"Byłam Schizofreniczką" - читать интересную книгу автора (Rosiek Barbara)Rozdział ITo zdarzyło się naprawdę. Ból, który porusza swe jądro do granic wytrzymałości, otwiera się, rozpływa, demaskuje prawdziwe oblicze. Żyłam w nieświadomości przez 32 lata mego istnienia i dane mi było ponownie narodzić się, ujrzeć prawdę o sobie i mojej rodzinie. Tak niewiele pamiętam z mego życia, wszystko było zamazane chorobliwym oglądaniem rzeczywistości, obroną przed ostateczną utratą siebie, dlatego cały obraz był zafałszowany i taką mnie znali różni ludzie, nie przeczuwając prawdziwej tragedii, która się we mnie rozgrywała. Na szczęście prowadziłam dziennik, który dopiero po przebudzeniu potrafiłam odczytać. Nie wiedziałam, co zapisuję, realność zlewała się z fantazjami, rojeniami, halucynacjami, które były tak namacalne, że stały się w końcu jedynym rzeczywistym światem, w którym potrafiłam się poruszać. Powoli moja świadomość otwierała się jak skorupa zbyt twardego orzecha, pękała, ukazywała fragmenty wnętrza, z początku rozsypane i niepewne, po to, by stać się całością. Przez cztery miesiące analizy udało mi się dojść do przyczyn i skutków wszelkich zdarzeń. Udało mi się to dopiero, kiedy ostatecznie uderzyłam w siebie, zaplanowałam podświadomie misternie swoje odejście stąd, nie wiedząc, co robię i dlaczego tak postępuję. Nie potrafiłam zwrócić się wtedy o pomoc do kogokolwiek, tak doskonale nie rozumiałam siebie. Nie mogłam nikomu opowiedzieć o swoich problemach, bo nie wiedziałam, jakimi one są. Gdzieś tam na poboczach świadomości wyczuwałam, że się topię, ale to nie wystarczało, by dokonać zmiany. I prawie by mi się udało umrzeć w całkowitej nieświadomości. Przeżyłam niemożliwe, wbrew wszelkim prawom medycyny, wbrew logice i siłom zwykłego człowieka. Dlatego nie mogę pozostawić swej prawdy tylko dla siebie. Jest ona dowodem, że można wyjść ze spraw nawet prawie beznadziejnych, kiedy inni sądzą, że nie ma ratunku i są przekonani, że już nic nie da się uczynić. A wszystko zaczęło się zmieniać, kiedy pokonana przez los i własne życie nie wierzyłam w nic, jedynie w śmierć. I ona miała być ostatnim wyzwoleniem, wybawieniem z udręki, której nie byłam już w stanie unieść. 20 października 1990 roku zapisałam w swoim dzienniku: Kilka minut później otrułam się, nie zdając sobie sprawy z tego, co napisałam, nie przeczuwając, że jest to list pożegnalny. Uczyniłam to będąc pacjentką oddziału ginekologicznego, gdzie leczyłam się na przewlekłe zapalenie jajników. Kiedy zasłabłam leżąc w łóżku, podjęto akcję ratowania mnie. Przez 19 dni walczono o przywrócenie mnie życiu. Nie pamiętam niczego, jedynie z relacji rodziny udało mi się zebrać informacje, co się wtedy wydarzyło. I chociaż pozornie momentami odzyskiwałam przytomność, byłam cały czas nieświadoma. Dzień wcześniej podano mi narkozę, by przeprowadzić punkcję jajnika, podejrzewano ciążę pozamaciczną. Długo nie mogłam się z niej wybudzić, już nie chciałam powracać. Następnego dnia wzięłam śmiertelną dawkę barbituranów i leku nasercowego mającego zatrzymać moje serce. Wierzyłam w to, tak sądzę, i położyłam się do łóżka. Jednak nikt do końca tak naprawdę nie chce umierać. W ostatnim przebłysku świadomości, że nadchodzi kres tak oczekiwany i wytęskniony, zawołałam, że mi słabo i zwróciłam na siebie uwagę. Co mnie zatrzymało na chwilę, by podświadomie zawołać o pomoc, jaka to siła przeciwstawiła się tej destrukcyjnej? Rozpoczęła się akcja ratowania mnie, która trwała 19 dni, kiedy nieświadomie walczyłam z ludźmi, którzy nieśli mi pomoc, by im się to nie udało. Nie chciałam wracać, wybrałam wtedy inną drogę, nie chciałam być przywrócona życiu, nie miałam po co się obudzić, zostałam sama jak w pustym teatrze i nie było przed kim odgrywać ról. Wszystko się dla mnie skończyło. A jednak moja walka okazała się nieskuteczna. Były we mnie dwie moce, które rozpoczęły swój wewnętrzny dialog, które niczym dwa żywioły pochłaniały mnie od środka po to, by wygrać coś, czego nie pojmowałam. Na drugi dzień pojawiły się napady padaczkowe z powodu zatrucia barbituranami, których nie można było opanować. Czasami rozmawiałam, czasami popadałam w stan nieprzytomności. Lekarze czekali, aż mój stan zacznie się poprawiać, jednak stale następowało pogorszenie. Byłam leczona na oddziale neurologii, gdzie pracowałam cztery lata jako psycholog. Od razu na mój temat zaczęły krążyć plotki, przypomniano sobie książkę, którą napisałam, Napady padaczkowe nasilały się, mój stan stale się pogarszał. W trzeciej dobie wypadłam z łóżka, miałam pęknięte śródstopie i mocno potłuczoną rękę. Opieka na moim oddziale nie była wzorowa, muszę to przyznać, przyglądałam się temu przez cztery lata i niewiele mogłam uczynić, nie było to w mojej gestii, tylko ordynatora. Zrobiła mi się odleżyna na pięcie. Gnijące za życia własne ciało jest przejmującym przeżyciem. Po kilku następnych dniach serce nie wytrzymywało obciążenia niedotlenienia spowodowanego drgawkami, koleżanka zdecydowała się na przewiezienie mnie na oddział reanimacyjny. Sądziła, że nie przeżyję nocy. Tam opieką otoczył mnie mój kolega Arek, lekarz, który robił wszystko, by mnie uratować, szukał pomocy w klinikach na Śląsku, lecz wszędzie odmawiali przyjęcia. W końcu na własną rękę, stając przeciwko własnej szefowej, zawiózł mnie na badanie komputerowe do kliniki w Sosnowcu i tam już czekała moja ciotka, lekarz, powiadomiona w końcu przez rodziców. Ciotka jest osobą, która prawdziwie mnie kocha, która zawsze mnie wspierała w trudnych chwilach. Mój stan był bardzo ciężki, byłam już bez oddechu, kiedy ciotka walczyła o miejsce na OIOM – ie, na początku nie chcieli mnie przyjąć, lecz pod presją ciotki w ostatniej chwili zostałam podłączona do respiratora. Zastosowano śpiączkę dla wyciszenia napadów padaczkowych. Zaraz po przyjęciu, z powodu źle podłączonej kroplówki do kąta żylnego, wytworzyła się odma lewego płuca. Wykryła to ciotka swym szóstym zmysłem i to ona uratowała mi życie. Walka trwała cały czas. Szanse miałam niewielkie, właściwie żadne, lecz szef oddziału, docent, mądrze rozgrywał tę partię i powoli rodziła się nadzieja, że jednak przeżyję. Kiedy pozornie odzyskiwałam świadomość, halucynowałam, byłam bardzo niespokojna, pobudzona. Czuwała przy mnie kuzynka Anka, studentka medycyny, córka ciotki. Obie mocno przeżywały moją agonię. Anka w tym czasie skontaktowała się z Tadeuszem i wszystko mu opowiedziała, szukała u niego wsparcia psychicznego i wskazówek, co ma robić, kiedy się wybudzę. Nastąpiło drugie uśpienie, już krótsze, po którym wybudziłam się szybciej i bez drgawek. Miałam zaburzenia pamięci, nie wiedziałam, gdzie jestem i co się wydarzyło. I było dla mnie zupełnie naturalną sprawą, że Anka i ciotka są przy mnie, to mnie nie zaskakiwało, nie dziwiło. Było to tak naturalne, że nie pytałam, co tu wszyscy robią, dlaczego jestem na reanimacji. Pojawiły się pierwsze oznaki świadomości, zaczęło do mnie docierać, gdzie jestem i dlaczego. Cały czas wszyscy sądzili, że była to pomyłka lekarska, że źle podano mi narkozę. Wszyscy oprócz Anki i lekarzy mnie leczących. Tadeusz uświadomił jej, że jest to zamach samobójczy, a lekarze zorientowali się z mego stanu, że musiałam sobie pomóc, by doprowadzić się do agonii. Niewiele pamiętałam, lecz podtrzymywałam wersję błędu w sztuce lekarskiej. Wydawało mi się niemożliwym, że można powiedzieć rodzinie, że było inaczej. Lekarze z kliniki taktownie milczeli przed rodziną. l listopada wyjechałam z OIOM – u na salę chorych. Powoli uczyłam się chodzić, jeszcze nie mogłam czytać i pisać, to przyjdzie z czasem. Nauka chodzenia zajmowała mnie bardzo, odkrywałam w sobie wciąż nowe możliwości, jak małe dziecko, dla którego pierwsze kroki oznaczają nową wolność. Chociaż nieporadne i bezbronne, lecz ciekawe, co będzie za następnym zakrętem. Mój mózg pracował jak za jakąś kosmiczną mgłą, nie miałam świadomości, że stał się cud, że istnieję. Przychodzili mnie oglądać różni ludzie ze szpitala, stałam się wielką wygraną medycyny. Anka odwiedzała mnie z ciocią codziennie, opowiadała o zainteresowaniu Tadeusza, który był na mnie wściekły. Wprawiło mnie to w stan depresji, nie rozumiałam, dlaczego się na mnie złości, dlaczego moja choroba wywołuje u niego złe emocje, kiedy wydawało mi się, że powinnam wywoływać współczucie i chęć pomocy. Lecz Anka tego nie wyczuwała, przekazywała mi za dużo informacji, które mogły uczynić wiele złego, nie byłam odporna na żadną prawdę, przynajmniej teraz, kiedy usiłowałam sobie odpowiedzieć, co się właściwie wydarzyło. 11 listopada zaczęłam kojarzyć datę, lecz nadal nie potrafiłam policzyć dni pobytu w szpitalu. Na sali miałam dwie wspaniałe pacjentki, które mi matkowały, przynosiły posiłki, wspierały w bólu i smutku. Żołądek po dwóch tygodniach niejedzenia skurczył się i każdy kęs był prawdziwą torturą, ważyłam około 48 kg, z 60 kg. Na szczęście dostawałam dużo leków i mogłam wszystko przespać. Byłam skrajnie wyczerpana trucizną i podawanymi lekami. Naprzeciwko mego łóżka wisiał ogromny krzyż i po każdym przebudzeniu pytałam Chrystusa, co się stało, dlaczego tak się stało, co ja takiego zrobiłam. Na oddziale pracowała moja koleżanka ze studiów, która także odwiedzała mnie codziennie i wspierała, dodawała otuchy. Moja rozchwiana psychika była głodna każdego gestu czułości, każdego zainteresowania. Anka próbowała mnie terapeutyzować, coś jednak powstrzymywało mnie przed powiedzeniem jej prawdy, była to jakaś niesamowita intuicja, czas przyszły pokazał, że się nie myliłam nie chcąc ofiarować jej wyznania. Na razie pozornie wszystko było w porządku, wyczekiwałam przyjścia Anki jak zbawiennego leku, przynosiła wiadomości od Tadeusza, które były dla mnie najważniejsze. Tadeusz zorientował się, że musi mnie wspierać inaczej i takie informacje przekazywał Ance. Na szczęście nie powiedziała mi do końca wszystkiego w szpitalu, pofrunęłabym z szóstego piętra kliniki prosto na betonowy bruk, nie dałoby się mnie uchronić. 17 listopada powróciłam do domu ze złamaną duszą, z rozpaczą w sercu. Wzbudziło to we mnie paniczny, nieokreślony lęk. Sądziłam, że boję się pozostawienia mnie bez opieki medycznej, że mogą wrócić napady i stanie się coś złego, umrę natychmiast i nikt nie będzie w stanie mi pomóc. Nie rozumiałam wtedy, skąd mam takie totalne poczucie zagrożenia. Powoli zaczęłam jeść, noga z odleżyną goiła się. Pragnęłam odciąć się od dotychczasowego życia, przeczuwałam, że jest to jakiś punkt zwrotny, najistotniejszy, i wyrzuciłam całą nagromadzoną korespondencję, oprócz listów od Kasi. To była ponownie wielka intuicja, los połączył mnie z Kasią prawdziwą przyjaźnią. Powoli rozglądałam się po moim królestwie, usiłowałam zorientować się w sytuacji, pytałam siebie nieustannie – dlaczego? Pytałam, dlaczego przeżyłam, kiedy nie miałam na to żadnych szans, ta myśl zajmowała mnie na długo, powracała obsesyjnie, wierciła we mnie otwory, paraliżowała. Wyobraźnia pracowała, nie dawała spokoju. Usypiałam w lęku i budziłam się w lęku. Nie przeczuwałam absolutnie niczego. Od 24 listopada zaczęłam ponownie pisać dziennik. Robiłam to intuicyjnie, zapisywałam swe stany świadome i nieświadome i doprawdy nie wiedziałam, co z tego wyniknie. Nie wiedziałam, co kryje się w zapisie, czym jest systematyczne dokumentowanie siebie. Byłam jak rozbitek na tratwie, skazana na nieznane siły w oceanie nieświadomości. Powoli rodziła się nadzieja, że w gąszczu zdań wyłoni się jakiś przyjazny ląd, gdzie odnajdę człowieka, który pomoże mi żyć inaczej w nowym życiu. Wieczorem pojawiał się znajomy lęk. Pytałam siebie, jak unieść to, co się wydarzyło, kiedy wszystko się rozsypało, zapadło. Zderzenie z Kosmosem. Powracało jak bumerang słowo Pierwsza próba czytania. Przeczytałam bajkę z dzieciństwa, Małą Księżniczkę. Poczułam się lepiej, było to coś znajomego, przywoływało dobre wspomnienia. I zmniejszał się lęk. Mogłam iść dalej. Pragnę podziękować Kasi, koleżance z pracy, lekarce, która w ostatniej chwili wywiozła mnie na reanimację, i która nie pozwoliła wypowiadać absurdów na mój temat. Czuwała cały czas nade mną na oddziale, korygowała błędy mego szefa w leczeniu, przeżywała moją chorobą jak bliskiej osoby. Chcę podziękować Arkowi, lekarzowi, który o mnie walczył na reanimacji, kiedy inni mówili mu, że to już koniec i że nie warto się mną zajmować, że nie mam żadnych szans. Nie uwierzył starszym lekarzom i przewiózł mnie do kliniki, a później cały czas razem z żoną Dorotą, moją przyjaciółką, dowiadywał się o mój stan. I największe podziękowanie ciotce, która w najkrytyczniejszym momencie swym szóstym zmysłem medycznym wyczuła zagrożenie i uratowała mnie. Cały personel kliniki był wspaniały, robili wszystko, by mnie przywrócić życiu, dziękuję, panie docencie, za życie. Ile później musieli ode mnie wysłuchiwać, kiedy następowało przebudzenie, ile rojeń i halucynacji im wykrzyczałam. I wspaniałym pielęgniarkom składam podziękowanie za opiekę, za pielęgnację ciała, które się rozsypywało. Tylu ludzi było zaangażowanych w ratowanie jednego nie chcianego życia. Po powrocie z kliniki zostałam sama. Odwiedzała mnie Anka i intuicyjnie wyczuwałam, że nie jest to przyjaźń, dlatego milczałam, bałam się, że po wyznaniu tajemnicy stanie się coś, nad czym nie będę mogła zapanować. I tak dzielnie znosiłam jej antyterapię, sądząc, że mi pomaga. To wykazało, ile mam w sobie siły, pomimo całkowitej klęski życiowej. Rozpoczął się grudzień 1990 roku. Planowałam spalenie dzienników, bojąc się podświadomie powrotu przeszłości. Gdybym to uczyniła, mogłabym nigdy nie dowiedzieć się prawdy. Przeczuwałam, że w nich jest coś, co może ostatecznie przytłoczyć. I chociaż wielokrotnie wcześniej je czytałam, nie potrafiłam odkryć sama przed sobą, co zawierają. Z nich pisałam 5 grudnia udało mi się spalić dwa tomy dzienników. Te najokrutniejsze. Po przebudzeniu pojawiała się pusta przestrzeń nowego dnia. W jakim strasznym stanie musiałam być, że to się stało. Kiedy zostanie zniszczona w człowieku największa wartość, nie ma żadnej kontroli i pęd ku śmierci wprowadza w czyn samozagładę. Wszystko przestaje się liczyć – mózg musi natychmiast być wyłączony ze świadomości bez względu na skutki. Doszłam do pierwszej prawdy. Nie znałam jeszcze wartości odkrytego sądu, jeszcze nie pojmowałam siebie w żaden sposób, chociaż podświadomość szykowała się do ponownego ataku, jak myśliwy, który jest pewien, że zwierzyna jest już w sidłach. Na szczęście miałam dużo snów, które pokazywały mi palcem, co się dzieje. I gdybym nie była psychologiem, może nie udałaby mi się autoterapia. Wszystko ma jednak w życiu sens i znaczenie. Widocznie musiało być i tak, że kiedyś wybrałam studia psychologiczne po to, by pomagać innym. I pomagałam, po to, by dzięki wiedzy wyzwolić siebie, doprowadzić do prawdziwego przebudzenia, bez leków, bez psychiatrów. Grudzień to był czas, kiedy nadal się broniłam przed poznaniem siebie. 16 grudnia ponownie przyszedł do mnie Bóg. Nie pamiętam, w jaki sposób odczułam jego obecność, lecz przekonanie, że był, było realne. 22 grudnia nastąpił dalszy ciąg skromnej próby odpowiedzi na pytania, które dręczyły przez cały dzień, pomiędzy oglądaniem telewizji, dalszą nauką chodzenia i pierwszymi próbami nawiązywania kontaktów ze światem, odpisywania na listy, rozmowami z Anką, raz w tygodniu, która w końcu mnie zostawiła i wyjechała na dłużej, zamiast być blisko. Sądzę, że samotność przyspieszyła moje przemiany, mogły się one jednak zakończyć kolejną próbą, tym razem skuteczną. Miałam to coś w sobie, co nie pozwalało odejść, kiedy zaczyna się poznawać drogę, kusiło, by zajrzeć, co się dzieje za kulisami teatru, w jaki sposób została wyreżyserowana ta sztuka. I w przerażającej samotności podjęłam walkę, bo nikt nie mógł mi towarzyszyć. Stało się, zadałam w końcu to pytanie i poczułam się ponownie pozostawiona w ślepej uliczce. Nie wiedziałam tego, to było takie pozornie proste, a ja tego nie wiedziałam. Jeżeli zadałam sobie w październiku cios ostateczny, to co nagle miało się zmienić w sposobie mego myślenia? To prawda, dotknęłam blisko śmierci, spotkałam się z nią tak mocno, tak namacalnie, czy to miało wystarczyć, by zmieniło się moje życie? Czy spotkanie w przedsionku wieczności wystarczyło, by zacząć przewartościowywać życie, poczuć je inaczej? Co naprawdę się wydarzyło podczas 19 dni agonii? Jak mocno dotknęłam siebie, by odwrócić bieg destrukcji w budowaniu wszystkiego od nowa? Leżałam godzinami w łóżku i starałam się dowiedzieć wszystkiego o sobie, co naprawdę się wydarzyło. Ta niepojęta moc, która we mnie tkwiła, w końcu przeskoczyła na inny tor, który miał mnie doprowadzić do prawdy o sobie i prawdy o człowieku. Dzisiaj nadal nie wiem, czy do końca chciałam ją poznać, dzięki prawdzie ocaliłam siebie. Prawda musiała mi się objawić, nie miałam już nic do stracenia, mogłam jedynie ponowić atak na siebie, lecz byłam ciekawa, co naprawdę się wydarzyło, Ciągle tego nie wiedziałam. Była to jedyna sprawa, która wtedy trzymała mnie przy życiu. Teraz już musiałam się dowiedzieć. Stałam na jednokierunkowej drodze, każdy fałszywy krok mógł doprowadzić do upadku w przepaść, powrót w nieświadomość mógł zamienić mnie w słup soli. Nie mogłam się już oglądać za siebie, mogłam podążyć w głąb wspomnienia, w nieświadomość, przywołać obrazy, które zapamiętałam. Istniały obszary świadomości, których istnienia stale zaprzeczałam, stąd brało się zniewolenie, poczucie, że jest coś, nad czym zupełnie nie panuję i nie potrafiłam tego nazwać. Nie wiedziałam, co zapisuję, jaki sens ma dziennik; Czułam, że nie tylko w sobie znajdę odpowiedź, coś mnie popchnęło do czytania Biblii, której nie znałam. Doszłam do Księgi Wyjścia i odłożyłam tekst. Co za symbolika, i ja stałam u progu przejścia w inny wymiar przeżywania świata. Śniły mi się zaślubiny z morzem czyli pakt z nieświadomością. W tym samym czasie Tadeusz także czekał, jak potoczą się moje losy, wypytywał o mnie Ankę, czy powtórzę zamach, w jaki sposób przyjmuję informacje od Anki. Nie przeczuwałam, jakie niebezpieczeństwo mi grozi, nie wiedziałam, że Tadeusz nie może mi inaczej pomóc niż na odległość. Był to bardzo trudny okres dla obu stron, w którym mogło zdarzyć się wszystko, kiedy człowiek ma niewielkie pole działania, by pomóc drugiemu. Jest to stan tej bezradności, kiedy trzeba jedynie czekać, aż osoba, której chce się pomóc, sama zacznie potrzebować pomocy, zrobi ten minimalny krok, by można było wyjść jej naprzeciw. W moim przypadku były to przyjmowane od Anki informacje, które powodowały gwałtowne przetasowanie w podświadomości i wzrost napięcia emocjonalnego do działania w kierunku zmiany. Szef w pracy domagał się, bym przychodziła raz w tygodniu na kontrolę mego stanu psychicznego i poddała się badaniu psychiatrycznemu stwierdzającemu poczytalność. Szef bał się mego powrotu do pracy, wprawdzie widział mnie w stanie pobudzenia, wiedział, że był obrzęk mózgu i niedotlenienie, ale to nie uzasadniało jego postępowania. W późniejszym czasie dowiedziałam się, jakie plotki krążyły na mój temat, on także miał w nich swój udział. Ponownie powróciła sprawa narkotyków, już chyba do końca życia zostanę etatową w tym kraju narkomanką, ponownie oskarżano mnie o sprawy, które nie miały miejsca, zastanawiano się nad moją przeszłością, dorabiano fabułę. Początkowo wprowadziło mnie to w stan osłupienia, nie potrafiłam się obronić, potrzebowałam czasu, zanim stanęłam twarzą w twarz z szefem i powiedziałam mu, co o tym myślę. Chciał nawet, bym powróciła do pracy, ale mu nie ufałam, w swej przebiegłej naturze na pewno później znalazłby jakiś sposób, by mnie dręczyć. Nie chciałam być jego kolejną ofiarą, widziałam, jak przez cztery lata odnosił się do słabszych psychicznie lekarzy. Wolałam odejść. Kończył się rok 1990, rok, którego miałam nie przeżyć Nie mogłam przewidzieć, że nadchodzący rok będzie przełomowym i pełnym gwałtownych przeżyć, także okrutnych. 2 stycznia 1991 roku dostałam wyczekiwaną kartkę od Tadeusza. Czarek, uczeń i przyjaciel Tadeusza, powiedział wcześniej Ance, że jest to psychoza i że od tego są psychiatrzy. Na szczęście mi tego wcześniej nie powtórzyła. Byłby to koniec, zamilkłabym dla świata w poczuciu odrzucenia. I tak te słowa najbardziej bolały, chyba nawet do dzisiaj. Jednak coś przekonało Tadeusza, by do mnie zwrócić się tym symbolicznym tekstem. Trafił w dziesiątkę, wywołał lawinę w podświadomości. Czekałam na wiadomość od Tadeusza i nie rozumiałam, dlaczego tak długo z tym zwleka. Pragnął wyczuć moment, kiedy będę mogła przyjąć jakąkolwiek prawdę, która mnie stąd nie zdmuchnie, nie sprawi, że pogrążę się w większej rozpaczy. Każdy gest mógł doprowadzić do katastrofy, samobójstwa lub zamilknięcia. Postanowiłam odpisać, ale byłam przekonana, że będę milczała, że nikomu nic nie powiem oprócz uznania faktu, że było to samobójstwo. Po kilku dniach zorientowałam się, że list, który mu wysłałam, jest zemstą, to wzbudziło we mnie silny lęk, sądzę, że przed oceną. Pytanie, czy jestem normalna, powracało w każdy wieczór. W poczuciu winy napisałam następny list do Tadeusza, nie czekając na odpowiedź. „ Wraz z listem posłałam Tadeuszowi poemat Nie pojmowałam tego, skąd taka „ Wyczuwałam szóstym zmysłem, że jest coś nie tak, że potrzeba mi tutaj bliskiej osoby, która pomogłaby mi unieść ciężar całego zagubienia, bym przetrwała najgorsze chwile. Nie było takiego człowieka, nikt nie wiedział, co się ze mną dzieje naprawdę i co się wydarzyło. Nikt, ale to nikt z mojej rodziny nie zorientował się, że tonę. Nikt nie był ze mną blisko. Wiedziała bardzo dużo Anka, ale i ona mnie zostawiła, dopiero później dowiedziałam się dlaczego. Nie chciała towarzyszyć memu zdrowieniu, nie chciała być blisko mnie. Była przy mnie w klinice, kiedy umierałam, lecz z zupełnie innego powodu. Rozwiązywała sobie własne problemy. Jak tragiczna bywa ludzka podświadomość. 20 stycznia napisałam: W takim razie gdzie? Są decyzje, które trzeba podejmować samemu, mogą przygnieść jedynie swoim ciężarem. Do tej prostej prawdy doszłam w końcu i stała mi się pewnym objawieniem. Zaczęłam brać odpowiedzialność za to, co robię. Wydawnictwo w Katowicach zaakceptowało książkę pt. To wszystko musiało się wydarzyć. W końcu udało mi się dotknąć dna ciemności. Teraz zapragnęłam wyruszyć na poszukiwanie siebie w stronę światła. 28 stycznia przyszedł list od Tadeusza. Przemówił do mnie, zaczął ze mną rozmawiać. |
||
|