"Kantyk dla Leibowitza" - читать интересную книгу автора (Miller Walter M.)4— Uczyniłeś dobrze — mruknął wreszcie opat. Powoli przechadzał się po swoim gabinecie przez jakieś pięć minut, a jego szeroka, mięsista, chłopska twarz zmarszczyła się groźnie. Ojciec Cheroki wiercił się przez cały ten czas niespokojnie na brzeżku krzesła. Żaden z nich nie odezwał się ani słowem, odkąd Cheroki wszedł do izby, wezwany przez zwierzchnika. Cheroki lekko drgnął, kiedy opat Arkos w końcu wymamrotał te słowa. — Uczyniłeś dobrze — powtórzył opat, przystając na środku izby i zerkając ukradkiem na przeora, który w końcu odprężył się nieco. Była prawie północ i Arkos zamierzał już przespać się godzinę albo dwie przed jutrznią i laudą. Mokry jeszcze i rozczochrany po kąpieli w beczce, przypominał Cherokiernu niedźwiedzia-upiora, który nie do końca zamienił się w człowieka. Miał na sobie suknię ze skóry kojota i jedyną aluzję do pełnionej funkcji stanowił pektorał, który zwieszał się w gęstwinie czarnego futra na piersi i pobłyskiwał w świetle świec za każdym razem, kiedy opat obracał się w stronę biurka. Mokre włosy opadały mu na czoło i z tą swoją krótką, sterczącą brodą, ubrany w skórę kojota, wyglądał w tym momencie nie jak ksiądz, ale jak wódz, z którego po ostatnim szturmie nie opadł jeszcze bitewny zapał, więc stara się nad sobą zapanować. Ojciec Cheroki, który pochodził z Denver, z rodziny wielkopańskiej, miał skłonność do sztywnego reagowania na urzędowe godności i do przemawiania z wielką uprzejmością do symbolu urzędu, nie pozwalając sobie na dostrzeganie człowieka, który ten symbol nosi; pod tym względem naśladował obyczaje dworskie sprzed wielu setek lat. Tak zatem ojciec Cheroki zawsze podtrzymywał formalnie serdeczne stosunki z pierścieniem i pektorałem, z urzędem swojego opata, ale starał się możliwie najmniej dostrzegać Arkosa jako człowieka. W obecnych okolicznościach było to dosyć trudne, gdyż wielebny ojciec Arkos wyszedł dopiero co z kąpieli i stąpał bosymi stopami po swoim gabinecie. Najwyraźniej przycinał właśnie nagniotek i zrobił to zbyt głęboko: jeden z palców u nogi krwawił. Cheroki starał się tego nie dostrzegać, ale poczuł się bardzo skrępowany. — Czy wiesz, o czym mówię? — warknął niecierpliwie Arkos. Cheroki zawahał się. — Czy zechciałbyś, ojcze opacie, powiedzieć to wyraźniej, być może bowiem sprawa ma jakiś związek z czymś, o czym słyszałem tylko na spowiedzi? — Co? Ach, dobrze. Jestem zupełnie zbity z pantałyku! Wysłuchałeś jego spowiedzi, zupełnie o tym zapomniałem. No więc każ mu wszystko powtórzyć, abyś mógł o tym mówić, chociaż Bóg wie, że to i tak rozniosło się już po opactwie. Nie, nie szukaj go teraz. Powiem ci, a ty nie odpowiadaj na nic, co jest pod pieczęcią milczenia. Czy widziałeś to wszystko? — Opat Arkos machnął ręką w stronę stołu, na który wyrzucono w celu zbadania zawartość skrzynki przyniesionej przez brata Franciszka. Cheroki skinął bez pośpiechu. — Rozsypał to obok drogi, kiedy upadł. Pomogłem przy zbieraniu, ale nie przyjrzałem się zbyt uważnie. — Czy wiesz, co to jest w jego mniemaniu? Ojciec Cheroki odwrócił spojrzenie w bok. Robił wrażenie, jakby nie słyszał pytania. — No dobrze, dobrze — mruknął opat. — Nieważne, co on utrzymuje. Po prostu przyjrzyj się uważnie i sam powiedz, co o tym myślisz. Cheroki podszedł i pochylił się nad stołem, by dokładnie, jeden po drugim, obejrzeć dokumenty, a w tym czasie opat krążył po f izbie i przez cały czas mówił niby do księdza, ale w istocie do samego siebie. — To niemożliwe! Uczyniłeś dobrze, przysyłając go z powrotem, zanim odkrył coś więcej. Ale oczywiście nie to jest najgorsze., Najgorszy jest ten starzec, o którym chłopak bajdurzy. To już l gruba przesada. Nic nie może bardziej zaszkodzić sprawie niż cały potok nieprawdopodobnych „cudów”. Parę rzeczywistych przypadków, jak najbardziej! Trzeba ustalić, że orędownictwo błogosławionego przejawia cechy cudu, jeśli ma dojść do kanonizacji. Byle nie było tego za dużo! Pomyśl o błogosławionym Changu, który został beatyfikowany dwa wieki temu, ale nie doczekał się kanonizacji. Dlaczego? Jego zakon zbyt o to zabiegał — oto cała odpowiedź. Za każdym razem, kiedy ktoś zakaszlał, mieliśmy cudowne uzdrowienie przez błogosławionego. Wizje w podziemiach, wywoływanie duchów w dzwonnicy; bardziej to przypomina niesamowite opowieści niż spis cudownych przypadków, Może dwa albo trzy cuda były rzeczywiście pełnowartościowe, ale kiedy jest tyle plew… No co? Ojciec Cheroki podniósł wzrok. Zaciśnięte na krawędzi stołu palce pobielały mu i na twarzy odmalowało się napięcie. Robił wrażenie, jakby nie słuchał. — Słucham, ojcze opacie? — Rzecz w tym, że to samo może przytrafić się w tym wypadku — oznajmił opat i podjął swój spacer tam i z powrotem. — W zeszłym roku mieliśmy brata Noyona i jego cudowny sznur wisielca. Ha! A rok wcześniej brat Smirnov został w tajemniczy sposób uzdrowiony z podagry. I to jak? Przez dotknięcie prawdopodobnej relikwii naszego błogosławionego Leibowitza, powiadają młodzi prostacy. A teraz ten Franciszek spotyka pielgrzyma ubranego w co? Ubranego w spódniczkę z tegoż worka, w który odziali błogosławionego Leibowitza, zanim go powiesili A czym był przepasany? Sznurem. Jakim sznurem? No, zupełnie takim samym… — Przerwał i spojrzał na Cherokiego. — Widz? z twojej zmieszanej miny, żeś jeszcze o tym nie słyszał? Nie? No dobrze, nie możesz odpowiedzieć. Nie, nie, Franciszt k tego nie powiedział. Powiedział tylko… — Opat Arkos starał się, by jego zwykle gruby głos zabrzmiał falsetem. — Brat Franciszek powiedział tylko… „Spotkałem małego staruszka, pomyślałem, że to pielgrzym zmierzający do opactwa, zdążał w tę właśnie stronę i był ubrany w konopny worek związany kawałkiem sznura. I zrobił znak na skale, i znak wyglądał tak”. Arkos wydobył kawałek pergaminu z kieszeni swojej skórzanej sukni i w świetle świec podsunął go pod oczy Cherokiemu. Nadal, choć z niewielkim powodzeniem, starał się naśladować brata Franciszka: — „I nie umiałem wymyślić, co chciał przez to powiedzieć. A czy ty wiesz?” Cheroki spojrzał na symbol i potrząsnął głową. — Nie pytałem ciebie — zagrzmiał swym normalnym głosem. — To powiedział Franciszek. Ja też nie wiedziałem. — A teraz wiesz? — Teraz wiem. Ktoś to obejrzał. To lamed, a to sodę. Litery hebrajskie. — Sade lamed? — Nie. Z prawa na lewo. Lamed sodę. Dźwięki „l” i ,,tz”. Gdyby były zaznaczone samogłoski, mogłoby to być „loots”, „lots”, „lets”, „latz”, „litz” — coś w tym rodzaju. Jeśli między tymi dwoma znakami byłyby jakieś litery, mogłoby to brzmieć mniej więcej jak Llll… zgadnij kto? — Leibo… No nie! — Ależ tak. Franciszek o tym nie pomyślał. Ale pomyślał kto inny. Brat Franciszek nie pomyślał o kapturze z worka i wisielczym sznurze. Ale jeden z jego kolegów, owszem. Co więc się dzieje? Cały nowicjat aż huczy dzisiejszej nocy od słodkich opowieści, jak to brat Franciszek spotkał samego błogosławionego, a błogosławiony zaprowadził chłopaka do miejsca, gdzie były te wszystkie szpargały, i oznajmił mu, że znajdzie swoje powołanie. Cheroki z niepokojem zmarszczył brwi. — Czy brat Franciszek tak twierdzi? — Nieee! — wrzasnął Arkos. — Czyż nie słuchałeś? Franciszek nic takiego nie powiedział. Na Boga, chciałbym, bo wtedy miałbym gałgana w saku! Ale on opowiada wszystko słodziutko i po prostu, dosyć głupkowato w istocie, słuchaczom zaś pozostawia wyciąganie wniosków. Ja sam z nim nie rozmawiałem. Wysłałem rektora memorabiliów, żeby wyłuskał z niego całą opowieść. — Myślę, że lepiej byłoby porozmawiać z bratem Franciszkiem — szepnął Cheroki. — No to z nim porozmawiaj! Kiedy tu przyszedłeś, ciągle jeszcze zastanawiałem się, czy upiec cię żywcem czy nie. Za to, oczywiście, żeś go tu przysłał. Gdybyś pozostawił go na pustyni, cała ta gadanina nie dotarłaby do opactwa. Ale z drugiej strony, gdyby tam został, trudno sobie wyobrazić, co jeszcze wykopałby z tej piwnicy. Myślę więc, że w sumie uczyniłeś dobrze. Cheroki, który podejmując decyzję, bynajmniej nie kierował się takimi względami, uznał, że milczenie będzie najwłaściwszym zachowaniem. — Zobacz się z nim — burknął opat. — A potem przyślij go do mnie. Była mniej więcej dziewiąta tego jasnego, poniedziałkowego ranka, kiedy brat Franciszek zapukał nieśmiało do drzwi gabinetu opala. Fakt, że wyspał się porządnie na twardym sienniku swojskiej celi, a potem zjadł całkiem niezwykłe śniadanie, być może nie dokonał cudu, jeśli chodzi o wygłodniałą tkankę, ani nie uwolnił całkowicie jego głowy od skutków porażenie słonecznego, ale ten względny luksus przywrócił mu wystarczającą jasność umysłu, by dostrzegł, iż ma realne powody do lęku. Był nawet przerażony, tak że pierwsze stuknięcie w drzwi opata było niedosłyszalne. Nie usłyszał go nawet Franciszek. Po kilku minutach zebrał całą swoją odwagę i zastukał raz jeszcze. — — — Wejdźże, wejdźże, mój chłopcze! — zawołał uprzejmy głos i nowicjusz przez kilka sekund trwał pogrążony w zdumieniu, zanim rozpoznał wszechwładnego opata. — Przekręć małą klamkę, mój synu — doradził ten sam przyjazny głos, kiedy brat Franciszek stał przez chwilę skamieniały z ręką gotową do dalszego stukania. — Taaak… — Franciszek ledwie dotknął klamki, ale przeklęte drzwi i tak się otworzyły. Miał nadzieję, że będą mocno zamknięte. — Czyś posłał po mnie, panie? — zakwilił nowicjusz. Opat Arkos wydął wargi i skinął majestatycznie. — Mmmm, tak, pan twój i opat posłał po ciebie. Wejdźże więc i zamknij za sobą drzwi. Brat Franciszek zamknął drzwi i stał drżący pośrodku izby. Opat bawił się wąsatymi przedmiotami ze starej skrzynki. — A może uważasz, że bardziej stosowne byłoby — rzekł opat Arkos — żebyś ty przywołał wielebnego ojca opata? Cieszysz się wszak wielkimi względami Opatrzności i stałeś się nader sławny, co? — Hę, hę? — roześmiał się pytająco brat Franciszek. — Ach nie, panie mój i opacie. — Nie zaprzeczasz, żeś zyskał w ciągu nocy sławę? Że Opatrzność wybrała cię, byś znalazł to… — Szerokim gestem wskazał na szczątki rozsypane na stole. — Tę skrzynkę pełną gratów, jak bez wątpienia słusznie nazwał ją poprzedni właściciel? Nowicjusz jąkał się beznadziejnie, ale jakoś zdołał zebrać się w sobie i przywołać na wargi uśmiech. — Masz siedemnaście lat i jesteś nieokrzesanym głupcem, czyż nie? — To bez wątpienia prawda, panie. — Czym uzasadnisz swą wiarę, że zostałeś powołany do życia zakonnego? — Niczym, — Ach tak? A zatem czujesz, że nie masz powołania? — Och nie, mam — zachłysnął się nowicjusz. — Ale nie potrafisz tego w żaden sposób uzasadnić? — Nie. — Ty mały bałwanie, pytam o twoje powody. Jeśli nie przedstawisz żadnego, uznam, żeś gotów zaprzeczyć, iż byś spotkał kogokolwiek na pustyni tamtego dnia, kiedyś bez niczyjej pomocy natknął się na te… na te graty w skrzynce, to zaś, co powiadają inni, jest tylko bredzeniem w gorączce! — Och nie, dom Arkosie. — Co nie? — Nie mogę zaprzeczyć temu, co widziałem na własne oczy, wielebny ojcze. — Tak zatem spotkałeś anioła… a może świętego… ? a może kogoś, kto jeszcze nie jest świętym…? on zaś pokazał ci, gdzie masz zajrzeć? — Nie mówiłem, że był… — I to pozwala ci wierzyć, że masz naprawdę powołanie, czy tak? Że ten, ten… powiedzmy, ta istota… powiedziała ci, że usłyszysz głos, oznaczyła kamień swoimi inicjałami i oznajmiła, że tego właśnie szukasz, a kiedy zajrzałeś pod spód… te graty tam były. Co? — Tak, dom Arkosie. — Co myślisz o swojej ohydnej próżności? — Ohydna próżność jest zawsze niewybaczalna, panie mój i nauczycielu. — Wyobrażać sobie, że jest się dość ważnym, by popełnić coś niewybaczalnego, to jeszcze większa próżność — warknął władca opactwa. — Panie mój, jestem naprawdę robakiem. — Doskonale, musisz jedynie zaprzeczyć temu fragmentowi o pielgrzymie. Wiesz przecież, że nikt poza tobą nie widział takiej osoby. Jeśli dobrze rozumiem, miał podążać w stronę opactwa? A nawet powiedział, że być może się tu zatrzyma? Wypytywał o opactwo? Czy tak? A gdzie by zniknął, gdyby istniał naprawdę? Nikt taki się tutaj nie zjawił. Brat, który pełnił wówczas obowiązki na wieży strażniczej, nikogo nie widział. I co? Czy raczysz teraz przyznać, że był wytworem twojej fantazji? — Gdyby nie było naprawdę dwóch znaków na tej skale, gdzie on… wtedy mógłbym pewnie… Opat przymknął oczy i wydał pełne znużenia westchnienie. — Znaki tam są, choć ledwie widoczne — przyznał. — Mogłeś je sam narysować. — Nie, panie mój. — Czy przyznasz, że to stare stworzenie wzięło się z twojej wyobraźni? — Nie, panie mój. — Doskonale, czy wiesz zatem, co się teraz stanie? — Tak, wielebny ojcze. — A zatem przygotuj się. Nowicjusz, drżąc, zebrał cały habit wokół talii i pochylił się nad stołem. Opat wydobył z szuflady grubą linijkę z drzewa orzechowego, spróbował ją na swojej dłoni, a następnie grzmotnął Franciszka w pośladki. — — Czy zmienisz swoją postawę, chłopcze? — Wielebny ojcze, nie mogę zaprzeć się… Pac! — Deo gratias! Pac! — Dziesięciokrotnie powtórzyła się prosta, ale jakże bolesna litania, i dziesięciokrotnie brat Franciszek z jękiem dziękował niebiosom za dotkliwe pouczenie o cnocie pokory — zgodnie z tym, czego po nim oczekiwano. Po dziesiątym uderzeniu opat przerwał. Brat Franciszek stał na czubkach palców i lekko się chwiał. Łzy ciekły mu spod zaciśniętych powiek. — Mój drogi bracie Franciszku — rzekł opat Arkos — czy jesteś całkiem pewny, żeś widział starca? — Całkiem — zapiszczał Franciszek, gotując się do dalszego ciągu chłosty. Opat Arkos przyjrzał się z zaciekawieniem młodzieńcowi, a następnie obszedł stół i usiadł, mrucząc coś pod nosem. Przez chwilę wpatrywał się w kawałek pergaminu z literami. — Kim mógł on być twoim zdaniem? — zapytał z roztargnieniem. Brat Franciszek otworzył oczy, wskutek czego przez moment spływały z nich łzy. — No cóż, przekonałeś mnie, chłopcze, ale tym gorzej dla ciebie. Franciszek nic nie powiedział, ale modlił się w duszy, żeby nie za często pojawiała się konieczność przekonywania zwierzchnika, że nie kłamie. W odpowiedzi na zniecierpliwiony gest opata opuścił suknię. — Możesz usiąść — przyzwolił opat, który przemawiał teraz tonem niedbałym, a nawet jowialnym. Franciszek podszedł do wskazanego krzesła, przykucnął, jakby chciał usiąść, ale skrzywił się i stał dalej. — Jeśli wielebny ojciec opat pozwoli… — No dobrze, stój zatem. Zresztą nie zatrzymam cię długo. Masz dokończyć swoje czuwanie. — Przerwał, bo zobaczył, że twarz nowicjusza rozjaśniła się nieco. — O nie! — warknął. — Nie udasz się w to samo miejsce. Zamienicie się pustelniami z bratem Alfredem i nigdy już nie zbliżysz się do tych ruin. Co więcej, nakazuję ci nie rozmawiać o tej sprawie z nikim poza spowiednikiem i mną, aczkolwiek Bóg jeden wie, ile szkody już narobiłeś. Czy wiesz, coś rozpętał? Brat Franciszek potrząsnął głową. — Wczoraj była niedziela, wielebny ojcze, więc nie obowiązywało nas milczenie i podczas rekolekcji odpowiadałem po prostu na pytania kolegów. Myślałem… — Rzecz w tym, że twoi koledzy wymyślili bardzo zgrabne wyjaśnienie tych faktów, mój drogi synu. Czy wiedziałeś, że spotkałeś wtedy błogosławionego Leibowitza we własnej osobie? Franciszek patrzył przez chwilę z miną wyrażającą zakłopotanie, a potem znowu potrząsnął głową. — Och nie, panie mój i opacie. Jestem pewny, że nie. Błogosławiony męczennik nigdy by czegoś takiego nie zrobił. — Czego takiego by nie zrobił? — Nie ścigałby nikogo i nie próbował uderzyć go kijem, który miał na końcu nabity gwóźdź. Opat otarł dłonią usta, żeby ukryć mimowolny uśmiech. Udało mu się po chwili przybrać wyraz twarzy świadczący o zamyśleniu. — Och, o tym też nie wiedziałem. Ścigał ciebie, prawda? Tak myślałem. Czy o tym też opowiedziałeś swoim kolegom z nowicjatu? Tak, prawda? A widzisz, oni jednak nie pomyśleli, że to wyklucza możliwość, iżby mogło chodzić o błogosławionego we własnej osobie. Otóż wątpię, by znalazło się dużo osób, które błogosławiony ścigałby z kijem, ale… — przerwał, bo nie był w stanie powstrzymać śmiechu na widok twarzy nowicjusza. — No dobrze, synu… ale, jak myślisz, kim on mógł być? — Pomyślałem, wielebny ojcze, że może to pielgrzym pragnący odwiedzić nasze sanktuarium. — Nie jest to jeszcze sanktuarium i nie powinieneś używać takiego określenia. Zresztą on go bynajmniej nie użył. I nie przekroczył naszej bramy, chyba że strażnik usnął. A nowicjusz, który pełnił straż, zaprzecza, iżby spał, aczkolwiek przyznaje, że był owego dnia senny. Co ty na to? — Jeśli można, wielebny ojcze, to ja też parę razy pełniłem straż. — No i? — W słoneczny dzień wszystko zamiera poza sępami i po kilku godzinach zaczyna się patrzeć na sępy. — Patrzyłeś na sępy, czyż nie tak? Jak więc miałbyś patrzeć na szlak? — A kiedy patrzy się zbyt długo na niebo, popada się w odrętwienie, nie zasypia się do końca, ale jest tak, jakby człowiek był całkowicie pochłonięty tym patrzeniem. — I to właśnie robisz, kiedy jesteś strażnikiem? — mruknął opat. — Nie zawsze, chciałem powiedzieć, wielebny ojcze, gdybym zawsze to robił, nawet bym o tym nie wiedział. Chyba nie. Brat Je… to znaczy brat, którego kiedyś zmieniałem, właśnie był w takim stanie. Nawet nie wiedział, że nadszedł czas zmiany straży. Siedział na wieży, patrzył w niebo z otwartymi ustami. Jakby drzemał. — Więc to tak! Wpadasz w odrętwienie, a tu nadciąga oddział pogańskich wojowników z Utah, zabija kilku ogrodników, niszczy system nawadniający, niszczy nasze zbiory i zasypuje studnię kamieniami, zanim zaczniemy się bronić. Dlaczego tak patrzysz… och, zapomniałem… urodziłeś się w Utah i dopiero po jakimś czasie uciekłeś. Wszystko jedno. Może masz trochę racji z tym pełnieniem straży… to znaczy z tym, że mógł nie zobaczyć starca. Czy jesteś pewny, że był to zwyczajny starzec… nic więcej? Nie anioł? Nie błogosławiony? Zamyślone spojrzenie nowicjusza wzniosło się do sufitu, a następnie opuściło czym prędzej na twarz zwierzchnika. — Czy aniołowie lub święci rzucają cień? — No tak… to znaczy nie. To znaczy… skąd mam wiedzieć! On jednak rzucał cień, czy nie tak? — No… był to taki mały cień, że ledwie go widziałem. — Co? — Bo było prawie południe. — Głupcze! Nie pytam cię, kim on był twoim zdaniem. Wiem doskonale, kim był, jeśli go w ogóle widziałeś. — Opat Arkos grzmotnął kilkakrotnie pięścią w stół, żeby podkreślić swoje słowa. — Chcę wiedzieć, czy ty… Ty…! jesteś pewny ponad wszelką wątpliwość, że był to zwykły człowiek?! Ten sposób wypytywania był dla brata Franciszka nie do pojęcia. W jego umyśle nie istniała precyzyjnie wykreślona granica między porządkiem przyrodzonym a nadprzyrodzonym, lecz raczej jakaś pośrednia strefa wypełniona półmrokiem. Niektóre rzeczy były wyraźnie naturalne, a niektóre wyraźnie nadnaturalne, ale między tymi skrajnymi przypadkami rozciągał się obszar zamętu (w jego głowie), gdzie rzeczy uczynione ze zwykłej ziemi, powietrza, ognia lub wody miały tendencję do zachowywania się w sposób niepokojący, zupełnie jakby były nie z tego świata. W przypadku brata Franciszka w tym obszarze mieściło się wszystko, co wiedział, ale czego nie pojmował. I nigdy nie był „pewny ponad wszelką wątpliwość”, czy właściwie rozumiał różne rzeczy, a tego przecież żądał od niego opat. Tak więc już przez samo postawienie pytania opat Arkos mimo woli wepchnął pielgrzyma do strefy półmroku, umieścił go w tej samej perspektywie, w której starzec pojawił się po raz pierwszy, w postaci beznogiego czarnego prążka wyłaniającego się z mgły nad jeziorem rozpalonego powietrza, w tej samej perspektywie, do jakiej świat nowicjusza skurczył się na moment tak, że mieścił tylko dłoń podsuwającą mu kawałek jadła. Gdyby jakaś istota nadludzka postanowiła przybrać postać ludzką, jakże on, brat Franciszek, mógłby przeniknąć przez to przebranie albo choćby podejrzewać, że ma do czynienia z przebraniem? Jeśliby taka istota nie życzyła sobie, żeby ją podejrzewano, czyż zapomniałaby o rzucaniu cienia, zostawieniu śladów stóp, jedzeniu chleba i sera? Czyż nie mogła żuć ziół, splunąć na jaszczurkę i pamiętać o tym, by naśladować zachowanie się śmiertelników, którzy zapomną o włożeniu sandałów i staną bosą stopą na rozpalonej ziemi? Franciszka nie nauczono, jak oceniać rozum i pomysłowość piekielnych albo niebiańskich istot ani jak wyznaczać granice ich umiejętnościom komedianckim, aczkolwiek przypuszczał, że tego rodzaju istoty są albo piekielnie, albo niebiańsko mądre. Opat, stawiając pytanie, z góry określił naturę odpowiedzi, jakiej udzieli brat Franciszek, a mianowicie, będzie ona powtórzeniem pytania, którego Franciszek przedtem sobie nie zadawał. — No więc, chłopcze? — Panie mój i opacie, nie przypuszczasz chyba, że mógłby to być… — Proszę, byś nie wyrażał przypuszczeń. Proszę, byś był po prostu pewny swego. Był czy nie był zwykłą istotą z krwi i kości? Pytanie budziło lęk. To, że padło z ust jego zwierzchnika, opata, i przez to nabrało majestatu, budziło lęk tym większy, aczkolwiek nowicjusz doskonale pojmował, iż ów zwierzchnik, zadając je, pragnął usłyszeć określoną odpowiedź. I to pragnął z całego serca. Skoro tak, pytanie musi być ważne. A skoro pytanie jest takie ważne dla opata, tym ważniejsze musi być dla Franciszka, który nie śmiał popełnić błędu. — Ja… ja myślę, że był istotą z krwi i kości, wielebny ojcze, ale niezupełnie zwykłą. W pewnym sensie raczej niezwykłą. — W jakim sensie? — spytał surowo opat Arkos. — Na przykład… jak prosto umiał pluć. I wydaje mi się, że umiał czytać. Opat zamknął oczy i z widoczną desperacją potarł skronie. Jakże łatwo byłoby powiedzieć po prostu chłopcu, że pielgrzym był starym włóczęgą i rozkazać mu, żeby nie ważył się twierdzić czegoś innego. Skoro jednak pokazał mu, że w ogóle możliwe jest zadawanie sobie pytań w tej sprawie, taki rozkaz tracił od samego początku skuteczność. Jeśli można rozkazywać myślom, to tylko w tej mierze, w jakiej zachodzi zgodność z tym, co podsuwa rozum. Jeśli wydaje się im inny rozkaz, nie posłuchają. Jako mądry zwierzchnik opat Arkos nie wydawał rozkazów nadaremnie, kiedy możliwe było nieposłuszeństwo, a wymuszenie posłuszeństwa — niemożliwe. Lepiej spojrzeć na sprawę inaczej, niż podejmować jakieś jałowe poczynania. Zadał pytanie, na które sam nie umiałby odpowiedzieć rozumowo, jako że nigdy starca nie widział, i przez to stracił prawo do wymagania odpowiedzi. — Wynoś się — rzekł wreszcie, nie otwierając oczu. |
||||
|