jedna ognista iskra przeskoczy#322;a po linii. Grad kul po#322;o#380;y#322; pokotem pierwsze szeregi ghazich, zwyczajnie ich zmi#243;t#322;. Ale dalsi parli naprz#243;d, tratuj#261;c zabitych i rannych, wyj#261;c, rycz#261;c i wywijaj#261;c broni#261;.

– Allaaahu akbaaar!

– Fire!

Znowu salwa, tym razem z czterystu jard#243;w, z podobnie morderczym efektem. Ale i tym razem nie zatrzyma#322;o to ghazich. Drummond rzuci#322; okiem na #322;aduj#261;cych bro#324; #380;o#322;nierzy. Ale wci#261;#380; by#322; spokojny. W r#281;kach wy#263;wiczonego strzelca karabin Martini-Henry m#243;g#322; na minut#281; wystrzeli#263; pi#281;tna#347;cie do dwudziestu kul.

– Ognia!

Tym razem wyra#378;nie widzia#322; karminowe rozbryzgi, widzia#322;, jak bia#322;e ca#322;uny fanatyk#243;w momentalnie rudziej#261; od krwi. S#322;ysza#322; wrzaski ranionych. I dziki ryk reszty, kt#243;rej wci#261;#380; nie dawa#322;o si#281; zatrzyma#263;. Ruchy #322;aduj#261;cych bro#324; stawa#322;y si#281; coraz bardziej nerwowe.

– Allaaahu akbaaaar!

– A volley! – rycza#322; Galbraith. – Give’m another volley, damn them!

Salwa, z dwustu jard#243;w. Nast#281;pna, ze stu.

– Fix bayonets! – wrzasn#261;#322; Barr.

Drummond uni#243;s#322; rewolwer, wycelowa#322;. Ale nie wystrzeli#322;. Thank God, pomy#347;la#322;, widz#261;c #322;ami#261;ce si#281; szeregi ghazich. Nareszcie, wytar#322; czo#322;o r#281;kawiczk#261;. Cofaj#261; si#281;. Bagnety chwilowo nie b#281;d#261; potrzebne. Zatrzymali#347;my ich, odst#281;puj#261;. B#281;dzie chwila odpoczynku… Afga#324;ska artyleria te#380; jakby ucich#322;a… Dzi#281;kowa#263; Bogu… I karabinom Martini-Henry…

Z lewego skrzyd#322;a wci#261;#380; rozbrzmiewa#322;a kanonada, poch#322;oni#281;ty bojem Drummond nie zauwa#380;y#322; nawet, #380;e bataliony z Heratu i nieregularna afga#324;ska jazda rozpocz#281;#322;y szturm i tam; to by#322; pow#243;d, dla kt#243;rego umilk#322;y nieprzyjacielskie dzia#322;a. R#243;wnie#380; jednak i ten atak nie mia#322;, jak wygl#261;da#322;o, powodzenia. Bateria Royal Horse Artillery skutecznie, zdawa#322;o si#281;, razi#322;a nacieraj#261;cych szrapnelami ze swych dziewi#281;ciofunt#243;wek. Twardo stali na pozycjach sipaje z pu#322;k#243;w bombajskich, 1. Grenadierski i 30. Pieszy, zwany Strzelcami Jacoba. Sipaje wiedli sta#322;y ogie#324;, odpieraj#261;c kolejne fale atak#243;w. Sami, jak spostrzeg#322; Drummond, te#380; jednak ponosili straty, kule z afga#324;skich muszkiet#243;w i d#380;ezaili mocno przerzedza#322;y ich szeregi. Stali jednak nieugi#281;cie. A w g#322;#281;bi brytyjskiego ugrupowania formowa#322;a si#281; w szwadrony Native Cavalry, bombajskie pu#322;ki Queen’s Own i Scinde Horse. Burrows zaraz wyda rozkaz, pomy#347;la#322; Drummond, za moment lansjerzy p#243;jd#261; do szar#380;y. Z flanki uderz#261; na wojsko Ajuba, rozprosz#261; je, nieregularni i ghazi pierzchn#261; pierwsi. Bitwa jest wygrana. Thank God…

Dzi#281;kowa#322;, jak si#281; okaza#322;o, za wcze#347;nie. Wspomo#380;one silnymi rezerwami regimenty z Heratu nagle ze zdwojon#261; si#322;#261; run#281;#322;y na skrzyd#322;o lewe, na grenadier#243;w i na bateri#281; RHA. W tym samym momencie, skrycie przemie#347;ciwszy si#281; kotlinami, nast#281;pna fala ghazich rzuci#322;a si#281; z wrzaskiem wprost na Strzelc#243;w Jacoba.

Po kilku minutach rozpaczliwego oporu grenadierzy zachwiali si#281; i poszli w rozsypk#281;. Zagro#380;ona artyleria konna te#380; zacz#281;#322;a ucieka#263;, przez co za#322;ama#322;o si#281; ca#322;e skrzyd#322;o lewe. Burrows – dopiero teraz – rzuci#322; na odsiecz jazd#281;, ale by#322;o za p#243;#378;no, oskrzydleni kawalerzy#347;ci dostali si#281; pod silny ogie#324; i pierzchn#281;li. W obliczu p#281;dz#261;cych na nich ghazich Strzelcy Jacoba te#380; nie zdzier#380;yli. Na oczach oniemia#322;ego Drummonda p#281;k#322; #347;rodek, ghazi wdarli si#281; w ugrupowanie. Strzelcy w panicznej ucieczce wpadli na umykaj#261;cych grenadier#243;w, powsta#322; chaos. Nagle, jak w z#322;ym #347;nie, Drummond zobaczy#322;, jak linia #322;amie si#281; i p#281;ka, a ca#322;a brygada, wliczaj#261;c w to kawaleri#281; i odw#243;d, rzuca si#281; do ucieczki na po#322;udnie, w kierunku Mahmudabadu.

– To jest… – zach#322;ysn#261;#322; si#281;. – To jest niemo#380;liwe…

– Formuj si#281;! – zakrzycza#322; z konia Galbraith. – Sze#347;#263;dziesi#261;ty Szуsty, formuj…

Drummond przesta#322; go s#322;ysze#263;, wszystko zag#322;uszy#322;a wrzawa, jeden wielki ryk, dziki wrzask. Na ich pu#322;k wpad#322;y, przewracaj#261;c si#281; nawzajem, niedobitki grenadier#243;w zmieszanych ze Strzelcami Jacoba i spieszonymi lansjerami z NC, w to wszystko wbi#322;y si#281;, roztr#261;caj#261;c i tratuj#261;c, konie, zaprz#281;gi i armatki pierzchaj#261;cej baterii RHA. Karne do niedawna szeregi zmieni#322;y si#281; w bez#322;adne k#322;#281;bowisko, na kt#243;re zwalili si#281;, siek#261;c i k#322;uj#261;c, Heratczycy i ghazi. Ci#380;ba unios#322;a Drummonda niczym rw#261;ca rzeka, nie zdo#322;a#322; si#281; oprze#263;. Ochryp#322; od wykrzykiwanych rozkaz#243;w, kt#243;rych w tym piekle i tak nikt nie by#322; w stanie us#322;ysze#263;.

Sze#347;#263;dziesi#261;ty Sz#243;sty opar#322; si#281; dopiero o pierwsze zabudowania kisz#322;aku Khig, o gliniane mury i #347;ciany cha#322;up. Galbraith i kilku oficer#243;w cudem jakim#347; zdo#322;a#322;o opanowa#263; panik#281; i skupi#263; wok#243;#322; siebie resztki pu#322;ku. I nagle w#347;r#243;d otaczaj#261;cego pandemonium rozbrzmia#322;y spokojne angielskie komendy i przenikliwy trzask salwowego ognia martinich.

Drummond nie zd#261;#380;y#322; do#322;#261;czy#263; do szyku, porwa#322;a go i powlek#322;a ze sob#261; fala uciekaj#261;cych sipaj#243;w. Wyrwa#322; si#281;, ale przewr#243;cili go, omal nie zadeptuj#261;c. Podnie#347;#263; si#281; nie zdo#322;a#322;. R#380;n#261;cy zbieg#243;w ghazi wpadli wprost na niego. Nie zd#261;#380;y#322; nawet wyci#261;gn#261;#263; adamsa z kabury, gdy w oczach zab#322;ys#322;y mu ostrza dzid i chajberskich no#380;y. Nagle zawis#322; nad nim olbrzym w bia#322;ej szacie, z brod#261; okrwawion#261; tak, jakby przed chwil#261; kogo#347; zagryz#322;. Rycz#261;c, wielkolud wzni#243;s#322; szerok#261; zakrzywion#261; kor#281;. I pad#322;, trafiony prosto mi#281;dzy oczy.

– Sir! – Karabin wypali#322; tu#380; nad g#322;ow#261; Drummonda, og#322;uszaj#261;c go. – Prosz#281; wsta#263;, sir!

– Na nogi! – Z drugiej strony wypali#322; colt. – Na nogi, Teddy! Wstawaj, God dammit!

Z lewej poderwa#322; go Harry Barr, z prawej sier#380;ant Apthorpe. Uciekli, przeskakuj#261;c trupy, w stron#281; niskich murk#243;w wioski, zza kt#243;rych broni#322;a si#281; resztka Sze#347;#263;dziesi#261;tego Sz#243;stego i niedobitki z innych oddzia#322;#243;w. Uciekli, #347;cigani wyciem hordy i #347;wistem kul. Barr st#281;kn#261;#322; nagle, zacharcza#322;, pad#322; na kolana i na twarz, poci#261;gaj#261;c za sob#261; Drummonda. Drummond, na kolanach, obr#243;ci#322; si#281; ku #347;cigaj#261;cym, uni#243;s#322; rewolwer. Wielki kaliber adamsa robi#322; swoje, kule zwala#322;y z n#243;g p#281;dz#261;cych na niego ghazich, podrywa#322;y ich tak, #380;e wylatywali w g#243;r#281; jak baile z uderzonych pi#322;k#261; wicket#243;w. Obok strzela#322; Apthorpe, potem do#322;#261;czy#322; jeszcze jeden karabin, snider kt#243;rego#347; z bombajskich grenadier#243;w, brodacza w przekrzywionym pagri i zakrwawionej kurcie.

Podporucznik Henry James Barr przekr#281;ci#322; si#281; na plecy, wpijaj#261;c palce w tryskaj#261;c#261; krwi#261; ran#281; pod mostkiem. Potem wypr#281;#380;y#322; si#281;, zacharcza#322; jeszcze raz i umar#322;.

– Szybciej, sahib! Jildi jao! Do wioski!

To, #380;e dotarli do wsi i do swoich, to by#322; prawdziwy cud. A przed samym murkiem, tu#380; niemal pod lufami strzelaj#261;cych zza murku koleg#243;w, sier#380;ant Apthorpe dosta#322; kul#281; w plecy, pod #322;opatk#281;. Drummond i brodaty sipaj wci#261;gn#281;li go za murek. Sier#380;ant otworzy#322; oczy.

– Jak#380;e to tak… – Wyplu#322; krew. – Jak#380;e tak… Sir…

Zad#322;awi#322; si#281;. Drummond zacisn#261;#322; z#281;by.

– Jeste#347;my… najlepsz#261; armi#261; #347;wiata… – wykrztusi#322; sier#380;ant Apthorpe. – Pan sam m#243;wi#322;… #379;e niepokonani… Imperium… A dzi#347; nas… God Almighty… Dzi#347; nas… Za#322;atwi#322;y dzikusy z dzidami…

G#322;owa bezw#322;adnie opad#322;a mu na rami#281;. Drummond odwr#243;ci#322; wzrok.

– Sahib. – Sipaj poda#322; mu martiniego. – Bierz.

– Ty#347; kto?

– Naik D#380;ehangir Singh, sahib. Pierwszy Grenadierski…

Palba i wrzask atakuj#261;cych zag#322;uszy#322;y reszt#281;.

Z Sze#347;#263;dziesi#261;tego Sz#243;stego zosta#322;o jakich#347; stu ludzi. Bronili si#281; w zwartym szyku, zza murk#243;w lub oparci plecami o gliniane #347;ciany kisz#322;aku Khig.

– Ognia! – komenderowa#322; podpu#322;kownik Galbraith. – Ognia, ch#322;op…

Na oczach Drummonda kula z d#380;ezaila trafi#322;a go w skro#324;, rozwalaj#261;c korkowy kask i g#322;ow#281;. Zagryz#322; wargi, wciskaj#261;c kolejny nab#243;j do komory.

– Motherfucking niggers! – Strzelaj#261;cy obok Walter Rice Olivey zupe#322;nie zapomnia#322; o flegmie, nienagannych zwykle manierach i wyszukanym sposobie m#243;wienia. – Dirty cocksuckers!

Przerzedzeni ghazi stracili na chwil#281; impet, nacisk zel#380;a#322;. Ale strzelcy z regularnych herackich batalion#243;w nie przestawali zasypywa#263; ich gradem kul. Bi#322;y w nich d#380;ezaile i muszkiety, bi#322;y dopiero co zdobyte, wydarte martwym snidery. I teraz to oni, ch#322;opcy w khaki, byli wicketami, jeden po drugim walili si#281; na piasek, padali jak kukie#322;ki. Pad#322; trafiony w brzuch Honeywood, walcz#261;cy obok niego artylerzysta z RHA dosta#322; w czo#322;o. Majorowi Blackwoodowi kula rozerwa#322;a gard#322;o.

Zosta#322;o ich mo#380;e pi#281;#263;dziesi#281;ciu, gdy od lewej wpad#322;a na nich nieregularna afga#324;ska jazda, a od frontu i od prawej ghazi i strzelcy z Heratu. Zosta#322;o mo#380;e dwudziestu, gdy odparli atak ogniem z rozpalonych ju#380; niemal do czerwono#347;ci martinich. Zosta#322;o szesnastu, gdy cofn#281;li si#281;, wyparci, do ogrodu, pod studni#281;.

Zosta#322;o jedenastu, gdy wycofali si#281; za Khig, na zalan#261; o#347;lepiaj#261;cym s#322;o#324;cem pustyni#281;.

Jedenastu. Trzech oficer#243;w. Sier#380;ant i kapral. Pi#281;ciu #380;o#322;nierzy z Sze#347;#263;dziesi#261;tego Sz#243;stego. I jeden naik z bombajskich grenadier#243;w.

Stan#281;li, mokre rami#281; do ramienia, skrwawiony #322;okie#263; do #322;okcia, spocone plecy do plec#243;w. Twarzami w stron#281; szykuj#261;cej si#281; do ataku hordy.

Porucznik Richard Trevor Chute za#322;adowa#322; podniesiony #380;o#322;nierski karabin. Poprawi#322; banda#380; na czole. Popatrzy#322; po nich. Zanosi#322;o si#281;, #380;e powie co#347; wzniosie nad#281;tego i patriotycznie patetycznego.

– Fuck – powiedzia#322; porucznik Richard Trevor Chute.

Podporucznik Walter Rice Olivey sko#324;czy#322; #322;adowa#263; colta, zakr#281;ci#322; b#281;benkiem. Starszy sier#380;ant Cuphage nasadzi#322; bagnet na luf#281; martiniego, podobnie uzbroi#322; swego snidera naik D#380;ehangir Singh. Kapral Travers, powa#380;nie ranny, ukl#281;kn#261;#322;, a potem usiad#322;. Obok przykl#281;kn#261;#322; jeden z #380;o#322;nierzy, Drummond zna#322; go, wiedzia#322;, #380;e jest z Birmingham i #380;e nazywa si#281; Townsend.

Wrzask i wycie ghazich za#347;widrowa#322;y w uszach. Spod kopyt szar#380;uj#261;cej konnicy wzbi#322; si#281; kurz. Edward Drummond uni#243;s#322; karabin. #379;egnaj, Charlotte, pomy#347;la#322;.

S#322;o#324;ce pra#380;y#322;o z nieba.

– Gotowi? – upewni#322; si#281; porucznik Richard Trevor Chute.

– Gotowi, sahib – odpowiedzia#322; za wszystkich naik D#380;ehangir Singh.

Chute spojrza#322; na niego.

– Nie nazywaj mnie sahibem – powiedzia#322; zimno. – Dzi#347;, tutaj, wszyscy jeste#347;my r#243;wni. Niniejszym mianuj#281; ci#281; bia#322;ym.

– Na czas bitwy?

– Nie. – Porucznik wci#261;gn#261;#322; powietrze, patrz#261;c na p#281;dz#261;cych na nich ghazich, na ich w#322;#243;cznie i no#380;e. – Do#380;ywotnio.

* * *

By#322;o wp#243;#322; do godziny trzeciej po po#322;udniu, 27 lipca 1880, czterdziesty trzeci rok panowania Wiktorii, kr#243;lowej Zjednoczonego Kr#243;lestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii, pierwszej cesarzowej Indii.

* * *

#346;ciany kawerny trz#281;s#322;y si#281; od wybuch#243;w. Seriami wali#322;y de-sze-ka, zanosi#322; si#281; ci#261;g#322;ym ogniem utios, bi#322;y pekaemy. Eksplodowa#322;y granaty.

#379;mija zluzowa#322;a nieco u#347;cisk na jego szyi, Lewart zach#322;ysn#261;#322; si#281; oddechem. Nie stawia#322; ju#380; oporu.

– Tam – powiedzia#322;a #379;mija – jest tylko #347;mier#263;. Twoje miejsce jest tu. Bo ja ciebie wybra#322;am.

Poczu#322; na piersi jej wargi. A potem uk#322;ucie i parali#380;uj#261;cy b#243;l. – Upoj#281; ci#281; moim jadem, w kt#243;rym zawarta jest Wieczno#347;#263;. Efekt by#322; natychmiastowy. I stokro#263; silniejszy ni#380; po heroinie.

* * *

Nagle by#322; tam, gdzie na o#322;tarzach ta#324;czy#322; ogie#324;, o#347;lepiaj#261;co bia#322;y w swej prze#347;wietno#347;ci, a odblaski migota#322;y na freskach na#347;ciennych. By#322; tam, gdzie w u#347;wi#281;conym obrz#281;dzie #347;piewano dla Dobrej Bogini, gdzie ta#324;czono dla niej, tanecznymi ruchami na#347;laduj#261;c ruch p#322;omienia, a freski na#347;cienne te#380; zdawa#322;y si#281; ta#324;czy#263;. By#322; tam, gdzie u#347;wi#281;cano Bogini#281; pit#261; dla niej B#322;ogos#322;awion#261; Haom#261;, a pod wp#322;ywem haomy dusze wychodzi#322;y z cia#322; i wzlatywa#322;y ku bosko#347;ci, by wreszcie poj#261;#263; j#261;, zrozumie#263; i nazwa#263;. Dusze opuszcza#322;y cia#322;a, haoma kr#261;#380;y#322;a w #380;y#322;ach, p#322;on#261;#322; ogie#324; ub#243;stwienia. Wznosi#322; si#281; #347;piew.

Haoma ogniem kr#261;#380;y#322;a w #380;y#322;ach.

Ogie#324; p#322;on#261;#322; na o#322;tarzu, pali#322; si#281; dla Wielkiej i Dobrej Bogini Wszechrzeczy.

* * *

Do Aleksandrii Kaukaskiej zostawa#322;o im nie wi#281;cej ni#380; pi#281;#263;dziesi#261;t stadi#243;w. Tetrarcha Herpander, od chwili wyruszenia niespokojny, odpr#281;#380;y#322; si#281; nieco. I uzna#322;, #380;e mo#380;na nareszcie da#263; wytchn#261;#263; nieco koniom. Wstrzyma#322; ogiera, odwr#243;ci#322; si#281; do podkomendnych. Ale rozkazu wyda#263; nie zd#261;#380;y#322;.

Poczu#322; silne drganie gruntu, a ostro zarysowana na tle nieba gra#324; zamaza#322;a si#281; nagle w oczach. A potem ca#322;y w#261;w#243;z, zda#322;o si#281;, zwali#322; si#281; nich.

Tocz#261;ce si#281; z urwisk g#322;azy spad#322;y na czo#322;#243;wk#281; oddzia#322;u, obalaj#261;c konie wraz z je#378;d#378;cami. Tych, kt#243;rych g#322;azy omin#281;#322;y, nakry#322; i zwala#322; z koni grad mniejszych kamieni, rwanych lawin#261; ze zboczy. Konie r#380;a#322;y dziko, prodromoi wrzeszczeli i kl#281;li. A w #347;lad za gradem kamieni sypn#261;#322; si#281; na nich grad strza#322;.

Na oczach Herpandra przelecia#322; przez zad konia trafiony w gard#322;o Frygijczyk Stafilos, obok spad#322; je#378;dziec ugodzony w oko. Inny, zgi#281;ty na ko#324;sk#261; szyj#281;, mocowa#322; si#281; ze strza#322;#261; utkwion#261; w barku.

Zafurcza#322;y rzucane z urwiska dziryty, w #347;lad, niemal natychmiast, z pochy#322;o#347;ci rzucili si#281; na nich uzbrojeni ludzie.

– Bij! – wrzasn#261;#322; Herpander, podrywaj#261;c Zefiosa. – Bij ich! Alale alalaaaa!

– Alaleee alalaaaaaa!

Kary ogier po raz kolejny ratowa#322; #380;ycie swemu panu. Przesadza#322; g#322;azy jak antylopa, lawirowa#322; mi#281;dzy nimi jak gazela, napastnik#243;w obala#322; impetem jak bojowy s#322;o#324;. I robi#322; to tak szybko, #380;e wyprzedzi#322; ca#322;#261; tetrarchi#281; i nie wiedzie#263; kiedy wni#243;s#322; Herpandra wprost mi#281;dzy wrog#243;w. Nagle znalaz#322; si#281; w#347;r#243;d nich, w samym #347;rodku, czuj#261;c ze wszystkich stron smr#243;d sk#243;r i futer, w kt#243;re byli odziani, bardziej przez to przypominaj#261;c p#243;#322;bestie ni#380; ludzi.

Ale Zefios i jego je#378;dziec nie po raz pierwszy byli otoczeni zewsz#261;d wrogami, ludzi, p#243;#322;bestie i bestie wliczaj#261;c. Herpander dw#243;ch u#347;mierci#322; natychmiast, dwoma kr#243;tkimi pchni#281;ciami kawaleryjskiej sarissy w gard#322;a. Zefios wierzgni#281;ciem kopyta zmia#380;d#380;y#322; g#322;ow#281; trzeciego. Czwarty dosta#322; sztych w twarz, pod kryj#261;c#261; czo#322;o i oczy wilcz#261; czap#281; z paszcz#261; i k#322;ami. Pi#261;ty, taki sam wilko#322;ak, krzywym jak sierp no#380;em usi#322;owa#322; zrani#263; Zefiosa w brzuch. Herpander obali#322; go uderzeniem drzewca i przygwo#378;dzi#322; do ziemi.

– Alaleee alalaaaaaaa!

Jednak racj#281; mia#322; Astrajos, chaldejski mag, pomy#347;la#322;, wyrywaj#261;c ostrze. Jestem ska#380;ony wojn#261;. Jedyne, co umiem, to zabija#263;.

Reszta tetrarchii przebija#322;a si#281; ku niemu, wiedziona przez krwawi#261;cego z rany na czole Bryzosa. Rozpalony bojem Herpander nie czeka#322;, ponownie spi#261;#322; Zefiosa i samotnie run#261;#322; na Paropamisad#243;w, kt#243;rych coraz to wi#281;cej i wi#281;cej zsuwa#322;o si#281; po zboczach. Wielu dociera#322;o na drog#281; ju#380; martwych, trafianych ciskanymi przez prodromoi sarissami, ksystonami i scytyjskimi paltonami. Widz#261;c wi#281;c, #380;e drzewcowej broni mu nie zbraknie, Herpander #347;cisn#261;#322; boki ogiera udami, wzni#243;s#322; si#281; i z moc#261; miotn#261;#322; w#322;asn#261; sariss#261;, na wylot przeszywaj#261;c wielkiego brodacza w czapie z bawolimi rogami, najwyra#378;niej przyw#243;dc#281;, bo po jego upadku cz#281;#347;#263; g#243;rali posz#322;a w rozsypk#281;. Tetrarcha porwa#322; za kopis i rzuci#322; si#281; na tych, co wytrwali. Jednemu #347;ci#261;#322; g#322;ow#281; wraz z kosmatym ko#322;pakiem. Drugiemu, zbrojnemu w krzemieniast#261; maczug#281;, odr#261;ba#322; r#281;k#281; powy#380;ej #322;okcia.

I wtedy Zefios, Wiatr Zachodni, zar#380;a#322; dziko, targn#261;#322; si#281;, stan#261;#322; d#281;ba. I run#261;#322; na kamienie. Herpander w ostatnim momencie zeskoczy#322;, unikaj#261;c przygniecenia. Upad#322;, zerwa#322; si#281;, zakl#261;#322;, widz#261;c strza#322;#281;, pogr#261;#380;on#261; w szyi ogiera do p#243;#322; brzechwy. Na nic wi#281;cej nie mia#322; czasu. P#281;dzi#322;o na niego trzech, wszyscy uzbrojeni w no#380;e wielkie jak kosy. Potw#243;r w kryj#261;cej g#322;ow#281; i ramiona sk#243;rze koz#322;a, razem z rogat#261; i z#281;bat#261; g#322;ow#261;. Drugi, szaman chyba, bo ca#322;y obwieszony klekoc#261;cymi ko#347;#263;mi. I trzeci, w portkach w#322;osem na wierzch, istny satyr.

Nim dobiegli, ko#378;log#322;owa i szamana zwali#322;y z n#243;g celnie ci#347;ni#281;te paltony. Satyr uciek#322;. A do Herpandra do#322;#261;czy#322; nagle Bryzos i kilku prodromoi, #322;#261;cznie pi#281;#263; wierzchowc#243;w.

Oko Zefiosa zm#281;tnia#322;o. G#322;owa bezw#322;adnie opad#322;a mu na kamienie.

– Konia! – rykn#261;#322; Herpander. – Podajcie mi ko…

Strza#322;a trafi#322;a go pod prawy obojczyk, g#322;adko przebijaj#261;c sk#243;rzany kubrak. Chwyci#322; za brzechw#281;, w tym momencie drugi grot ugodzi#322; go w twarz, przeszywaj#261;c lewy policzek i wychodz#261;c karkiem. Herpander upad#322; na kolana. Czu#322;, jak Bryzos usi#322;uje go podnie#347;#263;. Ale by#322; ju#380; bezw#322;adny i lecia#322; przez r#281;ce. Wyrzyga#322; krew, zad#322;awi#322; si#281;, zacharcza#322;, w oczach pociemnia#322;o mu nagle, ko#324;czyny zmrozi#322;o zimno.

– Alaleeee alalaaaa!

Z moc#261; rozbrzmia#322; macedo#324;ski okrzyk bojowy, zadudni#322;y kopyta, #347;wisn#281;#322;y i polecia#322;y gradem strza#322;y, dziesi#261;tkuj#261;c zmykaj#261;cych Paropamisad#243;w. Od strony gardzieli w#261;wozu przybywa#322;a odsiecz. Hippotoxotai, #322;ucznicy konni, w sk#243;rzanych he#322;mach i przeszywanych kabadionach.

Herpander nie widzia#322; ju#380; tego. Zapada#322; w czarn#261; noc i nico#347;#263;.

Jestem Herpander, syn Pyrrusa, zd#261;#380;y#322; jeszcze pomy#347;le#263;. Prodromos, dow#243;dca pierwszej tetrarchii trzeciej ile w niezwyci#281;#380;onej armii Aleksandra, Wielkiego Kr#243;la Macedonii. Kr#243;la, pod kt#243;rego wodz#261; rzucili#347;my na kolana Syri#281;, Egipt i Persj#281;, zdobyli#347;my Efez, Tyr, Babilon i Persepolis. #346;wiat jest nasz, kl#281;czy przed nami. Ale ja, Herpander, podboju Indii ju#380; nie zobacz#281;. Bo topi#281; si#281; w zalewaj#261;cej mi p#322;uca w#322;asnej krwi. Tu, w zapomnianym przez bog#243;w w#261;wozie zapomnianej przez bog#243;w krainy. Gin#281; od topornie wykonanych strza#322; przyodzianych w sk#243;ry dzikus#243;w, istnych g#243;rskich p#243;#322;bestii.

Zaiste, igraszk#261; Tyche jest #380;ycie…

* * *

By#322;o p#243;#378;ne lato, si#243;dmy rok panowania Wielkiego Kr#243;la Aleksandra.

* * *

Sier#380;ant Guszczyn odrzuci#322; PKM, nie m#243;g#322; ju#380; strzela#263;, kula rozora#322;a mu praw#261; d#322;o#324; i oderwa#322;a dwa palce. Porwa#322; za granat, wyszarpn#261;#322; z#281;bami zawleczk#281;, cisn#261;#322; na o#347;lep.

– Proszczaj, prapor! – krzykn#261;#322; #322;ami#261;cym si#281; g#322;osem.

Strzelaj#261;cy z utiosa Barmalej nie odwr#243;ci#322; g#322;owy. M#243;g#322; nie us#322;ysze#263;, krwawi#322; z obydwu uszu. A wystrza#322;y i wybuchy i tak g#322;uszy#322;y wszystko.

Guszczyn si#281;gn#261;#322; po nast#281;pny granat. Ostatni.

* * *

By#322;a niedziela, siedemnasty dzie#324; czerwca 1984 roku. Czwartego roku wojny w Afganistanie.

* * *

Otkrowienije Swiatogo Aposto#322;a Ioanna Bogos#322;owa: Togda otda#322;o morie miortwych, bywszych w niom, i smiert’ i ad otdali miortwych, kotoryje byli w nich; i sudim by#322; ka#380;dyj podie#322;am swoim. I smiert’ i ad powier#380;eny w oziero ogniennoje. Eto smiert’ wtoraja.

* * *

Ziemia zadr#380;a#322;a od wybuch#243;w, zadygota#322;a od eksplozji tak silnych i gwa#322;townych, #380;e ze #347;cian jaskini oderwa#322;y si#281; i roztrzaska#322;y z hukiem wielkie bloki skalne. Run#261;#322; jeden z lazurytowych menhir#243;w, zarysowa#322; si#281; i z trzaskiem p#281;k#322; katafalk. Zachwia#322; si#281; i upad#322; na stos czaszek pos#261;g skrzydlatej, persk#261; mod#261; ufryzowanej kobiety.

* * *

Wybra#322;am ci#281;. Ale tobie pozostawi#281; wolno#347;#263; wyboru. Wyboru #347;wiata, w kt#243;rym chcesz by#263; i istnie#263;.

Wybierz. Ale wybierz rozwa#380;nie.

Albowiem kto zbacza z drogi rozwagi, odpocznie w towarzystwie cieni.

Lewart oprzytomnia#322;. I stwierdzi#322;, #380;e jest sam.

Zupe#322;nie sam.

* * *

Obejrza#322; si#281; za siebie tylko raz. Gdy wychodzi#322; z parowu. Nie zobaczy#322; nikogo.

* * *

Tam, gdzie jeszcze rankiem by#322;a zastawa „So#322;owiej”, gdzie by#322;y blokposty „Rus#322;an”, „Muromiec” i „Gorynycz”, gdzie by#322;y doty, bunkry, posterunki, transzeje i rowy #322;#261;cz#261;ce, teraz nie by#322;o ju#380; nic. Nic pr#243;cz zrytej, przeoranej pociskami, podziurawionej lejami ziemi, na czarno wypalonej, pokrytej #380;u#380;lem i smo#322;#261;. Napalm wci#261;#380; jeszcze tli#322; si#281; i dymi#322; w rozpadlinach, nad wszystkim wisia#322; ci#281;#380;ki, przenikliwie penetruj#261;cy smr#243;d nafty.

I sw#261;d spalonych ludzkich cia#322;.

Nad pobojowiskiem i okolic#261; kr#261;#380;y#322;y, hucz#261;c, #347;mig#322;owce szturmowe.

Lewart zamruga#322; odwyk#322;ymi od jaskrawego #347;wiat#322;a oczami, dr#380;#261;c#261; d#322;oni#261; przetar#322; czo#322;o i powieki. I zobaczy#322; przed sob#261; Sawieliewa. Igora Konstantinowicza Sawieliewa. Kulawego Majora od osobist#243;w.

Chcia#322; co#347; powiedzie#263;, ale nie zdo#322;a#322; wydoby#263; z siebie nic opr#243;cz ochryp#322;ego skrzeku. Odruchowo si#281;gn#261;#322; r#281;koma do obola#322;ego gard#322;a. Sawieliew pod#261;#380;y#322; wzrokiem za gestem. I zobaczy#322; si#324;ce, kt#243;re zostawi#322;a #380;mija. Zobaczy#322; zakrwawiony r#281;kaw munduru, dra#347;ni#281;ty szamszirem Czarnomora. Zobaczy#322; zapewne i wi#281;cej, jego chabrowym oczom rzadko co#347; uchodzi#322;o.

– #379;yjesz – stwierdzi#322; fakt, a w jego g#322;osie zabrzmia#322;o co#347; na kszta#322;t zdziwienia. – Prze#380;y#322;e#347;.

– Prze#380;y#322;em.

– Chod#378;.

Na l#261;dowisku sta#322;y cztery helikoptery sanitarne, Mi-4 z czerwonymi krzy#380;ami na kad#322;ubach. Do dw#243;ch sanitariusze i spadochroniarze wpychali nosze z ci#281;#380;ej rannymi i nieprzytomnymi. Do dw#243;ch pozosta#322;ych #322;adowano tych, kt#243;rzy byli w stanie i#347;#263; lub cho#263;by utrzyma#263; si#281; na nogach. Lewart nie m#243;g#322; rozpozna#263; nikogo. Odleg#322;o#347;#263; by#322;a zbyt du#380;a.

– Trzechsetnych trzydziestu dw#243;ch – odpowiedzia#322; na nie zadane pytanie Sawieliew. – Dwusetnych i zaginionych dopiero si#281; doliczamy.

Podeszli na skraj, w miejsce, gdzie by#322; kiedy#347; blokpost „Gorynycz”, nazwany imieniem ba#347;niowego smoka, strzeg#261;cego Kalinowego Mostu, drogi do krainy umar#322;ych. W przerytej i okopconej ziemi Lewart rozpoznawa#322; tu i #243;wdzie jakie#347; przedmioty – pogi#281;ty cynk, br#261;zowy magazynek, he#322;m, strz#281;p pieszczanki, RD, manierk#281;. Wsz#281;dzie, niczym zasiew, niczym ziarno w wyoranych bruzdach czarnoziemu, l#347;ni#322;y #322;uski. Te mosi#281;#380;ne, z ta#347;m pekaem#243;w. I te kryte farb#261;, z naboj#243;w do ka#322;asznikow#243;w.

Czu#322; ogarniaj#261;c#261; go pustk#281;.

Nie wiedzia#322;, ale domy#347;la#322; si#281;, #380;e pierwszy impet natarcia wzi#261;#322; na siebie „Rus#322;an”, blokpost dowodzony przez Jakora, starszyn#281; Jakowa Lwowicza Awierbacha. #379;e Jakor dosta#322; kul#281; ju#380; w pierwszych minutach boju, #380;e rannego z blokpostu zabrali ocaleli #380;o#322;nierze, wycofuj#261;c si#281; na „Muromca”. #379;e na „Muromcu” Jakor zosta#322; ranny po raz drugi, tym razem od#322;amkami granatu.

Nie wiedzia#322;, #380;e w blokpost „Gorynycz” mud#380;ahedini uderzyli huraganow#261; nawa#322;#261; ognia z mo#378;dzierzy, dzia#322; bezodrzutowych i oerlikon#243;w, #380;e pod ogniem tym zgin#261;#322;, w#347;r#243;d wielu innych, Fiedia Smietannikow, jeden z m#322;odych z uzupe#322;nienia. #379;e #321;omonosow, m#322;odszy sier#380;ant Oleg Jewgieniewicz Stanis#322;awski, widz#261;c upadek „Rus#322;ana” i zaci#281;ty b#243;j na „Muromcu”, spanikowa#322;. #379;e zamiast broni#263; umocnionej pozycji, usi#322;owa#322; wyprowadzi#263; ocala#322;ych #380;o#322;nierzy do Bastionu, okopu przy l#261;dowisku. Podczas bez#322;adnego odwrotu dosta#322; kul#281; w skro#324; i zgin#261;#322; na miejscu. Do Bastionu doprowadzi#322; niedobitk#243;w Walera, jefrejtor Walerij Siemionycz Bie#322;ych.

Lewart nie wiedzia#322;, ale domy#347;la#322; si#281;, #380;e najci#281;#380;szy b#243;j wywi#261;za#322; si#281; na „Muromcu”, blokpo#347;cie dowodzenia. #379;e po nawale tak ci#281;#380;kiej, #380;e w zasadzie #380;ywa dusza nie powinna zosta#263; na plac#243;wce, mud#380;ahedini atakowali cztery razy. I cztery razy odst#281;powali, odparci, us#322;awszy przedpole trupami. #379;e gdy rozszarpany wybuchem pocisku z RPG zgin#261;#322; Zacharycz, sier#380;ant Leonid Zacharycz Swiergun, za tr#243;jnogiem utiosa zast#261;pi#322; go czterokrotnie ju#380; raniony Barmalej. #379;e na jego rozkaz #380;o#322;nierze zabrali rannych i wycofali si#281; do do#322;u przy l#261;dowisku, Bastionu ostatniej szansy, gdzie mieli nadziej#281; doczeka#263; odsieczy. #379;e w#243;wczas na „Muromcu” zosta#322;o tylko dw#243;ch obro#324;c#243;w, maj#261;cych os#322;oni#263; odwr#243;t.

Barmalej, starszy praporszczyk W#322;adlen Askoldowicz Samoj#322;ow, i sier#380;ant Dimitrij Ippolitowicz Guszczyn. #379;e ogniem z utiosa i pekaemu, a potem granatami odparli jeszcze jeden atak, po kt#243;rym ju#380; jednak walczy#263; nie byli w stanie. Gdy mud#380;ahedini oble#378;li bezbronny ju#380; blokpost i dobyli no#380;y, nadesz#322;a wreszcie odsiecz. Poprzedzona szybkim i gwa#322;townym nalotem klucza Su-17. Bomby kasetowe, napalm i nursy pokry#322;y ca#322;e przedpole i dwa ze zdobytych przez duszman#243;w blokpost#243;w, „Rus#322;ana” i „Muromca”. Zamieniaj#261;c oba w czarne pogorzelisko.

Lewart nie wiedzia#322;, #380;e Barmalej jeszcze wtedy #380;y#322;.

– #346;mier#263; druga… – wyszepta#322; z wysi#322;kiem. – Jezioro ognia…

Major spojrza#322; na niego z ukosa. Potem wzi#261;#322; pod rami#281;, poprowadzi#322; w stron#281; Bastionu, dalej od myszkuj#261;cych po pobojowisku sanitariuszy i spadochroniarzy z przyby#322;ej z odsiecz#261; broniegrupy. Lewart sztywno stawia#322; kroki, wci#261;#380; p#243;#322;przytomny, wci#261;#380; ot#281;pia#322;y i nieczu#322;y. Mimo ot#281;pienia da#322; si#281; zaskoczy#263;. I zadziwi#263;.

Albowiem Sawieliew, ku zdumieniu Lewarta, ukl#281;kn#261;#322;. Kl#261;k#322;. Pad#322; na kolana. Sk#322;oni#322; si#281; g#322;#281;boko skrwawionej ziemi i rozsypanym na niej #322;uskom. Trwa#322; tak przez chwil#281;. Potem uni#243;s#322; g#322;ow#281; i prze#380;egna#322; si#281; szeroko.

– Pomjani, Gospodi Bo#380;e nasz – zacz#261;#322; – skonczawszichsa rabow Twoich, bratjew naszych, jako B#322;ag i Cze#322;owiekolubiec, otpuszczajaj griechi i potriebliajaj nieprawdy, os#322;abi, ostawi i prosti wsia wolnaja ich sogrieszenija i niewolnaja, izbawi ich wiecznyja muki i ognia giejenskago, daruj im priczastije i nas#322;a#380;dienije wiecznych Twoich b#322;agich, ugotowannych ljubiaszczim Tja.

Prze#380;egna#322; si#281; jeszcze raz, jeszcze raz nisko pok#322;oni#322;.

– Tiem#380;e mi#322;ostiw im budi i so swjatymi Twoimi jako Szczedr upokoj: niest’ bo cze#322;owieka, i#380;e po#380;ywiot i nie sogrieszit. No Ty Jedin jesi kromie wsiakago griecha, i prawda Twoja prawda na wieki, i Ty jesi Jedin Bog mi#322;ostiej i szczedrot, i cze#322;owiekolubija, i Tiebie s#322;awu wozsy#322;ajem, Otcu i Synu i Swjatomu Duchu, nynie i prisno i wo wieki wiek#243;w. Ami#324;.

Lewart odruchowo te#380; si#281; prze#380;egna#322;. W milczeniu.

Je#347;li tamto, w jaskini, pomy#347;la#322;, by#322;o czym#347; wi#281;cej ni#380; halucynacj#261; i heroinowym odjazdem, to musz#281; wr#243;ci#263;. Do niej. W tym #347;wiecie nie znajd#281; ju#380; miejsca. I wcale nie chc#281; szuka#263;. Dokona#322;em wyboru. To ju#380; nie jest m#243;j #347;wiat. Musz#281; wr#243;ci#263;.

Sawieliew wsta#322; z wyra#378;nym trudem, na kl#281;czkach jego kalectwo mocno wida#263; da#322;o si#281; we znaki. Masuj#261;c kolano, zwr#243;ci#322; wzrok na Lewarta. Jakby na co#347; czeka#322;.

– Towarzyszu majorze.

– Tak?

– Wy#347;cie si#281; modlili.

– Doprawdy? – Sawieliew u#347;miechn#261;#322; si#281; lekko. – Wierzy#263; si#281; nie chce. To straszne, co ta wojna robi z cz#322;owieka.

– M#243;g#322;bym – poprawi#322; na sobie kombez – wyja#347;ni#263; rzecz w spos#243;b wznios#322;y i emfatyczny. Wyg#322;osi#263; co#347; o tym, jak to koszmar wojny sprawia, #380;e nawet bezbo#380;nicy odnajduj#261; w swych zatwardzia#322;ych sercach drog#281; do Boga i przypominaj#261; sobie s#322;owa modlitwy. Ale ja nie przepadam za g#243;rnolotno#347;ci#261;, a wyja#347;nienie jest du#380;o prostsze. Pochodz#281; z religijnej rodziny, z modlitwami styka#322;em si#281; od dziecka niemal. Nawet w czasach, gdy grozi#322;o to surowymi konsekwencjami, w domu dziadk#243;w modlono si#281;. Cichutko, jak sam rozumiesz. Ale si#281; modlono. C#243;#380;, czasy si#281; zmieni#322;y, konsekwencje z#322;agodnia#322;y… Ale raczej nie m#243;w, prosz#281;, o tej modlitwie nikomu w szpitalu.

– W jakim szpitalu?

Kulawy Major szybkim ruchem wydoby#322; stieczkina z kabury i strzeli#322; mu w bark. Lewart run#261;#322; na kolana. Chwyci#322; si#281; za rami#281;, otwar#322; usta do krzyku. Ale tylko zaskrzecza#322;.

– Sanitaaariuuuusz! Tutaaaj! – Major schowa#322; pistolet, rzuci#322; przed Lewarta indpakiet, indywidualny pakiet opatrunkowy. – Masz, przyci#347;nij to do rany. Jako kadra, z tej zastawy musisz zej#347;#263; jako trzechsetny, inaczej b#281;d#261; pytania, zrodz#261; si#281; podejrzenia i mo#380;esz mie#263; ogrom k#322;opot#243;w. Nie mdlej. Albo mdlej, co za r#243;#380;nica, i tak zaraz zabior#261; ci#281; #322;apiduchy, ju#380; tu biegn#261;. Bywaj.

– Pewnie zastanawia ci#281; – Sawieliew, wbrew zapowiedzi, wcale nie sposobi#322; si#281; do odej#347;cia – z jakiego to powodu trac#281; czas i amunicj#281; na wybawianie ci#281; od k#322;opot#243;w. Wiedz wi#281;c, #380;e i ja widzia#322;em kiedy#347; z#322;ot#261; #380;mij#281;. Poszed#322;em za ni#261;, ale w odr#243;#380;nieniu od ciebie w por#281; si#281; cofn#261;#322;em. Ale ciebie rozumiem.

– Nadto – dorzuci#322;, tym razem naprawd#281; odchodz#261;c – godzi si#281; wybawi#263; z opresji krewniaka. A ty#347; mi powinowatym, Polaczku. Wszystko jest w aktach, wszystko, a wielka, przemo#380;nie wielka jest si#322;a papieru. Moja babka, Jelizawieta Pietrowna z domu Mo#322;czanowa, ta ortodoksyjnie religijna, z licznego rodu kupc#243;w Mo#322;czanowych, podobnie jak twoja pochodzi#322;a z Wo#322;ogdy. A zatem, jak to m#243;wi#261;, krew nie woda, geny nie fistaszki. Bywaj, krewniaku. Pomog#322;em, jak mog#322;em, teraz rad#378; ju#380; sobie sam.

* * *

Sanitarne Mi-4 z rannymi ju#380; odlecia#322;y, opatrzonego, p#243;#322;przytomnego i bladego jak #347;mier#263; Lewarta po#322;o#380;ono wi#281;c po bojowemu na pancerz jednego z beteer#243;w powracaj#261;cej broniegrupy. Za towarzyszy podro#380;y mia#322;, opr#243;cz #322;apiduch#243;w, spadochroniarzy ze Sto Trzeciej, m#322;odych, ogorza#322;ych, w pasiastych tielniaszkach pod rozche#322;stanymi pieszczankami. Rykn#281;#322;y silniki, buchn#281;#322;y spaliny, wzbi#322; si#281; tumanami kurz, czo#322;gi i transportery ruszy#322;y na kabulski szlak. Nad g#322;owami zaterkota#322;y „Krokodi#322;y”, szturmowe Mi-24.

Warcza#322;y motory, dusi#322;y spaliny, py#322; wdziera#322; si#281; w oczy i w nosy. Ale kr#261;#380;#261;ce na niebie „Krokodi#322;y” dawa#322;y poczucie bezpiecze#324;stwa, podnosi#322;y morale i nastroje. Chcia#322;o si#281; #380;y#263;. Chcia#322;o si#281; #347;piewa#263;. Nie dziwota wi#281;c, #380;e z serc, dusz i spadochroniarskich garde#322; wyrwa#322;a si#281; pie#347;#324;. Rozparci na pancerzach ch#322;opcy ze 103. Witebskiej Gwardyjskiej Dywizji Powietrznodesantowej ryczeli, ile si#322; w p#322;ucach.


Nastupajet minuta proszczanija, Ty gliadisz mnie triewo#380;no w g#322;aza, I #322;owlju ja rodnoje dychanije, A wdali u#380;e dyszyt groza! Proszczaj, otczij kraj, Ty nas wspominaj, Proszczaj, mi#322;yj wzgliad, Prosti-proszczaj, prosti-proszczaj…

– Ej, piechota! Czego nie #347;piewasz? Umar#322;e#347;? #379;e co? #379;e ranny? Te#380; mi rana! Rana to jest wtedy, kiedy flaki wy#322;a#380;#261; z brzucha! Co#347; taki blady? O#380;ywi#263; ci#281; trza? A nu daj jemu s#243;j#281; w bok, Fonar! Ohohoo! Patrzcie! B#281;dzie rzyga#322;! B#281;dzie rzyga#322;!

Rycza#322;y silniki beteer#243;w, sypa#322; si#281; i snu#322; si#281; p#322;owy py#322;. Desantura #347;piewa#322;a, a#380; echo nios#322;o po zboczach.


Les da stiep’, da w stiepi po#322;ustanki, Swiet wiecziernij i nowoj zari Nie zabud’ #380;e proszczanije S#322;awianki, Sokrowienno w dusze powtori! Proszczaaaaj, otczij kraaaaj! Ty naaaas wspominaaaaj! Proszczaaaaj, mi#322;yj wzgliaaaad! Prosti-proszczaaaaj, prosti-proszczaaaaaj!

G#243;ry odpowiada#322;y echem. S#322;o#324;ce k#322;oni#322;o si#281; ku zachodowi. Na szczytach Hindukuszu p#322;on#281;#322;y #347;niegi.

* * *

I tu nast#281;puje koniec opowie#347;ci.

* * *

Zasadniczo.

* * *

Major Igor Konstantinowicz Sawieliew nie prze#380;y#322; Afganu. Po ods#322;u#380;eniu drugiej tury wr#243;ci#322; na trzeci#261;. Ale nie doczeka#322; awansu na podpu#322;kownika, kt#243;ry podobno mia#322; ju#380; w kieszeni. #346;mier#263; poni#243;s#322; w D#380;alalabadzie, 25 wrze#347;nia 1986 roku, we czwartek, o godzinie pi#281;tnastej dwadzie#347;cia. Mo#380;na by spiera#263; si#281;, kto – lub co – spowodowa#322;o #347;mier#263; majora, po#347;rednio lub bezpo#347;rednio. Kogo nale#380;a#322;o wini#263; za to, #380;e to, co z majora zosta#322;o, zmie#347;ci#322;o si#281; w dwa wiadra i dwa cynki po nabojach? Czy by#322; to alkohol, w#243;dka, kt#243;ra zgubi#322;a wszak tylu dobrych #380;o#322;nierzy spod najrozmaitszych znak#243;w i sztandar#243;w? Czy by#322;a to CIA, Centralna Agencja Wywiadowcza z siedzib#261; w Langley, w stanie Wirginia? Czy mo#380;e by#322; to wylinia#322;y wielb#322;#261;d o imieniu Mustafa? Czy by#322; to mo#380;e wreszcie Abdul Ghaffar, in#380;ynier mechanik, absolwent Politechniki Moskiewskiej rocznik 1972? Problem by#322; z#322;o#380;ony. Latem bowiem roku 1986 Centralna Agencja Wywiadowcza dostarczy#322;a do Pakistanu r#281;czne wyrzutnie naprowadzanych na podczerwie#324; pocisk#243;w kierowanych ziemia-powietrze typu FIM-92, nosz#261;ce kodow#261; nazw#281; stinger. Pierwsz#261; parti#281; stinger#243;w przerzucono do Afganistanu z bazy Miram Szah we wrze#347;niu, przez granic#281; przeni#243;s#322; je w jukach wielb#322;#261;d o imieniu Mustafa, imienia poganiacza kroniki nie odnotowa#322;y. 25 wrze#347;nia 1986 roku major Sawieliew przylecia#322; do D#380;alalabadu #347;mig#322;owcem Mi-8, by wzi#261;#263; udzia#322; w po#380;egnalnej popijawie organizowanej przez grup#281; demobilizowanych oficer#243;w stacjonuj#261;cej tu brygady specnazu. W g#243;rach opodal lotniska zaczaili si#281; mud#380;ahedini wyposa#380;eni w wyrzutni#281; stinger, nowiutk#261;, wci#261;#380; jeszcze mile pachn#261;c#261; farb#261;, luksusem i American way of life. By#322; w#347;r#243;d mud#380;ahedin#243;w in#380;ynier Abdul Ghaffar, jedyny zdolny rozpozna#263;, kt#243;rym ko#324;cem stinger strzela i na co trzeba nacisn#261;#263;, by wystrzeli#322;. Abdul Ghaffar wymierzy#322; i nacisn#261;#322;, za#347; pocisk ze stingera – pierwszy z wielu wystrzelonych p#243;#378;niej w Afganistanie – nieomylnie odnalaz#322; podczerwie#324; emitowan#261; przez podchodz#261;cy do l#261;dowania Mi-8 z dwoma pilotami i sze#347;cioma pasa#380;erami na pok#322;adzie. Trafiony #347;mig#322;owiec – pierwszy z wielu p#243;#378;niej w Afganistanie – run#261;#322; na p#322;yt#281; lotniska i eksplodowa#322;.

Jeszcze kilku spo#347;r#243;d mniej lub bardziej szczeg#243;#322;owo opisanych w tej historii #380;o#322;nierzy powr#243;ci#322;o z Afganistanu tak, jak Kulawy Major: jako gruz dwiesti, #322;adunek dwie#347;cie. W szcz#261;tkach niekiedy nawet jeszcze mniej rozpoznawalnych ni#380; szcz#261;tki majora. W zalutowanych trumnach, na pok#322;adach transportowc#243;w An-12, z#322;owrogich „Czarnych Tulipan#243;w”. Zanim ostatni BTR z desantem na pancerzu wyjecha#322; z Afganistanu przez most w Hajratonie, #347;mier#263;, Ko#347;lawa Starucha, zabra#322;a jeszcze wielu. W#347;r#243;d nich Alosz#281; Panina, dos#322;ownie w przeddzie#324; dembelu posieczonego od#322;amkami wybuchaj#261;cego fugasa. Miron Tkacz, kt#243;rego pobyt w szpitalu ocali#322; przed masakr#261; na „So#322;owieju”, poleg#322; w Dolinie Pand#380;sziru nieca#322;e dwa miesi#261;ce p#243;#378;niej.

Nie doczeka#322; wyprowadzenia wojsk z Afganistanu r#243;wnie#380; chorowity zampolit, m#322;odszy lejtnant Andriej Prianikow, #321;azarz-#321;azuria. Zmar#322; w CWG w Kabulu na amebowe zapalenie opon m#243;zgowych. Choruj#261;c, #321;azuria pogorszy#322; i tak ju#380; szkaradn#261; statystyk#281;. #379;#243;#322;taczka i tyfus, malaria, pe#322;zakowica, wirusowe zapalenie w#261;troby i meningitis podczas wojny afga#324;skiej zabi#322;y lub powali#322;y #322;#261;cznie blisko p#243;#322; miliona #380;o#322;nierzy z nieca#322;ych siedmiuset tysi#281;cy s#322;u#380;#261;cych w OKSW. Inaczej mog#322;aby wygl#261;da#263; ta wojna, jej przebieg i wynik, gdyby #380;o#322;nierzom OKSW wydawano wi#281;cej myd#322;a. I usilniej nak#322;aniano do u#380;ywania go.

#346;mier#263; w boju, od ran i od chor#243;b ponios#322;o #322;#261;cznie 13 833 #380;o#322;nierzy. Bardzo skromna liczba. Jak na dziewi#281;#263; lat, jeden miesi#261;c i dwadzie#347;cia dni wojny. #346;rednio jakie#347; cztery ofiary dziennie. Znacznie wi#281;cej os#243;b cywilnych zgin#281;#322;o w tym czasie w wypadkach drogowych.

Ci, kt#243;rzy prze#380;yli Afgan, powr#243;cili do dom#243;w.

Powr#243;cili do dom#243;w, dom#243;w niego#347;cinnych i zimnych, dom#243;w cuchn#261;cych obco#347;ci#261;, oszustwem i wiaro#322;omstwem. Wr#243;cili do #380;on, obcych kobiet o obra#380;onych oczach i zaci#347;ni#281;tych ustach, kobiet wymownie milcz#261;cych lub r#243;wnie wymownie napastliwych. Do #380;on, kt#243;re nie by#322;y ju#380; #380;onami, kt#243;rych dawno by ju#380; nie by#322;o, ale s#261;, bo czekaj#261; na pretekst. By odej#347;#263; z podniesion#261; g#322;ow#261;, usprawiedliwione, rozgrzeszone i w poczuciu s#322;uszno#347;ci dawno ju#380; podj#281;tej decyzji.

Spo#322;ecze#324;stwo, do kt#243;rego #380;o#322;nierze powr#243;cili, zachowa#322;o si#281;, rzecz ciekawa, niemal identycznie jak #380;ony. Spo#322;ecze#324;stwo, tak jak #380;ony, wynio#347;le i dumnie wypar#322;o si#281; w#322;asnego kurewstwa. Spo#322;ecze#324;stwo z wdzi#281;kiem papugi powt#243;rzy#322;o za #380;onami slogan: „nigdy-bym-ci#281;-nie-zdradzi#322;a-gdyby#347;”. Spo#322;ecze#324;stwo g#322;#281;boko uwierzy#322;o, #380;e to ono jest pokrzywdzone. Spo#322;ecze#324;stwo obrazi#322;o si#281;. Obrazi#322;o #347;miertelnie.

Nagle okaza#322;o si#281;, #380;e wszystkiemu, absolutnie wszystkiemu winni s#261; ci dziwni, opaleni na br#261;z ch#322;opcy o oczach starc#243;w, nosz#261;cy na piersi ordery Czerwonego Sztandaru i Czerwonej Gwiazdy, medale Za Odwag#281; i Za Bojowe Zas#322;ugi. Ch#322;opcy oszpeceni, ch#322;opcy niewidomi, ch#322;opcy bez r#261;k, ch#322;opcy o kulach, ch#322;opcy na w#243;zkach. To oni s#261; wszystkiemu winni i dobrze im tak. Powinni przeprosi#263;. Powinni si#281; pokaja#263;. Powinni przysi#261;c, #380;e ju#380; nigdy wi#281;cej. A my, spo#322;ecze#324;stwo, odrzucimy te ich przeprosiny i kajania, my nie wybaczymy. My ska#380;emy. Najpierw na pr#281;gierz. Potem na zapomnienie.

Na tych, co prze#380;yli i przetrzymali, czeka#322; inny #347;wiat. Znik#322;a, jak sen jaki z#322;oty, czerwona gwiazda. W godle pa#324;stwowym i na wojskowych oznaczeniach zast#261;pi#322; j#261; czarny dwug#322;owy orze#322;, a na nocnym niebie nad Moskw#261; wielki napis: SONY. Otwar#322; si#281; R#243;g Amaltei, niegdy#347; luksusowe i niedost#281;pne, nierealne jak marzenia towary sypn#281;#322;y si#281; na sklepowe p#243;#322;ki z impetem i po#347;wistem sybirskiej wiugi, obfito#347;#263; d#243;br przyprawia#322;a o #322;zawienie oczu, dr#380;enie r#261;k i trzepotanie zastawek. Nasta#322;a jedna wielka Kraina Cud#243;w, oniryczna federacyjna Limono-Apielsinia, widmowe uniwersum reklam telewizyjnych, #347;wiat, gdzie piwo ba#322;tika leje si#281; jak Niagara, kobiety menstruuj#261; na niebiesko, batoniki „Snickers” syc#261; g#322;#243;d u m#281;#380;czyzn, kinder-siurprizy u dzieci, whiskas u kot#243;w, a szampon Head amp; Shoulders likwiduje #322;upie#380; u nich wszystkich razem wzi#281;tych. Kto do#380;y#322;, tego oczy widzia#322;y to wszystko.

o niekt#243;rych z tych, co prze#380;yli Afgan, upomnia#322;a si#281; wojna. Wed#322;ug jednych, nowa wojna. Wed#322;ug innych: wci#261;#380; ta sama.

I tym, co prze#380;yli Afgan, w finalnym rozrachunku przysz#322;o jednak polec w boju.

Komu wypad#322;o, poleg#322; w boju za w#322;asny kraj i dom. Jak starszyna Marat Rustamow, zabity kul#261; snajpera pod Sumgaitem w lutym 1988. Inni polegli za nowy, ca#322;kiem #347;wie#380;o nabyty kraj i dom. Jak Jakow Lwowicz Awierbach, ksywka Jakor, niegdy#347; starszyna, p#243;#378;niej rav sam#225;l mitkad#233;m, zabity w Strefie Gazy w czerwcu 1990.

Jeszcze innym pisane by#322;o zgin#261;#263; daleko od domu, w walce ju#380; to za idee, ju#380; to za dolary. Jak Edwardas Kozlauskas, niegdy#347; Kozlewicz, p#243;#378;niej Abu Ed, w Groznym, w grudniu 1994, pod gruzami zbombardowanego budynku. Jak niegdysiejszy m#322;odszy sier#380;ant Aleksander Gubar, w lipcu 1997 zmar#322;y z ran w szpitalu w Fernando Po.

Prze#380;y#322; Afgan tak#380;e Walera, Walerij Siemionycz Bie#322;ych. A sze#347;#263; lat p#243;#378;niej sko#324;czy#322; tak, jak mu prorokowano, jak prawdziwy urka: zad#378;gany d#322;utem przez zeka wsp#243;#322;wi#281;#378;nia w zonie, w kt#243;rym#347; z #322;agr#243;w Mordwy.

Z pi#281;ciu m#322;odych z uzupe#322;nienia w boju na zastawie „So#322;owiej” opr#243;cz Fiedii Smietannikowa poleg#322;o dw#243;ch, tych z blokpostu „Rus#322;an”. Prze#380;y#322; W#322;adimir Jefimczenko, pod sam koniec swej tury awansowany ju#380; do stopnia jefrejtora i obdarzony kliczk#261; Fima. Po Afganie Fima w cywilu nie widzia#322; ju#380; dla siebie przysz#322;o#347;ci, zosta#322; w wojsku, dos#322;u#380;y#322; si#281; sier#380;anta i jako sier#380;ant 4 pa#378;dziernika 1993 broni#322; Bia#322;ego Domu pod ostrza#322;em szturmuj#261;cych Dom koleg#243;w z 2. Tama#324;skiej Dywizji Gwardyjskiej. Niew#322;a#347;ciwie wybrana strona zako#324;czy#322;a jego karier#281;, tym bardziej, #380;e w Bia#322;ym Domu dosta#322; od#322;amkiem w rzepk#281; kolanow#261;. Przez kilka nast#281;pnych lat kusztyka#322; o lasce po swym rodzinnym Dniepropietrowsku, po parkach i podw#243;rkach gra#322; w domino i chla#322; w#243;dk#281; z emerytami i miejscow#261; #380;uli#261;. Podpiwszy, wpada#322; w sztuczn#261; eufori#281;, pokazywa#322; medale i blizny, wrzeszcza#322; o zdradzie, o politykach skurwysynach, o inteligentach bez jaj, o tym, #380;e wojna w Afganistanie by#322;aby wygrana, wystarczy#322;oby rozstrzela#263; Gorbaczowa i zrzuci#263; po kilka bomb termobarycznych na Islamabad, Karaczi i Rawalpindi. Potem wznosi#322; i pi#322; trietij tost, trzeci toast, #380;#261;daj#261;c od wszystkich, by wstawali. Potem p#322;aka#322;. I zasypia#322; pijackim snem. Wiosn#261; 1997 roku zasn#261;#322; i ju#380; si#281; nie obudzi#322;.

Prze#380;y#322; Afgan tak#380;e ostatni z pi#261;tki m#322;odych, Borys Ko#380;emiakin, ksywa Korszun. Ten zwi#261;za#322; si#281; z wojn#261;. Trwa#322;ym, nierozpl#261;tywalnym w#281;z#322;em. Zespoli#322; si#281; z wojaczk#261; stalowo-granitowym spoiwem. Z Afganistanu wyszed#322; jako sier#380;ant. Ju#380; maj 1991 widzi go w G#243;rskim Karabachu, w walkach pod Sumgaitem i Agdamem. Tam zastaje go koniec ZSRR. Zszokowany wyst#281;puje z armii. Ale wojna ma go ju#380; w pazurach i nie wypu#347;ci. W 1992 jako ochotnik trafia na Zadniestrze, gdzie latem bierze udzia#322; w ci#281;#380;kich bojach o Bendery. Rok p#243;#378;niej wojna, bez kt#243;rej Korszun nie mo#380;e ju#380; #380;y#263;, rzuca go na Ba#322;kany. Walczy w rosyjskich formacjach ochotniczych. Wiosn#261; roku 1993 do#322;#261;cza do oddzia#322;u Saszy Muchariewa, s#322;ynnego Asa, wraz z nim bierze udzia#322; w morderczej bitwie o wzg#243;rze Zaglavak. Jako jeden z nielicznych wychodzi z piek#322;a Zaglavaku nawet bez dra#347;ni#281;cia, zarabiaj#261;c u Serb#243;w na sw#261; drug#261; ksywk#281;: „Lucky Bastard”.

Wraca do kraju, do regularnej armii, do kt#243;rej przyjmuj#261; go dopiero po detoksie i odwyku. W listopadzie 1994 awansowany do stopnia m#322;odszego lejtnanta, w grudniu jest w Czeczenii. Podczas walk o Gudermes zostaje ci#281;#380;ko ranny, kolegom cudem udaje si#281; wyci#261;gn#261;#263; go z p#322;on#261;cego beteera. Sp#281;dzi w szpitalu ponad cztery miesi#261;ce, wyjdzie potwornie oszpecony. Odrzuca ofert#281; demobilizacji i emerytury – bo i co te#380; to za emerytura. Zostaje w wojsku. W 1998 jest ju#380; kapitanem.

Jedenastego grudnia 1999 ko#324;czy trzydzie#347;ci cztery lata. A wojna ma go ju#380; do#347;#263;. Nazajutrz, dwunastego, ginie podczas szturmu Groznego.

* * *

Prze#380;y#322; Afgan tak#380;e starszy praporszczyk Matwiej Filimonowicz Czury#322;o, zwany Matiuch#261;, olbrzym o dzieci#281;cej twarzy. Dembeln#261;wszy si#281;, wr#243;ci#322; na Syberi#281;, pod Omsk, do rodzinnego Tiukali#324;ska. Zosta#322; jegrem, czyli le#347;niczym i #322;owczym. Organizowa#322; polowania dla zagranicznik#243;w i nadzianych moskiewskich nuworyszy. Ale g#322;#243;wnie #322;azi#322; po tajdze, pogwizdywa#322;, rozmawia#322; z wiewi#243;rkami, gapi#322; si#281; na niebo nad koronami drzew, wpada#322; do posio#322;k#243;w napi#263; si#281; w#243;dki z k#322;usownikami, wraca#322; do tajgi. O ile mi wiadomo, przebywa tam do dzi#347; i ma si#281; #347;wietnie.

* * *

Wika, Wiktoria Fiodorowna Kria#380;ewa, dzi#347; nazywa si#281; Vicky Myers. Mieszka z m#281;#380;em w Dearborn, w stanie Michigan.

* * *

Nie, nie zapomnia#322;em. O Pawle S#322;awomirowiczu Lewarcie, praporszczyku ze sto osiemdziesi#261;tego pu#322;ku zmechanizowanego sto #243;smej MSD. Znam swoje obowi#261;zki, wiem, #380;e mus opowiedzie#263;, co si#281; z nim sta#322;o. Cho#263; tak do ko#324;ca to tego nie wiadomo.

Postrzelony przez Sawieliewa trafi#322; do medsanbatu w Puli-Chumri. Nie do Bagramu albo Czarikaru, jak wszyscy inni ranni z „So#322;owieja”, ale do Puli-Chumri w#322;a#347;nie. Sp#281;dzi#322; tam dziesi#281;#263; dni, a natychmiast po wypisaniu czeka#322; go dembel. Wcze#347;niejszy, ni#380; nale#380;a#322;oby oczekiwa#263;, po nieca#322;ych pi#281;tnastu miesi#261;cach w Afganie. Przetransportowany do Bagramu odwiedzi#322; szpital, widziano go w towarzystwie piel#281;gniarki, siostry Tatiany Niko#322;ajewny Ostrogorodskiej. Nic szczeg#243;lnego, w towarzystwie Tatiany Ostrogorodskiej widywano wielu. A si#243;dmego lipca 1984, w sobot#281;, gdy przysz#322;a na#324; kolej stawi#263; si#281; na bagramskim we-pe-pe i wsiada#263; na pok#322;ad lec#261;cego do Taszkientu I#322;a-76, okaza#322;o si#281;, #380;e Lewarta nie ma. #379;e znik#322;. Po prostu znik#322;. Bez #347;ladu.

W wyniku wdro#380;onego #347;ledztwa po rekordowo kr#243;tkim czasie aresztowano Anatolija Pochliebina, kierowc#281; z 863. awtobatu, znanego pod ksywk#261; Karter. Aresztowany niemal natychmiast przyzna#322; si#281;, #380;e pi#261;tego lipca na pro#347;b#281; praporszczyka Paw#322;a Lewarta zabra#322; go, zawi#243;z#322; i wysadzi#322; na sto dziewi#281;#263;dziesi#261;tym trzecim kilometrze drogi Kabul-D#380;alalabad, trzydzie#347;ci kilometr#243;w za Sorobi, w miejscu, gdzie siedemnastego czerwca zmasakrowano za#322;og#281; zastawy „So#322;owiej”. Tam praporszczyk po#380;egna#322; si#281; i wi#281;cej ju#380; go Karter nie widzia#322;.

Wo#380;enie praporszczyk#243;w bez rozkazu, cho#263; sprzeczne z regulaminem, ci#281;#380;kim przest#281;pstwem nie by#322;o i Karter by#322;by si#281; z afery wykaraska#322;, gdyby nie fakt, #380;e wydzia#322; specjalny odkry#322; jego schowki i dziuple, a w nich, w#347;r#243;d zwyk#322;ych fant#243;w i zwyczajowej kontrabandy, rzecz zgo#322;a niezwyk#322;#261; – szczeroz#322;oty ryton, naczynie do wina, ozdobione reliefem z wizerunkiem rogatej g#322;owy gazeli, przedmiot ewidentnie staro#380;ytny, zabytek, jak orzekli biegli, pochodzenia perskiego, z czas#243;w achemenidzkich, okaz niezwykle rzadki i wprost bezcenny.

Przyci#347;ni#281;ty Karter wyzna#322;, #380;e zabytkowym naczyniem przekupi#322; go praporszczyk Lewart w#322;a#347;nie. Rzecz, o#347;wiadczy#322;, pochodzi#322;a z po#322;o#380;onego opodal zastawy #347;lepego jaru, w kt#243;rym praporszczyk kuma#322; si#281; z tresowan#261; #380;mij#261;. Wszyscy na zastawie wiedzieli, #380;e ob#322;askawi#322; gada, #380;e karmi#322; go szczurami i wytresowa#322;. Do szukania skarb#243;w, ani chybi.

Wydzia#322; specjalny dokona#322; wizji lokalnej na zastawie „So#322;owiej”. Ca#322;#261; okolic#281; dok#322;adnie przeszukano. We wskazanym miejscu nie znaleziono #380;adnego jaru, #380;adnego parowu, #380;adnej rozpadliny. Nie znaleziono niczego. By#322;a tam tylko lita, go#322;a, stroma #347;ciana g#243;rskiego zbocza. Penetrowano teren bardzo dok#322;adnie i d#322;ugo, a#380; wreszcie jeden z osobist#243;w wdepn#261;#322; na min#281; PFM i straci#322; stop#281;. W#243;wczas poszukiwa#324; zaprzestano, praporszczyka Lewarta uznano za zaginionego bez wie#347;ci, a Karterowi postawiono powa#380;ne zarzuty. Towarzysze afga#324;scy ju#380; od dawna skar#380;yli si#281;, #380;e spe#322;niaj#261;cy internacjonalistyczny obowi#261;zek czerwonoarmi#347;ci nazbyt cz#281;sto kradn#261; i rabuj#261; skarby kultury narodowej, wi#281;c na Karterze si#281; skrupi#322;o. Dosta#322; dwana#347;cie w zaostrzonym rygorze. Ale nie siedzia#322; nawet dnia. Podczas transportu znik#322;, a wraz z nim trzyosobowa eskorta i uaz, kt#243;rym go wieziono. Kr#261;#380;y#322;y po Kabulu plotki, #380;e w spekulacyjny biznes Kartera wpl#261;tane by#322;y wysokie szar#380;e i figury, kt#243;re odwdzi#281;czy#322;y si#281; za to, #380;e nie sypn#261;#322; ich w #347;ledztwie.

Kto#347; potem widzia#322; pono#263; Kartera w Pakistanie, w Peszawarze. Inni podobno widzieli go w dagesta#324;skiej Machaczkale. Nie wiadomo, czy to prawda.

Ale je#347;li nawet, to jest to ju#380; ca#322;kiem inna historia.

* * *

Mimo osiemdziesi#281;ciu dw#243;ch ci#261;#380;#261;cych na karku lat Muhammad Hamid wzrok wci#261;#380; mia#322; sokoli. Z miejsca, gdzie siedzia#322; w kucki pod duwa#322;em, rozpo#347;ciera#322; si#281; widok na dolin#281; i drog#281;, widok pi#281;kny i daleki. Starzec szybko dostrzeg#322; zbli#380;aj#261;c#261; si#281; w chmurze py#322;u kolumn#281;. Sze#347;#263; humvee i cztery transportery opancerzone, w ostrym tempie jad#261;ce w kierunku Ghazni. Spostrzeg#322; te#380;, #380;e na przek#243;r jego nadziejom kolumna zwalnia, by wreszcie zatrzyma#263; si#281; tu#380; poni#380;ej kisz#322;aka. Zobaczy#322; te#380; to, czego si#281; l#281;ka#322;. Wysiadaj#261;cych #380;o#322;nierzy.

Na przestrzeni ostatnich czterdziestu lat kisz#322;ak Badguzar by#322; bombardowany i palony do gruntu okr#261;g#322;e pi#281;#263; razy.

Muhammad Hamid obr#243;ci#322; si#281; w stron#281; domostwa.

– D#380;amila! – wrzasn#261;#322; do kr#281;c#261;cej si#281; po podw#243;rzu wnuczki. – Radio!

Mieszka#324;cy kisz#322;aku Badguzar i innych wiosek mieli ju#380; za sob#261; sporo smutnych do#347;wiadcze#324;, a nauka w las nie posz#322;a. Amerykanie i #380;o#322;nierze z NATO wiedzieli, #380;e talibowie zakazali ogl#261;dania telewizji i s#322;uchania radia. Kisz#322;ak, z kt#243;rego dobiega#322;a g#322;o#347;na muzyka sygnalizowa#322; wi#281;c, #380;e nie jest protaliba#324;ski. Jako taki w zasadzie nie powinien zosta#263; ostrzelany z mo#378;dzierzy i wukaem#243;w. W zasadzie. Bo bywa#322;o ro#380;nie.

Muhammad Hamid mia#322; nadziej#281;, #380;e tym razem nie b#281;dzie. Dlatego got#243;w by#322; #347;cierpie#263; radio D#380;amili i dobywaj#261;ce si#281; z aparatu demoniczne i dra#380;ni#261;ce uszy d#378;wi#281;ki. Stary Pasztun nie wiedzia#322;, #380;e d#378;wi#281;ki nosz#261; tytu#322;: „Girls” a wydaje je z siebie trio Sugababes. Dla niego nie by#322;a to muzyka, lecz dzie#322;o szajtana.

Z pojazd#243;w kolumny wyle#378;li #380;o#322;nierze. Wyle#378;li, stwierdzi#322; Muhammad Hamid, by#322;o w#322;a#347;ciwym s#322;owem. Obwieszeni nie przypominaj#261;c#261; broni broni#261; i dziwacznymi instrumentami, poprzepasywani w dziwnych miejscach dziwnymi uprz#281;#380;ami #380;o#322;nierze wygl#261;dali jak stwory z innej planety. Nosili ogromne gogle, upodobniaj#261;ce ich do wielkich owad#243;w, poruszali si#281; te#380; jak owady, jak #380;uki, niezgrabnie i niezbornie. Muhammad, kt#243;ry widywa#322; wojsko szurawich, ich specnaz i pasiastych spadochroniarzy, parskn#261;#322; pogardliwie, widz#261;c, jak patrol gramoli si#281; na zbocze. I#347;cie jak #380;uki tocz#261;ce kulki gnoju, pomy#347;la#322; i splun#261;#322;. Albo jak baby w ci#261;#380;y. Nie dziwota, #380;e w#322;#243;cz#261; si#281; tu, w pobli#380;u g#322;#243;wnej drogi, niedaleko baz, w okolicy, gdzie tak naprawd#281; ma#322;o co im zagra#380;a. Chcia#322;oby si#281; ich widzie#263; tam, gdzie faktycznie s#261; i dzia#322;aj#261; Czarne Turbany: w Oruzganie, Helmandzie czy Kandaharze.

#379;o#322;nierze szli w stron#281; wylotu w#261;wozu Mughab, na kisz#322;ak baczniejszej uwagi nie zwracaj#261;c. To chyba nie Amerykanie, oceni#322; starzec, obeznany ju#380; z r#243;#380;nymi wzorami kamufla#380;u mundur#243;w. Nie Niemcy, nie Anglicy… Inni wi#281;c jacy#347; niewierni, kt#243;rych szajtan tu przygna#322;, zes#322;a#322; jak szara#324;cz#281; na nasz kraj. Oby Allah wygubi#322; ich wszystkich co rychlej, r#281;kami wiernych lub cho#263;by zaraz#261; jak#261;… La ilaha ill-Allah…

* * *

#379;wir chrz#281;#347;ci#322; pod butami. Patrol pierwszej kompanii 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego z Bielska-Bia#322;ej ostro#380;nie zag#322;#281;bi#322; si#281; w gardziel w#261;wozu. Na czele, czujnie wysuwaj#261;c przed siebie lufy beryli, szli szperacze. Kapral Pu#347;, ksywka Diablo. I starszy szeregowy Ksi#261;#380;kiewicz, ksywka Kermit.

Diablo spostrzeg#322; nagle co#347; w usypisku, zrobi#322; krok, pochyli#322; si#281;. I natychmiast odskoczy#322;, przera#380;ony.

– O, w pi#378;dziet! – wrzasn#261;#322;. – #379;mija, ja ci#281; sun#281;!

– #379;mija! – zawt#243;rowa#322; Kermit. – Ja pierdziu! Kobra!

– Seri#261; po niej, ziomu#347;! Zajeb gada!

– Sta#263;, wr#243;#263;! – usadzi#322; szperaczy chor#261;#380;y Rawik. – Masz, ochujeli jak pingwiny w lato! Terminatorzy si#281; znale#378;li! Co si#281; rusza, to zabi#263;, tak? Ch#322;op #380;ywemu nie przepu#347;ci? Jezu, jak z was ta wiocha wy#322;azi!

– Ja z Warszawy, kurwa, jestem – zaburcza#322; Diablo.

– Bo to w#261;#380;, panie chor#261;#380;y… – wyja#347;ni#322; g#322;o#347;niej. – Znaczy…

– Widz#281;, #380;e w#261;#380;. I wiem, co to znaczy. Wrzu#263; na luz, kapralu. Uspok#243;j moszn#281;.

Chor#261;#380;y post#261;pi#322; dwa kroki, wyszed#322; przed #380;o#322;nierzy. W#261;#380; zwin#261;#322; si#281; w#347;r#243;d kamieni, jego #322;uski zab#322;ys#322;y z#322;otem. Rawik zbli#380;y#322; si#281;.

Podesz#322;a reszta patrolu.

– Co jest? – spyta#322; z cicha starszy szeregowy Wro#324;ski, ksywka Kizior. – H#281;? Ziomale? O co ta sraka?

– #379;mija – wyja#347;ni#322; p#243;#322;g#281;bkiem Diablo. – Brali#347;my si#281; rozkutasi#263;… Rawik nie da#322;.

– Ekolog jechany – splun#261;#322; Kermit. – Kij mu w Rospud#281;…

Rawik podszed#322; jeszcze bli#380;ej. W#261;#380; uni#243;s#322; jedn#261; trzeci#261; korpusu, lekko ko#322;ysa#322; g#322;ow#261;, wpatrzony w chor#261;#380;ego nieruchomym spojrzeniem z#322;otych #347;lepi. Rawik wzdrygn#261;#322; si#281;, zrobi#322; krok do ty#322;u. W uszach szumia#322;o mu i t#281;tni#322;o.

#379;mija nie spuszcza#322;a z niego oczu. Z#322;otych oczu z czarn#261; pionow#261; #378;renic#261;.

W kisz#322;aku Badguzar ujada#322;y psy. D#380;amila, nuc#261;c, zamiata#322;a podw#243;rko. Stary Muhammad Hamid przebiera#322; paciorki r#243;#380;a#324;ca.

Al hamdu lillaahi rabbil ‘alameen, Ar-Rahman ar-Raheem… Chwa#322;a Bogu, Panu #346;wiat#243;w, Mi#322;osiernemu, Lito#347;ciwemu… Oto Ciebie czcimy i Ciebie prosimy o pomoc. Prowad#378; nas drog#261; prost#261;, drog#261; tych, kt#243;rych obdarzy#322;e#347; dobrodziejstwami, nie za#347; tych, na kt#243;rych jeste#347; zagniewany.

I nie tych, kt#243;rzy b#322;#261;dz#261;.

Chor#261;#380;y Rawik patrzy#322; w oczy #380;mii.

#379;mija patrzy#322;a w oczy chor#261;#380;ego Rawika.

A Hindukusz, jak zawsze, wznosi#322; si#281; i o#347;lepiaj#261;co g#243;rowa#322; nad nimi wszystkimi.

* * *

To, co sta#322;o si#281; p#243;#378;niej, to ju#380; zupe#322;nie inna historia.

Pozostawiam j#261; innym, niechaj inni j#261; opowiedz#261;.

Forse altri cantera con miglior plettro.