"Kantyk dla Leibowitza" - читать интересную книгу автора (Miller Walter M.)9Kilka miesięcy po wyjeździe monsiniora Aguerry przybył z Nowego Rzymu do opactwa drugi orszak osłów wraz z kontyngentem duchownych i zbrojnych, którzy mieli stanowić ochron? przed rozbójnikami, zmutowanymi maniakami i rzekomymi smokami. Tym razem na czele ekspedycji stał monsinior z małymi różkami i szpiczastymi zębami, który oznajmił, że obarczono go obowiązkiem przeciwstawienia się kanonizacji błogosławionego Leibowitza i że przybył, żeby zbadać — a być może także ustalić, kto jest za wszystko odpowiedzialny, jak napomknął — pewne niewiarygodne i histeryczne pogłoski, które przeniknęły z opactwa i, niestety, dotarły nawet do bram Nowego Rzymu. Dał jasno do zrozumienia, że nie będzie tolerował żadnych romantycznych niedorzeczności, jak to czynili, być może, goście, którzy odwiedzili opactwo poprzednio. Opat powitał go uprzejmie i zaproponował mu żelazne łóżko w celi wychodzącej na południe, usprawiedliwiając się tym, że apartament gościnny był zamieszkany niedawno przez kogoś chorego na ospę. Monsinior korzystał z usług swoich własnych ludzi i jadł owsiankę z zielskiem razem z mnichami w refektarzu, albowiem o tej porze roku przepiórki chapparal trafiają się niezmiernie rzadko, jak doniósł brat łowczy. Tym razem opat nie uznał za stosowne ostrzec Franciszka przed nadmiernym popuszczaniem wodzy wyobraźni. Niech popuszcza, jeśli tylko się odważy. Niewielkie też było niebezpieczeństwo, że — Rozumiem, że jesteś skory do chwilowego popadania w omdlenie — oznajmił monsinior Flaught, kiedy znalazł się w cztery oczy z Franciszkiem i przyjrzał mu się wzrokiem, który mnich uznał za złośliwy. — Powiedz mi, czy w twojej rodzinie były jakieś przypadki epilepsji? Obłędu? Mutacje układu nerwowego? — Nie, ekscelencjo. — Nie jestem ekscelencją — warknął ksiądz. — A teraz wydobędziemy z ciebie prawdę. „Mały, prosty zabieg chirurgiczny będzie tu bardzo na miejscu — zdawał się mówić jego ton — i okaże się, że niezbędna jest tylko mała amputacja”. — Czy jesteś świadom tego, że dokumenty można w sposób sztuczny spreparować tak, by wyglądały na stare? — zapytał. Brat Franciszek nie był tego świadom. — Czy uświadamiasz sobie, że imię Emily nie pojawia się w dokumentach, które znalazłeś? — Och, ale… — Przerwał, bo nagle stracił pewność. — Pojawia się tam imię Em, czyż nie tak? A to tylko może być zdrobnienie od Emily? — Ja… ja sądzę, że tak właśnie jest, messer. — Ale może być także zdrobnieniem od Emmy, czyż nie tak? A imię Emma pojawia się wszak na skrzynce! Franciszek milczał. — No więc? — Jakie jest pytanie, messer? — Wszystko jedno! Pomyślałem po prostu, że powiem ci, iż dowód sugeruje, że Em to zdrobnienie od Emmy, a Emma nie jest zdrobnieniem od Emily. Co ty na to? — Nie mam żadnego powziętego z góry poglądu na tę sprawę, messer, ale… — Ale co? — Czy mężowie i żony nie są często niedbali w tym, jak się do siebie zwracają? — Czy ty drwisz sobie ze mnie? — Nie, messer. — A teraz powiedz prawdę! Jak odkryłeś schron i co to za fantastyczna gadanina o zjawie? Brat Franciszek podjął próbę wyjaśnienia. Technika krzyżowych pytań była bezlitosna, a jednak Franciszek uznał to przeżycie za mniej przerażające niż rozmowa z opatem. Natomiast monsinior Flaught uznał, jak się zdaje, opowiedzianą przez mnicha historię za tak rozpaczliwie naiwną, że nie widział podstaw, by przystępować z całym rozmachem do natarcia, tym bardziej iż na samym początku rozmowy przyjrzał się reakcji brata Franciszka na wstępne napaści. — No dobrze, bracie, jeśli taka jest twoja historia i jeśli będziesz się jej trzymał, nie myślę, byśmy mieli z tobą jakiekolwiek kłopoty. Nawet jeśli jest prawdziwa — a ja mam inne zdanie na ten temat — jest tak banalna, że aż głupia. Czy uświadamiasz to sobie? — Tak właśnie zawsze myślałem, messer — westchnął brat Franciszek, który od wielu lat starał się podważyć znaczenie, jakie inni przywiązywali do pielgrzyma. — No, najwyższy czas, żeby to właśnie powiedzieć! — warknął Flaught. — Zawsze mówiłem, że myślę, że był to zapewne po prostu jakiś starzec. Monsinior Flaught zakrył oczy ręką i ciężko westchnął. Jego doświadczenie ze świadkami, którzy są niepewni swego, podpowiedziało mu, że najlepiej będzie zmilczeć. Przed opuszczeniem opactwa adwokat diabła, podobnie jak uprzednio adwokat świętego, wstąpił do skryptorium i poprosił o pokazanie mu iluminowanego wizerunku odbitki Leibowitza. („Tej okropnej niezrozumiałej gmatwaniny” — jak to nazwał). Tym razem dłonie mnicha drżały nie z zapału, ale z lęku, gdyż raz jeszcze mogli zakazać mu pracy nad dziełem. Monsinior Flaught w milczeniu przyjrzał się jagnięcej skórze. Trzykroć przełknął ślinę. Wreszcie zmusił się do skinienia głową. — Masz żywą wyobraźnię — przyznał — ale wszyscy to wiemy, prawda? — Przerwał na chwilę. — Ile czasu już nad tym pracujesz? — Sześć lat, messer. Z przerwami. — No tak, powiedziałbym, że tyleż lat masz jeszcze przed sobą. Różki monsiniora Flaughta natychmiast skróciły się o dwa centymetry, a zęby całkowicie. Jeszcze tego wieczoru wyruszył do Nowego Rzymu. Lata przemijały bez żadnych wydarzeń, brużdżąc twarze młodzieniaszków i dodając im siwizny na skroniach. Trwał nieustający trud klasztorny, codzienne szturmowanie niebios odwiecznym hymnem Nabożeństwa do Pana, codzienne dostarczanie światu strumyczka kopiowanych raz po razie manuskryptów, a od czasu do czasu przydzielanie duchownych i skrybów biskupom, trybunałom kościelnym, a także tym świeckim władcom, którzy chcieli ich wynająć. Brat Jeris powziął zamysł zbudowania prasy drukarskiej, ale Arkos przekreślił ten zamiar, kiedy tylko o nim usłyszał. Nie było ani wystarczającej ilości papieru, ani właściwego inkaustu, ani nawet odpowiedniego zapotrzebowania na książki w świecie pogrążonym w mroku nieuctwa. W skryptorium pracowano nadal z kałamarzem i gęsim piórem. W dniu Pięciu Świętych Szaleńców Bożych przybył watykański posłaniec z wieściami miłymi dla zakonu. Monsinior Flaught wycofał wszystkie zastrzeżenia i odbywał pokutę przed obrazem błogosławionego Leibowitza. Monsinior Aguerra przeprowadził dowód, papież zarządził wydanie dekretu kanonizacyjnego. Datę urzędowego ogłoszenia ustalono na nadchodzący Rok Święty i miała ona zbiec się z Powszechnym Soborem Kościoła, zwołanym w celu ostrożnego potwierdzenia doktryny dotyczącej ograniczenia magisterium do materii wiary i moralności. Tę kwestię już wielokrotnie rozstrzygano w biegu historii, ale wyglądało na to, że co wiek wyłania się w nowym kształcie, a zwłaszcza w tym czasie, kiedy ludzka wiedza o wietrze, gwiazdach i deszczu w rzeczywistości była tylko wiarą. W trakcie soboru założyciel zakonu benedyktyńskiego miał zostać włączony do kalendarza świętych. Po tej zapowiedzi w opactwie nastąpił okres radosny. Dom Arkos, kruchy już ze starości i bliski zdziecinnienia, wezwał brata Franciszka przed swoje oblicze i wysapał: — Jego Świątobliwość zaprasza nas do Nowego Rzymu na kanonizację. Przygotuj się do wyjazdu. — Ja, panie mój? — Tylko ty. Brat farmaceuta zabronił mi podróży, a nie byłoby dobrze, by ojciec przeor wyjechał, kiedy jestem chory. Tylko znowu nie zemdlej — dodał zrzędliwym tonem dom Arkos. — Być może okazuje ci się więcej zaufania, niż na to zasługujesz w związku z tym, że trybunał przyjął datę śmierci Emily Leibowitz za ostatecznie ustaloną. Jego Świątobliwość mimo to cię zaprosił. Proponuję, żebyś podziękował Bogu i nie domagał się zaszczytów. Brat Franciszek chwiał się na nogach. — Jego Świątobliwość… — Tak. Wysyłamy do Watykanu oryginalną odbitkę. Co myślisz o tym, żeby zabrać ze sobą swój iluminowany pergamin jako osobisty dar dla Ojca Świętego? — Uff — rzekł Franciszek. Opat przywrócił go do przytomności, pobłogosławił, nazwał poczciwym prostaczuniem i posłał, żeby spakował swój tobołek. |
||
|