"Największa tajemnica ludzkości" - читать интересную книгу автора (Pilipiuk Andrzej)

Część 3

I

9 czerwca 2486

Grenlandia stacja Leninino

Profesor Seleźniecki obudził się. Uchylił oczy. Świat wokoło eksplodował zieloną barwą. W jego głowie panował potworny ból. W ustach miał Saharę. Pomyślał sobie że zakaz produkcji i spożywania napojów zawierających więcej niż dwanaście procent alkoholu uchwalony dziewiętnaście lat wcześniej na terenie środkowej Europy był najgenialniejszym aktem prawnym w historii ludzkości. Powoli przetoczył głową po poduszce. Wewnątrz czaszki zachuczało mu coś i poczuł ból jakby jakieś ścierwo toczyło mu tam żywego jeża. Odwrócił głowę jeszcze kawałek i spostrzegł leżącą obok Tatianę. Była goła, zresztą on sam jak mógł stwierdzić był całkiem goły, natomiast nie wiadomo po kiego grzyba w ścianę nad łóżkiem wbity był jego miecz.

— U cholera ale była balanga — powiedział sam do siebie.

Poszedł do łazienki i umieścił troskliwie głowę pod prysznicem. Puścił zimną wodę. Po upływie pół godziny był już w stanie myśleć. Potworny ból osłabł. Wysuszył włosy i ubrał się w kontusz. Gdy wrócił do pokoju dziewczyny już nie było. Uniósł brwi w lekkim zdziwieniu następnie z wysiłkiem wyrwał miecz ze ściany i włożył do pochwy. Przewiesił go sobie przez plecy i ruszył do stołówki. W stołówce siedziała Tatiana. Wyglądała kwitnąco. Profesorowi przeleciało przez myśl coś o tym, że czarni Rosjanie przy każdej nadarzającej się okazji starają się aby ich kobiety zachodziły w ciążę z ludźmi rasy białej co ma w przyszłości doprowadzić do ponownego przerasowienia narodu w kierunku dawnych białych przodków. Ale w tym przypadku raczej nie wchodziło to w grę. Był przecież wybitnie rasowo żółty. Tatiana uśmiechnęła się na jego widok.

— Coś kiepsko pan wygląda panie profesorze — zauważyła.

— Za dużo było tego dobrego.

— Przywyknie pan — uśmiechnęła się. — Dzięki temu napojowi nasi przodkowie podbili północ. Rozgrzewał zamarzających podczas nocy polarnej. Przygotowałam panu śniadanie. Reszta jest już w pracy.

Telewizor w kącie włączył się bez ostrzeżenia. To się czasami zdarzało. Dźwięk trąbki znowu zwrócił ich uwagę na ekran. Pojawił się na nim obrazek przedstawiający orła lecącego na tle potrójnego układu gwiazd. To było godło Starego Prezydenta. Włączyła się muzyka. Była strasznie dziwna. Dopiero po chwili profesor skojarzył co to jest. Dawno temu studiował przez rok muzykologię. To była starożytna pieśń biesiadna o nazwie Lambada tyle tylko że zagrana na skrzypcach. Orzeł powoli rozmył się i oczom telewidzów ukazał się stary człowiek siedzący w fotelu za niezwykle skomplikowaną konsoletą. Człowiek ubrany był w dziwny mundur a na głowie miał białą furażerkę.

— Do narodów planety Ziemia — zaczął bez jakichkolwiek wstępów. Nigdy wcześniej go nie widzieli ale głos i ton jakim wypowiadał każde słowo nie budził najmniejszych wątpliwości. To był ON. — Dzisiaj po raz trzeci zmuszony jestem zwrócić się do was bezpośrednio.

Milczeli zszokowani. Tatiana opuściła kanapkę pod stół. Reszta personelu stacji wchodziła cicho i zajmowała miejsca. Profesor wpatrywał się w ekran chłonąc wzrokiem każdą zmarszczkę na obliczu mówiącego. Stary Prezydent po raz pierwszy pokazał publicznie swoją twarz. Gdy dwieście osiemdziesiąt lat wcześniej przemawiał na forum rady planety i uszczęśliwił ludzkość swoim regulaminem miał na twarzy maskę ze złota wzorowaną na złotej masce Tutanhamona. Stary Prezydent miał około pięćdziesięciu lat, niedużą siwą brodę i ciemne szpakowate włosy, między brwiami dwie pionowe zmarszczki. Usta jego były ściągnięte a oczy patrzyły z wyraźną niechęcią skierowaną jakby do każdego telewidza z osobna.

— Coś mu się w nas nie podoba — szepnęła dziewczyna. — Wyraźnie obrzydzenie go bierze na samą myśl o nas.

Któryś z Rosjan syknął na nią.

— W dniu wczorajszym doszło do kolejnego naruszenia prawa które ustanowiłem tu przed trzystu laty. Miała miejsce nielegalna teleportacja. Sprawcą naruszenia zakazu jest ten człowiek.

Obraz Prezydenta zafalował i ustąpił miejsce postaci wychudłego starca ubranego jedynie w przepaskę na biodrach wykonaną z jansowej szmaty.

— Człowiekiem tym jest były dowódca partyzancki Dziadek Weteran. Nakładam obowiązek na wszystkich mieszkańców ziemi natychmiastowego powiadomienia mnie o miejscu jego pobytu. W razie spotkania należy go zabić. Jednocześnie czynię wiadomym wszem i wobec, że za ukrywanie renegata grozi kara ewakuacji dla ukrywającego oraz jego rodziny i wszystkich osób z nim spokrewnionych do trzeciego stopnia. Domostwo ukrywającego zostanie zburzone. Żadne okoliczności nie będą brane pod uwagę. Przypominam także że od stu dziesięciu lat bezskutecznie czekam na jakiekolwiek informacje o renegacie Susłowie. Skupcie wzrok na ekranie.

Popatrzyli. Ekran rozbłysnął lekko. Informacja została zakodowana w ich mózgach. Stary Prezydent zniknął bez pożegnania. Zjedli w milczeniu. Ból głowy powrócił. Profesor wymknął się ze stołówki i poszedł do laboratorium. O tej porze nie było tu nikogo. Wyjął z szafki dziennik badań i zamyślił się. To co odkryli na razie miało pozostać tajemnicą. Jeśli tak to nie mógł wpisać tu prawdy. W zadumie otworzył zeszyt i wpatrzył się w równe rządki liter hebrajskiego alfabetu. Wreszcie wyjął z kieszeni wieczne pióro i wykaligrafował starannie polską cyrylicą.

Badanie genetyczne Starych odpadków organicznych. 9 czerwca 2486r. Prof. Janusz Seleźniecki.

Umieścił wykonany dnia poprzedniego preparat w obejmie mikroskopu elektronowego i wcisnął kilka guzików. Na ekranie komputera obok pojawił się obraz w znacznym powiększeniu. W skórze dziwnego nieboszczyka istotnie tkwiły jakieś włókna tworzące jodełkowy splot.

— Dziwne — powiedział sam do siebie. — Wsadzili mu to jak tatuaż?

Posługując się mikrochwytakiem i skalpelem ultradźwiękowym wypreparował z trudem jedną nić i przeniósł jej powiększony tysiące razy obraz na sąsiedni ekran. Nić była zbudowana z cieniutkich włókien. Było ich mnóstwo. Splatały się ze sobą. Od centralnego włókna odbiegały cieńsze nitki na boki.

— Co to u diabła może być? — zastanowił się. — Syntetyczne draństwo.

Uruchomił mikrochwytak i wydobył nić z mikroskopu. Była tak cienka że prawie niewidoczna. Włączył analizator i wrzucił ją w otwór percepcyjny. Analizator zamigotał lampkami. Podłączył go kablem z komputerem.

Dokonaj identyfikacji — wpisał a potem nacisnął Enter.

Po chwili na ekranie komputera wyświetlił się trójwymiarowy obraz cząsteczki chemicznej i jej nazwa: Kewlar.

— Kewlar? — zdziwił się profesor. — A cóż to jest takiego ten kewlar?

Nazwa kołatała mu się jakoś w umyśle, ale nie mógł sobie uprzytomnić skąd ją zna. Wyłączył analizator i wywołał słownik związków chemicznych i tworzyw sztucznych Werbkowskiego. Niemal natychmiast wyświetliła się odpowiedź na jego pytanie.

Kewlar — handlowa nazwa poliamidu aromatycznego. Związek tworzy włókna o znacznej wytrzymałości mechanicznej. Używany przy produkcji lin. Związek odkrył i opracował technologię wytwarzania Stary Prezydent.

— Znowu on? — zdziwił się. — A to ciekawe.

Przywykli już do tego. Ktoś wszedł do laboratorium. Podniósł głowę i zobaczył przed sobą Karcewa i jakiegoś drugiego mężczyznę, też najwyraźniej Rosjanina.

— Panie profesorze, to magister Pawło Mitrofanow, panie magistrze, to profesor Janusz Seleźniecki.

Wymienili uścisk dłoni.

— I jak tam się posuwają badania? — zapytał Karcew.

— Hmm — profesor popatrzył niepewnie na nowego gościa.

— Może pan mówić swobodnie, to swój.

— Ten nieboszczyk, którego znaleźliście miał w skórze kewlarowe włókna.

Karcew i gość jednocześnie gwizdnęli przez zęby.

— To mogło mu dać prawie kuloodporność — powiedział przybysz. — Coś jeszcze?

— Na razie jestem dopiero na pierwszym etapie testów.

— Można pomóc?

— Chętnie.

Mirofanow przysiadł się do mikroskopu i zaczął poruszając z dużą wprawą manipulatorami patroszyć próbkę.

— On ma coś dziwnego pod skórą — powiedział. — Wygląda mi to na łącze biocybernetyczne. Wzmacnia mięsień. Z jakiej części ciała to było pobrane?

— Z przedramienia.

Gość wypreparował kawałek tasiemki z włókna. Była inna w kolorze, ale równie cienka jak wypruta wcześniej nić. Umieścił ją troskliwie w analizatorze. I włączył go. Maszyna zabuczała po czym na ekranie pojawił się model cząsteczki. Jednocześnie pod spodem wyświetlił się znak zapytania.

— Nu ładno, tworzywo nieznane nauce — powiedział profesor. — I co z tym fantem zrobić?

— Nic. Na razie zajmijmy się tym co głębiej — wrócił do mikroskopu i dalej z zapałem preparował tkankę.

— Małe naczynko krwionośne — powiedział. — Krew ścięła się ale coś tu jest poza krwią.

Poruszył manipulatorem. Potem zwiększył powiększenie tysiąc razy.

— Do licha — mruknął.

Na ekranie pojawiło się coś w rodzaju kłębka splątanych drucików.

— Co to może być? — zdziwił się profesor Janusz.

— Wygląda mi to na nanotech.

— Nie jestem technikiem.

— Prowadzono przed kilku laty badania nad mikrorobotami, które wpowadzone do krwioobiegu pomagały by podtrzymywać niektóre funkcje życiowe organizmu. Na przykład w razie ustania pracy serca generowały elektrowstrząsy.

— To ciekawe. Czy to wykonalne?

— Jak widać na załączonym przykładzie ktoś o tym pomyślał już przed setkami lat. A nasze badania nie powiodły się.

— Może trzeba było poprosić o pomoc Starego Prezydenta. Pewnie by nie odmówił. To daje pewnie spore możliwości...

— Uściślę swoją wypowiedź. Nasze badania nie powiodły się bo Stary Prezydent zabronił ich kontynuacji. W dodatku wydał zaraz kolejny przepis do regulaminu pobytu na ziemi. Zakazał używania podobnych środków. Ale nawet nie o tym chciałem rozmawiać.

— A o czym? zaciekawił się profesor.

— Ogólnie o tabelach rozpadu połowicznego izotopów oraz o badaniach nad rekonstrukcją niektórych starych technologii.

— Tych, które były niebezpieczne i wydzielały trujące odpady?

— Tych też.

— Zamieniam się w słuch, choć nie wiem w czym mógłbym być pomocnym.

Fizyk uśmiechnął się.

— Słyszał pan o metodzie datowania zabytków za pomocą węgla C14?

— Owszem. Stary Prezydent zabronił jej stosowania twierdząc, że jest mało dokładna.

Pawło Mitrofanow uśmiechnął się po leninowsku.

— Stary Prezydent stwierdza sobie że metoda badawcza jest zła i zabrania kategorycznie jej stosowania.

— Nie zła ale mało dokładna — zaprotestował profesor.

— Proszę bardzo. Metoda badawcza jest mało dokładna. I dlatego nie wolno jej stosować. Pod karą śmierci. A co zaproponował w zamian?

— Tabele typów ceramiki i szkła dla...

— No właśnie. A co będzie jeśli znajdziecie szkło w cudowny sposób ocalałe przed destrutoxem, takiego kształtu jakiego oni notują kable? Albo jeśli trafi wam się garnek będący jednorazowym przebłyskiem pijackiego geniuszu miejscowego garncarza?

— Hmm.

— No właśnie. Trzeba mieć metodę. Skoro Prezydent zabronił to możliwe że miał coś do ukrycia.

— To znaczy?

— Czas. Czas jest bardzo dziwną rzeczą. Kiedyś dawno temu zanim zabronił metody radiowęglowej udało nam się zrekonstruować tą starą technikę datowania surowców organicznych za pomocą mierzenie śladowych ilości radiowęgla C14. Potrafimy już określić jego ilość z odpowiednią dokładnością. Ale wyniki uzyskane są dziwne i obawiam się że całkowicie nieprzydatne. W każdym razie w oficjalnej archeologii.

— Proszę opowiedzieć. To bardzo ciekawe.

— Okres połowicznego rozpadu radiowęgla wedle naszych obliczeń wynosi pięćdziesiąt tysięcy lat. Stary Prezydent poproszony o uzupełnienie danych z archiwum ludzkości podał czas rozpadu na dwieście dziesięć tysięcy lat. — Rozejrzał się nerwowo i zniżył głos do szeptu. — On kłamał.

Brwi profesora uniosły się do góry.

— Odczytaliśmy wynik Dla kawałka drewnianej belki z kampanii wykopaliskowej prowadzonej przez profesora Krucia dwanaście lat temu, na terenie Niezależnego Terytorium Powierniczego Rasy Białej na południu Afryki. Kopał tam miasto z końca dwudziestego pierwszego wieku. Wedle naszych obliczeń belka ma pięć tysięcy lat.

Profesor gwizdnął cicho.

— Niemożliwe. Słyszałem o tych wykopaliskach bo ktoś zginął w wykopie. Były bardzo dobrze datowane znaleziskami monet. Ile lat miałaby wedle Prezydenta? Gdyby podstawić wartości podane przez niego?

— Bagatelka Pięćdziesiąt osiem tysięcy lat z ogonkiem.

— Co pan sugeruje?

— Kłamie. Z jakiegoś powodu kłamie. Chciał zniekształcić wyniki. Ale pomylił się. Podał nam czas czternastokrotnie dłuższy zamiast czternastokrotnie krótszego. Wówczas datowanie pasowało by idealnie. Trzysta lat.

Profesor pobladł lekko.

— A jeśli?

— To minęło bagatela prawie pięć tysięcy. W ciągu pięciu tysięcy lat nastąpiły by zapewne zauważalne zmiany na przykład w linii brzegowej kontynentów czy mniejszych wysp.

— Ale przecież nie nastąpiły. Oglądałem dwudziestowieczne mapy Europy. Kształt lądu nie zmienił się. Dopiero teraz w miarę podnoszenia się poziomu wody na skutek topnienia lodowców na antarktydzie poziom wody wszechoceanu podniósł się o półtora metra co grozi odcięciem lądowej linii kolejowej z Amsterdamu do Londynu. Na razie sypane tamy...

Gość westchnął cicho.

— Mam wrażenie, że upłynęło więcej lat. Nie pięćdziesiąt tysięcy oczywiście ale około pięciu.

— Niemożliwe. Mapy...

— Mapy dwudziestowiecznej Europy znamy tylko z jednego źródła. Z archiwum Starego Prezydenta. Bałtyk w końcu dwudziestego wieku stanowił już tylko słone rozlewiska. Czy możliwe aby morze skurczyło się tak bardzo w ciągu pięćdziesięciu lat? Przecież jeszcze w czasie drugiej wojny światowej był jeszcze sprawny na tyle że toczyły się na nim bitwy morskie. Proszę nad tym pomyśleć. Jest pan archeologiem. Zostanie pan tu kilka dni?

— Nie, czas wracać. Zostawiłem studentów na wykopaliskach. Muszę zobaczyć czy czegoś nie zbroili.

— Dobrze. Trudno. Ale powiem panu jeszcze coś. Badaliśmy strefy zakazane.

Profesor poczuł chłód na karku. Za to groziła kara śmierci. Gość nie dostrzegając jakie wrażenie zrobił na swoim rozmówcy ciągnął spokojnie.

— Zmierzyliśmy poziom promieniowania na dawnych radzieckich poligonach jądrowych. Jeżeli uwierzyć w bajania Prezydenta o poziomie po wybuchach i czasie rozpadu połowicznego to promieniowanie tam jest zbyt wysokie. Ale jeśli przyjąć, nasze dane odnośnie czasów rozpadu i zestawić z datami wybuchów to promieniowanie jest zbyt niskie.

— Znowu czas?

— Tak.

— Badaliście wszystkie strefy zamknięte?

— Nie, ale o tej na południe od dawnego Sztokholmu krążą dziwne opowieści.

— Hmm?

— Opowieści o światłach wznoszących się nocami do góry. I o puszce po czymś. Wykonanej z niezniszczalnego tworzywa i pokrytej napisami w alfabecie posiadającym wbudowany klucz fonetyczny. Gdy się na to patrzy dźwięki rozlegają się w głowie.

Profesor popatrzył na gościa.

— Jest pan dysydentem? Członkiem straszliwej organizacji o nazwie Braterstwo założonej przez Sergieja Susłowa zdrajcę ludzkości i tak dalej.

Gość uśmiechnął się lekko.

— Są miejsca gdzie ściany mają uszy. Oczywiście nasi przyjaciele z pewnością nie zainstalowali tu nic takiego, ale wystarczy nakierować na betonowy dach wiązkę promieni ultratachionowych aby otrzymać odpowiedź na swoje pytanie zanim jeszcze padnie.

— Promienie ultratachionowe posiadają ujemny czas istnienia? O ile założymy że istnieją.

— Tak. Najpierw odbierasz wiązkę z informacją, a potem włączasz generator. Co gorsza ich moment styku z naszym czasem praktycznie nie istnieje więc nie da się ich wykryć.

— Jaki interes miałby Stary Prezydent w podsłuchiwaniu naszej rozmowy?

— Nie wiem. Ale to prawdopodobne. Wyjdziemy przed budynek.

Wyszli. Słońce wisiało nisko nad horyzontem, wiał wiatr niosący drobiny śniegu i zmielonego lodu. Mitrofanow uśmiechnął się.

— Jestem dysydentem — powiedział. — I zaproponowałbym współpracę.

Profesor zamyślił się na chwilę.

— Mam żonę i córkę. Do trzeciego pokolenia...

— Tak.

— A czym miałbym się zająć?

Mitrofanow wyjął z kieszeni okulary. Podał je profesorowi.

— Odbierają ultrafiolet...

— Artykuł drugi Regulaminu Pobytu Na planecie Ziemia...

Używanie wszelkich urządzeń emitujących fale świetlne w paśmie ultrafioletu, oraz urządzeń pomiarowych służących do ich pomiarów i wykrywania zakazane zostaje pod karą ewakuacji z planety poprzez odparowanie za pomocą gigawatowego lasera — wyrecytował spokojnie Pawło. — Albo trzecia poprawka do regulaminu. Utrzymywanie kontaktów towarzyskich z osobnikami nie należącymi do gatunku Homo Sapiens zostaje zakazane pod karą ewakuacji. A do tego wyjaśnienie Uzupełnienie. Wszystkich członków grup dysydenckich kierujących swoją działalność przeciwko obowiązującym przepisom i osobie Starego Prezydenta uznaje się za wykluczonych ze zbioru osobników gatunku Homo Sapiens zamieszkujących planetę ziemia. I co z tego?

Profesor zmrużył oczy.

— I co miałbym zrobić?

— Och drobiazg. Włóczy się po naszej planecie spora grupa agentów Starego Prezydenta. Mają wypisane na czołach pseudonimy i numery kolejne. Widoczne w ultrfiolecie, a dokładniej aktywne w ultrafiolecie. Jesli dostosuje się wzrok za pomoca filtra to przy oświetleniu slonecznym widać. I co pan na to profesorze? — Pawło Mitrofanow uśmiechnął się szeroko.

— Oto moja ręka — powiedział profesor wyciągając dłoń.

II

Nodar leżał na trawie koło muru. Nikt się nim nie interesował. Przeglądał w zadumie album otrzymany wczoraj przy wejściu.

— Czego by nie mówić, ten darń świetnie robi zdjęcia — powiedział w zadumie sam do siebie. — Naprawdę umie to robić. Ale był taki jeden który lubił malować a potem było dziesięć milionów ofiar.

Ziewnął. Nie umiał nic wymyśleć. Przed oczyma mimowolnie stanął mu obraz spalonego laserem neonazisty.

— Wygląda na to że znowu jest na wozie, a ja znowu pod wozem — westchnął. — Zalegalizować swój pobyt, wziąć udział w konkursie fotograficznym, wygrać go, cholera nie umiem robić takich ładnych fotek, poczekać aż będzie osobiście wręczał nagrody zwycięzcom i wtedy wbić mu statyw od aparatu prosto w serce. Albo zdetonować granat w kieszeni. Nie, z granatem mnie nie wpuszczą. Ostatecznie prezydent będzie miał jakąś ochronę. Statyw nie wzbudza podejrzeń. Albo nabić statyw dynamitem... Albo wbudować granat w aparat fotograficzny. Tylko skąd mam wytrzasnąć aparat fotograficzny jak nie mam grosza przy duszy i gdzie dowiedzieć się o organizowanych konkursach. Może lepiej zaczaić się i jak będzie wręczał nagrody podjechać tym śmiesznym motocyklem, nawiasem mówiąc wygląda zupełnie tak samo idiotycznie jak te z gwiezdnych wojen, co to po takiej lesistej planecie jeździły takie misie ubrane w szmaty... A więc podjechać takim motorem i obciąć mu głowę szablą... Motor i szablę trzeba będzie ukraść. Ciekawe czy trudno czymś takim jeździć... Technika wygląda na nieźle zacofaną. To nawet łatwo wyjaśnić. Paweł Koćko zawsze bał się urządzeń których zasad działania nie był w stanie zrozumieć... A więc szablą. A może uda się zdobyć coś lepszego.

Przewrócił stronę w albumie. Na zdjęciu widać było roślinę o bardzo błyszczących liściach. W kropli wiszącej na jednym z nich coś się obijało. Wyjął z kieszeni malutką lupkę i przypatrzył się uważnie. W kropli odbijał się człowiek z aparatem fotograficznym i dziwna kupa mięsa z kilkoma mackami. Kupa mięsa wyglądała rozumnie. W jednej macce trzymała flaszkę. Nodar nie był w stanie określić jaka to flaszka ale wyglądała na butelkę szampana Sowietskoje Igristoje.

III

Gdańsk PNTK

Artur Kładkowski przeciągnął się leniwie na łóżku. Popatrzył w zadumie na ścianę. Uczył się. Wyłączył komputer i położył się wygodnie. Nie miał nic do roboty. Zupełnie nic. Obiekt którego śledzenie miał rozpocząć jeszcze nie wrócił z kongresu w Argentynie, a tam zajmowali się nim miejscowi agenci. Laptop zapiszczał. Sygnał alarmowy pierwszego stopnia personalny skierowany do niego. Uśmiechnął się lekko i wyciągnąwszy kabel z obudowy wsadził go sobie w gniazdo na skroni. Rozpoznał głos Starego Prezydenta.

— Wielki Murze, mam dla ciebie zadanie.

— Tak jest.

— W Gdańsku pojawił się człowiek. Ma na czole numer taki jak agenci, ale brakuje inicjałów. Skórę ma pokrytą dziwnym liszajem. Ubrany był ostatnio w biały płócienny jednoczęściowy kombinezon. Zna dobrze polski i esperanto. Uwaga przesyłam portret pamięciowy.

Zacisnął oczy i zęby. Po chwili był pewien, że gdyby kiedykolwiek zobaczył tego człowieka rozpoznał by go natychmiast.

— Szukał Gruzińskiej misji wojskowej. Trudno nam określić w której części miasta aktualnie przebywa ale wczoraj penetrował okolice między żurawiem a uniwersytetem. Masz go złapać. Pozostawiam sobie prawo oceny przebiegu twoich działań.

— Tak jest — powtórzył, ale było to mówienie w próżnię bowiem kontakt został już przerwany.

Artur stoczył się z łóżka i wykonał trzy pompki. Tak dla rozruszania krwi w żyłach. Podłączył się do sieci i wywołał firmę zajmującą się wynajmem lokali. Wynajął dom w pobliżu uniwersytetu, ale bliżej portu. Zapłacił za jeden miesiąc. Wyszedł z akademika. Wsiadł na ślizgacz. Przedstawiciel firmy był już na miejscu. Artur obejrzał sobie wnętrza i zadowolony dokonał przelewu. Pracownik firmy zostawił mu klucze kodowe do wszystkich zamków w domu i wyszedł. Agent działał błyskawicznie. Za pomocą laptopa połączył się z magazynem stacji orbitalnej oraz agentem Człowiek z Góry Bólu, który nadzorował tajne operacje w tej części świata. Po chwili na dachu powiewała Gruzińska flaga wciągnięta na wysoki maszt. Człowiek z Góry bólu skontaktował się z pracującym dla Prezydenta uczonym. Po dalszych dwudziestu minutach bramkę posesji ozdobiła tablica pokryta robaczkami gruzińskiego alfabetu.

MISJA WOJSKOWA KRÓLESTWA GRUZJI.

Kładkowski zainstalował automat powiadamiający przy drzwiach i pojechał ślizgaczem w drugi koniec miasta. W ciągu trzech godzin w centrum Gdańska pojawiło się siedem misji wojskowych królestwa Gruzji, cztery ambasady i dwa konsulaty. Budynki pułapki otoczyły starówkę pierścieniem. Artur usiadł na ławeczce koło szaletu niedaleko żurawia i wyciągnął z kieszeni gazetę. Nie miał nic więcej do roboty. Na razie.

IV

Nodar przeciągnął się leniwie. Z kieszeni wyciągnął nóż. Wpatrywał się przez chwilę w pokryte platyną ostrze. Było zdecydowanie za krótkie. Przymknął oczy. Najlepiej planowało mu się z zamkniętymi oczyma. Człowiek jedzie na takim latającym motocyklu. Jedzie wolno. On Nodar wskakuje na siodełko za nim i przykłada mu nóż do gardła. Facet wciska stopą alarm i po chwili są otoczeni przez setkę gliniarzy. Gliniarze strzelają laserem i zostaje z niego wypalony zezwłok. Albo polewają go ciekłym helem i zostaje z niego zamrożony zezwłok. Ta myśl była mu szczególnie przykrą.

— Ni, to na nic — powiedział cicho otwierając oczy. — Trzeba wymyśleć coś innego...

V

To było sympatyczne miejsce. Iglica Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Na niedużej metalowej kuli z której sterczał grot stało krzesełko. Krzesełko było drewniane, pobrudzone odchodami gołębi i obłaziło z lakieru. Odchody były sztuczne, bo prezydent nie lubił gołębi i przyjął z dużą ulgą wiadomość że wyginęły. Czasami z innych segmentów przedostawały się tu wiewiórki, ale nie spędzały tu z reguły dużo czasu. Nie było tu absolutnie nic co nadawałoby się dla nich do zjedzenia. Czasami któraś po wejściu na płaszczyznę przedstawiającą widok miasta z wysokości stu pięćdziesięciu metrów, dostawała zawału serca i zdychała. Trochę go to martwiło, bo zawsze lubił wiewiórki a w każdym razie lubił je bardziej niż ludzi. Wokoło rozciągała się oszałamiająca panorama Warszawy, tej z drugiej połowy dwudziestego pierwszego wieku. Ulicami tam na dole sunęły grawitobusy, a tłumy ludzi uwijały się jak mrówki wokół mrowiska. Krzesło znajdowało się zaledwie metr nad podłogą. Dawno dawno temu, gdy prezydent powrócił, okazało się ze Pałac Kultury został rozwalony. Trafiła go bomba termitowa podczas dziewiątej światowej. Ale on lubił tą budowlę więc postarał się odtworzyć na podstawie archiwaliów, może nie doskonałą kopię, ale doskonałą namiastkę. Kiedyś bardzo bawiło go skakanie w dół. Kładł się na podłodze a komputery uruchamiały obraz i mógł podziwiać jak ziemia zbliża się z przerażającą szybkością a potem spod jego ciała wycieka bardzo dużo krwi, prosto na chodnik. Komputer wyświetlał wówczas hologramy jego byłych wpółpracowników. Otaczali jego ciało, a ich twarze wyrażały smutek. Parskał wówczas śmiechem. Chciało by się.

Wiały tu dość paskudne wiatry, ale jeśli chciał mógł je wyłączyć. Zapikał pager. Ktoś chciał się z nim skontaktować ale nie wiedział gdzie jest. Wcisnął guzik podając mu dokładny namiar. W ułamek sekundy później zmaterializował się koło niego ten sam X'htla z którym rozmawiał w cytadeli. Tym razem przemodelował nieco swoją twarz i tylko w ogólnych zarysach przypominał cara. Jego oczy stały się jak u wszystkich przedstawicieli jego rasy jednolicie czarne. Zmaterializował się na podłodze i odruchowo spojrzał pod nogi. Należał do rasy nieulękłych wojowników i zdobywców przestrzeni kosmicznej, toteż prezydent Koćko omal się nie posikał ze śmiechu, słysząc obłędny skowyt, jaki wydał jego gość. Pstryknął jednak przełącznikiem niwecząc obraz miasta pędzącego do góry. Zmaterializował z powietrza krzesło i podsunął je przybyszowi. Gość usiadł ciężko i chyba usiłował się uspokoić. Koćko zmaterializował miedzianą czarę wypełnioną czymś co wyglądało jak ropa naftowa zmieszana z towotem. Gość wypił zawartość czary kilkoma dużymi łykami.

— Nie za dużo fluorosilikonów? — zapytał z udaną troską gospodarz.

— W porządku — powiedział gość. — Już mi przeszło.

— Zapewne przybył pan tu z oficjalnym wypowiedzeniem wojny? — zagadnął Koćko nie wychodząc z roli uprzejmego gospodarza.

— Dokładnie tak ale chcę zaproponować coś innego. Rozwiązanie pośrednie.

— Wobec tego zamieniam się w słuch.

— Ta planeta przeżyła już wystarczająco dużo wojen. Zniszczenia będące skutkiem tych ostatnich były najpotwornieszą jatką w całej poznanej części kosmosu.

— Tym razem zapewne będzie podobnie. Ludzie z Ziemi potrafią walczyć za swoją wolność.

Gość zamachał rękami.

— Przecież nie o to chodzi. Edonici przeprowadzili analizę pańskich prądów mózgowych podczas przekazywania ultimatum rady. Utrzymanie dotychczasowego statusu jest dla pana jedynie sprawą honoru.

— W zasadzie tak.

— Nasza propozycja jest następująca. Zamiast toczyć walkę rasa przeciw rasie proponujemy pojedynkę dwu wybranych osobników obu ras. Były precedensy w waszej historii.

— Hmm?

— Pojedynek polegałby na starciu w przestrzeni wokół planety za pomocą dwu lekkich kutrów pościgowych. Uzbrojenie — konwencjonalne rakiety bojowe. Obaj piloci zabezpieczeni zostaną za pomocą przenośnych pól siłowych. Ten kto zostanie zestrzelony lub w inny sposób wyłączony z walki przegrywa. Wówczas musi podporządkować się zwycięzcom. Czy te warunki są do zaakceptowania?

— Tak.

Gość wyjął z sakwy przy pasie niedużą latającą kamerę i wyrzucił ją w powietrze. Zawisła ponad nimi. Wydobył też dwa dokumenty. Dwie kartki papieru pokryte wyraźnymi drukowanymi literami w języku Esepranto oraz X'thla'txyht.

— Chwileczkę — powiedział Koćko.

Wydobył z torby laptopa i wczepił sobie końcówkę kabla w gniazdo na skroni. Wystukał kombinację klawiszy. Jedno jego oko zeskanowało tekst dokumentu. Mózg rozszerzony o słownik porównał oba teksty. Były identyczne. Rozłączył sprzęg.

— Kiedy?

— Damy panu dwa dni czasu na przygotowanie maszyny.

Podpisał się na obydwu. W dwu językach.

VI

Nieco przed godziną dziewiątą Nodar Tuszuraszwili zasiadł przed lusterkiem w stacji. Delikatnie wykonał nacięcie na czole i spokojnie zdarł spory płat martwej skóry. Ta pod spodem była całkiem dobra. Najwięcej problemów sprawiły mu powieki. Zdzierał z nich kawałkami ale wreszcie i je udało mu się oczyścić.

— Nu ładno — powiedział sam do siebie.

Wyciągnął z szuflady zostawiony tu widocznie przez jakąś techniczkę zestaw kosmetyków i starannie pokrył makijażem czoło. Cofnął się kawałek i popatrzył w zadumie na swoje dzieło. Zamiast chorobliwej siności jego cera nabrała sympatycznego odcienia lekkiego brązu typowego dla białego człowieka, który większość czasu spędza na świeżym powietrzu. Uśmiechnął się i włączył lampę ultrafioletową. Na jego czole nie pojawił się najmniejszy ślad. Nic nie przebijało przez makijaż. Wybielił sobie brwi na kolor jasnosłomkowy. Przy jego ciemnych włosach wyglądały odrobinę dziwnie, ale całkiem naturalnie. Podgolił je nieco aby stały się cieńsze. Założył staromodne okulary przeciwsłoneczne. Jak mógł zaobserwować wczoraj prawie nikt ich nie nosił ale widział kilka przypadków. Nie będzie się wyróżniał z tłumu. Zjadł kilka deko cukru i popił wodą. Na dzień dziesiejszy wyznaczył sobie dwa zadania. Po pierwsze ustalić jak odbywa się tu handel, po drugie zdobyć walutę i za jej pomocą coś do jedzenia. Wreszcie uznał że zamaskował się wystarczająco. Przyoblekł się w gabliję wyprodukowaną z dwu jedwabnych prześcieradeł wygrzebanych w szafie. Nie miał pojęcia skąd one się tam wzięły. Chwilami wydawało mu się, że stacja była wykorzystywana jeszcze długie dziesięciolecia po tym jak jego ciało spoczęło setki metrów niżej w stężałych roztworach, ale z drugiej strony gdyby ktoś tu bywał to przecież odkryłby pudło z kombinezonem. O liście od Zurika nie wspominając. Stanął przed lustrem i podziwiał się przez chwilę. Wyglądał wypisz wymaluj jak facet który poprzedniego dnia prowadził wielbłądy drogą w wyschniętym kanale. Uśmiechnął się lekko, a potem wydostał na powierzchnię. Zlustrował okolicę ale nie zaobserwował niczego podejrzanego. Ruszył starą drogą. Niebawem dotarł do uniwersytetu i poszedł dalej kierując się w stronę portu. I wtedy zobaczył to. Flaga powiewała nad sporym budynkiem wyglądającym na typowy przykład tutejszej architektury. Lakierowane drewniane ramy i naciągnięta na nie laminowa tektura bambusowa. Ale flaga była inna. Była jak wspomnienie z innego świata. Flaga Republiki Gruzji z dwudziestego pierwszego wieku. Wpatrywał się w to zjawisko głęboko zdumiony.

— Sztandar ojczysty — mruknął do siebie po polsku.

Trochę go ogarnęło wzruszenie. Jednoczenie jego umysł pozostał sceptyczny.

— Przypadkowa zbieżność kolorów — wydedukował.

Zauważył, że idzie. Nogi same niosły go na miejsce. Zatrzymał się przed budynkiem i popatrzył jeszcze raz na flagę powiewająca na tle błękitnego nieba. Wszystko się zgadzało. Potem spuścił wzrok niżej i spostrzegł tablicę wiszącą na bramie.

MISJA WOJSKOWA KRÓLESTWA GRUZJI

Poskrobał się po głowie. Wydobył z pamięci strzępy informacji z przeczytanej dnia poprzedniego gazety. Część dotycząca polityki zagranicznej czy też stosunków międzynarodowych, bo z przeczytanych artykułów nie wynikało aby ktokolwiek zajmował się tu polityką. Przeleciał w pamięci ich treść. Nic o wojnach, i o żołnierzach.

— Może o jakiś relikt — pocieszył się.

Wielu mężczyzn, których widział dnia poprzedniego miało na plecach samurajskie miecze. Wsunął dłoń w rozcięcie gabliji i poprawił nóż. Spokojnie przeszedł przez bramę i zadzwonił dzwonkiem. Rozległ się cichy brzęczyk. Od domofonu. Pociągnął za drzwi i wszedł do środka zatrzaskując je za sobą. Artur Kładkowski zmaterializował się chwilę wcześniej w pomieszczeniu obok i teraz stanął w drzwiach. Ubrany był jak przedstawiciel gruzińskich sił zbrojnych. Miał na sobie panterkę, przez plecy przewiesił sobie starożytny automat Kałasznikowa zawieszony na taśmie splecionej z konopnych sznurków. Na głowie miał hełm z demobilu po Armii Czerwonej. Na jego piersi pysznił się znaczek z portretem Zwiada Gamsachurdii.

— Czym mogę służyć? — zapytał w języku esperanto.

Nodar zamyślił się na sekundę. To znaczy myślał od dobrej chwili, od momentu gdy zobaczył tego cudaka.

— Przepraszam chciałem skorzystać z ubikacji — powiedział.

Na twarzy rzekomego przedstawiciela gruzińskiej misji wojskowej odbiło się niedowierzanie.

— To placówka dyplomatyczna — powiedział.

— To znaczy że nie wolno?

— No chyba nie.

— Co tu jest właściwie grane? — zapytał Nodar ostro po gruzińsku. — Jestem obywatelem Republiki Gruzji znajdującym się w misji wywiadowczej zleconej przez generała Jenderbidze. Na mocy praw naszego kraju zobowiązany jesteś udzielić mi wszelkiej możliwej pomocy. I dlaczego jesteś wystrojony jak strach na wróble?

Jak słusznie podejrzewał nieznajomy nic nie zrozumiał z jego przemowy.

— Do zobaczenia — powiedział w esperanto po czym odwrócił się w stronę drzwi jednocześnie kładąc rękę na rękojeści pistoletu.

— Stój bo strzelam — wrzasnął Artur odbezpieczając automat.

Radził sobie wyjątkowo kiepsko jakby pierwszy raz w życiu miał coś takiego w ręce. Jednocześnie jego druga dłoń ukryta w kieszeni wykonała ruch jakby wciskał jakiś guzik.

Nodar wyprowadził cios stopą trafiając go w mostek, a potem rzucił się w stronę drzwi. Drzwi okazały się być zamknięte. Odwrócił się dobywając noża i w tym momencie Kładkowski wypruł do niego serię z automatu. Nodar padł na ziemię. Żył jeszcze ale zdawał sobie sprawę, że to potrwa tylko chwilę. Powietrze zamigotało i w pomieszczeniu zmaterializował się drugi człowiek. Nie wiedział o tym, ale był to Tomasz Miszczuk — Człowiek z Góry Bólu.

— O do diabła — powiedział patrząc na umierającego.

— Zastrzelony podczas próby ucieczki — zameldował Artur.

Miszczuk odwrócił się do niego z wyrazem złości na twarzy.

— Wyłazi z ciebie żądza krwi, mimo prania mózgu.

— Sięgnął po broń...

Przybysz wyjął laptopa wystukał kod i zmaterializował z powietrza parę potrzebnych mu rzeczy.

— Cofniemy przepływ entropii — powiedział. — Przecież trzeba go przesłuchać.

Obłożył leżącego dookoła kombusotami i etrostatami i znowu coś wystukał. Rany zabliźniły się momentalnie. Nodar poczuł to i odczuł nawet coś w rodzaju wdzięczności. Gdy był już pewien że skutki postrzału cofnęły się wystrzelił z trzymanego ciągle w dłoni pistoletu. Trafił w laptopa i zobaczył jak oczy agenta wyłażą z orbit. Wokoło wczepu na skroni pojawiła się ciemna plama a potem z nosa pociekła mu krew. Padł na ziemię. Artur przypadł do niego i wyrwał wtyczkę z gniazda. Było już chyba za późno.

— Zabiłeś go — powiedział.

— Zadzwoń po wasze pogotowie — polecił mu Nodar po polsku.

— Co?

— Zadzwoń po kogoś kto was ożywi.

— To znaczy...

— Dzwoń!

Kładkowski wywinął pasek na drugą stronę. Odsłoniło się coś w rodzaju klawiatury z numerkami. Wystukał dłonią jakiś numer i zniknął. Nodar zaklął. Popatrzył na leżącego. Trup? Ciało drgało lekko. Kolor przy uchu stawał się bledszy. Wreszcie ranny otworzył oczy.

— Zaraz tu będą — powiedział. — wpadłeś Gruzinie.

Nodar strzelił do niego jeszcze raz. Ciało drgnęło i z przebitej piersi pociekła krew. Zauważył że kula weszła bardzo płytko, tak jakby po przebiciu skóry wytraciła szybkość. Ranny zacisnął zęby i po chwili kula wypadła na połogę. Rana natychmiast przestała krwawić.

— Nic ci to nie da — powiedział leżący. — Wczepy biocybernetyczne, nanotech, cofanie czasu dla ciał. Zawędrowałeś za daleko od domu Gruzinie.

Nodar uśmiechnął się a potem strzelił jeszcze dwa razy. W oczy. Można zrobić wszystko, ale nie kuloodporne szkła kontaktowe. Pochylił się nad leżącym i odczepił pas. Zabrał torbę z laptopem i karabin. Wybiegł z domu tylnym wyjściem. Zobaczył migotanie powietrza w kilku miejscach ogrodu. Wskoczył w krzaki. Z powietrza zmaterializował się oddział złożony z kilkunastu ludzi. Uzbrojeni byli w dziwną aparaturę.

— Skan zapachowy — pokrzykiwał jeden z nich. — Satelitarne namierniki podczerwieni! Zaraz go capniemy.

— Zobaczymy kto kogo — mruknął do siebie i przeładował kałasza.

Wszyscy byli odwróceni do niego tyłem. Nigdy jeszcze nie strzelał do człowieka od tyłu, ale stanął na wysokości zadania. Podziurawił ich jak sito. W ciągu siedmiu sekund wszyscy leżeli na ziemi. Nie przejmował się tym specjalnie. Zaraz wpadną ich kumple z maszynkami do ożywiania i będzie po kłopocie. Zresztą kule nie weszły zbyt głęboko. Przeszukał dwa najbliższe ciała. Zabrał miotacz czegoś, kolejnego laptopa który był o tyle lepszy, że nie miał dziur po kulach w wyświetlaczu i jakiś dziwny przedmiot. Później pomyśli co z nim zrobić. Puścił się biegiem przez ogród w kierunku parkanu. Ci za nim zaczęli wstawać, przynajmniej niektórzy. Podbiegł do drewnianego ogrodzenia i skoczył usiłując złapać za jego szczyt. W tym momencie padł pierwszy strzał. Strzał był niecelny ale wybił w przeszkodzie dziurę jak stodoła. Pociąg by się zmieścił. Zanurkował przez nią. W tej chwili na uliczce zmaterializował się kolejny człowiek. Siedział na takim czymś dziwnym podobnym do motocykla. Nodar wbił mu lufę automatu pod żebra.

— Złaź ścierwo bo zabiję — wrzasnął po polsku.

Siedzący posłusznie odpiął uprząż i zsiadł.

— Kluczyki! — wrzasnął na niego Gruzin, ale niepotrzebnie, bo silnik grał.

Wskoczył na siodło i pociągnął za to co uważał za manetkę gazu. Zgadł, to była manetka gazu, szarpnęło nim potężnie i zrozumiał natychmiast po co potrzebne są te wszystkie paski. Maszyna ryknęła i osiągnęła szybkość dobrych dwustu kilometrów na godzinę. Przez chwilę pędził ulicą, a przechodnie odskakiwali zaskoczeni.

— Ograniczam szybkość. Wykroczenie drogowe — poinformował go głos dobiegający z kratki koło szybkościomierza.

Nie wiedział czy to maszyna czy jakiś gliniarz już go namierzył.

— Zagrożenie życia — powiedział. — Utrzymuj szybkość.

Maszyna nie odpowiedziała ale szybkość pozostała ta sama. Niespodziewanie zobaczył cztery czerwone kropki wielkości spodków otaczające pojazd. Biegły po ziemi równie szybko jak jechał. Pamiętał co stało się wczoraj. Odpiął paski dodał gazu i puścił się kierownicy. Przetoczył się po chodniku ale ani na chwilę nie stracił przytomności. Pojazd pomknął do przodu, a kropki dogoniły go i po chwili uderzył laser. Pozostał wytopiony krąg lawy i nieduża srebrzysta kałuża metalu. Zerwał z siebie gabliję i wepchnął ją pod pobliską ławkę. Po pierwsze zmienić wygląd. Wokół kręgu zgromadził się już spory tłum. Oddalił się niezauważony. Wreszcie usiadł na ławce pod drzewem i zaczął się rozpaczliwie zastanawiać co dalej. Prawie go dorwali. Może jeszcze raz się przebrać, ale nie powinien pokazywać się w tym mieście. W zadumie zaczął przeglądać łupy. Wśród nich był dziwny przedmiot. Obrócił go w dłoniach, a potem spróbował rozkręcić. Udało mu się. Wewnątrz było kilkanaście złotych i srebrnych monet. Były bardzo ładne. Srebrne nazywały się grosze a złote oczywiście złote. Aż się roześmiał. To był tutejszy portfel. Wzrok jego padł natychmiast na sklep z żywnością po drugiej stronie ulicy. Poszedł tam i zapakował całą torbę różnych rzeczy. Wszystko było tanie. Niecały jeden złoty. Uspokojony wrócił do siebie. Usiadł w półmroku i zapalił kupioną w sklepie latarkę. W jej świetle zaczął badać resztę. Pas do teleportacji. Konstrukcja zewnętrzna była tak prosta że mógłby ją obsługiwać szympans. Wystarczyło wystukać kod i wcisnąć guzik potwierdzenia. Inne sprawa że trzeba było znać kod. Odłożył pas i otworzył laptopa. Wyświetliło się coś co przypominało nieco system operacyjny windows. Barwne obrazki ułożone w kilka grup. Zastanawiał się przez chwilę. Gdyby coś wcisnął...

Niespodziewanie ekran rozjarzył się lekko i popłynął przezeń napis.

Uwaga!

Do zbłąkanego wędrowca. Znajdujesz się na terytorium Północnego Niezależnego Terytorium Koncesyjnego. Gruzja i naród gruziński nie istnieją od czasów globalnego konfliktu przed trzystu laty. Złamałeś większość obowiązujących tu zarządzeń jesteśmy jednak skłonni udzielić ci amnestii. Twoje winy zostaną zmazane. Jeśli potrzebujesz pomocy lekarskiej zostanie ci udzielona. Masz prawo wybrać sobie status obywatela dowolnego państwa, lub honorowy status jedynego jeńca wojennego na planecie. Jeśli sobie życzysz możemy usunąć twoją pamięć i zastąpić ją standardową bądź na życzenie pozostawić bez zmian. Jeśli jesteś gotów się poddać...

Tekst został zastąpiony przez inny. Ten wyświetliło do góry nogami. Odwrócił pospiesznie laptopa.

Nie wierz ani jednemu słowu. Spróbujemy cię wyciągnąć. Zniszcz natychmiast to urządzenie. Mogą cię namierzyć. Sergiej Susłow.

Rzucił komputer na ziemię i przyładował mu kilkakrotnie kawałem betonu. Maszyna rozprysła się na drobiny plastyku i metalu. Miał nadzieję że to wystarczy.

Opadł na betonową posadzkę. Oddychał ciężko. Tyle wrażeń. Wyciągnął z torby chleb i jakąś pastę w tubce. Spróbował trochę. Bał się że będzie to pasta do butów. Dopiero po chwili uświadomił sobie że przecież mógł przeczytać dane napisane na etykietce. Zrobił sobie kilka kanapek i zjadł je ze smakiem. Pierwszy prawdziwy posiłek Od trzech tysiącleci. Żołądek rozbolał go ale wiedział że tak musi być. Zamknął oczy i zaczął się zastanawiać co dalej. Po pierwsze trzeba znaleźć tego Susłowa. Żachnął się. Bzdura. Nigdzie nie było powiedziane, że komunikat, który mu się wyświetlił nie był prowokacją. Po drugie trzeba wynieść się z tego miasta, tu było zbyt niebezpiecznie ale z drugiej strony znał dobrze Gdańsk, co mogło mu pomóc w orientacji w mieście. Zresztą nie wiedział jak tego dokonać. Nie widział dotąd nic co wyglądało by jak komunikacja miejska lub jakiś jej odpowiednik. Zresztą tak szybko go nie znajdą. Zamknął oczy i przypomniał sobie rozmowę z generałem.

— Przeglądałem pańskie akta panie Nodar. Gruzińska misja wojskowa pomoże panu.

— Nigdy bym nie przypuścił...

Generał zdjął furażerkę i otarł czoło z potu.

— Powiem teraz dlaczego nasz wybór padł na ciebie. Po pierwsze masz z tym bydlakiem osobiste porachunki. Szanujemy to. Po drugie nie poddałeś się nawet gdy on odleciał.

— Wróci.

— Mam w imieniu tej nieszczęsnej planety nadzieję że nie wróci. A jak wróci to ty będziesz na niego czekał...

— Taki jest mój zamiar.

— Dobrze. Po trzecie masz jeszcze jedną cechę, którą punktujemy bardzo wysoko.

— Hmm?

— Bardzo łatwo dostosowujesz się do nowych warunków. Jeśli ktoś ma sobie poradzić to tylko ty. Poza tym jesteś patriotą. Powiedzmy, że jeśli będziesz miał możliwość zdobycia tam jakichś informacji i powrotu tutaj to będziemy bardzo radzi.

— Chcę skoczyć do przodu pięćset lat. Nie ma powrotu...

— Nie wykluczone, że pojawi się taka możliwość. Matematyczne wzory podróży w czasie już mamy. Może oni będą bardziej zaawansowani choć jeśli konflikt który nabrzmiewa wybuchnie to dobrze będzie jeśli znajdziesz na tej planecie dość nieskażonego powietrza aby głębiej odetchnąć. A jeśli spotkasz Prezydenta Koćkę i będziesz z niego wypruwał flaki to powiedz mu że generał Janderbidze przesyła pozdrowienia.

Nodar zasnął. Wycieńczony organizm domagał się swoich praw.

VII

Gdzieś w Andach.

Może w Peru?

Zdrajca Susłow siedział w jaskini. Lampa wisząca pod sklepieniem oświetlała tylko terminal przy którym pracował. Dalsze partie potężnej sali tonęły w ciemności. Przypadkowo odbite od laminowanego blatu i monitora refleksy światła wydobywały z mroku kontury potężnych maszyn. Susłow nacisnął enter. Na ekranie pojawiła się wirująca powoli kula ziemska. Ponad nią leciało stadko satelitów telekomunikacyjnych oraz stacja orbitalna Starego Prezydenta. Uderzył w kilka kolejnych klawiszy. Stacja wystrzeliła laserową wiązkę w stronę satelity. Ten odbił ją i strzelił w ziemię pod innym kątem.

— Dwadzieścia procent rozproszenia — mruknął sam do siebie. — Pięć odbić.

Wcisnął inną kombinację. Promień odbijał się od kilku satelitów aż wreszcie uderzył w powierzchnię planety po drugiej jej stronie. Susłow liczył na kartce.

— Jeśli laser ma moc jednego gigawata to tam będzie dwieście megawatów — powiedział sam do siebie.

Wstał i ruszył w stronę zamontowanego w kącie jaskini prototypu lasera. Laser celował w sufit. Wokoło ciągnęła się plątanina kabli. Kręcąc kółkiem przekręcił go tak by celował w niedużą wnękę w ścianie. Postawił w niej stalowy cylinder, następnie ustawił moc lasera na dwieście megawatów.

— No to chwila prawdy — powiedział.

Wcisnął przycisk. Błysnęło oślepiające światło. Minęło wiele minut zanim przestały mu latać przed oczyma czerwone kręgi. Wstrząsnął głową i podszedł. W ścianie wypalona była dziura. Stopione stalowe łzy znaczyły miejsce gdzie na podłogę upadły resztki cylindra.

— Nadal za dużo — powiedział sam do siebie.

W jego kieszeni zapiszczał alarm. Przekręcił kółkiem laser tak by celować w wylot z jaskini. Na szczęście to był tylko Dziadek Weteran. Wszedł jak do siebie. Uśmiechnął się. Zupełnie jakby znali się od lat, a nie od dwu dni.

— Serżo — uśmiechnął się. — Zaoszczędzisz sobie elektryki.

Z torby przewieszonej przez ramię wyjął flaszkę wódki.

— Prawdziwa śliwowica — powiedział z dumą. — Węgierska.

— Przecież nie ma już Węgrów. Ani jednego. Z ugroifinów zachowało się trochę arabosaamów. A skąd pan się tak właściwie tu wziął?

Staruszek uśmiechnął się lekko.

—Śliwowica to śliwowica. A śliwki zbierałem w ruinach Budapesztu. Cztery dni temu. Miałem niezły interwał.

— Budapesztu? — zainteresował się Susłow.

Z szafki wygrzebał licznik Geigera i przyłożył go do butelki. Wskazówka wychyliła się ale bardzo nieznacznie.

— No widzisz?

Susłow wstrząsnął głową.

— Skąd pan się tu wziął?

— Raczej ja jako gospodarz zapytałbym skąd pan się tu wziął.

— Gospodarz?

— Aha. Oddział alfa znalazł tę pieczarę.

— Jeszcze raz od początku.

Twarz starca ściągnęła się bólem.

— Od początku nie da rady — powiedział z żalem. — ten skurwiel z wąsikami badał zasoby mojego mózgu i wykasował to co mu było potrzebne. Dlatego jestem Dziadek Weteran. Nawet nie wiem jak się nazywałem zanim.

— Wykasował zasoby mózgu po odczytaniu...

Susłow poczuł się jakby oblewał go zimny pot. Wiedział, że możliwości Starego Prezydenta są duże, ale nie przypuszczał, że aż tak.

— Co pan pamięta?

— Oddział Alfa. Byłem jego dowódcą.

Susłow wyjął z szafki dwa blaszane kubki. Nalali i wypili.

— I jak?

— Skoro ty to zrobiłeś to sam się wypowiedz. Ogniste jak diabli ale czy podobne w smaku do tego co było?

— Nie wiem. — starzec poskrobał się w głowę. — Ta cholerna pamięć. Czasami sobie coś przypomnę. Jak bimbru napędzić i inne takie, ale czasami nic. Zupełnie nic. Wiem, że coś kiełkuje ale nie daję rady.

— Może któregoś dnia przypomnisz sobie kim byłeś. Co jeszcze pamiętasz?

— Byli strasznie wielcy i cholernie inteligentni. Główki nie od parady. I tacy sprytni. Ale zabijali się nawet nawzajem, a jak któryś się urodził mniej rasowy to zabijali jego i jego matkę.

— Kto?

— Hitlerszczaki.

— Kim byli hitlerszczaki? Neofaszyszci?

— Nie, zwyczajni faszyści. Dlaczego mieli by być nowi?

— Kiedy to było? I gdzie?

— Kiedy to nie powiem, ale musi dwa lata nazad zanim przyleciał ten porąbaniec i ci zieloni, ale oni wiedzieli dzięki łączności że ich kolonie w drugich światach już kaput, więc nam mocno poluźnili.

Susłow usiłował uporządkować wrażenia.

— Dobrze. Kim pan był zanim został pan dowódcą oddziału Alfa?

— Byłem śmieciarzem. Brygadzistą oddziału oczyszczania kanałów z szambem.

Susłow oparł się głową o ścianę. Chłód kamienia trochę go orzeźwił.

— Zrobimy inaczej. Dam panu kartkę papieru i ołówek i proszę to wszystko zapisać.

— Jasne.

— Jeszcze jedno. Pan jest Rosjaninem?

— Aha. A nie wyglądam?

Biały Rosjanin. Ostatni biały Rosjanin na planecie ziemia. Można by brać od niego materiał genetyczny...

— Wszystko gra — zapewnił go Susłow. — Dobrze działa pański teleporter?

— Były trochę kłopoty po drodze. Jakichś dwu łebków usiłowało mnie załatwić jak wyszedłem z nadprzestrzeni zwartej po skoku teleportacyjnym. Ale byłem trochę szybciej niż oni. I chyba gdzie indziej bo stali na jakichś kamieniach, a ja byłem koło garażu.

— Ciekawe jak nas namierzają

Starzec zmarszczył brwi i przymknął oczy. Usiłował coś sobie przypomnieć.

— Oni to umieli — powiedział wreszcie. — Pieprzone małpoludy. My robili to tak prosto w puszkach — potrząsnął swoim teleporterem. — Ale czasem oni zaraz przylatywali.

Uśmiechnął się smutno.

— Jakie małpoludy? — zapytał Susłow.

Strzec wysilił pamięć.

— Hitlerszczaki. To nie byli ludzie — powiedział wreszcie. — A my nazywaliśmy ich małpoludami bo byli tacy wielcy i silni.

— Jacyś obcy?

— Jacy tam obcy, co to ja obcego nie widziałem? — zdenerwował się starzec.

Umilkł i potrząsał głową.

— Przecież widziałem — powtórzył.

W jego oczach była pustka.

— Wiesz jak to jest Serżo. Jak piorą pamięć to wycinają nie wszystko i coś tam przebija. Po bokach. Ale środek mam wypalony. Nic nie wiem. Nawet nie pamiętam jak się nazywałem. Tyle tylko że wołali mnie Dziadek a ten sukinsyn — popatrzył w stronę niewidocznego stropu sali — nazywał mnie Weteran.

Zamyślił się.

— Powiedział, że to jest niebezpieczne za dużo pamiętać i że pomoże mi. Zabrał mi wszystko. — Zmarszczył brwi. — Ale przecież miałem swój oddział. Oddział Alfa. Tu stały stoły, a tam w kącie leżały skrzynki z amunicją.

— Walczyliście z małpoludami.

— To nie były małpoludy. Cholera. Nie mogę sobie przypomnieć jak wyglądali. Duzi i silni ale jakiego koloru?

Zamyślił się i po chwili jego twarz rozpogodziła się. Wypił jeszcze łyk bimbru.

— Nazywaliśmy ich jeszcze Krzyżaki.

Susłow wysilił pamięć. Historia nie była jego mocną stroną.

— Był taki zakon rycerski w średniowieczu — powiedział wreszcie. — Nosili białe płaszcze z czarnymi krzyżami i nawracali Polaków i Litwinów ogniem i mieczem.

Weteran pokręcił głową.

— Nie, oni nie chodzili w płaszczach. Pamiętam mięśnie, mieli jasną skórę, która nie łapała zbyt dobrze opalenizny.

— Czy to byli Niemcy? — zapytał Susłow. — Wspominał pan coś o faszystach. A Hitler o chyba był taki ich przywódca z zamierzchłej przeszłości...Chyba z dwudziestego wieku.

— Może Niemcy. A może nie. Ale nosili swastyki a to staroniemiecki znak. Z czasów Adolfa.

Widać było, że znowu jakaś myśl dobija się do jego mózgu, ale uleciała zanim zdążył ją złapać.

— Dobrze, nie ważne przypomnisz sobie — pocieszył go Susłow.

— Spróbuję. Pamiętam wszystko. Wróciłem na ziemię i były ruiny. On czymś je opylił i już nie było wiadomo co to jest bo się rozkruszały ale zobaczyłem posąg małpoluda i przypomniałem sobie trochę. Pomyślałem, że trzeba się schować, bo nic dobrego z tego Prezydenta nie wyjdzie. Ale znowu mnie złapał. Ach on zawarł z nami pakt.

— Pakt? Jak wrócił?

— Tak. Ale nie dotrzymał. Nie wiem jaki. Nie pamiętam, ale nie dotrzymał. Szkoda życia a jeszcze chcę zobaczyć jak się ten dziad wykopyrtnie.

— To nie problem. Mam tu lodówkę.

Staruszek popatrzył na niego chytrze.

— A obudzisz?

— Pewnie. Ale najpierw napisz co wiesz. Dobra?

— Nich będzie. Tylko nie zapomnij, bo jeszcze ci się zemrze zanim otworzysz.

Roześmieli się. W polu czasu stojącego czas stoi. Można mieszkać w lodówce milion lat.

Jeśli ktoś ją oczywiście otworzy, zanim słońce zgaśnie, a planeta przestanie się kręcić. Zresztą jak słońce przygaśnie to zabraknie prądu, a wówczas samo się wyłączy. Ale na wszelki wypadek dobrze mieć takiego Susłowa pod ręką, żeby otworzył we właściwym czasie.

— No to do zobaczenia Serżo — powiedział. — Idę pisać wspomnienia.

— Koło kuchni jest wolny pokój.

— Do zobaczenia. Ale jakbyście strzelali do stacji orbitalnej to...

— Skąd wiesz?

Dziadek uśmiechnął się chytrze i pokazał brudnym paluchem na hologram a potem a laser w kącie.

— Oczywiście, zawołamy.

Przeszedł do przedsionka jaskini i nakrył ślizgacz brezentem. Słońce już zachodziło i powietrze stało się chłodne. Zanosiło się na deszcz. Renegat przeciągnął się i wrócił do jaskini. Czekała go praca. W zadumie pociągnął łyk śliwkowego bimbru. Przez ciało przebiegł mu rozkoszny dreszcz.

— Czekaj ty — powiedział pod adresem Starego Prezydenta. — Jeszcze się dowiemy o co tak naprawdę chodziło.

Wystukał na komputerze kilka liter i wyświetlił sobie zbiór fotografii wykonanych w okolicach Buenos Aires gdzie mieszkali Niemcy. Oglądał przedstawionych na nich ludzi. Byli wątli, kiepsko zbudowani. Mieli przeważnie jasne włosy. Spora część zdjęć przedstawiała siedzących pod murami pijaków.

— Wielopokoleniowy chroniczny alkoholizm i narkomania — powiedział sam do siebie. — Ale żeby aż tak? Musiało się coś staremu pokręcić.

Wywołał stare zdjęcia z archiwum Starego Prezydenta. Te przedstawiały żołnierzy Terytorium Powierniczego Silesia w trakcie popełniania zbrodni wojennych. Na zdjęciach nie było dat i tylko ten podpis informował co przedstawiają. Niemcy pokazani na nich byli w nieco lepszej kondycji. Rośli jasnowłosi, o twarzach wykrzywionych grymasem nienawiści.

— Może oni wygrali tą wojnę? — zapytał sam siebie.

Zina wyszła z łazienki. Miała na sobie błękitny szlafrok. Długie ciemne włosy padały jej na plecy. Wyciekały z nich strumyki wody. Uśmiechnął się do niej.

— Możemy porozmawiać? — zapytał.

— Jasne.

— Dobrze. Wybacz, ale muszę cię o to zapytać. Kim był ten, który cię zniewolił.

Zamyśliła się na sekundę jakby porządkowała fakty w pamięci.

— Zaczął od archeologii. Kopał chyba w Gdańsku na północy Polski. Potem wybuchła wojna z niezależnym terytorium ekonomicznym Sachsen. U nas w Armenii sporo się o tym mówiło i nawet pojechali ochotnicy na ta wojnę. Niemcom udało się opanować spory obszar utworzyli tam Terytorium Koncesyjne Posen. Potem władzę nad terytorium przejęła Narodowo-Socjalistyczna Partia Białego Człowieka. Wyizolowali wirus, który miał zabić wszystkich ludzi z domieszką rasy żółtej. Ale ten cały Koćko...

— Stary Prezydent ma na nazwisko Koćko?

— To jedno z wielu nazwisk którymi się posługuje. Namówił szwedzkiego milionera Vandersyfta do zrzucenia bomby wodorowej o mocy tysiąca megaton na zakłady bioinżynieryjne w Policach. U Vandersyfta pracowali głównie żółcie, więc to był dla niego punkt honoru nie dopuścić do uwolnienia wirusa. Ale wirus uwolnił się i zmutował. Zaczął zabijać białych ludzi. Zrobili na niego szczepionkę po dwu latach. Wtedy Polacy zdobyli Posen. Prezydent od Vandersyfta wycisnął lepszą forsę za ujawnienie gdzie to wyizolowano jeszcze przed zrzuceniem bomby. Zginęło wielu Polaków przy wybuchu więc musiał się wynosić z kraju. Założył POF. Produkował energię dziesięć razy taniej niż tradycyjnie, a sprzedawał ją o połowę. Zyski pchał w rozbudowę sieci i po upływie pięciu lat miał jeden procent morza śródziemnego pod kontrolą i pływały tam te jego elektryczne dywany.

— Błagam, wolniej.

— Potem wrócił z kapitałem do kraju i zainwestował w politykę. Wtedy też mnie kupił. Zaczął sobie budować prywatny statek kosmiczny. Potem w ogóle się tam przeniósł. Zabił jednego takiego studenta z politechniki w Toruniu któremu udało się zatrzymać czas. Miał jeszcze dwie dziewczyny i eksperymentował na nich, ale było przebicie i pole się rozfazowało. Umarły. Ale potem mu się udało. Sprawdzał na mnie. Potem szkopy ruszyli do ataku i zakotłowała się czwarta światowa. Rozwalił półtora miliarda ludzi, bo wypróbował gigawatowy laser stacji orbitalnej a coś się zacięło i wypalił ścieżkę o szerokości trzystu kilometrów i długości czterech tysięcy. Potem było trochę spokoju, choć skażenie było niezłe, bo jeszcze kogoś tam zasypał jądrowymi. Potem rozpętał piątą światową. Wypróbował broń bakteriologiczną nowej generacji. Wirus HIV-Delta, albo jakoś tak się to nazywało. Zabijało każdy organizm wyżej zorganizowany niż żaba. No i tak skończyło się ludzkie osadnictwo w Australii. Potem była chyba szósta światowa, bo chcieli go postawić przed trybunałem ONZ-tu za zbrodnie wojenne. Wtedy powiedział, że to świetna okazja żeby zużyć resztę atomówek które zalegają magazyny. A potem powiedział, że ma dość tego burdelu, przyładował laserem po wszystkich ważniejszych ośrodkach dowodzenia i powiedział że wrócimy za dwadzieścia tysięcy lat zobaczymy co z tego wyniknie. A potem polecieliśmy do Proximy.

— Tam była cywilizacja?

— Tak. Takie małe żabowate stwory. Gadali i gadali a on się cieszył jak dziecko. Powiedział, że lecieliśmy kapkę wolniej niż ekspansja ziemi. Zawarł z nimi jakiś układ obiecali mu masę rzeczy, mówił , że jak wróci to nikt mu się nie oprze przy takiej technice. A potem wsadził mnie do lodówki i obudził dopiero na miejscu. Powiedział coś że praca została wykonana i teraz zrobi z tą planetą co zechce. A potem znowu siedziałam w lodówce, aż pan mnie wyciągnął.

Przez chwilę porządkował w myślach zebrane informacje.

— Dobra. W porządku. Co chciałabyś robić?

— Zanim wystartowałam w tym idiotycznym konkursie zajmowałam się sprzedawaniem książek w antykwariacie, ale ceny ustalał szef.

Uśmiechnął się lekko.

— Umiesz gotować?

— Jasne.

— Na początek zostaniesz moją kucharką.

Uśmiechnęła się i odgarnęła z czoła włosy. Była naprawdę bardzo ładna.

VIII

Nodar w zadumie pociągnął łyk oranżady z butelki.

— Właściwie to już przegrałem — powiedział do otaczających go betonowych ścian. — Wiedzą już że pojawił się jakiś gruziński komandos i że tłucze się po mieście — ziewnął.

Oranżada skończyła się. Na szczęście miał jeszcze jedną butelkę.

IX

Ruiny Warszawy PNTK

Była czwarta. To chyba Paweł rzucił propozycję żeby zabrać kuchenkę mikrofalową i jedzenie i urządzić sobie piknik nad Wisłą. Dzień był gorący. Wszyscy poparli jego projekt. Dziewczęta pobiegły po kostiumy a chłopcy zajęli się transportem. Pomysł ogólnie był prosty. Paweł pojedzie swoim ślizgaczem, zresztą nie mieli żadnych innych maszyn w obozowisku poza ślizgaczem Miszczuka, a na hol weźmie lekki transporter na poduszce magnetycznej na, który wszyscy się załadują. Tomasz Miszczuk zaproponował ciągnięcie do spółki, jako że transporter nie posiadający własnego napędu stawiał spory opór w powietrzu, ale jak się okazało jego ślizgacz nie miał haka holowniczego. A tymczasem ślizgacz Pawła nie chciał zastartować.

— Chyba nic z tego — powiedział markotnie złażąc z maszyny. Tomasz, który akurat coś analizował na swoim laptopie zamknął go teraz i podszedł.

— Co się stało? — zapytał.

— Chyba coś w silniku, albo w obwodzie Yanskiego. Niestety nie znam się na tym...

— Jeśli można zobaczyć...

Paweł przepuścił go do maszyny. Uczynił to z lekką niechęcią. W towarzystwie tego starszego o kilka lat mężczyzny czuł się dziwnie spięty. Tomasz zdjął klapę i przez chwilę wpatrywał się w plątaninę modułów. Przysunął się bliżej tak aby zasłonić swoim ciałem pole pracy. Delikatnie nacisnął opuszkę palca wskazującego lewej ręki. Paznokieć odchylił się na bok. Z wnętrza palca wyciągnął cienkie długie ostrze i wraził je w splot. Pokręcił nim w lewo i wyciągnął. Schował je w palcu i zamknął paznokieć.

— Spróbuj teraz — powiedział.

Paweł spróbował. Silnik zaskoczył.

— No to jedziemy — powiedział do dziewcząt na transporterze.

Tomasz z boku pstryknął zdjęcie polaroidem. Pomachał przez chwilę fotką zanim im pokazał.

— Dzielny student z Arabii i jego harem na latającym dywanie — powiedział.

Roześmieli się wszyscy. To rzeczywiście tak wyglądało. Wskoczył na transporter i przypiął się pasem. Maszyna ryknęła i ruszyli. Nad rzeką byli po dwudziestu minutach. Dziewczyny rozebrały się do kostiumów i zanurkowały w wodzie. Paweł został na brzegu. Mimo woli obserwował Miszczuka. Ten spokojnie usiadł w cieniu pod skarpą. Wyjął z torby laptopa i założył na uszy słuchawki po czym zaczął sobie leniwie stukać w klawisze. Paweł zamyślił się na chwilę. Popatrzył na baraszkujące w wodzie dziewczęta, a potem chyłkiem wycofał się. Wdrapał się na szczyt skarpy. Z kieszeni wydobył małą lornetkę i wychyliwszy się lekko próbował odczytać co też robi Tomasz. Niestety ekran znajdował się pod kątem uniemożliwiającym zbadanie tego ciekawego zagadnienia. Z góry nie było też widać cienkiego kabelka biegnącego z obudowy rękawem agenta i niknącego w łączu na skroni. Słońce zasnuło się chmurami. Robiło się zimno. Trzeba było wracać...

X

Paweł Koćko — prezydent siadł z rozmachem na tronie, który kiedyś służył Tutanchamonowi. Tron trochę się od tamej pory zdezelował, zapewne na skutek niewłaściwego użytkowania. Delikatne detale ze złotej blachy pogięły się. Emalia odpadała płatami.

— Komputer, — odezwał się Koćko, — podaj listę wszystkich moich wrogów.

Komputer wydał z siebie cichy brzęk i na ścianie pojawiła się lista licząca kilka tysięcy nazwisk.

Prezydent poskrobał się w zadumie po głowie lufą rewolweru.

— Uściślij listę tylko do osób narodowości gruzińskiej.

Lista zredukowała się o trzy czwarte. Około tysiąca nazwisk nadal ozdabiało ścianę.

— Cholera! — zaklął. — Komputer, usuń z listy wszystkich którzy zostali już zabici.

Lista zniknęła. Wszyscy zostali zabici. Prezydent odkorkował w zadumie flaszkę Sowietskowo Igristowo. Wypił długi drażniący łyk. Umysł zaskoczył.

— Komputer, wyświetl listę wszystkich moich gruzińskich przyjaciół, którzy z czasem mogli stać się wrogami — polecił. — Uwzględnij także moich pracowników.

Tym razem lista nie zmieściła się na ścianie. Prezydent dopił wino do końca i cisnął butelką. Roztrzaskała się o ścianę z listą siejąc wokoło zielone odłamki.

— Znowu oszukujesz — powiedział prezydent do komputera. — A przecież ostrzegałem cię.

Z kieszeni szlafroka wyciągnął rewolwer i trzema strzałami rozwalił maszynę na kawałki.

XI

Stacja Orbitalna

Wrażenie było nieziemskie. Artur Kładkowski mało nie narobił w spodnie. Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Siedział w swoim pokoju w akademiku na krześle i wystukiwał kod telportacyjny. Potem niczego się nie spodziewając wcisnął guzik potwierdzający i nagle widział zupełnie inne miejsce. Krzesło zabrał ze sobą. Siedział na nim nadal tyle tylko że teraz stało na białej podłodze wykonanej z jakiegoś bardzo jesnego metalu w gigantycznym pomieszczeniu. Krańce sali znikały w mroku. Miejsce na którym siedział obwiedzione było czerwoną linią.

— Wyłaź ze strefy do pioruna — wrzasnął ktoś przez głośnik. — I zabierz ze sobą to krzesło.

Wybiegł z koła wymalowanego czerwona farbą ciągnąc mebel za sobą. W ostatniej chwili zresztą bowiem zobaczył jak następuje materializacja kolejnej osoby. W powietrzu pojawił się najpierw płaski dwuwymiarowy, czarnobiały obraz dziewczyny. Wyglądał jak wycięty z kartonu. Niespodziewanie nabrał trójwymiarowości i kolorów, a chwilę potem dziewczyna opadła na kolana jak ogłuszona. Zaraz jednak otrząsnęła się i zeskoczyła poza linię. Zaplątała się nieco we wzorzyste kimono. Wstała i otrzepała się. Znalazła się niespodziewanie blisko niego. Zobaczył, że ma na czole wymalowany napis Święto Wiosny i numer kolejny 227.

— No cześć — powiedziała. — Ty jesteś chyba nowy?

— Tak. Nawet nie wiem gdzie mamy pójść.

— Dobra. Pomogę ci.

Z ciemności nadszedł chłopak z latarką w dłoni. Napis na czole głosił wszem i wobec: Hans Klops.

— Audytorium drugie — powiedział bez przywitań. — Krzesło możesz zostawić tutaj, tam są miejsca do siedzenia. Zabierzesz je ze sobą wracając.

Artur poczuł zamęt w głowie. Ruszyli przez salę za ścieżką wymalowaną dość niechlujnie na wypolerowanej jak lustro posadzce.

— Gdzie my właściwie jesteśmy? — zagadnął.

— Na stacji orbitalnej Starego Prezydenta. W części nam dostępnej oczywiście.

Przeszli kawałek korytarzem i weszli do olbrzymiego pustego amfiteatru.

— Zaraz się pojawi reszta — powiedziała. — Jesteś studentem?

— Tak.

— Kierunek?

— Geologia.

— Tędy.

Prowadziła go wzdłuż rzędów. Zatrzymała się przy słupku ozdobionym mosiężną tabliczką. Geologia — głosił napis wykonany w Esperanto. Artur ucieszył się. Niespodziewanie uświadomił sobie, że zna łaciński alfabet.

— Dla studentów przewidziane są miejsca z zielonymi oparciami — powiedziała. — Ja muszę usiąść na swoim. Zajmij dowolne i tak jest ich o kilka więcej niż kursantów. Możemy się spotkać po wykładzie to pokażę ci kawiarnię.

— Dziękuję.

— Nie ma za co.

Poszła. Widział jak siada kilkanaście rzędów dalej. Też na miejscu obitym zielonym płótnem. Ucieszył się że jest także studentką. I to chyba z PNTK biorąc pod uwagę jej polski język. Zasępił się. Coś mu się kołatało że na wyspach brytyjskich i pustyni północnej też mieszkają Polacy, ale może była z Gdańska. Może spotkają się na uniwersytecie podczas wykładów z filozofii lub religii i jakoś będzie mógł rozwijać tą znajomość? Wątpliwości przyszły nagle. Przecież zabijał. Co będzie jeśli wróci mu ochota na mordowanie? Czy zdoła to opanować. A może to jednak nie było tak? Może były inne przyczyny pozbawienia go pamięci? Może był złodziejem, może nawet cudzołożnikiem, ale nie mordercą.

Przymknął oczy i zaraz z głębin pamięci wypełzły mu jak czerwie wypadki poranka. Tajemniczy Gruzin. Strzelają do siebie. I Człowiek z Góry Bólu. Nie poradzili sobie z Gruzinem. A przecież było ich tylu. Westchnął. Prezydent wezwał kilku na dywanik, a jemu przesłał tylko notkę że jest niezbyt zadowolony. To znaczy nie tak. Pochwalił sposób zorganizowania pułapki, a zganił za to że tamten wymknął im się z rąk. Tak to było. Ale przecież Stary Prezydent użył lasera więc wszystko wróciło do normy. Nie było Gruzina był Gruzin i znowu go nie było. Ale może wraz z nim przepadły jakieś informacje? Gruzin... A Gruzji już nie ma. Skąd się wziął?

Westchnął. To przekraczało jego zdolności pojmowania. Szkoda że ożywiać można tylko ciała które są w jednym kawałku. I tylko przez niecałe dwadzieścia minut po śmierci.

Sala zapełniała się powoli. Kursanci siadali daleko od siebie zajmując wyznaczone miejsca. Na podium niewiadomo jak i skąd, zapewne za pomocą teleportacji pojawił się czerwony fotel i siedzący w nim staruszek. Artur postarał się nastawić na to co miał usłyszeć. Wyjął notes i dyktafon.

— Przepraszam — szepnął ktoś za nim. — Pan pierwszy raz?

— Tak.

— Nie wolno korzystać z żadnych metod rejestracji treści wykładów. Przecież to mogłoby się dostać w niepowołane ręce.

— Nie dysponuję pamięcią absolutną...

— Dysponuje pan. Proszę czekać.

W kątach amfiteatru pojaśniało. Staruszek wszedł na katedrę i ujął w dłoń mikrofon.

— Widzę, że są już wszyscy. Proszę założyć słuchawki.

Założył na uszy wiszące na oparciu fotela słuchawki.

— Proszę przestać myśleć.

— Co? — zdziwił się.

Niespodziewanie poczuł jak gdyby mózg mu eksplodował.

— Myślę, zaraz mnie zabije — przestraszył się.

Poczuł nagłą ulgę.

— Procedura wzbudzania mózgu zakończona. Proszę zdjąć słuchawki — powiedział staruszek.

Wyglądał na zadowolonego z siebie.

— Informacja dla osób przechodzących wzbudzanie po raz pierwszy. W tej chwili wasz umysł pracuje wykorzystując nie siedem procent komórek nerwowych ale osiemdziesiąt. Produkcja białek pamięciowych została przyspieszona do około dwudziestu razy. Stan ten potrwa w przybliżeniu pół godziny.

Wszyscy usiedli wygodniej. Akustyka była bez zarzutu. Każde słowo prelegenta docierało wyraźnie do uszu słuchaczy.

— Zebraliśmy się dzisiaj abyście mogli dowiedzieć się co nieco o naszym podstawowym wrogu. O Dysydentach. Jak wygląda dysydent każdy widzi.

Ściana za im rozbłysła portretem Sergieja Susłowa.

— Dysydenci rozmnażają się jak króliki. Dla wyjaśnienia dodam że kontakty płciowe nie są potrzebne do tego procesu.

Artur przymknął oczy. Czy to miał być dowcip? Chyba tak bo prelegent zawiesił na chwilę głos czekając na salwę śmiechu, która jednak nie nastąpiła.

— Dysydentem może być każdy. Wasz brat, sąsiad, przyjaciel ojciec. Nie można ich rozróżnić po sposobie ubierania się, sposobie mówienia czy zachowaniu. Nie głoszą publicznie swoich haseł. A jeśli starają się kogoś zwerbować robią to poprzez swojego człowieka z drugiej półkuli którego nigdy wcześniej nie widzieliście. Werbunek poprzedza wielomiesięczna, a czasem wieloletnia obserwacja. Teraz garść faktów. Podstawowym zajęciem dysydentów jest szerzenie wywrotowych idei na drukach ulotnych i za pomocą poczty komputerowej oraz działania skierowane przeciw zarządzeniom Starego Prezydenta — mówca skłonił się w stron jednej ze ścian za, którą zapewne znajdowały się sektory stacji zamieszkane przez władcę.

— Dla przykładu. Sto dziesięć lat temu Sergiej Susłow zastrzelił jednego z pierwszych agentów. Było nas wówczas siedmiu na całej planecie. Przy zabitym znalazł niestety urządzenie telportacyjne i zdołał je skopiować w oparciu o mikroprocesory odzyskane z kuchenek do grzanek. Model ten wycofano natychmiast z użycia ale należy mniemać, ze spora ich ilość krąży na czarnym rynku. Następnie posługując się siecią komputerową włamał się do baz danych stacji orbitalnej i ukradł schematy dalszych kilkunastu urządzeń. Wspólnie z pewnym fizykiem skonstruowali bombę wodorową i odpalili ją na pustyni w Australii łamiąc tym punkt osiemnasty Regulaminu Pobytu Na Planecie Ziemia. W dalszym kontynuowaniu radosnej działalności przeszkodziliśmy my. Fizyk został schwytamy, a Susłow zniknął z pola widzenia na osiemdziesiąt lat. Pojawił się ponownie dziesięć lat temu.

— Może umarł, a ten to uzurpator? — zapytał ktoś z audytorium.

— Jest prostsze wyjaśnienie. Wlazł do lodówki i zatrzasnął za sobą wieko. W polu czasu stojącego mógł przeczekać nawet tysiąc lat.

Ale pozostaje pytanie kto go uwolnił. Od dziesięciu lat jego komórka prowadzi ożywioną działalność. W chwili obecnej jest ich prawdopodobnie więcej niż agentów. Oczywiście tą niewygodną dla nas tendencję postaramy się odwrócić. Waszym zadaniem będzie śledzenie wyznaczonych osób, które podejrzewamy o sprzyjanie Susłowowi. Proszę założyć słuchawki.

Założył automatycznym ruchem. Tym razem dźwięk był inny. Trwał dłużej i przypominał nieco szum fal.

— To wszystko na dzisiaj — powiedział starzec. — Dziękuję za uwagę.

Wszyscy ruszyli do wyjścia. Znalazł Święto Wiosny bez problemu.

— I jak ci się podobało?

— Trochę krótkie to wystąpienie.

— Najważniejszą część wtłoczyli pod hipnozą. To był tylko wstęp.

— Pod hipnozą?

— Gdy kazał po raz drugi założyć słuchawki. Słyszałeś szum w uszach?

— Tak.

— No właśnie. Fale mózgowe odpowiednio spreparowane. Przekaz bezpośredni.

— A to technika.

— Wybacz, czy nie jesteś przypadkiem z Gdańska? Twój akcent wydaje mi się znajomy.

— To zabawne. Teraz jestem z Gdańska ale poprzednio studiowałem w Vancouwer, tyle że to fałszywe wspomnienie.

— Ach w strefie etnicznej. Choć, zjemy coś.

Wyszli przez jedne z drzwi. Artur zatrzymał się jak ogłuszony. Stali na ulicy na, którą wyszli jak się wydawało prosto ze ściany budynku. Ulica wyglądała dziwnie. Była szeroka pokryta asfaltem, jechały nią dymiące w nieprzyjemny sposób pojazdy. Trawniki były zadeptane i pokryte psimi odchodami, a chodnikiem przewalał się tłum zakutanych w kurtki i płaszcze ludzi. Po środku ulicy biegły tory zrobione nie z jednego paska plastyku, ale z dwu sztab metalu. Ze zgrzytem przejechało po nich coś dziwnego, co najwyraźniej czerpało energię z drutów wiszących nad nimi. Po drugiej stronie od głównej ulicy odchodziła kolejna nieco węższa. Teraz dopiero poczuł chłód. Był chłodny jesienny wieczór. W powietrzu pachniało śniegiem. Ucieszył się że zna ten zapach.

— Gdzie my jesteśmy? — zapytał zdumiony.

— To aleja Niepodległości w Warszawie w końcu dwudziestego wieku. Nie, nie cofnęliśmy się w czasie — uśmiechnęła się widząc jego zdumioną minę. — To jest rekonstrukcja. Ścisła rekonstrukcja. Choć przejdziemy na drugą stronę przez stację metra.

Pozwolił się prowadzić jak bezwolne dziecko. Przeszli przejściem podziemnym i znaleźli się po drugiej stronie arterii. Przechodnie śpieszyli się dokądś obojętnie ich mijając.

— Roboty — wyjaśniła. — Wejdźmy tutaj. Zmarzłam kapinkę.

Pchnął drewniane drzwi niedużego budynku. Wewnątrz był bar. Na wysokich stołkach siedzieli staromodnie poubierani ludzie. Pociągnęła go do sali w piwnicach lokalu. Siedli za stolikiem. Dziewczyna przyniosła dwa kufle piwa. Wypił łyk.

— To jest prawdziwe — powiedział. — Myślałem, że może wirtual reality.

— To jest prawdziwe. Tak prawdziwe jak tylko się da. Oczywiście jeśli zaczniesz kopać w trawniku to trafisz na metalowy pancerz oddzielający ten segment.

— A gdybym próbował pojechać metrem?

— No cóż. Dwa przystanki w każdą stronę. Potem proszą o opuszczenie wagonu z powodu awarii.

— A gdyby się nie wysiadło?

— Obawiam się że ewakuują. Tu obowiązuje nadal regulamin.

— Punkt dwudziesty siódmy ustęp drugi: W wydzielonych strefach technicznych oraz środkach komunikacji każdy przebywający zobowiązany jest do wykonywania wszelkich poleceń obsługi ze ślepym posłuszeństwem.

— Znasz to całe na pamięć?

— Oczywiście.

— Jak smakuje?

Wypił łyk. Piwo coś mu przypominało. Tak — znał jego smak.

— Niezłe — wyraził swoje uznanie. — Gdzie produkowane?

— Tutaj według receptury osobiście ułożonej przez Starego Prezydenta.

— Chciałbym, go kiedyś poznać osobiście.

— To trudne, obawiam się nawet, że nie możliwe. To on spotyka się z nami. Najczęściej nawet i to nie. Po prostu budzi cię w nocy dzwonek budzika który miał zadzwonić dopiero rano i znajdujesz koło łóżka kartkę z instrukcją. Ale takie jest życie tajnego agenta.

Uśmiechnął się lekko. A on dostał instrukcje osobiście na laptop. Wypił jeszcze jeden łyk.

— Jak duży jest ten teren? — zatoczył ręką koło.

— Miasto w części która została zrekonstruowana ma jakieś dziesięć kilometrów na pięć i zamieszkuje je kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców. Jest tu wszystko co może być nam do szczęścia potrzebne. Sklepy, kawiarnie, cukiernie, jedyna zasada jest taka, że nie wolno nic stąd wynosić. Ale co zjemy to nasze.

— Spotkamy się w Gdańsku?

— Jeśli tylko masz ochotę. Mam okienko w poniedziałek o dwunastej, a przerwę obiadową spędzam zazwyczaj w siódmej jadłodajni.

— Kuchnia Nankińska i Tajwańska — odgadł.

— Właśnie.

Uśmiechnął się nieśmiało.

— Możesz mi powiedzieć jak naprawdę masz na imię?

— Umowa o dzieło z Agentami ustęp siódmy.: Agenci kontaktując się między sobą zarówno służbowo jak i prywatnie zobowiązani są utrzymywać swoje personalia w tajemnicy oraz używać umieszczonych na czołach pseudonimów. Niestosujący się do powyższego...

— ...Zostaną pozbawieni możliwości osiągania wyższych funkcji w strukturze, a w przypadkach skrajnego nadużywania na całkowitą zmianę osobowości. — dokończył za nią.

— Czasami jeśli coś pakują w głowę pod hipnozą trudno jest sobie to przypomnieć — powiedziała. — Myślę że to nie ma zastosowania w przypadku nieumyślnego poznania...

—Święto Wiosny. To ładne imię.

— Sama sobie wybrałam.

— Ja dostałem gotowe.

— Wielki Mur... Miałeś sztucznie niszczoną osobowość? Wtedy dają pierwsze z listy.

— Tak.

— Wybacz, nie powinnam pytać. Wypijemy jeszcze po jednym?

— Właściwie to trochę się obawiam, już wchodzi mi w nogi...

— A mi w głowę. Jednak to alkohol. Gdy jest się zmęczonym faktycznie lepiej nie pić. I tak niedługo trzeba wracać.

Wyszli na powierzchnię nie płacąc rachunku. Siedzący za barem robot nie zwrócił na to żadnej uwagi. Zapadł już zmrok. Ruszyli na drugą stronę ulicy. Niespodzianie rozległ się w powietrzu głos. Głos był wszechobecny.

— Uwaga wszyscy kursanci. Prosimy o opuszczenie strefy Warszawa w ciągu najbliższych dziesięciu minut.

Przed nimi w murze otworzyła się brama. Weszli do korytarza, a po chwili do sali telportacyjnej.

— Widzisz twoje krzesło jak stało tak stoi — powiedziała.

Weszła na środek i stanęła w kole.

— Do zobaczenia — powiedziała.

— Do zobaczenia — odpowiedział.

Zniknęła. Wówczas on postawił krzesło w polu, usiadł na nim i wcisnął guzik. Tym razem zamknął oczy, więc wrażenie było znacznie łagodniejsze.