"Kantyk dla Leibowitza" - читать интересную книгу автора (Miller Walter M.)2Brat Franciszek zdyszanym szeptem odmawiał strzępy tych wersów z Litanii do Wszystkich Świętych, schodząc ostrożnie klatką schodową dawnego schronienia przez Opadem, uzbrojony jedynie w święconą wodę i zaimprowizowaną pochodnię, którą zapalił od przechowanych węgielków ogniska roznieconego poprzedniej nocy. Przez ponad godzinę czekał, żeby ktoś z opactwa przybył zobaczyć, co było powodem słupa pyłu. Nikt się nie j zjawił. Porzucenie, choćby na krótko, czuwania przed przyjęciem ślubów, jeśli powodem nie była poważna choroba albo polecenie powrotu do opactwa, uznano by za wyrzeczenie się ipso facto twierdzenia o powołaniu do życia mnisiego w benedyktyńskim zakonie Leibowitza. Brat Franciszek wolałby ponieść śmierć. Tak zatem stał w obliczu wyboru między zbadaniem przerażającego pomieszczenia przed zachodem słońca a spędzeniem nocy w jamie, nie wiedząc, co mogło zaczaić się w kryjówce i, obudziwszy się w ciemności, wypełznąć. Już wilki były wystarczająco niebezpieczne, by zbudzić nocne lęki, a przecież to tylko stworzenia z krwi i kości. Istoty bardziej zwiewne wolałby spotykać w ciągu dnia; aczkolwiek jama była jeszcze trochę oświetlona skąpym światłem, słońce bowiem chyliło się już ku zachodowi. Gruz, który runął do schronu, utworzył nasyp sięgający do samego prawie szczytu schodów, tak że między głazami a sufitem pozostał tylko wąski przesmyk. Wsunął się tam nogami i stwierdził, że ze względu na stromość zbocza musi już zsuwać się na brzuchu. Tak zwrócony tyłem ku Niewiadomemu szukał oparcia dla stóp w osuwającej się stercie kamieni i stopniowo przebył całą drogę w dół. Od czasu do czasu, kiedy słabło światło pochodni, nachylał ją do dołu, żeby płomień objął więcej drewna. W czasie tych przerw próbował ocenić niebezpieczeństwo czające się wokół niego i poniżej. Niewiele jednak było do oglądania. Znalazł się w podziemnym pomieszczeniu, prawie w jednej trzeciej zawalonym gruzem, który osunął się tutaj przez szyb schodowy. Lawina kamieni pokryła całą podłogę, połamała sporą część wyposażenia, które znalazło się w zasięgu jego wzroku, i prawdopodobnie całkowicie zasypała resztę. Ujrzał zgruchotane metalowe szafki, pochylone w różne strony, głęboko zanurzone w gruz. W przeciwległym krańcu pomieszczenia znajdowały się metalowe drzwi otwierające się na jego stronę i zaryglowane solidnie przez kamienne zwalisko. Na drzwiach z trudem można było odczytać łuszczące się szablonowe litery: Najwidoczniej miejsce, gdzie się znalazł, było tylko przedsionkiem. Ale to, co znajdowało się po drugiej stronie włazu wewnętrznego, zostało zaryglowane przez kilka ton skał. Tamto miejsce naprawdę było hermetycznie zamknięte, chyba że istniało jakieś drugie wyjście. Kiedy nowicjusz znalazł się wreszcie na samym dole i przekonał się, że w przedsionku nie zagraża mu na pierwszy rzut oka żadne niebezpieczeństwo, ostrożnie podszedł do metalowych drzwi, by przyjrzeć się im uważniej w świetle pochodni. Pod wypisanymi za pomocą szablonu literami mówiącymi o wewnętrznym włazie znajdowały się mniejsze, poszatkowane rdzą litery: OSTRZEŻENIE: Włazu nie należy zamykać hermetycznie, dopóki cały personel nie znajdzie się wewnątrz i dopóki nie wykona się wszystkich czynności przewidzianych przez Instrukcję techniczną CD-Bu-83A. Po hermetycznym zamknięciu włazu powietrze wewnątrz osiągnie ciśnienie o 150 gramów na centymetr kwadratowy wyższe od ciśnienia atmosferycznego w celu zminimalizowania przenikania powietrza z zewnątrz. Po zaryglowaniu właz zostanie automatycznie otwarty przez zaopatrzony w monitor serwomechanizm dopiero w chwili, kiedy spełniony zostanie jeden z następujących warunków: 1) promieniowanie na zewnątrz spadnie poniżej poziomu zagrożenia, 2) zawiedzie system oczyszczenia powietrza i wody, 3) wyczerpią się zapasy żywności, 4) zawiodą wewnętrzne źródła energii. Dalszych instrukcji należy szukać w CD-Bu-83A. Brat Franciszek poczuł się odrobinę zbity z tropu tym Ostrzeżeniem, ale postanowił zachować ostrożność i nie dotykać drzwi. Należy unikać lekkomyślnego obchodzenia się z cudownymi wynalazkami starożytnych, jak potwierdziło to, wydając ostatnie tchnienie, wielu badaczy przeszłości. Zwrócił uwagę na to, że szczątki zalegające przez całe wieki przedsionek były ciemniejsze i bardziej chropowate niż te, które zostały wypalone promieniami słońca i osmagane niosącymi piasek wichrami, zanim osunęły się dzisiaj do środka. Przyjrzawszy się kamieniom, można było stwierdzić, że wewnętrzny właz został zablokowany nie przez dzisiejszą lawinę kamienną, lecz przez jakąś starszą nawet niż opactwo. Jeśli w zamkniętym hermetycznie pomieszczeniu schronu krył się Opad, oznaczało to, że demon nie otworzył wewnętrznego włazu od czasów Potopu Płomieni, który miał wszak miejsce przed Sprostaczeniem. A skoro przez tak wiele wieków był zaryglowany za metalowymi drzwiami, nie ma specjalnych powodów — powiedział sobie Franciszek — by obawiać się, iż wypadnie nagle z włazu przed Wielką Sobotą. Pochodnia przygasła. Znalazł odłamaną nogę od krzesła i przypalił ją od zamierającego płomienia, a następnie zaczął gromadzić szczątki zniszczonego umeblowania, żeby rozpalić odpowiedni ogień, zastanawiając się przez cały czas nad starożytnym napisem: SCHRON DLA PRZETRWANIA OPADU. Sam brat Franciszek bez wahania przyznawał, że jego znajomość angielskiego sprzed Potopu jest jeszcze daleka od doskonałości. Sposób, w jaki w tym języku jedne rzeczowniki mogą czasami zmieniać inne, stanowił zawsze jeden z jego słabych punktów. Po łacinie, podobnie jak w najprostszych dialektach tego regionu, konstrukcja w rodzaju Rozpalił ognisko na zboczu sterty gruzu, skąd mogło oświetlić najciemniejsze zakątki przedsionka. Potem zabrał się do badania wszystkiego, co nie było przywalone rumowiskiem. Na powierzchni ziemi ruiny pod względem archeologicznym straciły swą jednoznaczność wskutek działania całych pokoleń szperaczy, ale tych podziemnych szczątków nie tknęła jeszcze żadna ręka, poza ręką bezosobowej katastrofy. Miejsce robiło wrażenie nawiedzanego przez zjawy z innych czasów. Czaszka poniewierająca się wśród kamieni w najciemniejszym kącie zachowała złoty ząb, który odsłaniała w uśmiechu, i stanowiło to wyraźny dowód, że do schronu nigdy nie wtargnęli włóczędzy. Złoty siekacz zamigotał, kiedy płomień zatańczył wysoko. Brat Franciszek nieraz spotkał na pustyni nad jakimś wyschłym strumykiem małą kupkę ludzkich kości, objedzonych do czysta i wybielonych przez słońce. Nie był szczególnie przeczulony, a zresztą człowiek zawsze mógł się czegoś takiego spodziewać. Tak więc bynajmniej nie popadł w przerażenie, kiedy po raz pierwszy dostrzegł czaszkę w kącie przedsionka, ale blask złota w jej uśmiechu przyciągał jego wzrok, kiedy próbował wyważyć drzwiczki (zaryglowane lub zablokowane) zardzewiałych szafek i szarpał się z szufladami (także zablokowanymi) połamanego żelaznego stołu. Ów stół mógł okazać się bezcennym znaleziskiem, jeśli krył w sobie jakieś dokumenty, a może jedną czy drugą książkę, która przetrwała stosy rozpalane w wieku Sprostaczenia. Kiedy zmagał się z szufladami, ogień przygasł i wydało mu się, że czaszka zaczęła świecić swoim własnym słabym blaskiem, Takie zjawisko nie było szczególnie niezwykłe, ale w tej posępnej krypcie brat Franciszek uznał je za bardziej nieprzyjemne. Zebrał więcej drewna na ogień, wrócił do szamotania się przy stole i starał się nie zwracać uwagi na błyskający uśmiech czaszki. Chociaż bat się jeszcze trochę, że gdzieś tu może być Opad, wystarczająco jednak wyzbył się początkowego lęku, żeby uświadomić sobie, że schron, a zwłaszcza stół i szafki, mogą kryć w sobie obfitość reliktów z czasów, o których świat postanowił prawie bez reszty zapomnieć. Opatrzność okazała się w tym momencie dla niego łaskawa, Znaleźć jakiś fragment przeszłości, który uniknął zarówno stosu, jak i plądrujących szperaczy, to w dzisiejszych czasach nieczęsty zbieg okoliczności. Zawsze jednak wiązało się z tym pewne ryzyko. Klasztorni kopacze, wyczuleni na starodawne skarby, byli znani z tego, że wyłaniali się z dziury w ziemi, tryumfalnie dźwigając dziwaczny, cylindryczny produkt rąk ludzkich, a potem — czyszcząc go albo próbując ustalić jego zastosowanie — naciskali niewłaściwy guzik albo przekręcali niewłaściwą gałkę, niwecząc w ten sposób wszystko bez żadnego pożytku dla duchowieństwa. Nie dalej jak osiemdziesiąt lat temu czcigodny Boedullus ze zrozumiałym ukontentowaniem napisał do swojego opata, że jego mała ekspedycja odkryła szczątki, według jego własnych słów, „płyty wyrzutni rakiet międzykontynentalnych, kompletnej, z licznymi zadziwiającymi, podziemnymi zbiornikami zasobowymi”. Nikt w opactwie nie miał pojęcia, co czcigodny Boedullus miał na myśli, kiedy pisał o „płycie wyrzutni rakiet międzykontynentalnych”, ale panujący wówczas opat wydał srogie zarządzenie, żeby na przyszłość klasztorni archeolodzy pod groźbą ekskomuniki unikali takich „płyt”. Albowiem list do opata był ostatnią wieścią o czcigodnym Boedullusie, jego zespole, umiejscowieniu „płyty wyrzutni” i małej wiosce położonej na tym terenie. Powabu okolicy dodawało teraz osobliwe jezioro w miejscu, gdzie znajdowała się wioska, a to dzięki paru pasterzom, którzy odwrócili bieg strumienia tak, by wpadł do krateru i zapewnił na porę suszy zapas wody dla ich stad. Podróżny, który przybył z tamtych stron mniej więcej dziesięć lat temu, doniósł, że jezioro to istny raj dla wędkarzy, ale okoliczni pasterze uważają ryby za dusze zmarłych wieśniaków i poszukiwaczy; nie chcieli łowić ryb ze względu na Boedollosa, kolosalnego zębacza, który wylągł się w głębinie. „Zabronione jest również wszczynanie jakichkolwiek badań wykopaliskowych, których naczelnym celem nie byłoby wzbogacenie memorabiliów” — napomniał poza tym opat w swoim rozporządzeniu, mając na myśli bez wątpienia to, że brat Franciszek powinien ograniczyć się do poszukiwania książek i papierów, a trzymać się z daleka od wszelkich urządzeń, choćby nie wiadomo jak go zaciekawiły. Złoty ząb migotał i błyszczał w kąciku jego oka, kiedy brat Franciszek zmagał się z szufladami. Szuflady ani drgnęły. Kopnął więc na koniec stół i obrócił się z irytacją w stronę czaszki: Może byś tak zechciała pośmiać się z czegoś innego? Uśmiech nie zniknął. Złotozęby kościotrup leżał z czaszką wciśniętą między skałę a zardzewiałą metalową skrzynkę. Nowicjusz zostawił w spokoju stół i przedarł się przez gruz, żeby z bliska przyjrzeć się śmiertelnym szczątkom. Ten człowiek najwyraźniej zginął na miejscu, powalony przez lawinę kamieni i na pół pogrzebany pod gruzem. Na powierzchni została tylko czaszka i jedna noga. Kość udowa była złamana, a tył czaszki rozbity. Brat Franciszek odmówił szeptem modlitwę za zmarłych, a następnie bardzo delikatnie podniósł czaszkę z miejsca jej spoczynku i obrócił w drugą stronę, tak by śmiała się do ściany. Potem jego spojrzenie padło na zardzewiałe pudło. Pudło miało kształt torby i najwyraźniej służyło do przenoszenia jakichś przedmiotów. Mogło zresztą mieć rozmaite przeznaczenie, ale w tej chwili było paskudnie pokiereszowane przez spadające kamienie. Ostrożnie oswobodził je z rumowiska i zaniósł w pobliże ognia. Wyglądało na to, że zamek został rozbity, ale rdza przytwierdziła wieko. Kiedy potrząsnął skrzynką, coś w niej zagrzechotało. Nie tutaj należałoby w pierwszym rzędzie szukać książek i dokumentów, ale nie ulegało również wątpliwości, że przedmiot ten pomyślano w ten sposób, by dał się otwierać i zamykać. Mógł więc zawierać jakieś strzępy informacji, które znalazłyby swoje miejsce wśród memorabiliów. Mimo to, wspomniawszy na los brata Boedullusa i innych, skropił je święconą wodą, zanim podjął próbę wyważenia wieka, i obchodził się. z reliktem przeszłości z całym poszanowaniem, jakie tylko było i możliwe, kiedy waliło się kamieniem w zardzewiałe zawiasy. Wreszcie rozbił zawiasy i wieko odskoczyło. Z korytek wypadły małe metalowe rodzynki, które rozsypały się wśród kamieni tak, że części z nich nie da się już odzyskać, bo powpadały w szczeliny. Ale na dnie skrzynki, w przestrzeni między korytkami, ujrzał jakieś papiery! Po odmówieniu zwięzłej modlitwy dziękczynnej zebrał ile się tylko dało rozsypanych szpargałów i przykry wszy luźno skrzynkę deklem, począł piąć się po wzgórku gruzu w stronę schodów i maleńkiej plamki nieba, ściskając skrzynkę mocno pod pachą. Kiedy wyszedł z ciemnego schronu, słońce zupełnie go oślepiło. Ledwie zwrócił uwagę na to, że niebezpiecznie pochyliło się. już ku zachodowi. Zaczął natychmiast rozglądać się za płaskim kamieniem, na który mógłby wysypać zawartość skrzynki, nie obawiając się, że jakiś drobiazg zgubi się w piasku. Kilka minut później, zasiadłszy na popękanej płycie fundamentu, zaczął wyjmować z korytek metalowe i szklane szpargały, Były to przeważnie małe rurki z drucianym wąsem przy każdym z końców. Takie przedmioty nie były dla niego niczym niezwykłym. Zgromadzono ich trochę w małym muzeum opactwa-różnego wymiaru, koloru i kształtu. Kiedyś widział, jak szaman pogańskiego ludu ze wzgórz nosi ich cały sznur jako obrzędowy naszyjnik. Ludzie ze wzgórz myśleli o nich jako o „ częściach ciała boga”, bajecznej Na spodzie wieka zobaczył przyklejoną kartkę. Klej rozsypał się w proch, atrament wypłowiał, a papier tak sczerniał od rdzawych plam, że trudno byłoby odczytać nawet porządne pismo ręczne, to zaś było nagryzmolone byle jak. Podczas opróżniania korytek co jakiś czas zerkał badawczo na notatkę. Robiła wrażenie, że jest napisana po angielsku, ale minęło dobre pół godziny, zanim odcyfrował większość tekstu: Carl, Muszę złapać samolot do [nieczytelne] za dwadzieścia minut. Na Boga, zatrzymaj Em tutaj, dopóki nie dowiemy się, że jest wojna. Proszę cię, postaraj się upchnąć ją na rezerwowej liście do schronu. Nie dostałem dla niej miejsca w samolocie. Nie mów jej, dlaczego odesłałem ją z tym pudłem pełnym gratów, ale staraj sieją zatrzymać, aż dowiemy się [nieczytelne] co gorsza, jeden z zapisanych się nie stawił. PS. Zaplombuję wieko i napiszę „ściśle tajne”, żeby Em nie zajrzała do środka. Pierwsza skrzynka na narzędzia, jaka wpadła mi w ręce. Wrzuć do mojej szafki czy coś w tym rodzaju. Bratu Franciszkowi, który był w tym momencie za bardzo podekscytowany, żeby skupić się na jakimś jednym przedmiocie, ten tekst wydał się jakimś pospiesznym bełkotem. Raz jeszcze rzucił drwiąco okiem na niechlujnie nagryzmoloną notatkę i zabrał się do usuwania przegródek na korytka, żeby dostać się do papierów na dnie skrzynki. Przegródki były umocowane na ruchomych jarzmach, najwidoczniej żeby można było rozsunąć korytka tak, by utworzyły schodki, ale sworznie dawno przerdzewiały i Franciszek doszedł do wniosku, że musi wyważyć je za pomocą krótkiego stalowego narzędzia wydobytego z jednej z przegródek. Kiedy usunął ostatnie korytko, z wielkim szacunkiem dotknął papierów; był to cienki plik złożonych dokumentów, a jednak chodziło o skarb, albowiem uniknęły gniewnych płomieni czasów Sprostaczenia, kiedy to nawet święte pisma zwijały się, czerniały i obracały w dym, podczas gdy ciemna tłuszcza wyła i wydawała tryumfalne wrzaski. Obchodził się z papierami tak, jak powinno się obchodzić z rzeczami świętymi, osłaniając je od wiatru swoim habitem, albowiem były kruche i popękane ze starości. Miał przed sobą plik niestarannych szkiców i wykresów. Było też trochę odręcznych notatek, dwa wielkie, złożone arkusze i mała książeczka zatytułowana Memo, czyli notatnik. Najpierw przejrzał pospiesznie notatki. Zostały nabazgrane tą samą ręką, która napisała tekst przyklejony do wieka, i charakter pisma był tak samo okropny. Funt pastrami — głosiła jedna z notatek — kraut w puszce, sześć bajgiełek — przynieść do domu dla Emmy. Inna przypominała: Pamiętać — zabrać formularz 1040, forsa dla wuja Sama. Jeszcze inna stanowiła po prostu kolumnę cyfr wraz z obwiedzioną sumą, od której odjęto następną wielkość, a na końcu obliczono procent, po czym następowało słowo „cholera!” Brat Franciszek sprawdził rachunek. Nie znalazł żadnego błędu w obliczeniach wykonanych okropnym charakterem pisma, chociaż nie był w stanie w żaden sposób wydedukować, czego te wielkości mogłyby dotyczyć. Ze specjalnym szacunkiem obchodził się z Memo, gdyż tytuł nasuwał skojarzenie ze słowem „memorabilia”. Zanim otworzył książeczkę, przeżegnał się i odmówił Błogosławieństwo tekstów. Mała książeczka przyniosła mu rozczarowanie. Spodziewał się druku, ale znalazł tylko odręczny spis nazwisk, miejsc, cyfr i dat. Daty obejmowały ostatnią część piątej dekady i pierwszą część szóstej dekady dwudziestego wieku. Raz jeszcze utwierdził się w przekonaniu, że schron pochodzi ze schyłkowego okresu wieku oświecenia. Było to naprawdę ważkie odkrycie. Jeden z większych, złożonych arkuszy był ciasno zwinięty i zaczął się rozsypywać, kiedy Franciszek spróbował go rozprostować. Zdołał odczytać słowa: MODEL WYŚCIGOWY, ale nic ponadto. Włożył go do skrzynki z myślą o dalszych pracach rekonstrukcyjnych i zajął się drugim złożonym dokumentem. Zagięcia były tak kruche, że ośmielił się obejrzeć jedynie jego małą część, rozchylając poszczególne kartki i zaglądając między nie. Wyglądało to na wykres, ale wykres narysowany białymi kreskami na czarnym papierze! Znowu poczuł dreszcz podniecenia, jaki jest przywilejem odkrywcy. Była to najwyraźniej odbitka, a w opactwie nie zachowała się ani jedna oryginalna odbitka, jeśli nie liczyć wykonanych inkaustem kopii kilku takich druków. Oryginały bowiem uległy dawno temu zniszczeniu wskutek działania światła. Franciszek nigdy przedtem nie miał do czynienia z oryginałem, aczkolwiek widział wystarczająco dużo ręcznie malowanych reprodukcji, by rozpoznać odbitkę, która, choć poplamiona i wypłowiała, pozostała po tylu wiekach czytelna dzięki całkowitym ciemnościom i niskiej wilgotności schronu. Odwrócił dokument i ogarnęła go na chwilę wściekłość. Co za idiota zbezcześcił bezcenny dokument? Całą odwrotną stronę ktoś pokrył w roztargnieniu jakimiś figurami geometrycznymi i dziecinnymi karykaturami. Co za bezmyślny wandal…! Gniew minął po chwili zastanowienia. W czasach, kiedy popełniono ten czyn, odbitki były zapewne równie powszechne jak :chwasty, a prawdopodobny winowajca to właściciel skrzynki. Swoim własnym cieniem zasłonił druk przed słońcem i spróbował rozwinąć go trochę więcej. W dolnym prawym rogu ujrzał wydrukowany prostokąt wypełniony zwykłymi wielkimi literami, którymi wpisano tam rozmaite tytuły, daty, „numery patentów”, numery odsyłaczy i nazwiska. Jego wzrok powędrował na sam dół spisu i odczytał: PROJEKT OBWODU Zacisnął mocno powieki i potrząsnął głową, aż wydało musi( że coś w niej zagrzechotało. Potem spojrzał raz jeszcze. Słów były tu nadal, zupełnie wyraźne: Raz jeszcze przebiegł wzrokiem dokument. Wśród figur geometrycznych i dziecinnych szkiców znalazł wyraźnie odbity czerwonym tuszem formularz: ROZDZIELNIK KOPII: □ Kierown. □ Prod. √ Projekt □ Inż. □ Wojsko Nazwisko wpisane zostało wyraźnym kobiecym pismem, nie zaś pośpiesznymi bazgrołami jak w innych notatkach. Raz jeszcze spojrzał na opatrzony inicjałami podpis na wieczku: I.E.L. i r jeszcze PROJEKT OBWODU… Te same inicjały pojawiały! wszędzie. Kwestią sporną i nadzwyczaj trudną do rozstrzygnięcia było pytanie, czy do błogosławionego założyciela zakonu, jeśli zostanie w końcu kanonizowany, trzeba się zwracać jako do święte Izaaka, czy też jako do świętego Edwarda. Niektórzy uważali nawet, że formą najwłaściwszą byłby święty Leibowitz, albowii dotychczas zwracano się do błogosławionego po nazwisku. — Znalazł pamiątki po świętym! Oczywiście Nowy Rzym nie wyniósł jeszcze Leibowitza na ołtarze, ale brat Franciszek był tak dalece przekonany o jego świętości, że ważył się dodać: Nie bawił się w wyciąganie poprawnych, lecz jałowych wniosków logicznych; od razu doszedł do wniosku ostatecznego: od samych Niebios uzyskał potwierdzenie swojego powołania. Znalazł to, po co został, w swoim mniemaniu, posłany na pustynię. Oto znak, że ma złożyć śluby zakonne. Zapominając o wydanych przez opata surowych napomnieniach, by nie oczekiwał, że powołanie pojawi się w jakiejś cudownej albo spektakularnej formie, nowicjusz uklęknął na piasku, zapragnął bowiem podziękować modlitwą i ofiarować kilka dziesiątków różańca w intencji starego pielgrzyma, który wskazał mu skałę prowadzącą do schronu. „Obyś szybko odnalazł swój Głos, chłopcze!” — powiedział wędrowiec. Dopiero teraz nowicjusz zaczął podejrzewać, że pielgrzym miał na myśli głos przed duże G. — Sprawą opata jest uznać, że ten głos przemawiał językiem dostosowanym do okoliczności, nie zaś językiem przyczyny i skutku. Sprawą promotora wiary jest uznać, że Leibowitz to może wcale nie takie rzadkie nazwisko przed Potopem Płomieni i że l.E. może równie dobrze oznaczać Ichabod Ebezener, jak Izaak Edward. Dla Franciszka istniała tylko jedna możliwość. Z odległego opactwa dobiegł ponad pustynią potrójny odgłos dzwonu, a po krótkiej przerwie dzwon zabrzmiał dziewięciokrotnie. — Natychmiast po odmówieniu Angelus włożył papiery z powrotem do zardzewiałej, starej skrzynki. Wezwanie Niebios niekoniecznie oznaczało namaszczenie do rozkazywania dzikim zwierzętom albo przyjaźń z wygłodniałymi wilkami. Zanim zrobiło się całkiem ciemno i pojawiły się gwiazdy, naprędce sklecony schron był na tyle umocniony, na ile tylko było j to możliwe. Czas pokaże, czy zdoła oprzeć się wilkom. Próba! miała nastąpić wkrótce. Słyszał już wycia dochodzące z zachodu, Podsycił ogień, ale poza kręgiem światła padającego od ogniska panowała całkowita ciemność. Nie mógł więc zebrać dziennej porcji czerwonych owoców kaktusa, swojego jedynego pożywienia poza niedzielami, kiedy po przyjęciu Najświętszego Sakramentu z rąk mnicha przysłanego z opactwa dostawał kilka garści prażonej kukurydzy. Reguła wielkopostnego czuwania była mniej surowa niż jej praktyczne stosowanie. W tej bowiem postaci sprowadzała się do zwykłej głodówki. Jednak tej nocy głód mniej targał Franciszkiem niż pragnienie, by czym prędzej pobiec do opactwa i rozgłosić nowinę o swoim odkryciu. Byłoby to jednak wyrzeczeniem się powołania, kiedy tylko się pojawiło. Bez względu na to, czy został powołany, czy też nie, miał wytrwać tu przez cały wielki post, czuwać, jakby nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Siedząc przy ogniu, patrzył sennie w ciemność w kierunku Schronu Opadu i próbował wyobrazić sobie wyniosłą bazylikę wystrzelającą w tym miejscu. To przyjemna fantazja, ale trudno było oczekiwać, żeby ktoś wybrał zapadły skrawek pustyni na punkt, wokół którego skupi się w przyszłości diecezja. Skoro nie bazylika, to może jakiś mniejszy kościół, kościół pod wezwaniem Świętego Leibowitza na Pustyni, otoczony ogrodem i murem, z relikwiarzem świętego przyciągającym z północy rzeki pielgrzymów z przepasanymi biodrami. „Ojciec” Franciszek z Utah pokazywałby im ruiny, a nawet wprowadzał przez właz numer dwa w splendor obszaru hermetycznego, do katakumb z czasów Potopu Płomieni, gdzie… gdzie… następnie odprawiałby mszę przed kamiennym ołtarzem kryjącym relikwie po świętym, od którego kościół wziął swe imię: Strzęp workowego płótna? Włókienko ze sznura, na którym go powieszono? Nożyczki do paznokci z zardzewiałego dna skrzynki? Albo może MODEL WYŚCIGOWY? Ale fantazje rozwiały się. Niewielkie były szansę na to, że brat Franciszek zostanie kapłanem: bracia Leibowitza nie byli zakonem misyjnym, więc potrzebowali księży wyłącznie dla samego opactwa i kilku mniejszych wspólnot mnisich w innych miejscowościach. Co więcej, święty nadal był tylko błogosławionym i nigdy nie zostanie oficjalnie kanonizowany, jeśli nie dokona paru dalszych, solidnych cudów, które wsparłyby jego beatyfikację. Beatyfikacja nie była postanowieniem nieomylnym jak kanonizacja, aczkolwiek pozwalała mnichom zakonu Leibowitza czcić swojego założyciela i patrona, wyjąwszy msze i nabożeństwa. Wydumany kościół zmalał do wymiarów przydrożnej kapliczki, rzeka pielgrzymów zmieniła się w wątłą strużkę. Nowy Rzym ma na głowie inne sprawy, jak na przykład petycja w kwestii nadprzyrodzonych darów Najświętszej Maryi Panny. Dominikanie utrzymują, że Niepokalane Poczęcie pociąga za sobą nie tylko zamieszkiwanie przez łaskę, ale także to, że Matka Boska musi mieć te nadprzyrodzone władze, które miała Ewa przed upadkiem. Niektórzy teolodzy z innych zakonów uznawali to za pobożne domniemanie, ale zaprzeczali, iżby tak musiało być, i utrzymywali, że „stworzenie” może mieć „wrodzoną niewinność”, ale nie może być wyposażone w nadprzyrodzone dary. Dominikanie przychylali się do tego, ale twierdzili jednocześnie, że ich przekonanie zawsze zawierało się, choć w sposób pośredni, w innych dogmatach, jak Wniebowzięcie (przyrodzona nieśmiertelność) oraz ochrona przed rzeczywistym grzechem (zakładająca przyrodzoną prawość), a także inne przykłady. Zajęty wyciszaniem tego sporu, Nowy Rzym najwyraźniej sprawę kanonizacji Leibowitza odłożył, żeby pokrywała się kurzem na półkach. Zadowoliwszy się małą kapliczką ku czci błogosławionego i dorywczą strużką pielgrzymów, brat Franciszek zaczął drzemać. Kiedy się obudził, z ognia pozostały żarzące się węgle. Miał uczucie, że coś jest nie tak, jak być powinno. Czy na pewno jest zupełnie sam? Wpatrywał się, mrugając oczami, w otaczające go ciemności. Zza czerwonych węgielków zamrugał do niego w odpowiedzi ciemny kształt wilka. Nowicjusz wrzasnął i skoczył do kryjówki. Kiedy już leżał drżący w norze z kamieni i krzewów, uznał, że okrzyk stanowił tylko mimowolne naruszenie reguły milczenia. Tulił do siebie metalową skrzynkę i modlił się, by dni wielkiego postu przeszły jak najszybciej, a w tym czasie wokół jego schronienia krążyły bezszelestnie stopy. |
||
|