"Biała Gardenia" - читать интересную книгу автора (Belinda Alexandra)

PARYŻ WSCHODU

Gdy pociąg zniknął, wszystko zamarło niczym w chwili między błyskawicą a grzmotem. Bałam się odwrócić i spojrzeć na Tanga. Wyobraziłam sobie, że skrada się ku mnie jak pająk ku ćmie uwięzionej w pajęczynie. Nie musiał się śpieszyć, ofiara już wpadła w pułapkę. Mógł zwlekać i rozkoszować się swoją przebiegłością. Radziecki oficer zniknął, zapomniał o mojej matce i zajął się swoimi sprawami. Byłam córką pułkownika białogwardzistów, ale matka bardziej mogła mu się przydać jako robotnica. Ideologia stanowiła dla niego jedynie przykrywkę, liczyły się względy praktyczne. Tang jednak był inny. Domagał się swojej pokrętnej sprawiedliwości i zamierzał dopilnować wszystkiego aż do samego końca. Nie wiedziałam, co dla mnie zaplanował, ale nie miałam wątpliwości, że coś długotrwałego i okropnego. Z pewnością nie każe mnie zastrzelić ani zrzucić z dachu. Powiedział: „Chcę, żebyś żyła, ponosząc konsekwencje tego, co zrobiłaś wraz ze swoją matką”. Może miałam podzielić los japońskich dziewcząt z naszego okręgu, tych, które nie zdołały uciec. Komuniści ogolili im głowy i sprzedali do chińskich burdeli, gdzie obsługiwały także trędowatych bez nosów i mężczyzn cierpiących na tak straszne choroby weneryczne, że gniły im ciała.

Przełknęłam ślinę. Na sąsiedni peron wjeżdżał inny pociąg. To byłoby proste… o wiele prostsze, myślałam, wpatrując się w ciężkie koła, w metalowe tory. Na drżących nogach zrobiłam krok do przodu, ale nagle przed oczami mignęła mi twarz ojca i już nie mogłam się poruszyć. Kątem oka ujrzałam Tanga. Faktycznie zmierzał ku mnie, wcale się nie śpieszył. Teraz, po zniknięciu matki, na jego twarzy widziałam głód, nie ulgę. Przychodził po więcej. Już po wszystkim, powiedziałam sobie. Po wszystkim.

Na niebie eksplodowały sztuczne ognie, a ja podskoczyłam, za – niepokojona hałasem. Na peron wylał się tłum ludzi w mundurach komunistów. Wpatrywałam się w nich, zdumiona ich nagłą obecnością. Wznosili radosne okrzyki, machali kolorowymi chorągiewkami, tłukli w bębny i cymbały. Pojawili się tu na po – witanie innych radzieckich komunistów. Przemaszerowali dokładnie między mną a Tangiem. Widziałam, jak Chińczyk próbuje się przepchnąć, ale uwiązł między paradującymi. Otoczyli go ludzie. Krzyczał na nich, ale jego głos ginął wśród okrzyków i muzyki.

– Biegnij!

Uniosłam wzrok. To był ten młody radziecki żołnierz, ten z oczami jak kryształy.

– Biegnij! Uciekaj! – wrzasnął, popychając mnie kolbą strzelby.

Jakaś ręka złapała mnie i pociągnęła. Nie widziałam, kto wlecze mnie przez przepychającą się tłuszczę. Wszędzie czułam zapach ludzkiego potu i prochu z fajerwerków. Obejrzałam się przez ramię i zobaczyłam, jak Tang brnie przez tłum. Spowalniały go okaleczone dłonie. Nie mógł złapać ludzi za ubranie i ich ode – pchnąć. Warknął coś do młodego Rosjanina, ten udał, że rzuca się za mną w pogoń, ale celowo uwiązł wśród ludzi. Ciągle ktoś na mnie wpadał, miałam poobijane ręce i ramiona. Za morzem nóg otworzyły się drzwi auta, ktoś mnie popchnął. Wtedy rozpoznałam tę wielką rękę, która mnie wlokła, ujrzałam dobrze mi znane odciski. Borys.

Wskoczyłam do samochodu, Borys wcisnął pedał gazu. Na fotelu dla pasażera siedziała Olga.

– Moja najdroższa Aniu! Moja mała Aniu! – krzyknęła.

Droga została za nami. Wyjrzałam przez okno z tyłu. Tłum na stacji pęczniał, pojawili się wysiadający z pociągu radzieccy żołnierze. Nigdzie nie widziałam Tanga.

– Aniu, ukryj się pod kocem – polecił mi Borys. Posłuchałam go i poczułam, że Olga przykrywa mnie rozmaitymi rzeczami.

– Spodziewałeś się tych ludzi? – zapytała męża.

– Nie, zamierzałem zabrać Anię bez względu na okoliczności – stwierdził. – Jednak wygląda na to, że szaleńczy entuzjazm okazywany komunistom czasem się przydaje.

Po pewnym czasie auto stanęło, usłyszałam głosy. Drzwi otworzyły się i trzasnęły. Rozległ się stłumiony głos Borysa. Olga nadal siedziała na fotelu dla pasażera i cichutko rzęziła. Zrobiło mi się żal jej i jej słabego, starego serca. Moje własne serce biło jak oszalałe, mocno zacisnęłam wargi, jakby dzięki temu nikt nie mógł go usłyszeć.

Borys z powrotem wskoczył za kierownicę i ruszyliśmy przed siebie.

– Blokada na drodze – wyjaśnił. – Powiedziałem im, że musimy przygotować kilka rzeczy dla Rosjan i że się śpieszymy.

Dopiero po dwóch albo trzech godzinach pozwolił mi wyjrzeć spod koca. Olga zdjęła ze mnie pakunki, okazało się, że to worki z żywnością. Jechaliśmy ścieżką otoczoną górskimi pasmami.

W zasięgu wzroku nie było nikogo, pola stały opuszczone. Przed nami widziałam spalone gospodarstwo. Borys wjechał do szopy.

Poczułam zapach siana i dymu, zastanawiałam się, kto tam mieszkał. Domyśliłam się ze świątynnego kształtu bram, że pewnie Japończycy.

– Musimy zaczekać, aż zapadną ciemności, zanim pojedziemy do Dairen – powiedział Borys.

Wyszliśmy z auta. Borys rozłożył koc na ziemi i kazał mi na nim usiąść. Jego żona otworzyła niewielki koszyk, wyciągnęła z niego talerze i filiżanki. Nałożyła dla mnie trochę kaszy, ale było mi tak niedobrze, że ledwie ją przełknęłam.

– Zjedz coś, skarbie – poprosiła Olga. – Musisz zbierać siły na podróż.

Spojrzałam na Borysa, ale on odwrócił wzrok.

– Przecież jedziemy razem. – Czułam, jak strach ściska mnie za gardło. Wiedziałam, że mówią o mojej podróży do Szanghaju. – Musicie pojechać ze mną.

Olga przygryzła wargę i otarła oczy rękawem.

– Nie, Aniu. Musimy zostać tutaj albo zaprowadzimy Tanga prosto do ciebie. To potwór, jeszcze nie dostał tego, czego pragnie.

Borys objął mnie. Oparłam czoło o jego pierś. Wiedziałam, że będzie mi brakowało tego zapachu, woni owsa i drewna.

– Mój przyjaciel Siergiej Mikołajewicz to dobry człowiek. Zajmie się tobą. – Pogłaskał mnie po głowie. – W Szanghaju będziesz o wiele bezpieczniejsza.

– I zobaczysz tam mnóstwo pięknych rzeczy. – Olga wyraźnie próbowała mnie pocieszyć. – Siergiej Mikołajewicz jest bogaty, zabierze cię na wystawy i do restauracji. Z nim będzie ci dużo przyjemniej niż tutaj z nami.

Po zmroku, klucząc po bocznych dróżkach i polach, Pomerancewowie odwieźli mnie do portu Dairen, skąd o świcie odpływał statek do Szanghaju.

Kiedy pojawiliśmy się na przystani, Olga oczyściła moją twarz rękawem sukienki i wsunęła mi do kieszeni matrioszkę oraz nefrytowy naszyjnik matki. Zastanawiałam się, jak zdołała je ukryć i czy zdaje sobie sprawę z ich wartości, ale nie miałam czasu zapytać, gdyż zawyła syrena i pasażerów poproszono o wejście na pokład.

– Już zawiadomiliśmy Siergieja Mikołajewicza, żeby cię oczekiwał – powiedziała Olga.

Borys pomógł mi wejść na trap i wręczył niewielką torbę, w której znajdowała się sukienka, koc i jedzenie.

– Udanego startu w szerokim świecie, moja mała – wyszeptał, a po policzkach spływały mu łzy. – Spraw, żeby matka była z ciebie dumna. Teraz tylko w tobie nasza nadzieja.

Później, na rzece Huangpu Jiang, gdy statek dopływał do Szanghaju, przypomniałam sobie te słowa i zaczęłam się zastanawiać, czy stanę na wysokości zadania.

Nie pamiętam, po ilu dniach na horyzoncie zamajaczyły zarysy Szanghaju. Może po dwóch, może było ich więcej. Nie zdawałam sobie sprawy z niczego poza mroczną pustką w moim sercu, i smrodem opiumowego dymu, dniem i nocą zatruwającego powietrze. Parowiec był pełen ludzi uciekających z północy. Kilku pasaże – rów leżało na matach niczym wychudzone zwłoki, ściskając w brudnych palcach niedopałki skrętów. Przed wojną cudzoziemcy usiłowali złagodzić skutki szkód, jakie poczynili, narzucając handel opium Chinom, ale japońscy najeźdźcy wykorzystali uzależnienie od narkotyku, by przerzedzić populację. Zmuszali wieśniaków w Mandżurii do uprawy maku, budowali fabryki w Harbinie i Dairen do jego przetwarzania. Biedacy wstrzykiwali sobie opium, bogacze pykali je w fajkach, i prawie wszyscy palili je jak tytoń. Wyglądało na to, że lata okupacji zrobiły swoje i niemal każdy Chińczyk na statku był uzależniony.

Tego popołudnia, gdy dopłynęliśmy do Szanghaju, parowiec kołysał się gwałtownie na błotnistej rzece, a po pokładzie toczyły się butelki. Chwyciłam za poręcz i utkwiłam wzrok w naprędce skleconych domach, szpecących krajobraz po obu stronach rzeki. Były to pozbawione okien szopy, oparte jedna o drugą niczym ściany domku z kart. Obok nich zbudowano rzędy fabryk, których wielkie kominy wypuszczały kłęby dymu. Ten dym płynął po wąskich, zaśmieconych uliczkach i zamieniał powietrze w śmierdzącą mieszankę ludzkiego potu i siarki.

Innych pasażerów nieszczególnie zainteresowała zbliżająca się metropolia. Zbici w niewielkie grupki, palili albo grali w karty.

Pewien Rosjanin spał na kocu, obok przewróconej butelki po wódce, a po piersi spływały mu wymiociny. Nieopodal przykucnęła Chinka, miażdżąc zębami orzechy i karmiąc nimi dwójkę malutkich dzieci. Zastanawiałam się, czemu wszyscy zachowują się tak biernie, skoro, jak czułam, powoli wciąga nas świat potępionych.

Kostki palców poczerwieniały mi od wiatru, więc wsunęłam ręce do kieszeni. Wyczułam matrioszkę i wtedy wybuchnęłam płaczem.

Nieco dalej slumsy ustąpiły miejsca portom i wioskom. Kobiety i mężczyźni unosili słomkowe kapelusze i spoglądali na nas znad sieci rybackich i worków z ryżem. Dziesiątki sampanów podpłynęły do parowca jak karpie do kawałka chleba. Właściciele łodzi oferowali nam pałeczki, kadzidła, bryłki węgla, jeden nawet wyciągnął swoją córkę. Z przerażenia oczy dziecka niemal wyszły z orbit, ale mała nie walczyła z ojcem. Na jej widok rozbolał mnie siniak, ten, który zrobiła mi matka podczas naszego ostatniego wieczoru w Harbinie.

Ręka nadal była opuchnięta i sina. Ból przypomniał mi, z jaką siłą ściskała mnie matka, jak myślałam, że dzięki temu uściskowi nigdy nas nie rozdzielą, że ona mnie nie puści.

Dopiero gdy dotarliśmy do Bundu, mogłam zrozumieć opowieści o legendarnym bogactwie i urodzie Szanghaju. Powietrze było świeższe, port pełen łodzi motorowych, cumował tu też biały liniowiec oceaniczny, gotów do podróży. Z jego komina buchała para. Obok stała japońska łódź patrolowa z ziejącą dziurą z boku i dziobem zanurzonym do połowy w wodzie. Z górnego pokładu parowca widziałam dumę Bundu, pięciogwiazdkowy hotel Cathay o wykuszowych oknach i z apartamentami na samej górze, oraz rząd riksz, które otaczały go niczym długa nić.

Ze statku przeszliśmy do poczekalni na poziomie ulicy, gdzie otoczyła nas kolejna fala ulicznych handlarzy. Ci sprzedawcy oferowali o wiele bardziej wyszukane towary niż ludzie na łodziach: złote amulety, figurki z kości słoniowej, kacze jaja. Jakiś staruszek wyciągnął z aksamitnego woreczka maleńkiego kryształowego konia i położył mi go na dłoni. Był oszlifowany jak brylant, a jego ścianki lśniły w słońcu. Pomyślałam o lodowych rzeźbach tworzonych przez Rosjan w Harbini e, ale nie miałam pieniędzy, więc musiałam oddać figurkę handlarzowi.

Pasażerowie witali się z krewny mi, większość odjeżdżała taksówkami lub w rikszach.

Stałam samotni e w cichnącym gwarze, było mi niedobrze ze strachu, a moje spojrzenie wędrowało do każdego mężczyzny o zachodnich rysach w nadziei, że okaże się on przyjacielem Borysa.

Amerykanie zainstalowali na ulicach ekrany, by puszczać kroniki filmowe z całego świata, pokazujące koniec wojny.

Przyglądałam się ludziom radośnie tańczącym na ulicach, uśmiechniętym żołnierzom wracającym do domu, do swoich apetycznych żon, słuchałam przemów zadowolonych prezydentów i premierów. Wszystkie materiały opatrzono chińskimi napisami.

Pomyślałam, że Ameryka usiłuje nas przekonać, że znowu będzie dobrze.

Kronika skończyła się prezentacją krajów, organizacji i jednostek, które pomogły wyzwolić Chiny spod japońskiej okupacji.

Brakowało jednej grupy: komunistów.

Nagle wyrósł przede mną elegancko ubrany Chińczyk. Wręczył mi wizytówkę o złotych rogach, z moim imieniem i nazwiskiem wypisanymi wąskim i, niechlujnymi literami.

Na widok mojego wahania oświadczył:

– Wszystko w porządku, przysyła mnie pan Siergiej. Spotka się z tobą u siebie w domu.

Na ulicy, z dala od wiatru znad rzeki, słońce przypiekało świat subtropikalnym skwarem. Setki Chińczyków kucało w rynsztokach, gotując pikantne rosołki albo oferując świecidełka. Między nimi uliczni handlarze popychali wózki z ryżem i drewnem.

Służący pomógł mi wsiąść do rikszy i po chwili jechaliśmy ulicą pełną rowerów, brzęczących tramwajów i lśniących amerykańskich buicków i packardów.

Odwróciłam głowę, żeby przyjrzeć się wspaniałym kolonialnym budynkom. Nigdy wcześniej nie widziałam takiego miasta jak Szanghaj. Ulice za Bundem wyglądały jak labirynty ciasnych alejek pełnych domów połączonych sznurami, z których pranie zwisało niczym flagi.

Łyse dzieci o wilgotnych oczach zerkały ciekawsko z pogrążonych w mroku progów. Na każdym rogu stała budka z jedzeniem, wydobywał się z nich smród palonej gumy. Poczułam ulgę, kiedy zjełczałe powietrze ustąpiło miejsca aromatowi świeżo upieczonego chleba.

Riksza przejechała pod łukowatym sklepieniem i wyłoniła się w oazie wybrukowanych kocimi łbami ulic, lamp art deco i sklepowych wystaw pełnych wyrobów cukierniczych i antków.

Wjechaliśmy w uliczkę porośniętą z obu stron klonami i przystanęliśmy pod wysokim błękitnym murem z betonu. Wbiłam wzrok w kawałki potłuczonego szkła zacementowanego na szczycie muru i drut kolczasty wokół gałęzi górujących nad nim drzew.

Służący pomógł mi wysiąść z rikszy i nacisnął dzwonek przy furtce, którą po chwili otworzyła starsza chińska służąca o bladej twarzy kontrastującej z czarną chińską suknią. Nie odpowiedziała na moje powitanie w dialekcie mandaryńskim Opuściła tylko wzrok i wprowadziła mnie na teren posiadłości.

Na podwórzu dominował dwupiętrowy dom o błękitnych drzwiach i oknach, z szybkami osadzonymi w szprosach. Kryte przejście łączyło go z parterowym budynkiem. Na widok wiszącej w oknie pościeli uznałam, że to kwatery służby.

Służący wręczył moją torbę pokojówce i zniknął w niskim budynku. Ruszyłam za nią przez schludny trawnik, obok grządek rozkwitających krwistoczerwonych róż. Hol był przestronny, o turkusowych ścianach i kremowej terakocie. Moje kroki roznosiły się echem, podczas gdy pokojówka stąpała całkiem bezszelestnie.

Cisza w domu sprawił a, że poczułam się dziwnie odmieniona, jakbym przeszła w stan nie będący już życiem, ale i nie śmiercią. Na końcu holu widziałam pokój o czerwonych zasłonach, wyściełany perskimi dywanami. Na jasnych ścianach wisiały dziesiątki francuskich i chińskich malowideł.

Pokojówka już miała mnie tam wprowadzić, kiedy zauważyłam kobietę na schodach. Jej bladą twarz okalały granatowoczarne włosy obcięte na modnego pazia. Musnęła przyozdobiony strusimi piórami kołnierzyk sukienki i przyglądała mi się przez chwilę ciemnymi, surowymi oczami.

– Bardzo ładne dziecko – powiedziała po angielsku do pokojówki.

– Ale takie poważne. Co ja na Boga zrobię z tą jej ponurą buzią, skoro ma mi całymi dniami towarzyszyć?

Siergiej Mikołajewicz Kiryłow był zupełnie inny niż jego amerykańska żona, Amelia. Kiedy wprowadziła mnie do gabinetu męża, ten zerwał się zza zawalonego papierami biurka i wycałował moje policzki. Stąpał ciężko jak niedźwiedź i był ze dwadzieścia lat starszy od żony, zapewne rówieśnicy mojej matki. Spod krzaczastych brwi spoglądał bacznie na świat. Przerażała mnie jego potężna postura i te brwi, przez które wyglądał na rozzłoszczonego, nawet gdy się uśmiechał.

Przy biurku siedział jeszcze jeden mężczyzna.

– To Ania Kozłowa – powiedział do niego Siergiej Mikołajewicz. – Sąsiadka mojego przyjaciela z Harbinu. Jej matkę wywieźli Sowieci, musimy się nią zająć. W zamian za opiekę nauczy nas manier starej arystokracji.

Drugi mężczyzna uśmiechnął się i wstał, by uścisnąć mi dłoń.

Jego oddech śmierdział zatęchłym tytoniem, a twarz miała niezdrowy odcień.

– Jestem Aleksiej Igorewicz Michajłow – powiedział. – Bóg mi świadkiem, że nam, mieszkańcom Szanghaju, przydałyby się dobre maniery.

– Wszystko mi jedno, czego was nauczy, byleby mówiła po angielsku. – Amelia zapaliła papierosa z leżącej na stole papierośnicy.

– Tak, proszę pani, mówię – odezwałam się.

Rzuciła mi pozbawione wesołości spojrzenie i pociągnęła za sznurek przy drzwiach.

– To dobrze – stwierdziła. – Masz okazję zademonstrować swoją angielszczyznę dziś przy kolacji. Siergiej zaprosił kogoś, kto jego zdaniem będzie się dobrze bawił w towarzystwie młodej pięknej poliglotki, która nauczy go dobrych manier.

W pokoju pojawiła się maleńka pokojówka z opuszczoną głową. Miała nie więcej niż sześć lat, karmelową skórę i włosy ściągnięte w koczek.

– To Mei Lin – powiedziała Amelia. – Kiedy już raczy otworzyć usta, mówi tylko po chińsku. Pewnie znasz ten język. Jest twoja.

Dziewczynka wpatrywała się jak zahipnotyzowana w jakiś punkt na podłodze. Siergiej Mikołajewicz popchnął ją delikatnie. Uniosła wzrok i z przerażeniem przeniosła spojrzenie z wielkiego Rosjanina i jego smukłej żony na mnie.

– Odpocznij trochę i zejdź na dół, kiedy będziesz gotowa. – Siergiej Mikołajewicz uścisnął moje ramię i odprowadził mnie do drzwi.

– Bardzo ci współczuję, ale mam nadzieję, że kolacja wprawi cię w lepszy humor. Borys pomógł mi, gdy utraciłem wszystko podczas rewolucji. Zamierzam odpłacić mu za tę dobroć, dbając o ciebie.

Wpuściłam Mei Lin do swojego pokoju, chociaż wolałabym zostać sama. Nogi drżały mi ze zmęczenia, czułam pulsowanie w skroniach. Każdy krok był udręką, ale Mei Lin patrzyła na mnie z tak niewinnym uwielbieniem, że nie mogłam się do niej nie uśmiechnąć. Odpowiedziała mi szerokim, szczerbatym uśmiechem.

Mój pokój, z widokiem na ogród, znajdował się na pierwszym piętrze. Były w nim ciemne sosnowe podłogi i złote tapety. Przy wykuszowym oknie stał antyczny globus, a na środku łoże z baldachimem. Podeszłam do łóżka i położyłam dłoń na kaszmirowej narzucie. Gdy tylko moje palce dotknęły tkaniny, przepełniła mnie rozpacz. To był pokój kobiety. W chwili, w której odebrano mi matkę, przestałam być dzieckiem. Zakryłam twarz rękami i zatęskniłam za strychem w Harbinie. Oczyma duszy widziałam wszystkie lalki ustawione na belce i słyszałam każde skrzypnięcie desek podłogowych.

Odwróciłam się od łóżka i podbiegłam do okna, obracając globus, aż znalazłam Chiny. Palcem wytyczyłam trasę z Harbinu do Moskwy.

– Niech Bóg ma cię w swojej opiece, mamo – szepnęłam, choć tak naprawdę nie miałam pojęcia, dokąd pojechała.

Wyjęłam z kieszeni matrioszkę i ustawiłam cztery laleczki zwane mateczkami ze środka na toaletce. Kiedy Mei Lin przygotowywała mi kąpiel, wsunęłam nefrytowy naszyjnik do górnej szuflady.

W szafie wisiała nowa sukienka. Mei Lin wspięła się na palce, by dosięgnąć wieszaka. Z powagą sprzedawczyni w eleganckim sklepie położyła na łóżku strój z niebieskiego aksamitu i wyszła, żebym mogła się wykąpać. Wróciła jakiś czas później z zestawem szczotek i uczesała mi włosy dziecięcymi, niezręcznymi ruchami, drapiąc mnie po szyi i uszach. Zniosłam to wszystko cierpliwie. Dla mnie jak i dla niej była to nowość.

Ściany w jadalni miały tę samą barwę co w holu, ale pomieszczenie wydawało się jeszcze bardziej eleganckie. Gzymsy i panele pomalowano na złoto i ozdobiono wzorami w liście klonu. Identyczny motyw przewijał się na ramach obitych czerwonym aksamitem krzeseł i nogach kredensów. Spojrzałam na tekowy stół w jadalni i żyrandol, który nad nim wisiał, i natychmiast pojęłam, że uwaga Siergieja Mikołajewicza dotycząca nauki dobrych manier była żartem.

Słyszałam, jak Siergiej Mikołajewicz i Amelia rozmawiają z gośćmi w znajdującym się obok salonie, ale wahałam się przez chwilę, zanim zapukałam. Byłam zmęczona, wyczerpana wydarzeniami ubiegłego tygodnia, a jednak czułam się w obowiązku przybrać uprzejmy wyraz twarzy i podziękować za oferowaną mi gościnność. Nic nie wiedziałam o Siergieju Mikołajewiczu poza tym, że kiedyś przyjaźnił się z Borysem i miał nocny klub. Już miałam odejść, kiedy drzwi się otworzyły i w progu stanął uśmiechnięty gospodarz.

– Tutaj jesteś. – Ujął mnie pod ramię i zaprowadził do pokoju. – Śliczne stworzonko, prawda?

Stała tam Amelia, w czerwonej wieczorowej sukni z obnażonym ramieniem. Aleksiej Igorewicz podszedł do mnie i przedstawił mi swoją pulchną żonę, Lubę Władimirowną Michajłową. Natychmiast otoczyła mnie ramionami.

– Mów mi Luba, i na litość boską, nazywaj mojego męża Aleksiejem. Nie uznajemy tu formalności – stwierdziła, muskając mnie uszminkowanymi wargami.

Za nią stał młody człowiek, mniej więcej siedemnastoletni. Kiedy Luba odeszła, przedstawił się jako Dymitr Juriewicz Łubieński.

– Mów mi po imieniu. – Pocałował moją dłoń.

Miał rosyjskie nazwisko i akcent, ale bardzo się różnił od wszystkich znanych mi Rosjan. Jego modny garnitur połyskiwał w świetle lampy. Dymitr zaczesał włosy do tyłu, a nie na czoło, jak większość mężczyzn. Poczułam, że się rumienię i opuściłam wzrok.

Kiedy usiedliśmy, stara chińska służąca postawiła na stole wielką wazę zupy z płetwy rekina. Słyszałam o tym słynnym daniu, lecz nigdy go nie jadłam. Nałożyłam sobie łyżkę gęstej cieczy i przełknęłam pierwszy łyk. Uniosłam wzrok i ujrzałam, że Dymitr mnie obserwuje, lekko dotykając palcami brody. Nie potrafiłam powiedzieć, czy na jego twarzy widnieje rozbawienie, czy dezaprobata.

– Miło mi, że możemy zapoznać naszą księżniczkę z północy z miejscowymi smakołykami – powiedział.

Luba spytała, czy cieszy się, że wkrótce zostanie kierownikiem klubu Siergieja, a Dymitr odwrócił się do niej, by odpowiedzieć. Nie odrywałam od niego wzroku. Poza mną był najmłodszą osobą przy stole, jednak wydawał się stary jak na swój wiek. Brat mojej koleżanki z klasy w Harbinie też miał siedemnaście lat, mimo to bawił się z nami. Nie mogłam jednak wyobrazić sobie Dymitra na rowerze ani goniącego w berka.

Siergiej Mikołajewicz zerknął znad szampana i mrugnął. Uniósł kieliszek, by wznieść toast.

– Za naszą uroczą Annę Wiktorownę Kozłową – powiedział głośno. – Niech rozkwita pod moją opieką równie pięknie jak Dymitr.

– Z pewnością tak się stanie – powiedziała Luba. – Każdy rozkwita dzięki twojej wspaniałomyślności.

Starsza pani chyba zamierzała dodać coś jeszcze, ale przerwała jej Amelia, stukając łyżeczką w kieliszek z winem. Sukienka podkreślała głębię i czerń jej oczu, i gdyby nie pijacki grymas wykrzywiający twarz gospodyni, uznałabym ją za prawdziwą piękność.

– Jeśli nie przestaniecie gadać po rosyjsku, zabronię wam tych spotkań – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Mówcie po angielsku, jak wam kazałam.

Siergiej Mikołajewicz roześmiał się tubalnie i usiłował położyć dłoń na zaciśniętej pięści żony. Odepchnęła jego rękę i popatrzyła na mnie lodowatym wzrokiem.

– Po to tu jesteś – prychnęła. – Mój mały szpieg. Kiedy mówią po rosyjsku, nie mogę im ufać. – Cisnęła łyżkę, która odbiła się od blatu i spadła na podłogę.

Oblicze Siergieja Mikołajewicza pobladło. Aleksiej spojrzał z zakłopotaniem na żonę, a Dymitr wbił wzrok w swoje kolana. Służąca schyliła się po łyżkę i wycofała z nią do kuchni, jakby w ten sposób mogła usunąć źródło złości Amelii.

Tylko Lubie wystarczyło odwagi, by ratować sytuację.

– Rozmawialiśmy o tym, że Szanghaj to miasto pełne możliwości – wyjaśniła. – Sama zawsze to powtarzasz.

Amelia zmrużyła oczy i zakołysała się niczym wąż, który lada chwila zaatakuje. Uśmiech powoli powracał na jej twarz. Rozluźniła się i odchyliła na krześle, niepewną dłonią unosząc kieliszek.

– Tak – powiedziała. – Pełno tu ocaleńców. Klub Moskwa – Szanghaj przetrwał wojnę i za parę miesięcy znów będziemy się dobrze bawić.

Zgromadzeni unieśli kieliszki i spełnili toast. Służąca powróciła z drugim daniem i nagle wszyscy zainteresowali się kaczką po pekińsku. Podniecenie w ich głosach zupełnie wyparło napięcie sprzed kilku minut. Tylko ja miałam niejasne przeczucie, że przed chwilą byłam świadkiem czegoś złowieszczego.

Po kolacji przeszliśmy za Siergiejem Mikołajewiczem i Amelią przez niewielką salę balową do biblioteki. Usiłowałam nie gapić się jak turystka na piękne gobeliny i zwoje zdobiące ściany.

– Jaki to przepiękny dom – zwierzyłam się Lubie. – Żona Siergieja Mikołajewicza ma znakomity gust. Twarz starszej pani pomarszczyła się z rozbawienia.

– Moja droga – wyszeptała. – To jego pierwsza żona miała doskonały gust. Dom wybudowano w czasach, gdy Siergiej był kupcem herbacianym.

Sposób, w jaki wypowiedziała słowo „pierwsza”, zmroził mnie. Czułam zaciekawienie, ale jednocześnie strach. Zachodziłam w głowę, co się stało z twórczynią tego wysmakowanego piękna, które miałam przed oczami. Jak Amelia ją zastąpiła? Byłam jednak zbyt onieśmielona, by o to zapytać, a Lubę najwyraźniej interesowała rozmowa na inne tematy.

– Wiedziałaś, że Siergiej był jednym z najsłynniejszych eksporterów herbaty w Rosji? Oczywiście rewolucja i wojna wszystko zmieniły. Jednak nikt nie może powiedzieć, że się nie odkuł. Moskwa – Szanghaj to najsłynniejszy nocny klub w mieście.

Biblioteka była przytulnym pomieszczeniem na tyłach domu. Oprawione w skóry tomy Gogola, Puszkina i Tołstoja tłoczyły się na półkach. Nie umiałam sobie wyobrazić Siergieja Mikołajewicza ani Amelii czytających te książki. Wodziłam palcem po grzbietach opasłych tomów, usiłując odnaleźć tu ducha pierwszej żony Siergieja Mikołajewicza. Jej tajemnicza obecność wydawała się teraz oczywista we wszystkich barwach i fakturach, jakie dostrzegałam wokół siebie.

Zatonęliśmy na skórzanych kanapach, podczas gdy Siergiej Mikołajewicz przyniósł nasze kieliszki i butelkę porto. Dymitr wręczył mi kieliszek i usiadł obok.

– Powiedz, co myślisz o tym zwariowanym, cudownym mieście – poprosił. – O Paryżu Wschodu?

– Niewiele jeszcze zobaczyłam. Dopiero dziś przyjechałam – odparłam.

– Naturalnie, wybacz… Zapomniałem. – Uśmiechnął się do mnie. – Może później, kiedy już się trochę zadomowisz, pokażę ci park Yuyuan.

Odsunęłam się, gdyż siedział tak blisko, że nasze twarze niemal się dotykały. Miał niezwykłe oczy, głębokie i tajemnicze niczym puszcza. Był młody, ale zachowywał się jak światowiec. Mimo eleganckiego stroju prezentował maniery pełnego rezerwy aroganta, zupełnie jakby nie czuł się zbyt dobrze w swoim otoczeniu.

Coś upadło między nami. Dymitr schylił się i podniósł but na wysokiej szpilce. Unosząc wzrok, spostrzegliśmy opartą o regał Amelię, z jedną bosą stopą. Może Amelia uznała, że to pasuje do nagiego ramienia.

– Co tam szepczecie? – wysyczała. – Łajdaki! Wciąż mówicie po rosyjsku albo mamroczecie.

Jej mąż i pozostali goście nie zwrócili najmniejszej uwagi na ten nowy wybuch. Siergiej Mikołajewicz, Aleksiej i Luba tłoczyli się przy otwartym oknie, pogrążeni w dyskusji na temat wyścigów konnych. Tylko Dymitr wstał i ze śmiechem oddał but Amelii. Przechyliła głowę i popatrzyła na niego lisimi oczami.

– Wypytywałem Anię o komunistów – skłamał. – To z ich powodu tu przypłynęła.

– Teraz nie musi się już ich obawiać – powiedział Siergiej Mikołajewicz, odwracając się od rozmówców. – Europejczycy zamienili Szanghaj w olbrzymią maszynkę do robienia pieniędzy dla Chin. Nie zniszczą go dla jakiegoś ideologicznego kaprysu. Przeżyliśmy wojnę, przeżyjemy i to.

Później tego wieczoru, gdy goście rozeszli się do domów, a Amelia zasnęła na kanapie, zapytałam Siergieja Mikołajewicza, czy zawiadomił już Borysa i Olgę Pomerancewów, że bezpiecznie dotarłam na miejsce.

– Oczywiście, że tak, drogie dziecko – odparł, nakrywając żonę kocem i gasząc światła w bibliotece. – Borys i Olga cię uwielbiają.

Służąca oczekiwała nas na dole schodów. Gdy dotarliśmy do półpiętra, pogasiła światła.

– Czy wiadomo coś o mojej matce? – spytałam go z nadzieją. – Pytał ich pan, czy mają jakieś wieści?

W jego oczach pojawiła się litość.

– Wszystko będzie dobrze, Aniu – odparł. – Lepiej jednak, żebyś odtąd nas traktowała jak swoją rodzinę.

Następnego ranka obudziłam się późno, skulona w pościeli. Słyszałam rozmowy służby w ogrodzie, brzęczenie zmywanych naczyń i szuranie krzesła wleczonego na dole. Promienie słoneczne migoczące na zasłonach wyglądały bardzo ładnie, ale nie niosły pociechy. Każdy dzień oddalał mnie od matki. Poza tym myśl o towarzystwie Amelii psuła mi humor.

– O, widzę, że dobrze spałaś – powitała mnie Amerykanka, kiedy zeszłam ze schodów. Włożyła białą sukienkę z paskiem. Poza lekko opuchniętymi oczami nie zdradzała żadnych oznak wczorajszego zmęczenia.

– Niech spóźnianie się nie wejdzie ci w krew, Aniu – dodała.

– Nie lubię czekać, a zabieram cię na zakupy tylko po to, by sprawić przyjemność Siergiejowi. – Wręczyła mi portmonetkę, a kiedy ją otworzyłam, ujrzałam, że jest pełna studolarowych banknotów.

– Dajesz sobie radę z pieniędzmi, Aniu? Dobrze sobie radzisz z liczeniem? – Mówiła wysokim, poirytowanym głosem, jakby za chwilę miała wybuchnąć.

– Tak, proszę pani – odparłam. – Można mi zaufać.

– Zobaczymy. – Roześmiała się piskliwie.

Otworzyła drzwi wejściowe i przeszła przez ogród. Pobiegłam za nią. Służący właśnie naprawiał zawias furtki. Na nasz widok wybałuszył oczy ze zdumienia.

– Sprowadź natychmiast rikszę! – wrzasnęła na niego. Przenosił spojrzenie z niej na mnie, jakby usiłując znaleźć jakieś wyjście. Amelia złapała go za ramię i wypchnęła za furtkę. – Wiesz, że zawsze ma na mnie czekać. Dzisiejszy dzień nie jest wyjątkiem. Już jestem spóźniona.

Kiedy siedziałyśmy w rikszy, Amelia trochę się uspokoiła. Niemal rozbawiło ją własne zniecierpliwienie.

– Wiesz – zaczęła, szarpiąc za wstążkę, którą przywiązała kapelusz do głowy – dzisiejszego ranka mój mąż mówił tylko o tobie i o tym, jaka jesteś śliczna. Prawdziwa rosyjska piękność. – Położyła dłoń na moim kolanie. Jej ręka była zimna niczym ręka trupa. – Co ty na to, Aniu? Jesteś w Szanghaju zaledwie jeden dzień i już zrobiłaś wrażenie na mężczyźnie, którego nic nie porusza.

Amelia mnie przerażała. Było w niej coś podstępnego i ponurego. Bardziej rzucało się to w oczy teraz niż w towarzystwie Siergieja Mikołajewicza. Jej blada skóra i paciorkowate czarne oczy ostrzegały przed jadem sączącym się z pozornie gładkich słów. Łzy piekły mnie pod powiekami, zatęskniłam za siłą i ciepłem matki, za odwagą i pewnością, które zawsze czułam w jej towarzystwie.

Amelia zabrała rękę z mojego kolana i parsknęła:

– Więcej radości, dziewczyno. Jeśli nadal będziesz taka okropna, zadenuncjuję cię.

Na ulicach francuskiej dzielnicy panowała niemal świąteczna atmosfera. Wyszło słońce i kobiety w kolorowych sukienkach, sandałach i z parasolkami spacerowały po szerokich chodnikach. Handlarze wykrzykiwali słowa zachęty zza stoisk pełnych haftowanych płócien, jedwabi i koronek. Uliczni artyści zachęcali do podziwiania swoich wyczynów. Amelia kazała rikszarzowi przystanąć, abyśmy mogły popatrzeć na muzyka z małpką. Stworzonko w kapelusiku i kamizelce w czerwoną kratkę tańczyło w rytm melodii płynącej z akordeonu mężczyzny. Małpka kręciła piruety i podskakiwała niczym wytrawna artystka, a nie dzikie stworzonko, i na parę chwil zdołała przyciągnąć całkiem spory tłum. Kiedy muzyka ucichła, małpka się ukłoniła. Widownia była oczarowana. Ludzie entuzjastycznie klaskali, a zwierzątko biegało między ich nogami, wystawiając kapelusz po pieniądze. Niemal wszyscy coś do niego wrzucali. Nagle małpka skoczyła na rikszę. Amelia wpadła w popłoch, a ja zaczęłam wrzeszczeć. Małpka usadowiła się między nami i popatrzyła pełnym uwielbienia wzrokiem na Amelię. Tłum oniemiał z zachwytu. Amelia zatrzepotała rzęsami – widziała, że wszyscy na nią patrzą. Roześmiała się i przycisnęła rękę do gardła w skromnym geście, bez wątpienia fałszywym. Po chwili dotknęła uszu, wyjęła z nich perłowe kolczyki i wrzuciła je do kapelusza małpki. Widownia zaczęła krzyczeć i wiwatować na cześć bogaczki. Małpka pokicała do właściciela, ale wszyscy gapili się teraz na Amelię. Jeden z mężczyzn zaczął ją prosić o ujawnienie imienia, jednak niczym prawdziwa artystka Amelia wiedziała, kiedy opuścić tłum.

– No już – powiedziała, trącając młodego rikszarza butem. – Jedziemy.

Skręciliśmy z Drogi Tętniących Studni w wąską alejkę znaną jako Ulica Tysiąca Nocy. Skupiły się przy niej zakłady krawieckie reklamujące swoje produkty na manekinach ustawionych przed drzwiami albo, jak jeden z nich, na żywych modelach przechadzających się po wystawie. Podreptałam za Amelią na róg ulicy do małego sklepu o tak wąskich schodkach, że musiałam bardzo ostrożnie po nich stąpać. Sklep był pełen bluzek i sukienek zwisających na rozwieszonych od ściany do ściany sznurach. Tak intensywnie pachniało tu tkaninami i bambusem, że zaczęłam kichać. Zza rzędu sukienek wyskoczyła Chinka i krzyknęła:

– Halo? Halo? Przyszłaś na przymiarkę?

Kiedy jednak ujrzała Amelię, jej uśmiech zniknął.

– Dzień dobry. – Popatrzyła na nas podejrzliwie.

Amelia musnęła palcami jedwabną bluzkę i powiedziała do mnie:

– Wybierz sobie wzór, który mają dla ciebie skopiować, a uszyją ci strój w jeden dzień.

Pod jedynym oknem ustawiono niewielką otomanę i stolik, na którym walały się katalogi. Amelia podniosła jeden z nich i powoli przewracała strony. Zapaliła papierosa, rozżarzony popiół spadał na podłogę.

– Co ty na to? – mruknęła, wpatrując się w zdjęcie szmaragdowej chińskiej sukni typu szeongsam, uciętej na wysokości uda.

– To jeszcze dziewczynka. Za młoda na tę sukienkę – zaprotestowała Chinka.

– Proszę się nie martwić, pani Woo, w Szanghaju szybko się zestarzeje – parsknęła Amelia. – Zapomina pani, że sama mam dopiero dwadzieścia pięć lat.

Roześmiała się ze swojego dowcipu. Pani Woo popchnęła mnie ku ławeczce na zapleczu. Zdjęła z szyi centymetr i zmierzyła obwód mojej talii. Stałam nieruchomo, jak nauczyła mnie matka.

– Dlaczego zadajesz się z tą kobietą? – wyszeptała do mnie pani Woo. – Nie jest dobra. Jej mąż nie taki zły. Ale głupi. Jego żona umrzeć na tyfus, a on wpuścić ta kobieta w dom, bo samotny. Żaden Amerykanin jej nie chce…

Urwała, kiedy Amelia pojawiła się z plikiem zdjęć wydartych z katalogu.

– Te wybrałam, pani Woo. – Rzuciła nimi w krawcową. – Jesteśmy nocnym klubem, jak pani wie – dodała z kocim uśmiechem na twarzy. – A pani nie jest Elsą Schiaparelli, żeby nam dyktować, co powinniśmy nosić.

Zostawiłyśmy panią Woo z zamówieniem na trzy wieczorowe i cztery dzienne sukienki. Uznałam, że tylko z tych powodów Chinka znosiła arogancję Amelii. W domu towarowym przy Nanking Road zakupiłyśmy bieliznę, buty i rękawiczki. Na chodniku przed sklepem mały żebrak spisywał kawałkiem kredy swoją historię. Miał na sobie jedynie bawełnianą przepaskę na biodrach, jego skóra na ramionach i plecach była boleśnie poparzona.

– Co tu nabazgrał? – zapytała Amelia.

Popatrzyłam na starannie zapisane litery. Mój chiński nie był zbyt płynny, ale zrozumiałam, że te słowa napisał ktoś światły i wykształcony. Chłopiec twierdził, że widział śmierć matki i trzech sióstr po najeździe Japończyków na Mandżurię. Jedną z sióstr torturowano. Żołnierze obcięli jej nos, piersi i ręce. Ocalał tylko chłopiec wraz z ojcem, uciekli do Szanghaju. Za ostatnie pieniądze kupili rikszę. Pewnego dnia ojca chłopca potrącił pijany cudzoziemiec, który zbyt szybko prowadził auto. Chińczyk przeżył wypadek, miał połamane nogi i wielką ranę, która odsłaniała czaszkę na czole. Bardzo krwawił, ale cudzoziemiec nie chciał go zabrać do szpitala swoim samochodem. Inny rikszarz pomógł chłopcu zawieźć ojca do lekarza, ale było już za późno, ranny zmarł. Ostatnie słowa przeczytałam na głos: „Błagam was, bracia i siostry, wysłuchajcie mojej prośby i pomóżcie mi. Niech bogowie w niebiosach obdarzą was za to wielkimi bogactwami”. Żebrak uniósł wzrok i zdumiał się na widok białej dziewczynki czytającej po chińsku. Wsunęłam kilka monet w jego dłoń.

– A więc tak wydasz swoje pieniądze – mruknęła Amelia, lodowatą dłonią ujmując mnie za ramię. – Na ratowanie ludzi, którzy przesiadują na chodnikach i nawet nie kiwną palcem, żeby sobie pomóc. Wolałabym dać te pieniądze małpie. Przynajmniej starała się mnie zabawić.

Na lunch zjadłyśmy zupę wonton w kawiarni pełnej cudzoziemców i bogatych Chińczyków. Nigdy dotąd nie widziałam takich ludzi, nawet w Harbinie przed wojną. Kobiety były ubrane w fioletowe, szafirowe albo czerwone sukienki z jedwabiu, miały pomalowane paznokcie i starannie ułożone włosy. Mężczyźni w dwurzędowych garniturach i z wąsikami grubości ołówka wyglądali równie stylowo. Po lunchu Amelia zabrała mi portmonetkę, żeby zapłacić rachunek, przy okazji kupiła sobie papierosy i czekoladki dla mnie. Wyszłyśmy na ulicę, mijając sklepy pełne zestawów do gry w madżonga, wiklinowych mebli i talizmanów miłosnych. Zatrzymałam się przed sklepem z dziesiątkami kanarków w bambusowych klatkach wywieszonych w wejściu. Ptaszki ćwierkały, zafascynowały mnie ich piękne pieśni. Nagle usłyszałam krzyk, odwróciłam się i ujrzałam dwóch małych chłopców, którzy wpatrywali się we mnie. Mieli pomarszczone, psotne twarze i oczy pełne okrucieństwa. Ze wzniesionymi, rozczapierzonymi palcami wyglądali trochę nieludzko. Nagle poczułam smród i uświadomiłam sobie, że ich dłonie są wysmarowane ekskrementami.

– Dawaj pieniądze albo wytrę ręce o twoją sukienkę – powiedział jeden z nich.

Początkowo nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, ale chłopcy podeszli bliżej. Sięgnęłam do kieszeni po portmonetkę. Wtedy przypomniałam sobie, że oddałam ją Amelii. Rozejrzałam się, lecz nigdzie jej nie dostrzegłam.

– Nie mam pieniędzy – odezwałam się błagalnym głosem do chłopców. Odpowiedzieli mi śmiechem i przekleństwami po chińsku. Właśnie wtedy ujrzałam Amelię w progu zakładu modystki po drugiej stronie ulicy. Trzymała w rękach moją portmonetkę.

– Proszę mi pomóc. Chcą pieniędzy! – zawołałam do niej.

Podniosła jeden z kapeluszy i przyjrzała mu się uważnie. Najpierw pomyślałam, że mnie nie słyszy, ale wtedy uniosła wzrok, a jej usta rozciągnęły się w uśmiechu. Wzruszyła ramionami, a ja uświadomiłam sobie, że wszystko widziała. Wpatrywałam się w jej zaciętą twarz, czarne oczy, a ona śmiała się coraz głośniej. Jeden z chłopców sięgnął do mojej sukienki, ale zanim zdołał jej dotknąć, właściciel sklepu z ptakami wypadł na ulicę i przyłożył malcowi szczotką. Dzieciak podskoczył i wraz z towarzyszem uciekł między uliczne stragany i pieszych, w końcu znikając nam z pola widzenia.

– Szanghaj już taki jest – mruknął sklepikarz i pokręcił głową. – Teraz się jeszcze pogorszyło. Sami złodzieje i żebracy. Odcięliby palce, żeby zabrać pierścionki.

Znowu zerknęłam na wejście do zakładu, gdzie przed chwilą stała Amelia. Teraz było puste.

Po chwili znalazłam ją w aptece przy tej samej ulicy. Kupowała perfumy Diora i ozdobną puderniczkę.

– Dlaczego mi pani nie pomogła? – krzyknęłam, nie mogąc powstrzymać łez. – Dlaczego tak mnie pani traktuje?

Amelia popatrzyła na mnie z obrzydzeniem. Uniosła torebkę i wypchnęła mnie na zewnątrz. Już na chodniku przybliżyła twarz do mojej. Jej oczy były przekrwione i pełne wściekłości.

– Głupie z ciebie dziecko! – wrzasnęła na mnie. – Próbujesz polegać na uprzejmości innych. W tym mieście nie ma nic za darmo. Zrozumiałaś?! Nic! Uprzejmość też ma swoją cenę! Jeśli myślisz, że ludzie będą ci pomagać za darmo, skończysz jak tamten żebrak!

Zacisnęła palce na moim ramieniu i zaciągnęła mnie na krawężnik. Po chwili zatrzymała rikszę.

– Teraz idę z dorosłymi na wyścigi – oznajmiła. – Ty wracaj i poszukaj Siergieja. Popołudniami zawsze siedzi w domu. Idź i powiedz mu, jaka jestem niegodziwa. Poskarż się, jak cię źle potraktowałam.

Droga do domu była wyboista. Łzy sprawiły, że ulice i ludzie zlali mi się w jedną niewyraźną plamę. Trzymałam chusteczkę przy ustach, przestraszona, że lada chwila zwymiotuję. Chciałam jechać do domu i powiedzieć Siergiejowi Mikołajewiczowi, że nie boję się Tanga, że chcę wrócić do Pomerancewów i Harbinu.

Kiedy dotarłam do furtki, nieprzerwanie naciskałam dzwonek, aż służąca mi otworzyła. Mimo mojego przygnębienia powitała mnie z takim samym obojętnym wyrazem twarzy jak dzień wcześniej. Minęłam ją i wbiegłam do domu. Hol był pogrążony w mroku i ciszy, okna pozamykane i zasłonięte, żeby nie wpuszczać duszącego popołudniowego upału. Przez chwilę stałam w salonie, niepewna, co dalej robić. Minęłam jadalnię i znalazłam w niej śpiącą Mei Lin, z nogami wystającymi spod stołu i kciukiem w ustach. Drugą ręką ściskała szmatkę.

Puściłam się pędem przez hole i korytarze, przerażenie burzyło mi krew. Wbiegłam po schodach na drugie piętro i zajrzałam do wszystkich pokoi, aż w końcu podeszłam do ostatniego, na samym końcu korytarza. Drzwi były uchylone, zapukałam delikatnie, ale nie doczekałam się odpowiedzi. Popchnęłam drzwi i otworzyłam je na całą szerokość. Wewnątrz, podobnie jak w innych pomieszczeniach, zasłony były zaciągnięte, panował mrok. W powietrzu czuło się gęsty odór potu. Także coś jeszcze: mdłą słodycz. Kiedy moje oczy przywykły do ciemności, ujrzałam Siergieja Mikołajewicza skulonego na fotelu, z głową na piersi, a za nim niewyraźny cień służącego, który stał na straży niczym duch.

– Siergieju Mikołajewiczu! – zawołałam łamiącym się głosem.

Przeraziłam się, że umarł. Jednak po chwili Siergiej Mikołajewicz uniósł powieki. Otoczyła go błękitna mgiełka, niczym aureola, wraz z nią pojawił się smród zepsutego powietrza. Siergiej Mikołajewicz zaciągał się dymem z fajki o długim cybuchu. Przestraszyła mnie jego twarz, pociągła i zielonkawa, z zapadniętymi oczami.

Cofnęłam się, nieprzygotowana na ten nowy koszmar.

– Tak mi przykro, moja Aniu – wyrzęził. – Tak bardzo mi przykro. Jestem stracony, moja droga. Stracony. – Znowu osunął się na fotel, odrzucił głowę, a jego otwarte usta walczyły o oddech, jakby umierał. Opium w fajce zabulgotało i zamieniło się w czarny popiół.

Uciekłam z tego pokoju, pot spływał mi z twarzy i szyi. Dotarłam do swojej łazienki w samą porę, by zwymiotować zupę, którą zjadłam podczas lunchu z Amelią. Kiedy skończyłam, otarłam usta ręcznikiem i położyłam się na zimnych kafelkach, usiłując uspokoić oddech.

W głowie wciąż słyszałam słowa Amelii: „Głupie z ciebie dziecko, próbujesz polegać na uprzejmości innych. W tym mieście nie ma nic za darmo. Zrozumiałaś? Nic! Uprzejmość też ma swoją cenę!”.

W lustrze widziałam toaletkę w pokoju, na której stał rząd matrioszek. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie złotą linę, rozciągającą się między Szanghajem a Moskwą.

– Mamo, mamo – powiedziałam do siebie. – Trzymaj się. Przeżyjesz, i ja przeżyję, i znowu się odnajdziemy.