"Wieża jaskółki" - читать интересную книгу автора (Sapkowski Andrzej)Rozdział drugiZachodni wiatr przyniósł nocną burzę. Czamofioletowe niebo pękło wzdłuż linii błyskawicy, eksplodowało przeciągłym łoskotem gromu. Nagły deszcz uderzył w kurz drogi kroplami gęstymi jak olej, zaszumiał na dachach, rozmazał brud na okiennych błonach. Ale silny wiatr szybko przepędził ulewę, odegnał burzę gdzieś hen, daleko, za płonący błyskawicami horyzont. I wtedy rozszczekały się psy. Zadudniły kopyta, zabrzęczała broń. Dzikie hałłakowania i gwizdy zjeżyły włos rozbudzonym wieśniakom, zrywającym się w popłochu, zapierającym drągami drzwi i okiennice. Spocone dłonie zaciskały się na styliskach siekier, na trzonkach wideł. Zaciskały się mocno. Ale bezsilnie. Terror, terror leci przez wieś. Ścigani czy ścigający? Szaleni i okrutni z wściekłości czy ze strachu? Przelecą, nie wstrzymując koni? Czy też rozjarzy się za chwilę noc ogniem gorejących strzech? Cicho, cicho, dzieci… Mamo, czy to demony? Czy to Dziki Gon? Zmory z piekła rodem? Mamo, mamo! Cicho, cicho, dzieci. To nie demony, nie diabły… Gorzej. To ludzie. Psy ujadały. Dął wicher. Rżały konie, łomotały podkowy. Przez wieś i noc leciała hulajpartia. Hotsporn wjechał na wzgórek, wstrzymał i obrócił konia. Był przezorny i ostrożny, nie lubił ryzyka, zwłaszcza wtedy, gdy czujność nic nie kosztowała. Nie spieszył się ze zjazdem w dół, nad rzeczkę, do stacji pocztowej. Wolał pierwej dobrze się przypatrzeć. Przed stacją nie było koni ani zaprzęgów, stał tam wyłącznie jeden furgonik zaprzężony w parę mułów. Na płachcie widniał napis, którego Hotsporn nie mógł z daleka odczytać. Ale niebezpieczeństwem nie pachniało. Hotsporn potrafił wyczuwać niebezpieczeństwo. Był zawodowcem. Zjechał nad zakrzaczony i zarośnięty łozą brzeg, zdecydowanie wparł konia w rzekę, przebrodził galopem wśród bijących powyżej siodła rozbryzgów wody. Taplające się przy brzegu kaczki uciekły z głośnym kwakiem. Hotsporn ponaglił konia, przez rozgrodzony płot wjechał na podwórze stacji. Teraz mógł już odczytać napis na płachcie furgonu głoszący: "Mistrz Almayera, Kunsztownik Tatuażu". Każdy wyraz napisu wymalowany był innym kolorem i zaczynał się od przesadnie wielkiej, ozdobnie iluminowanej litery. A na skrzyni wozu, powyżej prawego przedniego koła, widniała wymalowana purpurową farbą nieduża rozdarta strzała. — Z konia! — usłyszał zza pleców. - Na ziemię, a żywo! Ręce z daleka od rękojeści! Podeszli go i otoczyli bezszelestnie — z prawej Asse, w czarnej skórzanej kurtce nitowanej srebrem, z lewej Falka, w zielonym zamszowym kubraczku i berecie z piórkami. Hotsporn ściągnął kaptur i zasłonę z twarzy. — Ha! — Asse opuścił miecz. - To wy, Hotsporn. Poznałbym, ale zmylił mnie ten kary koń! — Ależ kobyłka śliczna — powiedziała z zachwytem Falka, odsuwając beret na ucho. - Czarna i lśniąca jak węgiel, ani włoska jaśniejszego. A zgrabna! Ech, krasawica! — Ano, taka się trafiła za niecałe sto florenów — uśmiechnął się niedbale Hotsporn. - Gdzie Giselher? W środku? Asse kiwnął głową. Falka, patrząc na klacz jak urzeczona, poklepała ją po szyi. — Gdy biegła przez wodę — uniosła na Hotsporna wielkie zielone oczy — to była niczym istna kelpie! Gdyby z morza się wynurzyła, a nie z rzeczki, nie uwierzyłabym, że to nie prawdziwa kelpie. — A widziała panna Falka kiedy prawdziwą kelpie? — Na obrazku — dziewczyna spochmumiała nagle. - Dużo by o tym gadać. Chodźcie do środka. Giselher czeka. Przy oknie, dającym nieco światła, stał stół. Na stole półleżała Mistle, wsparta na łokciach, od pasa w dół goła, nie mająca na sobie nic prócz czarnych pończoch. Między jej nieskromnie rozkraczonymi nogami klęczał chudy i długowłosy osobnik w burym chałacie. Nie mógł być to nikt inny jak mistrz Almavera, kunsztownik tatuażu, albowiem właśnie zajęty był wykłuwaniem na udzie Mistle kolorowego obrazka. — Chodź bliżej, Hotsporn — zaprosił Giselher, odsuwając zydel od dalszego stołu, za którym siedział z Iskrą, Kayleighem i Reefem. Dwaj ostatni, jak Asse, też odziani byli w czarną cielęcą skórę usianą klamerkami, ćwiekami, łańcuszkami i innymi wymyślnymi ozdobami ze srebra. Jakiś rzemieślnik musiał na nich potężnie zarobić, pomyślał Hotsporn. Szczury, gdy napadła ich zachcianka wystroić się, płaciły krawcom, szewcom i rymarzom iście po królewsku. Jasna rzecz, nigdy też nie były od tego, by po prostu zedrzeć z napadniętej osoby odzież lub biżuterię, która wpadła im w oko. — Znalazłeś, jak widzę, naszą wiadomość w ruinach starej stacji? — przeciągnął się Giselher. - Ha, co gadam, inaczej przecie nie byłoby cię tu. Szybko nawet zjechałeś, przyznać muszę. — Bo klacz śliczna — wtrąciła Falka. - Założę się, że i rącza! — Ja waszą wiadomość znalazłem — Hotsporn nie spuszczał oka z Giselhera. - A co z moją? Dotarła do ciebie? — Dotarła… — zająknął się herszt Szczurów. - Ale… No, krótko mówiąc… Nie było wtedy czasu. A potem żeśmy się popili i mus był się trochę wywczasować. A później inna nam droga wypadła… Cholerni gówniarze, pomyślał Hotsporn. — Krótko mówiąc, nie wykonałeś polecenia? — Ano nie. Wybacz, Hotsporn. Nie było jak… Ale następnym razem, ho, ho! Niezawodnie! — Niezawodnie! — potwierdził z emfazą Kayleigh, choć nikt nie prosił go, by potwierdzał. Cholerni, nieodpowiedzialni gówniarze. Popili się. A później inna droga im wypadła. Do krawców po frymuśne ciuszki, ani chybi. — Napijesz się? — Dziękuję, nie. — A może tego skosztujesz? — Giselher wskazał stojące wśród gąsiorków i kubków ozdobne puzdereczko z laki. Hotsporn już wiedział, czemu w oczach Szczurów jarzył się tak dziwny blask, czemu ich ruchy były tak nerwowe i szybkie. — Pierwszorzędny proch — zapewnił Giselher. - Nie weźmiesz szczypty? — Dziękuję, nie. - Hotsporn wymownie spojrzał na plamę krwi i niknący w komorze ślad na trocinach, wyraźnie wskazujący, którędy i dokąd powleczono trupa. Giselher zauważył spojrzenie. — Jeden pachoł zucha tu chciał odgrywać — parsknął. - Aż go Iskra skarcić musiała. Iskra zaśmiała się gardłowo. Od razu było widać, że jest mocno podniecona narkotykiem. — Tak go skarciłam, że się krwią zachłysnął — pochwaliła się. - A wtedy inni z miejsca spokornieli. To się nazywa terror! Była jak zwykle obwieszona klejnotami, diamentowy kolczyk miała nawet w skrzydełku nosa. Nie nosiła skóry, lecz wiśniowy kaftanik z brokatowym wzorkiem, już na tyle słynny, by być ostatnim krzykiem mody wśród złotej młodzieży z Thurn. Podobnie jak jedwabna chusta, którą owijał głowę Giselher. Hotsporn słyszał już nawet o dziewczynach, które strzygły się "na Mistle". — To się nazywa terror — powtórzył w zamyśleniu, wciąż patrząc na krwawy zaciek na podłodze. - A gospodarz stacji? Jego żona? Syn? — Nie, nie — skrzywił się Giselher. - Sądzisz, żeśmy wszystkich zarąbali? Gdzie tam. W spiżarni ich chwilowo zawarliśmy. Teraz stacja, jak widzisz, nasza. Kayleigh głośno przepłukał usta winem, wypluł na podłogę. Maleńką łyżeczką nabrał ze szkatułki odrobinę fisstechu, pieczołowicie nasypał na pośliniony opuszek palca wskazującego i wtarł sobie narkotyk w dziąsło. Podał puzdereczko Falce, która powtórzyła rytuał i przekazała fisstech Reefowi. Nilfgaardczyk odmówił, zajęty przeglądaniem katalogu kolorowych tatuaży, oddał pudełko Iskrze. Elfka przekazała je Giselherowi, nie zażywając. — Terror! — warknęła, mrużąc błyszczące oczy i pociągając nosem. - Stację mamy pod terrorem! Cesarz Emhyr trzyma tak cały świat, my jeno tę budę. Ale zasada ta sama! — Auuuuu, psiakrew! — wrzasnęła ze stołu Mistle. - Uważaj, w co żgasz! Zrób mi tak raz jeszcze, to ja ciebie żgnę! Tak, że na wylot przejdzie! Szczury — oprócz Falki i Giselhera — ryknęły śmiechem. — Chce się być piękną, trzeba cierpieć! - zawołała Iskra. — Kłuj ją, mistrzu, kłuj — dodał Kayleigh. - Ona między nogami zahartowana! Falka zaklęła paskudnie i rzuciła w niego kubkiem. Kayleigh uchylił się, Szczury znowu zaryczały śmiechem. — Tak tedy — Hotsporn zdecydował się położyć kres wesołości — stację trzymacie pod terrorem. A po co? Pomijając satysfakcję, jaka z terroryzowania wypływa? — My tutaj — odrzekł Giselher, wcierając sobie fisstech w dziąsło — na czatach leżymy. Gdy kto tu stanie, by konie zmienić albo wypocząć, to się go obedrze. Tu wygodniej, niźli gdzie na rozstaju albo w chaszczach przy gościńcu. Atoli, jak to Iskra dopiero co powiedziała, zasada ta sama. — Ale dziś, od świtu, tylko ten nam popadł — wtrącił Reef, wskazując mistrza Ahnaverę, skrytego niemal z głową między rozwiedzionymi udami Mistle. - Golec, jak każdy sztukmistrz, nie było go z czego ograbić, więc go z jego kunsztu ograbiamy. Rzućcie okiem, jaki on zmyślny do rysunku. Obnażył przedramię i pokazał tatuaż — nagą kobietę, ruszającą pośladkami, gdy zaciskał pięść. Kayleigh też się pochwalił — dookoła jego ręki, powyżej kolczastej bransolety, wił się zielony wąż z rozwartą paszczą i szkarłatnym, rozwidlonym językiem. — Gustowna rzecz — rzekł obojętnie Hotsporn. - I pomocna przy identyfikacji trupów. Atoli z grabieżą nie wyszło wam, drogie Szczury. Przyjdzie wam zapłacić artyście za jego kunszt. Nie było kiedy was uprzedzić: od siedmiu dni, od pierwszego września, znakiem jest purpurowa rozdarta strzała. On ma taką wymalowaną na wozie. Reef zaklął pod nosem, Kayleigh zaśmiał się. Giselher obojętnie machnął ręką. — Trudno. Jeśli mus, to się mu zapłaci za jego igły i farby. Purpurowa strzała, mówisz? Zapamiętamy. Gdyby tu do jutra jeszcze jaki ze znakiem strzały nadjechał, nie będzie mu krzywdy. — Zamierzacie tu tkwić do jutra? — zdziwił się nieco przesadnie Hotsporn. - Nierozsądnie, Szczury. Ryzykownie i niebezpiecznie! - Że jak? — Ryzykownie i niebezpiecznie. Giaelher wzruszył ramionami, Iskra parsknęła i wysmarkała się na podłogę. Reef, Kayleigh i Falka patrzyli na kupca tak, jak gdyby właśnie oznajmił im, że słońce wpadło do rzeczki i trzeba je szybko wyłowić, zanim je raki oszczypią. Hotsporn zrozumiał, że właśnie odwołał się do rozsądku szalonych smarkaczy. Że ostrzegł przed ryzykiem i niebezpieczeństwem pełnych szaleńczej brawury fanfaronów, którym pojęcia te były całkowicie obce. — Pościg za wami idzie, Szczury. — No i co z tego? Hotsporn westchnął. Dyskurs przerwała Mistle, która podeszła do nich, nie zadając sobie trudu, by się ubrać. Postawiła nogę na ławie i kręcąc biodrami zademonstrowała wszem i wobec dzieło mistrza Almavery: pąsową różę na zielonej łodyżce z dwoma listkami, usytuowaną na udzie — tuż przy pachwinie. — Ha? — spytała, biorąc się pod boki. Jej sięgające niemal łokci bransolety błysnęły brylantowo. - Co powiecie? - Śliczności! — parsknął Kayleigh, odgarniając włosy. Hotsporn zauważył, że Szczur nosił kolczyki w przekłutych małżowinach usznych. Nie ulegało wątpliwości, że wkrótce takie kolczyki będą — podobnie jak nabijana metalem skóra — w modzie wśród złotej młodzieży w Thurn i w całym Geso. — Twoja kolej, Falka — powiedziała Mistle. - Co każesz sobie wykłuć? Falka dotknęła jej uda, pochyliła się i przyjrzała tatuażowi. Z bliska. Mistle pieszczotliwie poczochrała jej popielate włosy. Falka zachichotała i bez żadnych ceregieli zaczęła się rozbierać. — Chcę taką samą różę — oznajmiła. - W tym samym miejscu, co u ciebie, kochana. — Ależ myszy tu u ciebie, Vysogoto — Ciri przerwała opowieść, patrząc na podłogę, gdzie w kręgu rzucanego przez kaganek światła trwał istny mysi turniej. Można było sobie jedyne wyobrazić, co działo się poza kręgiem, w ciemnościach. — Przydałby ci się kot. Albo lepiej: dwa koty. — Gryzonie — odchrząknął pustelnik — lezą do chałupy, bo zima nadciąga. A kota miałem. Ale powędrował gdzieś, niecnota, przepadł. — Pewnie zagryzł go lis albo kuna. — Nie widziałaś tego kota, Ciri. Jeśli coś go zagryzło, to smok. Nic mniejszego. — Taki był? Ha, szkoda. On by tym myszom nie pozwolił łazić mi po łóżku. Szkoda. — Szkoda. Ale ja myślę, że on wróci. Koty zawsze wracają. — Dorzucę do ognia. Zimno. — Zimno. Diabelnie chłodne teraz noce… A przecież to jeszcze nawet nie potowa października… Opowiadaj dalej, Ciri. Ciri przez chwilę siedziała nieruchomo, zapatrzona. w palenisko. Ogień ożył na podrzuconym drewnie, zatrzeszczał, zahuczał, cisnął na oszpeconą twarz dziewczyny złoty blask i ruchliwe cienie. — Opowiadaj. Mistrz Almavera kłuł, a Ciri czuła, jak łzy wiercą się jej w kącikach oczu. Choć przezornie oszołomiła się przed zabiegiem winem i białym proszkiem, ból był nieznośny. Zaciskała zęby, by nie pojękiwać. Ale nie jęczała, ma się rozumieć, udawała, że nie zwraca uwagi na igły, a ból ma w, pogardzie. Starała się jak gdyby nigdy nic brać udział w rozmowie, jaką Szczury wiodły z Hotspornem, osobnikiem pragnącym uchodzić za kupca, a który — oprócz faktu, że żył z handlowców — nic wspólnego z handlem nie miał. — Ciemne chmury ściągnęły nad wasze głowy — mówił Hotsporn, wodząc po twarzach Szczurów ciemnymi oczyma. - Nie dość, że poluje na was prefekt z Amarillo, mało, że Vamhagenowie, mało, że baron Casadei… — Ten? — wykrzywił się Giselher. - Prefekta i Vamhagenów rozumiem, ale czego ten jakiś Casadei na nas zawzięty? — Okręcił się wilk owczą skórą — uśmiechnął się Hotsporn — i beczy żałośnie, bee, bee, nikt mnie nie lubi, nikt omie nie rozumie, gdzie się nie pokażę, kamieniami rzucają, "huź — ha" krzyczą, za co tak, za co taka krzywda i niesprawiedliwość? Córka barona Casadei, drogie Szczury, po przygodzie nad rzeczką Pliszką do dziś dnia słabuje, gorączkuje… — Aaaa — przypomniał sobie Giselher. - Kareta z czwórką tarantów! To ta panna? — Ta. Teraz, jakem mówił, choruje, w nocy z krzykiem się zrywa, pana Kayleigha wspomina… Ale osobliwie pannę Falkę. I broszkę, pamiątkę po mamusi nieboszczce, którą to broszkę panna Falka przemocą jej z sukienki zdzierała. Słowa różne przy tym powtarzając. — To wcale nie o to idzie! — wrzasnęła ze stołu Ciri, mając okazję wrzaskiem odreagować ból. - Okazaliśmy baronównie kontempt i despekt, pozwalając, by na sucho uszła! Trzeba było wychędożyć pannicę! — W samej rzeczy — Ciri czuła wzrok Hotsporna na swych gołych udach. - Wielki to zaiste dyshonor, nie wychędożyć. Nie dziwota, że obrażony Casadei skrzyknął zbrojną hassę, wyznaczył nagrodę. Zaklinał się publicznie, że wszyscy zawiśniecie głowami w dół z kroksztynów na murach jego zamku. Zapowiedział też, że za ową zdartą z córki broszkę z panny Falki zedrze skórę. Pasami. Ciri zaklęła, a Szczury zaryczały dzikim śmiechem. Iskra kichnęła i okropnie się usmarkała — fisstech drażnił jej śluzówkę. — My te pościgi lekce sobie ważymy — oznajmiła, wycierając szalikiem nos, usta, podbródek i stół. - Prefekt, baron, Vamhageny! Ścigają, ale nie dościgną! My jesteśmy Szczury! Za Veldą zrobiliśmy trzy zygzaki i teraz ci durnie w piętkę gonią, wstecz zimnego tropu. Nim się połapią, będą za daleko, by zawracać. — A niechby i zawrócili! — rzekł zapalczywie Asse, który jakiś czas temu przyszedł z warty, na której nikt go nie zastąpił i nie zamierzał zastąpić. - Poszczerbim ich i tyle! — Pewnie! — krzyknęła ze stołu Ciri, zapomniawszy już, jak zeszłej nocy wiali przed pogonią przez wioski nad Veldą i jakiego miała wtedy stracha. — Dobra — Giselher walnął otwartą dłonią w stół, raptownie kładąc kres hałaśliwej gadaninie. - Gadaj, Hotsporn. Bo przecież widzę, że chcesz nam o czymś powiedzieć, o czymś ważniejszym od prefekta, Vamhagenów, barona Casadei i jego wrażliwej córeczki. — Bonhart idzie waszym tropem. Zapadła cisza, niezwykle długa. Nawet mistrz Almavera przestał na chwilę kłuć. — Bonhart — powtórzył przeciągle Giselher. - Stary siwy szubrawiec. Musieliśmy komuś fest dokuczyć. — Komuś bogatemu — stwierdziła Mistle. - Nie każdego stać na Bonharta. Ciri już miała spytać, kim jest ów Bonhart, ale uprzedzili ją — prawie jednocześnie, jednym głosem — Asse i Reef. — To łowca nagród — wyjaśnił ponuro Giselher. - Dawniej podobno żołnierką się parał, potem wędrownym handlem, wreszcie wziął się za zabijanie ludzi dla nagrody. To sukinsyn, jakich mało. — Gadają — powiedział dość niefrasobliwie Kayleigh — że gdyby wszystkich, których Bonhart zaciukał, na jednym żalniku chcieć pochować, musiałby żalnik mieć z pół morgi. Mistle nasypała szczyptę białego proszku w zagłębienie pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym, ostro wciągnęła do nosa. — Bonhart rozbił hanzę Dużego Lothara — powiedziała. - Zasiekł jego i jego brata, tego, co go wołali Muchomorek. — Powiadają: ciosem w plecy — dorzucił Kayleigh. — Zabił też Valdeza — dodał Giselher. - A gdy Valdez zginął, rozpadła się jego hanza. Jedna z lepszych była. Porządna, ostra hulajpartia. Druhy dobre. Myślałem swego czasu przystać do nich. Zanim myśmy się spiknęli. — Wszystko prawda — rzekł Hotsporn. - Takiej hanzy jak hanza Valdeza drugiej nie było i nie będzie. Pieśń śpiewają o tym, jak wyrwali się obławie pod Sardą. Ot, głowy bujne, ot, kawalerska fantazja! Mało komu z nimi w paragon iść. Szczury zamilkły nagle i utkwiły w nim oczy, błyszczące i złe. — Myśmy — wycedził po chwili ciszy Kayleigh — w szóstkę przedarli się kiedyś przez szwadron nilfgaardzkiej jazdy! — Odbiliśmy Kayleigha Nissirom! — warknął Asse. — Z nami — zasyczał Reef — też nie każdemu w paragon! — Tak jest, Hotsporn — wypiął pierś Giselher. - Nie gorsze Szczury od żadnej innej hulajpartii, nie gorsze i od Valdezowej hanzy. Kawalerska fantazja, mówiłeś? To ja ci coś o panieńskiej fantazji opowiem. Iskra, Mistle i Falka we trzy, jak tu siedzą, przejechały w biały dzień środkiem miasteczka Druigh, a wywiedziawszy się, że stoją w traktierni Vamhagenowie, przecwałowały przez traktiernię! Na wskroś! Wjechały od frontu, wyjechały od podwórza. A Varnhagenowie zostali z otwartymi gębami, nad pobitymi kuflami i rozlanym piwskiem. Powiesz może, że to mała fantazja? — Nie powie — uprzedziła odpowiedź Mistle, uśmiechając się złośliwie. - Nie powie, bo wie, kto zacz Szczury. Jego gildia też to wie. Mistrz Almavera skończył tatuować. Ciri podziękowała z dumną miną, ubrała się i dosiadła do kompanii. Prychnęła, czując na sobie dziwny, taksujący — i jakby kpiący — wzrok Hotsporna. Łypnęła na niego złym okiem, manifestacyjnie przytulając się do ramienia Mistle. Zdążyła już wypraktykować, że takie manifestacje peszą i skutecznie chłodzą zapały panów, którym w głowie były amory. W przypadku Hotsporna działała nieco na wyrost, bo niby — kupiec nie był w tym względzie natrętny. Hotsporn był dla Ciri zagadką. Widziała go przedtem tylko jeden jedyny raz, resztę opowiedziała jej Mistle. Hotsporn i Giselher, wyjaśniła, znają się i kumają od dawna, mają umówione sygnały, hasła i miejsca spotkań. Podczas tych spotkań Hotsporn daje informacje — i wtedy jedzie się na wskazany trakt i napada na wskazanego kupca, konwój lub karawanę. Niekiedy zabija się wskazaną osobę. Zawsze też umawiany jest znak — na kupców z takim znakiem na wozach napadać nie wolno. Ciri początkowo była zdumiona i lekko rozczarowana — patrzyła na Giselhera jak w tęczę, miała Szczury za wzór swobody i niezależności, sama pokochała tę swobodę, tę pogardę dla wszystkiego i wszystkich. Aż tu niespodzianie przyszło wykonywać robotę na zamówienie. Jak najemnym zbirom, ktoś rozkazywał im, kogo bić. Mało tego — ktoś kogoś zakazywał im bić, a oni słuchali, spuściwszy uszy. Coś za coś, wzruszyła ramionami indagowana Mistle. Hotsporn wydaje nam rozkazy, ale i daje informacje, dzięki którym przeżywamy. Swoboda i pogarda mają swoje granice. W końcu zawsze jest tak, że jest się czyimś narzędziem. Takie jest życie, Sokoliczko. Ciri była zdziwiona i rozczarowana, ale przeszło jej szybko. Uczyła się. Także tego, by nie dziwić się za dużo i za dużo nie oczekiwać — bo wtedy rozczarowanie bywa mniej dotkliwe. — Ja, drogie Szczury — mówił tymczasem Hotsporn — miałbym remedium na wszystkie wasze kłopoty. Na Nissirów, baronów, prefektów, na Bonharta nawet. Tak, tak. Bo choć zaciska się na waszych szyjach arkan, ja miałbym sposób na to, by się z pętli wyśliznąć. Iskra parsknęła, Reef zarechotał. Ale Giselher uciszył ich gestem, pozwolił Hotspomowi kontynuować. — Wieść głosi — powiedział po chwili kupiec — że lada dzień ogłoszona będzie amnestia. Jeśli nawet na kim ciąży kondemnata, ba, jeśli nawet nad kimś stryczek wisi, będzie miał darowane, jeśli tylko się ujawni i wyzna winy. Was też to dotyczy. — Pieprzenie! — krzyknął Kayleigh, załzawiony nieco, bo właśnie wciągnął był do nosa szczyptę fisstechu. - Nilfgaardzka sztuczka, fortel! Nie nas, starych wróblów, na takie plewy chcieć brać! — Powoli — powstrzymał go Giselher. - Nie gorączkuj się, Kayleigh. Hotsporn, jak go znamy, nie zwykł klimkiem rzucać ni z gęby cholewy czynić. Zwykł wiedzieć, co i dlaczego gada. Tedy pewnie wie i powie nam, skąd ta nagła nilfgaardzka łaskawość. — Cesarz Emhyr — rzekł spokojnie Hotsporn — bierze małżonkę. Cesarzową wkrótce będziemy mieli w Nilfgaardzie. Dlatego amnestię mają ogłosić. Cesarz ponoć ogromnie szczęśliwy, więc i dla innych pragnie szczęścia. — Gdzieś mam cesarskie szczęście — oznajmiła wyniośle Mistte. - A z amnestii pozwolę sobie nie skorzystać, bo mi coś ta nilfgaardzka łaska świeżym wiórem pachnie. Coś jakby pal w szpic strugali, he, he! — Wątpię — wzruszył ramionami Hotsporn — by to był podstęp. To jest sprawa polityczna. I duża. Większa, niżli wy, Szczury, niźli wszystkie tutejsze hulajpartie do kupy wzięte. Tu o politykę chodzi. — Znaczy, o co? — zmarszczył brwi Giselher. - Bom ni czarta nie zrozumiał. — Mariaż Emhyra jest polityczny i polityczne sprawy mają być pomocą tego mariażu wygrane. Cesarz unię tworzy małżeństwem, chce jeszcze mocniej cesarstwo zjednoczyć, położyć kres pogranicznym tumultom, zaprowadzić pokój. Bo wiecie, z kim on się żeni? Z Cirillą, następczynią tronu Cintry. — Kłamstwo! — wrzasnęła Ciri. - Bujda! — Jakim czołem raczy panna Falka zadawać mi kłam? — Hotsporn uniósł na nią oczy. - Czyżby była lepiej poinformowana? — Pewnie! — Ciszej, Falka — skrzywił się Giselher. - Kłuli cię na stole w kuperek, cicho byłaś, a teraz się drzesz? Co to za Cintra, Hotsporn? Co to za Cirillą? Czemu to niby ma być takie ważne? — Cintra — wtrącił Reef, sypiąc sobie fisstech na palec — to państewko na północy, o które cesarstwo wojowało z tamtejszymi władykami. Ze trzy albo cztery lata temu to było. — Zgadza się — potwierdził Hotsporn — Cesarscy podbili Cintrę i nawet przeszli rzekę Yarrę, ale później musieli się wycofać. — Bo dostali lanie pod Wzgórzem Sodden — warknęła Ciri. - Wycofywali się tak, że mało gaci nie pogubili! — Panna Falka, jak widzę, obeznana z historią najnowszą. Chwali się, chwali w tak młodym wieku. Wolno spytać, gdzie panna Falka do szkół uczęszczała? — Nie wolno! — Dosyć! - upomniał znowu Giselher. - Praw o tej Cintrze, Hotsporn. I o amnestii. — Imperator Emhyr — rzekł kupiec — postanowił stworzyć z Cintry państwo bluszczowe… — Jakie? — Bluszczowe. Jak bluszcz, nie mogące istnieć bez potężnego pnia, wokół którego się owija. A pniem tym, oczywista, jest Nilfgaard. Już są takie państwa, weźmy choćby Metinnę, Maecht, Toussaint… Królują tam lokalne dynastie. Na niby, ma się rozumieć. — To się nazywa pazerna automonia — pochwalił się Reef. - Słyszałem. — Problem z ową Cintrą wszelakoż był taki, że tamtejsza królewska linia wygasła… — Wygasła?! — z oczu Ciri, zdawałoby się, sypną się za chwilę zielone iskry. - Ładnie mi wygasła! Nilfgaardczycy zamordowali królową Calanthe! Zwyczajnie zamordowali! — Przyznaję — Hotsporn gestem pohamował Giselhera, zamierzającego znów zgromić Ciri za wtrącanie się — że ustawicznie błyska nam tu panna Falka wiedzą. Królowa Cintry faktycznie poległa w czasie wojny. Zginęła też, jak mniemano, jej wnuczka Cirilla, ostatnia z królewskiej krwi. Tedy nie bardzo miał Emhyr z czego zrobić owej, jak to mądrze rzekł pan Reef, pozornej autonomii. Aż tu nagle ni z tego, ni z owego owa Cirilla odnalazła się. — Bajeczki to są jakieś — parsknęła Iskra, opierając się o ramię Giselhera. — Rzeczywiście — kiwnął głową Hotsporn. - Trochę to jak w bajce, trzeba przyznać. Mówią, że ową Cirillę zła czarownica więziła gdzieś na dalekiej Północy, w magicznej wieży. Ale udało się jej, Cirilli, nie wieży, zbiec i poprosić o azyl w cesarstwie. — To jest jedna wielka, cholerna, nieprawdziwa bujda i bzdura! — rozdarła się Ciri, roztrzęsionymi rękoma sięgając po puzdereczko z fisstechem. — Zaś imperator Emhyr, jak głosi fama — ciągnął nie speszony Hotsporn — gdy tylko ją ujrzał, zakochał się w niej bez pamięci i chce pojąć za żonę. — Sokoliczka ma rację — powiedziała twardo Mistle, akcentując wypowiedz walnięciem pięścią w stół. - To jest cholerna bzdura! Za cholerną cholerę pojąć nie mogę, o co tu chodzi. Jedno jest pewne: opierać na tej bzdurze nadzieje na nilfgaardzką łaskę byłoby jeszcze większą bzdurą. — Tak jest! — poparł ją Reef. - Nic nam po cesarskim ożenku. Choćby nie wiem z kim się cesarz żenił, na nas zawsze będzie inna narzeczona czekała. Konopna! — Nie w waszych szyjach sprawa, drogie Szczury — przypomniał Hotsporn. - To jest polityka. Na północnych rubieżach cesarstwa wciąż rebelie, bunty i ruchawki, zwłaszcza w owej Cintrze i okolicach. A pojmie imperator za żonę dziedziczkę Cintry, to Cintra się uspokoi. Będzie uroczysta amnestia, to rebelizanckie partie zejdą z gór, przestaną cesarskich szarpać i dyzgusty czynić. Ba, jeśli Cintryjka zasiądzie na cesarskim tronie, to buntownicy wstąpią do cesarskiej armii. A wiecie wszak, że na północy, za rzeką Yarrą, trwa wojna, każdy żołnierz się liczy. — Aha — wykrzywił się Kayleigh. - Teraz pojąłem! Taka to amnestia! Dadzą do wyboru: tu pal zaostrzony, tu cesarskie barwy. Albo pal w rzyć, albo barwy na grzbiet. I na wojenkę, umierać za imperium! — Na wojence — powiedział wolno Hotsporn — w istocie bywa różnie, jak to w tej piosence. Wszelakoż nie wszystkim mus wojować, drogie Szczury. Możliwy jest, oczywiście po spełnieniu warunków amnestii, to jest ujawnieniu się i wyznaniu win, pewien rodzaj… służby zastępczej. — Czego? — Ja wiem, w czym rzecz — zęby Giselhera błysnęły krótko w ogorzałej, sinej od zgolonego zarostu gębie. - Gildia kupiecka, dzieci, miałaby chęć przygarnąć nas. Przytulić i przyhołubić. Jak pani matka. — Kurwa mać raczej — burknęła pod nosem Iskra. Hotsporn udał, że nie słyszał. — Masz w pełni słuszność, Giselher — powiedział zimno. - Gildia może, jeśli zechce, zatrudnić was. Oficjalnie dla odmiany. I przyhołubić. Dać ochronę. Też oficjalnie i też dla odmiany. Kayleigh chciał coś powiedzieć, Mistle chciała coś powiedzieć, ale szybkie spojrzenie Giselhera odebrało obojgu mowę. — Przekaż gildii, Hotsporn — powiedział lodowato herszt Szczurów — że za ofertę jesteśmy wdzięczni. Podumamy, zastanowimy się, pogadamy. Uradzimy, co uczynić. Hotsporn wstał. — Jadę. — Teraz, na noc? — Przenocuję we wsi. Tu mi jakoś nieporęcznie. A jutro prościutko do granicy z Metinną, potem głównym gościńcem do Forgeham, gdzie zabawię do Ekwinokcjum, a kto wie, czy nie dłużej. Będę tam bowiem oczekiwał na takich, co już się zastanowili, gotowi są ujawnić się i pod moją opieką czekać amnestii. I wy też nie mitrężcie, radzę dobrze, z zastanawianiem się i dumaniem. Bo gotów Bonhart amnestię wyprzedzić. — Ciągle nas straszysz tym Bonhartem — rzekt wolno Giselher, wstając również. - Myślałby kto, że łotr już za węgłem… A on pewnie za górami, za lasami… — …w Zazdrości — dokończył spokojnie Hotsporn. - W zajeździe "Pod Głową Chimery". Jakieś trzydzieści mil stąd. Gdyby nie wasze zygzaki nad Veldą, pewnie wpakowalibyście się na niego wczoraj. Ale was to nie frasuje, wiem. Bywaj, Giselher. Bywajcie, Szczury. Mistrzu Almavera? Jadę do Metinny, a zawsze chętny jestem kompanii w drodze… Co mówiłeś, mistrzu? Że chętnie? Tak myślałem. Pakuj więc twój kram. Zapłaćcie mistrzowi, Szczury, za jego artystyczny trud. Stacja pocztowa pachniała smażoną cebulką i zalewajką, gotowaną przez żonę gospodarza stacji, czasowo wypuszczoną ze spiżamianego aresztu. Świeca na stole pryskała, tętniła, zamiatała wąsem płomienia. Szczury pochyliły się nad stołem tak, że płomień grzał ich niemal stykające się głowy. — Jest w Zazdrości — mówił cicho Giselher. - W zajeździe "Pod Głową Chimery". Raptem dzień drogi stąd. Co o tym myślicie? — To, co i ty — warknął Kayleigh. - Jedźmy tam i zabijmy skurwysyna. — Pomścimy Valdeza — powiedział Reef. - I Muchomorka. — I nie będą nas — zasyczała Iskra — różni Hotspornowie w oczy kłuć cudzą sławą i fantazją. Zakatrupimy tego Bonharta, tego trupojada, tego wilkołaka. Przybijemy jego głowę nad drzwiami oberży, żeby do nazwy pasowało! I żeby wszyscy widzieli, że nie charakternik, ale śmiertelny był, jak inni, i że w końcu na lepszych się porwał. Pokaże się, która hanza najlepsza od Korathu po Pereplut! — Pieśni zaśpiewają o nas po jarmarkach! — rzekł zapalczywie Kayleigh. - Ba, i po zamkach! — Jedźmy — Asse palnął w blat dłonią — Jedźmy i zabijmy drania. — A później — zastanowił się Giselher — pomyślimy o owej amnestii… O Gildii… Czego gębę wykrzywiasz, Kayleigh, jakbyś pluskwę rozgryzł? Po piętach nam depczą, a zima idzie. Myślę tak, Szczurki: przezimujemy, grzejąc dupy przy kominie, amnestią od chłodu nakryci, amnestyjne grzane piwo pociągając. Wytrwamy w tej amnestii przyzwoicie i grzecznie… tak jakoś do wiosny. A wiosną… Gdy trawka spod śniegu wyjrzy… Szczury zaśmiały się chórem, cicho, złowieszczo. Oczy gorzały im jak prawdziwym szczurom, gdy nocą, w ciemnym zaułku podchodzą do rannego, niezdolnego się bronić człowieka. — Wypijmy — rzekł Giselher — Bonhartowi na pohybel! Zjedzmy tej zupy, a potem spać. Wypocząć, bo do dnia ruszymy. — Jasne — parsknęła Iskra. - Bierzcie przykład z Mistle i Falki, te już od godziny w łóżku. Żona gospodarza stacji pocztowej zadygotała przy saganie, znowu słysząc od stołu cichy, zły, paskudny chichot. Ciri uniosła głowę, przez dłuższą chwilę milczała, zapatrzona w ledwo pełgający płomyk kaganka, w którym wypalała się już reszteczka tranu. — Wymknęłam się wtedy ze stacji jak złodziejka — podjęła opowieść. - Nad ranem, w zupełnych ciemnościach… Ale nie zdołałam uciec niepostrzeżenie. Mistle musiała przebudzić się, gdy wstawałam z łóżka. Przydybała mnie w stajni, gdy siodłałam konia. Ale nie okazała zdziwienia. I wcale nie próbowała mnie zatrzymać… Zaczynało już świtać… — Teraz też niezbyt daleko do świtu — ziewnął Vysogota. - Czas spać, Ciri. Jutro wznowisz opowieść. — Może i masz słuszność — ziewnęła również, wstała, przeciągnęła się mocno. - Bo i mnie już powieki ciążą. Ale w tym tempie, pustelniku, to ja nigdy nie skończę. Ile to już wieczorów mamy za sobą? Co najmniej dziesięć. Obawiam się, że cała opowieść może zająć tysiąc i jedną noc. — Mamy czas, Ciri. Mamy czas. — Przed kim chcesz uciec, Sokoliczko? Przede mną? Czy przed sobą? — Skończyłam z uciekaniem. Teraz chcę coś dogonić. Dlatego muszę wrócić… tam, gdzie wszystko się zaczęło. Muszę. Zrozum to, Mistle. — To dlatego… Dlatego byłaś dziś miła dla mnie. Po raz pierwszy od tylu dni… Ostatni pożegnalny raz? A potem zapomnieć? — Ja cię nigdy nie zapomnę, Mistle. — Zapomnisz. — Nigdy. Przyrzekam ci. A to nie był ostatni raz. Odnajdę cię. Przyjadę po ciebie… Przyjadę poszóstną złotą karetą. Z orszakiem dworzan. Zobaczysz. Ja niedługo będę miała… możliwości. Duże możliwości. Sprawię, że odmieni się twój los… Zobaczysz. Przekonasz się, jak wiele będę mogła uczynić. Jak wiele zmienić. — Wielkiej do tego trzeba by mocy — westchnęła Mistle. - I potężnej magii… — I to też jest możliwe — Ciri oblizała wargi. - Magia też… Mogę odzyskać… Wszystko, co niegdyś straciłam, może wrócić… I znowu być moje. Obiecuję ci, zdziwisz się, gdy spotkamy się znowu. Mistle odwróciła ostrzyżoną głowę, wpatrzyła się w błękitno — różowe smugi, które brzask wymalował już nad wschodnim krańcem świata. — W samej rzeczy — powiedziała cicho. - Bardzo będę zdziwiona, jeśli się jeszcze kiedyś spotkamy. Jeśli jeszcze kiedyś cię zobaczę, malutka. Jedź już. Nie przeciągajmy tego. — Czekaj na mnie — Ciri pociągnęła nosem. - I nie daj się zabić. Pomyśl o tej amnestii, o której mówił Hotsporn. Nawet gdyby Giselher i inni nie chcieli… Ty jednak pomyśl o tym, Mistle, Ta może być sposób na przetrwanie… Bo ja wrócę po ciebie. Przyrzekam. — Pocałuj mnie. Świtało. Rosła jasność, potęgowało się zimno. — Kocham cię, Jemiołuszko. — Kocham cię, Sokoliczko. Jedź już. — Oczywiście, że nie wierzyła mi. Była przekonana, że stchórzyłam, że pognałam za Hotspornem, by szukać ratunku, błagać o tę amnestię, którą tak nas nęcił. Skąd mogła wiedzieć, jakie uczucia owładnęły mną, gdy słuchałam tego, co Hotsporn gadał o Cintrze, o mojej babce Calanthe… I o tym, że jakaś «Cirilla» zostanie żoną cesarza Nilfgaardu. Tego samego cesarza, który babkę Calanthe zamordował. A za mną posłał tego czarnego rycerza z piórami na hełmie. Opowiadałam ci, pamiętasz? Na wyspie Thanedd, gdy wyciągnął po mnie rękę, utoczyłam mu krwi! Powinnam go wówczas zabić… Ale jakoś nie mogłam… Głupia byłam! A, co tam, może się zresztą tam na Thanedd wykrwawił i zdechł… Czemu tak na mnie patrzysz? — Opowiadaj. Opowiedz, jak pojechałaś za Hotspornem, by odzyskać dziedzictwo. Odzyskać to, co ci się należało. — Niepotrzebnie mówisz z przekąsem, niepotrzebnie drwisz. Tak, ja wiem, to było głupie, teraz to widzę, wtedy też… Ja mądrzejsza byłam w Kaer Morhen i w świątyni Melitele, tam wiedziałam, że to, co minęło, nie może już wrócić, że nie jestem już księżniczką Cintry, lecz kimś zupełnie innym, że żadnego dziedzictwa już nie mam, że to stracone i że trzeba się z tym pogodzić. Wyjaśniono mi to mądrze i spokojnie, a ja to przyjęłam. Też spokojnie. I nagle to zaczęło wracać. Najpierw, gdy mi próbowano w oczy zaświecić tytułem tej baronówny Casadei… Nigdy nie przejmowałam się takimi sprawami, a wtedy nagle wściekłam się, nosa zadarłam i nawrzeszczałam, że jestem jeszcze bardziej utytułowana i dużo lepiej urodzona. I od tamtej pory zaczęłam o tym myśleć. Czułam, jak rośnie we mnie gniew. Pojmujesz to, Vysogoto? — Pojmuję. — A opowieść Hotsporna dopełniła miary. Mało się nie zagotowałam od złości… Tyle mi dawniej gadali o przeznaczeniu… A tu z tego przeznaczenia ma korzystać ktoś inny, dzięki zwykłemu szalbierstwu. Ktoś się podał za mnie, za Ciri z Cintry, i będzie miał wszystko, będzie opływał w luksusy… Nie, nie mogłam myśleć o niczym innym… Nagle uświadomiłam sobie, że nie dojadam, że marznę, sypiając pod gołym niebem, że myć intymne miejsca muszę w lodowatych strumieniach… Ja! Ja powinnam mieć wannę ze złotej blachy! Wodę pachnącą spikanardem i różami! Ogrzewane ręczniczki! Czystą pościel! Rozumiesz, Vysogoto? — Rozumiem. — Nagle byłam gotowa pojechać do najbliższej prefektury, do najbliższego fortu, do tych Czarnych Nilfgaardczyków, których tak się bałam i których tak nienawidziłam… Byłam gotowa powiedzieć: "To ja jestem Ciri, wy nilfgaardzkie matoły, to mnie powinien wziąć za żonę wasz głupi cesarz, podetkali waszemu cesarzowi jakąś bezczelną oszustkę, a ten idiota nie poznał się na szachrajstwie". Byłam tak zawzięta, że zrobiłabym to, gdyby była okazja. Bez zastanowienia. Rozumiesz, Vysogoto? — Rozumiem. — Na szczęście, ochłonęłam. — Na wielkie twoje szczęście — poważnie kiwnął głową. - Sprawa tego cesarskiego ożenku nosi wszelkie znamiona afery stanu, walk stronnictw albo frakcji. Gdybyś się ujawniła, psując szyki jakimś wpływowym siłom, nie uniknęłabyś sztyletu lub trucizny. — Też to pojęłam. I zapamiętałam. Dobrze zapamiętałam. Wyznać, kim jestem, oznaczało śmierć. Miałam sposobność przekonać się o tym. Ale nie uprzedzajmy faktów. Milczeli jakiś czas, pracując przy skórkach. Przed kilkoma dniami połów udał się nadspodziewanie dobrze, w pułapki i wnyki wpadło wiele piżmaków i nutrii, dwie wydry i jeden bóbr. Mieli więc mnóstwo roboty. — Dogoniłaś Hotsporna? — spytał wreszcie Vysogota. — Dogoniłam — Ciri otarła czoło rękawem. - Nawet szybko, bo on nie spieszył się w drodze. I wcale się nie zdziwił, gdy mnie zobaczył! — Panna Falka! — Hotsporn ściągnął wodze, tanecznie obrócił karą klacz. - Cóż za przyjemna niespodzianka! Chociaż przyznam, że wcale nie tak wielka. Spodziewałem się, nie kryję, że się spodziewałem. Wiedziałem, że panna dokonasz wyboru. Mądrego wyboru. Dostrzegłem błysk inteligencji w panny przepięknych i pełnych uroku oczach. Ciri podjechała bliżej, tak, że niemal zetknęli się strzemionami. Potem odcharknęła przeciągle, pochyliła się i splunęła na piasek gościńca. Nauczyła się pluć w taki sposób — ohydny, ale skuteczny, gdy trzeba było ostudzić czyjś uwodzicielski zapał. — Rozumiem — uśmiechnął się lekko Hotsporn — że chcesz skorzystać z amnestii? - Źle rozumiesz. — Czemu mam zatem przypisać radość, jaką sprawia mi widok urodziwego liczka panny? — A mus, żeby było czemu? — prychnęła. - Gadałeś na stacji, żeś chętny kompanii w drodze. — Niezmiennie — uśmiechnął się szerzej. - Ale jeśli mylę się w sprawie amnestii, to nie jest pewne, czy w kompanii będzie nam po drodze. Znajdujemy się, jak panna widzi, na rozstajach dróg. Rozdroże, cztery strony świata, konieczność wyboru… Symbolika, jak w tej znanej legendzie. Na wschód pojedziesz, nie wrócisz… — Na zachód pojedziesz, nie wrócisz… Na północ… Hmmm… Na północ od tego słupa jest amnestia… — Wypchać się każ twoją amnestią. — Co tylko panna rozkaże. Dokąd zatem, jeśli wolno spytać, droga prowadzi? Którą z dróg symbolicznego rozdroża? Mistrz Almavera, artysta igły, popędził swe muły na zachód, ku miasteczku Fano. Wschodni gościniec prowadzi do osady Zazdrość, ale ja bardzo bym ten kierunek odradzał… — Rzeka Yarra — powiedziała wolno Ciri — o której mówiło się na stacji, to nilfgaardzka nazwa rzeki Jarugi, prawda? — Taka panna uczona — pochylił się, zajrzał jej w oczy — a nie wie tego? — Nie możesz po ludzku odpowiedzieć, gdy po ludzku pytają? - Żartowałem przecie, po co zaraz się gniewać? Tak, to ta sama rzeka. Po elfiemu i po nilfgaardzku Yarra, na północy Jaruga. — A ujście tejże rzeki — ciągnęła Ciri — to Cintra? — Tak jest. Cintra. — Stąd, gdzie teraz jesteśmy, jak daleko do Cintry? Ile mil? — Niemało. I zależy, w jakich milach liczyć. Każda bez mała nacja ma inne, nietrudno o pomyłkę. Wygodniej, metodą wszystkich wędrownych kupców, liczyć takie dystanse w dniach. Żeby stąd dojechać do Cintry, trzeba jakichś dwudziestu pięciu, trzydziestu dni. — Którędy? Prosto na północ? — Bardzo coś panna Falka tej Cintry ciekawa. Czemu? — Na tron tamtejszy chcę wstąpić. — Dobrze, dobrze — Hotsporn uniósł dłoń obronnym gestem. - Delikatną aluzję zrozumiałem, nie będę już zadawał pytań. Najprostsza droga do Cintry paradoksalnie nie wiedzie prosto na północ, bo przeszkadzają bezdroża i bagniste pojezierza. Najpierw trzeba by skierować się ku miastu Forgeham, a później jechać na północny zachód, do Metinny, stolicy identycznie nazywającego się kraju. Potem należałoby jechać przez równinę Mag Deira, kupieckim szlakiem aż do miasta Neunreuth. Dopiero stamtąd skierować się trzeba na szlak północny, wiodący doliną rzeki Yeleny. Stamtąd już łatwo trafić: szlakiem bez przerwy ciągną oddziały i transporty wojskowe, przez Nazair i Schody Mamadalu, przełęcz wiodącą na północ do Doliny Mamadal. A Dolina Mamadal to już Cintra. — Hmmm… — Ciri wpatrzyła się w zamglony horyzont, w rozmazaną linię czarnych wzgórz. - Do Forgeham, a później na północny zachód… To znaczy… Którędy? — Wie panna co? — Hotsporn uśmiechnął się lekko. - Ja właśnie ku Forgeham się kieruję, a potem do Metinny. O, tą dróżką, co się między sosenkami piaskiem złoci. Niechaj panna jedzie ze mną, a nie pobłądzi. Amnestia amnestią, ale miło mi będzie z tak uroczą panną podróżować. Ciri zmierzyła go najzimniejszym wzrokiem, na jaki było ją stać. Hotsporn przygryzł wargę w szelmowskim uśmiechu. — Jakże więc? — Jedźmy. — Brawo, panno Falko. Mądra decyzja. Mówiłem, panna tyleż mądra, co piękna. — Przestań tytułować mnie panną, Hotsporn. W twoich ustach brzmi to jakoś obraźliwie, a ja nie pozwalam się bezkarnie obrażać. — Co tylko panna rozkaże. Piękny świt nie spełnił oczekiwań, wprowadził w błąd. Dzień, który po nim nastąpił, był szary i mokry. Wilgotna mgła skutecznie przyćmiewała jaskrawość jesiennego listowia pochylonych nad drogą drzew płonących tysiącem odcieni ochry, czerwieni i żółci. W wilgotnym powietrzu pachniało korą i grzybami. Jechali stępa po dywanie opadłych liści, ale Hotsporn często popędzał swą karą klacz do lekkiego kłusa lub galopu. Ciri wówczas przyglądała się z zachwytem. — Czy ona ma jakieś imię? — Nie — błysnął zębami Hotsporn. - Ja traktuję wierzchowce użytkowo, zmieniam je bardzo często, nie przywiązując się. Nadawanie koniom imion, jeśli nie prowadzi się stadniny, uważam za pretensjonalne. Zgodzisz się ze mną? Koń Wronek, pies Burek, a kot Mruczek. Pretensjonalne! Ciri nie podobały się jego spojrzenia i wieloznaczne uśmiechy, a zwłaszcza lekko drwiący ton, jakim zagadywał i odpowiadał na pytania. Przyjęła zatem prostą taktykę — milczała, mówiła półsłówkami, nie prowokowała. Jeśli się dało. Nie zawsze się dało. Zwłaszcza gdy gadał o tej swojej amnestii. Gdy zaś po raz kolejny — i dość ostro — wyraziła niechęć, Hotsporn zaskakująco zmienił front: zaczął nagle dowodzić, że w jej przypadku amnestia jest zbędna, wręcz jej nie dotyczy. Amnestia obejmuje przestępców, powiedział, nie zaś ofiary przestępstw. Ciri ryknęła śmiechem. — Sam jesteś ofiara, Hotsporn! — Mówiłem najzupełniej poważnie — zapewnił. - Nie po to, by wzbudzić twą ptaszęcą wesołość, lecz by zasugerować ci sposób na ocalenie skóry w przypadku pojmania. Ma się rozumieć, że na barona Casadei coś takiego nie podziała, także od Vamhagenów nie masz co oczekiwać klemencji, ci w najkorzystniejszym dla ciebie razie zlinczują cię na miejscu, szybko i, jak dobrze pójdzie, bezboleśnie. Gdybyś jednak wpadła w ręce prefekta i stanęła przed surowym, lecz sprawiedliwym obliczem cesarskiego prawa… Ha, wówczas sugerowałbym taką właśnie linię obrony: zalejesz się łzami i oświadczysz, że jesteś niewinną ofiarą splotu okoliczności. — A kto w to uwierzy? — Każdy — Hotsporn pochylił się w kulbace, zajrzał jej w oczy. - Bo taka jest przecież prawda. Ty przecież jesteś niewinną ofiarą, Falko. Nie masz jeszcze szesnastu lat, według praw cesarstwa jesteś niepełnoletnia. W bandzie Szczurów znalazłaś się przypadkowo. Nie twoją jest winą, że wpadłaś w oko jednej z bandytek, Mistle, której nienaturalne upodobania nie są żadną tajemnicą. Zostałaś przez Mistle zdominowana, wykorzystana seksualnie i zmuszona do… — No i wyjaśniło się — przerwała Ciri, sama dziwiąc się swemu spokojowi. - Nareszcie wyjaśniło się, o co ci chodzi, Hotsporn. Widywałam już takich jak ty. — Doprawdy? — Jak każdemu kogucikowi — nadal była spokojna — grzebyk ci się podnosi na myśl o mnie i o Mistle. Jak każdemu głupiemu samczykowi świta ci w głupim łbie myśl, by spróbować wyleczyć mnie z przeciwnej naturze choroby, nawrócić zboczoną na drogę prawdy. A wiesz, co w tym wszystkim jest wstrętne i przeciwne naturze? Takie myśli właśnie! Hotsporn przyglądał się jej w milczeniu i z dość zagadkowym uśmieszkiem na wąskich wargach. — Moje myśli, droga Falko — rzeki po chwili — może i nie są przyzwoite, może i nie są ładne, ba, w sposób oczywisty nie są niewinne… Ale, na bogów, są one zgodne z naturą. Z moją naturą. Czynisz mi despekt, mniemając, że mój pociąg ku tobie ma podłoże w jakiejś… perwersyjnej ciekawości. Ha, czynisz również sobie samej despekt, nie zauważając lub nie chcąc przyjąć do wiadomości faktu, że twój zniewalający urok i niecodzienna uroda są w stanie rzucić na kolana każdego mężczyznę. Że czar twego spojrzenia… — Słuchaj, Hotsporn — przerwała. - Czy ty dążysz to tego, by się ze mną przespać? — Cóż za inteligencja — rozłożył ręce. - Po prostu brak mi słów. — To ja ci pomogę. - Lekko popędziła konia, by móc spojrzeć na niego przez ramię. - Bo ja mam słów dostatek. Czuję się zaszczycona. W każdych innych warunkach, kto wie… Gdyby to był kto inny, ha! Lecz ty, Hotsporn, w ogóle mi się nie podobasz. Nic, ale po prostu nic mnie w tobie nie pociąga. A nawet, powiedziałabym, odwrotnie jest: wszystko mnie od ciebie odstręcza. Sam widzisz, że w takich warunkach akt płciowy byłby aktem przeciwnym naturze. Hotsporn roześmiał się, też popędzając konia. Kara klacz zatańczyła na dukcie, wdzięcznie unosząc kształtną głowę. Ciri zawierciła się w siodle, walcząc z dziwnym uczuciem, które nagle ożyło w niej, ożyło gdzieś głęboko w dole brzucha, ale szybko i wytrwale rwało się na zewnątrz, na drażnioną ubraniem skórę. Powiedziałam mu prawdę, pomyślała. On mi się nie podoba, do diabła, to jego koń mi się podoba, ta kara klacz. Nie on, lecz koń… Co za cholerna głupota! Nie, nie, nie! Nie biorąc nawet pod uwagę Mistle, byłoby śmiesznym i głupim ulec mu tylko dlatego, że podnieca mnie widok tańczącej na trakcie karej klaczy. Hotsporn pozwolił jej podjechać, patrzył jej w oczy z dziwnym uśmieszkiem. Potem znowu szarpnął wodze, zmusił klacz do drobienia nogami, obrotów i tanecznego stąpania w bok. Wie, pomyślała Ciri, stary łajdak wie, co ja odczuwam. Psiakrew. Jestem zwyczajnie ciekawa! — Sosnowe igiełki — rzekł łagodnie Hotsporn, podjeżdżając bardzo blisko i wyciągając rękę — wczepiły ci się we włosy. Wyjmę je, jeśli pozwolisz. Dodam, że gest wypływa z mej galanterii, nie z perwersyjnych żądzy. Dotyk — wcale ją to nie zdziwiło — sprawił jej przyjemność. Była jeszcze bardzo daleka od decyzji, ale dla pewności porachowała dni od ostatniego krwawienia. Tego nauczyła ją Yennefer — liczyć z wyprzedzeniem i z chłodną głową, bo potem, gdy robi się gorąco, występuje dziwna niechęć do liczenia połączona z tendencją do lekceważenia wyniku. Hotsporn patrzył jej w oczy i uśmiechał się, zupełnie jak gdyby wiedział, że rachunek wypadł na jego korzyść. Gdyby jeszcze nie był taki stary, westchnęła ukradkiem Ciri. Ale on ma chyba ze trzydzieści lat… — Turmaliny — palce Hotsporna delikatnie dotknęły jej ucha i kolczyka. - Ładne, ale tylko turmaliny. Z chęcią podarowałbym ci i przypiął szmaragdy. Bardziej drogocenne i intensywniej zielone, o ileż więc bardziej pasujące do twej urody i koloru oczu. — Wiedz — wycedziła, patrząc na niego bezczelnie — że gdyby nawet przyszło co do czego, zażądałabym szmaragdów z góry. Bo pewnie nie tylko konie traktujesz użytkowo, Hotsporn. Bankiem po upojnej nocy przypominanie sobie mojego imienia jak nic uznałbyś za pretensjonalne. pies Burek, kot Mruczek, a panna: Maryśka! — Na honor — zaśmiał się sztucznie. - Potrafisz zmrozić najbardziej gorące pragnienie, Królowo Śniegu. — Miałam dobrą szkołę. Mgła podniosła się nieco, ale nadal było ponuro. I sennie. Senność została brutalnie przerwana przez wrzask i tupot. Zza dębów, które właśnie mijali, wypadli konni. Obydwoje zadziałali tak szybko i w sposób tak zgrany, jakby ćwiczyli to tygodniami. Spięli i zawrócili konie, momentalnie poszli w galop, w cwał, we wściekły karier, przywierając do grzyw, nagląc wierzchowce krzykiem i uderzeniami pięt. Nad ich głowami zafurczaty lotki strzał, wzbił się krzyk, brzęk, tętent. — W las! — krzyknął Hotsporn. - Skręcaj w las! W gąszcz. Skręcili, nie zwalniając. Ciri płasko i jeszcze mocniej przywarła do końskiej szyi, bo chlaszczące w pędzie gałęzie groziły zwaleniem z siodła. Zobaczyła, jak bełt z kuszy odłupał szczapę z pnia mijanej olchy. Popędziła wrzaskiem konia, w każdej chwili oczekując uderzenia grotu w plecy. Jadący tuż przed nią Hotsporn stęknął nagle dziwnie. Przesadzili głęboki wykrot, karkołomnie zjechali urwiskiem, w ciernistą gęstwinę. I wtedy nagle Hotsporn zsunął się z siodła i runął w żurawiny. Kara klacz zarżała, wierzgnęła, miotnęła ogonem i popędziła dalej. Ciri nie zastanawiała się. Zeskoczyła, trzepnęła swego konia po zadzie. Gdy pobiegł za karą klaczą, pomogła Hotspomowi wstać, obydwoje nurknęli w krzaki, w olszynę, przewrócili się, stoczyli po pochyłości i wpadli w wysokie paprocie na dnie jaru. Mech zamortyzował upadek. Z góry, z urwiska, łomotały kopyta pogoni — szczęściem idącej wysokim lasem, za uciekającymi końmi. Ich zniknięcia wśród paproci, jak się zdawało, nie dostrzeżono. — Co to za jedni? — syknęła Ciri, wygrzebując się spod Hotspoma i wytrząsając z włosów rozgniecione surojadki. — Ludzie prefekta? Vamhagenowie? — Zwykli bandyci… — Hotsporn wypluł liście. - Grasanci… — Zaproponuj im amnestię — zgrzytnęła piaskiem w zębach. - Obiecaj im… — Bądź cicho. Usłyszą. — Hoooo! Hooooo! Tuutaaaaaj! — dobiegało z góry. - Z lewa zachooooodź! Z lewaaaaa! — Hotsporn? — Co? — Masz krew na plecach. — Wiem — odrzekł zimno, wyciągając zza pazuchy zwitek płótna i odwracając się do niej bokiem. - Wepchnij mi to pod koszulę. Na wysokość lewej łopatki… — Gdzie dostałeś? Nie widzę bełtu… — To był arbalet… Żelazny siekaniec, najprawdopodobniej ucięty hufnal. Zostaw, nie dotykaj. To jest tuż przy kręgosłupie… — Psiakrew. Co więc mam zrobić? — Zachować ciszę. Wracają. Załomotały kopyta, ktoś przeszywająco gwizdnął. Ktoś wrzeszczał, nawoływał, rozkazywał komuś, by zawracał. Ciri nadstawiła uszu. — Odjeżdżają — mruknęła. - Zaniechali pościgu. Nie złapali koni. — To dobrze. — My też ich nie złapiemy. Będziesz mógł iść? — Nie będę musiał — uśmiechnął się, pokazując jej zapiętą na przegubie dość tandetnie wyglądającą bransoletkę. - Kupiłem tę błyskotkę razem z koniem. Jest magiczna. Klacz nosiła ją od źrebaka. Gdy pocieram, o, w ten sposób, to tak, jakbym ją przyzywał. Jakby słyszała mój głos. Przybiegnie tu. Trochę to potrwa, ale przybiegnie z pewnością. Przy odrobinie szczęścia twoja dereszka przybiegnie za nią. — A przy odrobinie pecha? Odjedziesz sam? — Falko — powiedział, poważniejąc. - Ja nie odjadę sam, ja liczę na twoją pomoc. Mnie trzeba będzie podtrzymywać w siodle. Palce u nóg już mi martwieją. Mogę stracić przytomność. Posłuchaj: ten wąwóz doprowadzi cię do doliny strumienia. Pojedziesz w górę, pod prąd, na północ. Zawieziesz mnie do miejscowości o nazwie Ttegamo. Tam znajdziemy kogoś, kto będzie umiał wyciągnąć mi żelastwo z pleców nie przyprawiając przy tym o śmierć lub paraliż. — To jest najbliższa miejscowość? — Nie. Bliżej jest Zazdrość, kotliną jakieś dwadzieścia mil, w stronę przeciwną, z biegiem strumienia. Ale tam nie jedź pod żadnym pozorem. — Dlaczego? — Pod żadnym pozorem — powtórzył, marszcząc twarz. - Nie chodzi tu o mnie, lecz o ciebie. Zazdrość to dla ciebie śmierć. — Nie rozumiem. — Nie musisz. Zaufaj mi po prostu. — Giselherowi powiedziałeś… — Zapomnij o Giselherze. Jeśli chcesz żyć, zapomnij o nich wszystkich. — Dlaczego? — Zostań ze mną. Dotrzymam obietnicy. Królowo Śniegu. Przystroję cię w szmaragdy… Obsypię cię nimi… — Zaiste, świetna pora do żartów. — Zawsze jest pora do żartów. Hotsporn objął ją nagle, przycisnął ramieniem i zaczał rozpinać jej bluzkę. Bezceremonialnie, acz bez pośpiechu. Ciri odepchnęła rękę. — Zaiste — warknęła. - Świetna pora i na to! — Na to też każda pora jest dobra. Zwłaszcza dla mnie, teraz. Mówiłem ci, to kręgosłup. Jutro mogą pojawić się trudności… Co robisz? Ach, cholera… Tym razem odepchnęła go mocniej. Za mocno. Hotsporn pobladł, zagryzł wargi, zastękał z bólu. — Przepraszam. Ale jeśli ktoś jest ranny, powinien leżeć spokojnie. — Bliskość twego ciała sprawia, że zapominam o bólu. — Przestań, do cholery! — Falko… Bądź miła dla człowieka cierpiącego. — Będziesz cierpiący, jeśli nie zabierzesz ręki. Zaraz! — Ciszej… Grasanci gotowi nas usłyszeć… Twoja skóra jest jak atłas… Nie wierć się, u licha. Ach, do diabła, pomyślała Ciri, a niech tam. W końcu, jakie to ma znaczenie? Jestem ciekawa. Wolno mi być ciekawą. W tym nie ma żadnego uczucia. Potraktuję go użytkowo i tyle. I bezpretensjonalnie zapomnę. Poddała się dotykowi i przyjemności, jaką przynosił. Odwróciła głowę, ale uznała to za przesadnie skromne i oszukańczo pruderyjne — nie chciała uchodzić za uwodzoną cnotkę. Spojrzała mu prosto w oczy, ale wydało się jej to zbyt śmiałe i wyzywające — takiej także nie chciała udawać. Przymknęła więc zwyczajnie powieki, objęła go za szyję i pomogła przy guzikach, bo szło mu niesporo i marnował czas. Do dotyku palców dołączy! się dotyk warg. Była już bliska tego, by zapomnieć o całym świecie, gdy nagle Hotsporn znieruchomiał w bezwładzie. Przez chwilę leżała cierpliwie, pamiętała, że jest ranny i że rana musi mu dokuczać. Ale to trwało trochę zbyt długo. Jego ślina stygła jej na sutkach. — Hej, Hotsporn? Śpisz? Coś pociekło jej na pierś i bok. Dotknęła palcami. Krew. — Hotsporn! — zepchnęła go z siebie. - Hotsporn, umarłeś? Głupie pytanie, pomyślała. Przecież widzę. Przecież widzę, że umarł. — Umarł z głową na moich piersiach — Ciri odwróciła głowę. Żar z komina czerwono zagrał na jej okaleczonym policzku. Być może był tam też rumieniec. Vysogota nie był tego pewien. — Jedyne, co wtedy czułam — dodała, nadal odwrócona — to rozczarowanie. Szokuje cię to? — Nie. To akurat nie. — Rozumiem. Staram się nie ubarwiać opowieści, niczego nie poprawiać. Niczego nie zatajać. Choć czasem mam ochotę, zwłaszcza na to ostatnie. - Pociągnęła nosem, podłubała knykciem w kąciku oka. — Przywaliłam go gałęziami i kamieniami. Byle jak, wyznaję. Ściemniało, musiałam tam przenocować. Bandyci wciąż kręcili się w okolicy, słyszałam ich okrzyki i byłam już więcej niż pewna, że to nie byli zwyczajni bandyci. Nie wiedziałam tylko, na kogo polowali na mnie czy na niego. Musiałam jednak siedzieć cicho. Całą noc. Do świtu. Obok trupa. Brrr. — O świcie — podjęła po chwili — po pościgu dawno przepadł słuch, a już mogłam wyruszyć. Miałam już wierzchowca. Magiczna bransoletka, którą zdjęłam z ręki Hotsporna, faktycznie działała. Kara klacz wróciła. Teraz należała do mnie. To był mój prezent. Jest taki zwyczaj na Wyspach Skellige, wiesz? Dziewczynie należy się kosztowny podarek od jej pierwszego kochanka. Co z tego, że mój umarł, zanim zdążył nim zostać? Klacz łupnęła przednimi kopytami o ziemię, zarżała, stanęła bokiem, jakby każąc się podziwiać. Ciri nie mogła powstrzymać westchnienia zachwytu na widok tej delfiniej szyi, prostej i smukłej, ale mocno umięśnionej, małej kształtnej głowy o wypukłym czole, wysokiego kłębu, budowy zachwycającej proporcjonalnością. Zbliżyła się ostrożnie, pokazując klaczy bransoletkę na napięstku. Klacz prychnęła przeciągle, stuliła ruchliwe uszy, ale pozwoliła chwycić za krężle i dała się pogłaskać po aksamitnym nosie. — Kelpie — powiedziała Ciri. - Jesteś czarna i zwinna jak morska kelpie. Jesteś czarodziejska jak kelpie. Będziesz więc nazywać się Kelpie. I nie dbam, czy to pretensjonalne, czy nie. Klacz zaparskała, postawiła uszy, strzepnęła jedwabistym ogonem, sięgającym pęcin. Ciri — lubiąca wysoki dosiad — skróciła rzemienie puślisk, obmacała nietypowe, płaskie siodło bez terlicy i kuli przedniego łęku. Dopasowała but do strzemienia i chwyciła konia za grzywę. — Spokojnie, Kelpie. Siodło, wbrew pozorom, było całkiem wygodne. I z oczywistych względów dużo lżejsze od zwykłych kawaleryjskich kulbak. — Teraz — powiedziała Ciri, klepiąc klacz po gorącej szyi. - Zobaczymy, czy jesteś równie rącza, jak piękna. Czy jesteś prawdziwa dzianetka, czy tylko blenderka. Co powiesz na dwadzieścia mil galopu, Kelpie? Gdyby głęboką nocą ktoś zdołał cichaczem podkraść się do tej zagubionej wśród moczarów chaty z zapadniętą i obrośniętą mchem strzechą, gdyby zajrzał przez szpary w okiennicach, zobaczyłby siwobrodego starca słuchającego opowieści kilkunastoletniej dziewczyny o zielonych oczach i popielatych włosach. Zobaczyłby, jak dogasający żar w palenisku ożywa i jaśnieje, jakby w przeczuciu tego, co będzie opowiedziane. Ale to nie było możliwe. Nikt nie mógł tego zobaczyć. Chata starego Vysogoty była dobrze ukryta wśród trzcin na moczarach. Na wiecznie pokrytym mgłą pustkowiu, na które nikt nie odważał się zapuszczać. — Dolina strumienia była równa, dogodna do jazdy, więc Kelpie szła jak wicher. Oczywiście, nie jechałam w górę, ale w dół rzeczki. Pamiętałam tę szczególną nazwę: Zazdrość. Przypomniałam sobie, co Hotsporn mówił na stacji do Giselhera. Pojęłam, dlaczego mnie ostrzegał przed tą osadą. W Zazdrości musiała być zasadzka. Gdy Giselher zbagatelizował ofertę amnestii i pracy dla gildii, Hotsporn celowo napomknął mu o kwaterującym w osadzie łowcy nagród. Wiedział, że taką przynętę Szczury połkną, że pojadą tam i wpadną w potrzask. Musiałam dotrzeć pod Zazdrość przed nimi, przeciąć im drogę, uprzedzić. Zawrócić. Wszystkich. Albo chociaż samą Mistle. — Domyślam się — mruknął Vysogota — że ci się nie udało. — Wówczas — powiedziała głucho — sądziłam, że w Zazdrości czeka liczny i uzbrojony po zęby oddział. W najśmielszych myślach mi nie postało, że ta zasadzka to jeden człowiek… Zamilkła, zapatrzona w ciemność. — Nie miałam też pojęcia, jaki to człowiek. Birka była niegdyś wsią bogatą, uroczą i nadzwyczaj malowniczo położoną — jej żółte strzechy i czerwone dachówki szczelnie wypełniały kotlinę o stromych, lesistych zboczach, zmieniających kolory w zależności od pory roku. Zwłaszcza jesienią widok Birki cieszył estetyczne oko i wrażliwe serce. Było tak do czasu, gdy osada zmieniła nazwę. A stało się to tak: Młody rolnik, elf z pobliskiej elfiej kolonii, kochał się na zabój w młynareczce z Birki. Młynareczka — figlareczka wyśmiała zaloty elfa i dalej intensywnie puszczała się z sąsiadami, znajomymi, a nawet krewnymi. Ci zaczęli podrwiwać sobie z elfa i jego ślepej jak kret miłości. Elf dość nietypowo, jak na elfa — eksplodował gniewem i zemstą, eksplodował strasznie. Którejś nocy przy sprzyjającym silnym wietrze podłożył ogień i puścił całą Birkę z dymem. Zrujnowani pogorzelcy upadli na duchu. Jedni powędrowali w świat, inni popadli w nieróbstwo i pijaństwo. Pieniądze zbierane na odbudowę były regularnie defraudowane i przepijane, a osada przedstawiała teraz sobą obraz nędzy i rozpaczy: była zbiorowiskiem paskudnych i byle jak skleconych ruder pod gołym i czarno osmalonym zboczem kotliny. Przed pożarem Birka miała kształt owalny z centralnym ryneczkiem, teraz z nielicznych porządniej odbudowanych domów, spichrzy i gorzelni uformowało się coś w rodzaju długiej uliczki, którą zamykał front postawionego społecznym trudem zajazdu "Pod Głową Chimery" zarządzanego przez wdowę Goulue. I od siedmiu lat nikt już nie używał nazwy Birka. Mówiło się: Ognista Zazdrość, dla skrótu — po prostu Zazdrość. Uliczką Zazdrości jechały Szczury. Był chłodny, pochmurny, ponury poranek. Ludzie pierzchali do domów, kryli się w budach i lepiankach. Kto miał okiennice, ten zamykał je z trzaskiem, kto miał drzwi, ten zapierał je kołkiem. Kto jeszcze miał wódkę, pił dla kurażu. Szczury jechały stępa, demonstracyjnie wolno, strzemię przy strzemieniu. Na ich twarzach malowała się obojętna pogarda, ale zmrużone oczy bacznie obserwowały okna, podsienia i węgły. — Jeden bełt z kuszy! — ostrzegł Giselher, gromko i na zapas. - Jedno szczęknięcie cięciwy, a będzie się tu rżnąć! — I jeszcze raz puści się tu kura czerwonego! — dorzuciła dźwięcznym i wysokim sopranem Iskra. - Ziemię i wodę się zostawi! Niektórzy z mieszkańców z pewnością mieli kusze, ale nie znalazł się nikt, kto chciałby sprawdzić, czy Szczury nie mówią na wiatr. Szczury pozsiadały z koni. Dzielące ich od zajazdu "Pod Głową Chimery" ćwierć stajania przeszły pieszo, bok w bok, rytmicznie dzwoniąc i brzęcząc ostrogami, ozdobami i biżuterią. Ze schodków zajazdu zemknęło na ich widok trzech zazdroszczan, kojących wczorajszego kaca piwem. - Żeby tylko jeszcze tu był — mruknął Kayleigh. - Zmitrężyliśmy. Nie trzeba było popasać, trzeba było wpaść tu choćby nocą… — Głupiś — wyszczerzyła ząbki Iskra. - Jeśli chcemy, by o tym bardowie pieśni śpiewali, to nie można tego zrobić nocą i po ciemku. Muszą ludzie widzieć! Ranek jest najlepszy, bo wszyscy jeszcze trzeźwi, prawda, Giselher? Giselher nie odpowiedział. Podniósł kamień, zamachnął się i łomotnął nim w drzwi oberży. — Wyłaź, Bonhart! — Wyłaź, Bonhart! — podjęły chórem Szczury. - Wyłaź, Bonhart! Z wnętrza dobiegły kroki. Powolne i ciężkie. Mistle poczuła dreszcz, biegnący po karku i ramionach. Bonhart stanął w drzwiach. Szczury odruchowo cofnęły się o krok, obcasy wysokich butów wparły się w ziemię, dłonie skoczyły ku rękojeściom mieczy. Łowca nagród swój miecz trzymał pod pachą. W ten sposób miał wolne ręce — w jednej trzymał obrane ze skorupki jajko, w drugim glonek chleba. Wolno podszedł do barierki, spojrzał na nich z góry, z wysoka. Stał na ganku, a sam był wielki. Olbrzymi, choć chudy jak ghul. Patrzył na nich, wodził wodnistymi oczyma po wszystkich po kolei. Potem odgryzł najpierw kawałek jajka, potem kawałek kromki. — A gdzie Falka? — spytał niewyraźnie. Drobinki żółtka spadły z mu z wąsów i warg. — Pędź, Kelpie! Pędź, śliczna! Pędź, ile sił! Kara klacz zarżała głośno, wyciągając szyję w karkołomnym cwale. Żwir gradem bił spod kopyt, choć wydawało się, że kopyta ledwo dotykają ziemi. Bonhart przeciągnął się leniwie, skrzypiąc skórzanym kubrakiem, powoli naciągnął i starannie poprawił łosiowe rękawice. — Jakże to tak? — wykrzywił się. - Chcecie mnie zabić? A za co niby? — A za Muchomorka, żeby daleko nie szukać — odrzekł Kayleigh. — I dla zabawy — dodała Iskra. — I dla świętego spokoju — dorzucił Reef. — Aaaa — powiedział wolno Bonhart. - To o to się rozchodzi! A jak obiecam, że wam spokój dam, poniechacie mnie? — Nie, ty siwy psie, nie poniechamy — uśmiechnęła się uroczo Mistle. - Znamy cię. Wiemy, że nie darujesz, że będziesz się wlókł naszym tropem i czekał na okazję, by któreś z nas pchnąć w plecy. Wychodź! — Pomału, pomału — Bonhart uśmiechnął się, rozciągając złowrogo usta pod siwymi wąsami. - Zapląsać zawsze zdążymy, nie ma się co ekscytować. Wpierw złożę wam propozycję, Szczury. Pozwolę wam wybrać, wy zaś zrobicie podług woli. — Co tam mamroczesz, stary grzybie? — krzyknął Kayleigh, garbiąc się. - Gadaj wyraźniej! Bonhart pokiwał głową i podrapał się w udo. — Nagroda za was jest, Szczury. Niemała. A żyć trzeba. Iskra parsknęła jak żbik, po żbiczemu rozwierając oczy. Bonhart skrzyżował ramiona na piersi, biorąc miecz w zgięcie łokcia. — Niemała nagroda — powtórzył — jest za martwych, za żywych zaś niewiele wyższa. Mnie zatem, szczerze powiedziawszy, wszystko jedno. Nic nie mam do was osobiście. Jeszcze wczoraj myślałem, że zakatrupię was ot tak, gwoli rozrywki i uciechy, ale sami przyszliście, zaoszczędzając mi fatygi, za serce żeście mnie tym ujęli. Pozwolę wam tedy wybierać. Jak wolicie, bym was wziął: po dobroci czy po złości? Mięśnie na szczękach Kayleigha zadrgały. Mistle pochyliła się, gotowa do skoku. Giselher chwycił ją za ramię. — Chce nas rozwścieczyć — syknął. - Pozwól gadać kanalii. Bonhart parsknął. — No? — powtórzył. - Po dobroci czy po złości? Ja to pierwsze radzę. Bo widzicie: po dobroci znacznie, ale to znacznie mniej boli. Szczury dobyły broni jak na komendę. Giselher machnął klingą na krzyż, zamarł w szermierczej postawie. Mistle soczyście splunęła na ziemię. — Chodź tu, kościany dziadygo — powiedziała pozornie spokojnie. - Chodź, szubrawcze. Zabijemy cię jak starego, siwego psa. — A więc wolicie po złości — Bonhart, patrząc gdzieś ponad dachy domostw, powoli dobył miecza, odrzucił pochwę. Niespiesznie zszedł z ganku, pobrzękując ostrogami. Szczury szybko rozstawiły się w poprzek uliczki. Kayleigh odszedł najdalej w lewo, prawie pod mur gorzelni. Obok niego stanęła Iskra, krzywiąc wąskie wargi w swym zwykłym, strasznym uśmiechu. Mistle, Asse i Reef odeszli w prawo. Giselher został pośrodku, wpatrzony w łowcę nagród spod zmrużonych powiek. — No, dobra, Szczury — Bonhart rozejrzał w się na boki, spojrzał w niebo, potem uniósł miecz i popluł na ostrze. — Jak pląsać, to pląsać. Graj, muzyko! Skoczyli ku sobie jak wilki, błyskawicznie, cicho, bez ostrzeżenia. Zawyły w powietrzu klingi, wypełniając uliczkę jękliwym szczękiem stali. Początkowo słychać było tylko szczęk kling, westchnienia, jęki i przyspieszone oddechy. A potem, nagle i niespodziewanie, Szczury zaczęły krzyczeć. I umierać. Reef wyleciał z kłębowiska pierwszy, plasnął plecami o mur, bryzgając krwią na brudnobiałe wapno. Za nim wytoczył się chwiejnym krokiem Asse, zgiął się i upadł na bok, na przemian kurcząc i rozprężając kolana. Bonhart zwijał się i skakał jak fryga, otoczony migotem i świstem klingi. Szczury cofały się przed nim, doskakując, tnąc i odskakując, wściekle, zajadle, bezlitośnie. I bezskutecznie. Bonhart parował, uderzał, parował, uderzał, atakował, bez przerwy atakował, nie dawał wytchnienia, narzucał tempo. A Szczury się cofały. I umierały. Iskra, cięta w szyję, padła w błoto, kuląc się jak kocię, krew z tętnicy siknęła na łydki i kolana przechodzącego nad nią Bonharta. Łowca szerokim zamachem odbił ataki Mistle i Giselhera, po czym zawirował i błyskawicznym uderzeniem rozpłatał Kayleigha, tnąc go samym końcem miecza — od obojczyka aż po biodro. Kayleigh upuścił miecz, ale nie upadł — skurczył się tylko i oburącz chwycił za pierś i brzuch, a spod dłoni buchnęła krew. Bonhart znowu wywinął się spod ciosu Giselhera, sparował atak Mistle i rąbnął Kayleigha jeszcze raz, tym razem zamieniając mu bok głowy w szkarłatną miazgę. Jasnowłosy Szczur upadł, rozbryzgując kałużę krwi zmieszanej z błotem. Mistle i Giselher zawahali się na moment. I zamiast uciekać, wrzasnęli jednym głosem, dziko i wściekle. I rzucili się na Bonharta. Znaleźli śmierć. Ciri wpadła do osady i pocwałowała uliczką. Spod kopyt karej klaczy poleciały bryzgi błota. Bonhart pchnął obcasem Giselhera, leżącego pod murem. Herszt Szczurów nie dawał znaków życia. Z rozwalonej czaszki przestała już posikiwać krew. Mistle, na kolanach, szukała miecza, macała obu rękami błoto i gnój, nie widząc, że klęczy w powiększającej się szybko czerwonej kałuży. Bonhart podszedł do niej wolno. — Nieeeeeee! Łowca uniósł głowę. Ciri w biegu zeskoczyła z konia, zatoczyła się, upadła na jedno kolano. Bonhart uśmiechnął się. — Szczurzyca — powiedział. - Siódma Szczurzyca. Dobrze, że jesteś. Brakowało mi ciebie do kompletu. Mistle znalazła miecz, ale nie była w stanie go unieść. Zacharczała i rzuciła się pod nogi Bonharta, rozdygotanymi palcami wpiła się w cholewy jego butów. Otworzyła usta, by krzyknąć, zamiast krzyku z ust wyrwała się lśniąca karminowa struga. Bonhart kopnął ją silnie, zwalając w gnój. Mistle, trzymając się oburącz za rozcięty brzuch, zdołała jednak podnieść się znowu. — Nieeeeee! — wrzasnęła Ciri. - Miiiiiiistle! Łowca nagród nie zwrócił uwagi na jej wrzask, nawet nie odwrócił głowy. Zawinął mieczem i uderzył zamaszyście, jak kosą, potężnym ciosem, który poderwał Mistle z ziemi i cisnął nią aż pod mur, miękką jak szmaciana lalka, jak zababrany czerwienią łachman. Krzyk skonał w gardle Ciri. Ręce jej dygotały, gdy sięgała po miecz. — Morderca — powiedziała, dziwiąc się obcości swego głosu. Obcości warg, które nagle zrobiły się potwornie suche. - Morderca! Kanalia! Bonhart obserwował ją ciekawie, przekrzywiając lekko głowę. — Będziemy umierać? - spytał. Ciri szła ku niemu, otaczając go półkolem. Miecz w uniesionych i wyprostowanych rękach poruszał się, mylił, zwodził. Łowca nagród zaśmiał się gromko. — Umierać! - powtórzył. - Szczurzyca chce umierać! Obracał się powoli, stojąc w miejscu, nie dając się zwabić w pułapkę półkola. Ale Ciri było wszystko jedno. Gotowała się z wściekłości i nienawiści, dygotała z żądzy mordu. Chciała dopaść tego strasznego starca, poczuć, jak klinga wcina się w ciało. Chciała widzieć jego krew, chlustającą z pociętych tętnic w rytmie ostatnich uderzeń serca. — No, Szczurzyco — Bonhart podniósł ubroczony miecz i popluł na ostrze. - Zanim zdechniesz, pokaż, co w tobie siedzi! Graj, muzyko! — Naprawdę nie włada, jak to się stało, że nie pozabijali się w tym pierwszym starciu — opowiadał sześć dni później Nycklar, syn trumniarza. - Bardzo chcieli się pozabijać, dało się to zmiarkować. Ona jego, on ją. Nalecieli na siebie, zwarli ledwo na mgnienie oka i poszedł walny szczęk od mieczów. Może po dwa, może po trzy ciosy wymienili. Nie było człeka, który zdołał to policzyć, wzrokiem alboli uchem. Tak szybko bili, panie złoty, że oko ludzkie ni ucho tego nie chwytało. A tańcowali i skakali kole siebie jak te dwie łasice! Stefan Skellen, zwany Puszczykiem, słuchał uważnie, bawiąc się nahajką. — Odskoczyli od siebie — ciągnął chłopak — a żadne nie było draśnięte. Szczurzyca, dało się to widzieć, wściekła była jak sam czart, a syczała jak kocur, gdy mu chcieć myszę odebrać. A jegomość pań Bonhart był całkiem spokojny. — Falka — powiedział Bonhart, uśmiechnięty i wyszczerzony jak prawdziwy ghul. - Umiesz zaiste tańczyć i mieczem obracać! Zaciekawiłaś mnie, dzierlatko. Kim ty jesteś? Powiedz mi, zanim umrzesz. Ciri dyszała. Czuła, jak zaczyna ogarniać ją przerażenie. Zrozumiała, z kim ma do czynienia. — Powiedz, kim jesteś, a daruję ci życie. Mocniej ścisnęła rękojeść w dłoni. Musiała, musiała przejść przez jego parady, rąbnąć go, nim się zastawi. Nie mogła pozwolić, by odbijał jej ciosy, nie mogła przyjmować mieczem jego uderzeń, nie mogła już ani razu zaryzykować bólu i paraliżu, który przeszywał i ogarniał przy paradach łokieć i przedramię. Nie mogła tracić energii na bierne wymykanie się spod jego cięć, chybiających ją ledwo o grubość włosa. Wyminąć zastawę, pomyślała. Zaraz. W tym starciu. Albo umrzeć. — Umrzesz, Szczurzyco — powiedział, idąc ku niej z wyciągniętym daleko do przodu mieczem. - Nie boisz się? To dlatego, że nie wiesz, jak wygląda śmierć. Kaer Morhen, pomyślała, skacząc. Lambert. Grzebień. Salto. Zrobiła trzy kroki i półpiruet, a gdy zaatakował, lekceważąc fintę, wywinęła salto w tył, padła w zwinny przyklęk i natychmiast runęła na niego, nurkując pod jego klingę i wykręcając przegub do cięcia, do strasznego ciosu, popartego mocnym skrętem bioder. Nagle ogarnęła ją euforia, już prawie czuła, jak ostrze wgryza się w ciało. Zamiast tego było twarde, jękliwe zderzenie metalu z metalem. I nagłe błyśniecie w oczach, wstrząs i ból. Poczuła, że pada, poczuła, że upadła. Sparował i odwrócił, pomyślała. Umieram, pomyślała. Bonhart kopnął ją w brzuch. Drugim kopniakiem, precyzyjnie i boleśnie wymierzonym w łokieć, wytrącił jej miecz. Ciri chwyciła się za głowę, czuła tępy ból, ale pod palcami nie było rany i krwi. Dostałam pięścią, pomyślała ze zgrozą. Zwyczajnie dostałam pięścią. Albo głowicą miecza. Nie zabił mnie. Sprał, jak smarkulę. Otworzyła oczy. Łowca stał nad nią, straszny, chudy jak kościotrup, górujący nad nią jak chore i bezlistne drzewo, śmierdział potem i krwią. Chwycił ją za włosy na karku, uniósł przemocą, zmusił do powstania, ale zaraz potem szarpnął, wytrącając ziemię spod stóp, i powlókł, wrzeszczącą jak potępieniec, ku leżącej pod murem Mistle. — Nie boisz się śmierci, co? — warknął, przyginając jej głowę do dołu. - To popatrz sobie, Szczurzyco. To jest śmierć. Tak się umiera. Popatrz, to są flaki. To krew. A to gówno. To człowiek ma w środku. Ciri wyprężyła się, zgięła, uczepiona jego ręki, zacharczała w suchych wymiotach. Mistle żyła jeszcze, ale oczy miała już zamglone, zeszklone, rybie. Jej dłoń, jak jastrzębi szpon, zwierała się i rozwierała, zaryta w błocie i nawozie. Ciri poczuła ostry, przenikliwy odór uryny. Bonhart zarechotał. — Tak się umiera, Szczurzyco. We własnych szczynach! Puścił jej włosy. Ciri osunęła się na czworaki, miotana suchym, urywanym szlochem. Mistle była tuż obok. Dłoń Mistle, wąska, delikatna, miękka, mądra dłoń Mistle… Nie poruszała się już. Nie zabił mnie. Przywiązał do koniowiązu, za obie ręce. Vysogota siedział nieruchomo. Od dłuższej chwili tak siedział. Wstrzymywał nawet oddech. Ciri kontynuowała opowieść, a jej głos robił się coraz bardziej głuchy, coraz bardziej nienaturalny i coraz bardziej nieprzyjemny. — Rozkazał tym, co się zbiegli, by mu przynieśli worek soli i antałek octu. I piłę. Nie wiedziałam… Nie mogłam zrozumieć, co zamierza… Jeszcze wtedy nie wiedziałam, do czego jest zdolny. Ja byłam przywiązana… do koniowiązu… Zawołał jakichś pachołków, rozkazał im, by trzymali mnie za włosy… i za powieki. Pokazał im, jak… Tak, żebym nie mogła odwrócić głowy ani zamknąć oczu… Bym musiała patrzeć na to, co robi. Trzeba zadbać, by towar się nie zepsuł, powiedział. By nie uległ rozkładowi… Glos Ciri załamał się, sucho uwiązł w gardle. Vysogota, wiedząc nagle, co usłyszy, poczuł, jak ślina wzbiera mu w ustach jak fala powodzi. — Oderżnął im głowy — powiedziała głucho Ciri. - Piłą. Giselher, Kayleigh, Asse, Reef, Iskra… I Mistle. Odrzynał im głowy… Po kolei. Na moich oczach. Gdyby tej nocy ktoś zdołał podkraść się do zagubionej wśród moczarów chaty z zapadniętą i obrośniętą mchem strzechą, gdyby zajrzał przez szpary w okiennicach, zobaczyłby w skąpo oświetlonym wnętrzu siwobrodego starca w kożuchu i popielatowłosą dziewczynę z twarzą zeszpeconą przez bliznę na policzku. Zobaczyłby, jak dziewczyna trzęsie się od płaczu, jak dławi się szlochem w ramionach starca, a ten próbuje ją uspokoić, niezgrabnie i machinalnie głaszcząc i poklepując dygoczące od spazmów ramiona. Ale to nie było możliwe. Nikt nie mógł tego zobaczyć. Chata była dobrze ukryta wśród trzcin na moczarach. Na wiecznie pokrytym mgłą pustkowiu, na które nikt nie odważał się zapuszczać. |
||
|