"Ono" - читать интересную книгу автора (Terakowska Dorota)Wrzesień. Cienie i światłoPierwsza klasa jest tym razem bardziej pierwsza od poprzedniej. Ewa nigdzie się nie spieszy i jedzie okrężną drogą, przez Kraków do Warszawy. Ciemnowiśniowy wagon jest zakurzony, sprawia wrażenie, że pokonał trasę Europa-Azja, ale pociąg wydaje się jechać szybciej i ciszej. Współpasażerów jest tylko troje. Kobieta czyta kolorowe pismo, a dwaj mężczyźni drzemią z otwartymi ustami. W sąsiednich przedziałach dzwonią komórki, przez pusty korytarz niosą się głosy: – Jadę. No tak, jadę. Przecież mówię, że jadę… Korytarzem wciąż ktoś przechodzi do toalety, zaglądając z ciekawością do przedziałów. Ewa też odbywa tę wyprawę wąskim korytarzem, w rytm natarczywego, jednostajnego stukotu i zagląda do przedziałów jak inni, zaskoczona uderzającym podobieństwem jadących. „Bieda jest różnorodna, a bogactwo podobne do siebie, bo markowe”, myśli, patrząc na garnitury mężczyzn, ich niemal identyczne krawaty, na eleganckie żakiety lub sweterki kobiet, buciki do szpica, dżinsy, gołe brzuchy i modne topy dziewczyn. Tym razem Ewa nie dąży do rozmów, zrezygnowała i kolebie się z współpasażerami, poddając się rytmowi milczącej obcości: stuk-puk, stuk-puk, stuk-puk. „Jak łatwo przyzwyczaić się do tego, że nic nas nie łączy”, myśli z zaskoczeniem. W Warszawie przesiada się na pociąg jadący do Łomży, tym razem wybiera drugą klasę. Ma uczucie, że tu ludzie są sobie bliżsi. Jeśli nie drzemią, wymieniają niezobowiązujące uwagi o pogodzie, zdrowiu i cenach, o życiu, które zawsze jest ciężkie, mówią i mówią, bardziej do siebie niż do współpasażerów, ale zanim Ewa się z tym oswoi, już znajduje się w zatłoczonym autobusie. Tym razem bliskość jadących wręcz na nią napiera, ciała o różnej tuszy i zapachu wszechobecnego potu, twarde kanty toreb, kłujące owale wiklinowych koszy, miękki dotyk wypchanych plastikowych worków. Tu nie ma nic markowego, nie ma więc dwojga tak samo ubranych ludzi. Wysiada w miasteczku niewiele mniejszym od jej miasteczka i już wie, że do tej wsi nie jedzie nic, najwyżej traktor lub furmanka. – Za pięć dych zaprzęgnę konia. Za mniej mi się nie opłaci – mówi flegmatycznie starszy mężczyzna z pierwszego domu na skraju drogi. Za jego plecami kłębi się gromadka dzieci w różnym wieku. – Dlaczego pięć? – pyta Ewa. Pięć dych wydaje się jej wielką sumą. Mniej zapłaciła za dwieście kilometrów pokonanych pociągiem. – Za tyle wzięliśmy towaru na kreskę w sklepie i do jutra musimy spłacić – mówi chłop tak, jakby to wszystko wyjaśniało. „Kreska?”, myśli Ewa. „Ta kreska oddziela głód od sytości”. W hipermarketach nie ma kresek, są jedynie skomplikowane, niezrozumiałe kody kreskowe. A tutejsza kreska jest prosta jak bieda. – Ładna chociaż ta droga? – pyta chłopa, a on patrzy na nią nie rozumiejącym wzrokiem. – Droga jak droga. Piach, las, jezioro i znowu piach, las, jezioro. W piachu koniowi ciężko. Ruszają. Piach, las, jezioro i zmierzch zapadający niezwykle szybko, wraz z przymgloną kulą słońca, spieszącą się, by skryć się za horyzontem. Koń idzie ospale, Ewa patrzy na rozległe łąki, naznaczone kępami drzew, które na przecięciu nieba i ziemi czernieją i zbijają się w gromadę, na gładką powierzchnię jeziora, która wróży pogodę na następny dzień. – Gdzie ty jedziesz z tym brzuchem? – pyta chłop bez szczególnego zaciekawienia. – i gdzie zgubiłaś mężusia? – Przyjedzie, mąż przyjedzie – odruchowo kłamie Ewa. – Rodzina ma tam dom – dodaje kolejne kłamstwo. W zapadającym zmierzchu wszystkie kolory spłowiały i są do siebie podobne, nawet czerwone dachy mijanych domów sprawiają wrażenie szarych. – Las – mówi Ewa. – Jutro pierwszy raz zobaczysz las. – Lasu nie widziałaś? – chłop uśmiecha się, a dziewczyna milczy. Okolica gada do niej kumkaniem żab, klekotem bocianów kończących łowy na łąkach, głosami ptaków, których nigdy nie słyszała w mieście, skrzypieniem kół wozu, parskaniem konia, przeciągłym muczeniem krów czekających na udój, nagłym poszumem wody. – Łabędzie – wyjaśnia nie pytany woźnica. – Jak spadną z powietrza na wodę, to jakby się gotowała. A teraz dużo latają, zbierają siły na jesień. Głosów jest tu tyle i są tak różne, że Ewa nie ma ochoty na rozmowę, ale wsłuchuje się w nie i próbuje rozpoznać. Droga rozdziela się i na krzyżówce widać napis: Jedwabne 45 km. – Jedwabne, ooo… – mówi chłop i skręca w przeciwnym kierunku, ale ton jego głosu budzi Ewę z zasłuchania. Jej pamięć przywołuje pojedyncze słowa spikera z radia – i nagle ten obojętny, informacyjny napis na tablicy drogowej wybucha ciemnymi kolorami. Od literek „j”, „b” i „d” odrywają się iskry i mkną ku górze jak jęzory ognia. Po chwili cały napis wybucha jaskrawym, żółtopurpurowym ogniem i płonie, płonie, płonie, słychać skwierczenie drewna i jeszcze czegoś, o czym Ewa nawet nie chce myśleć. A ponad bólem, strachem i skwierczeniem ognia unosi się wstrząsające, pełne zdumienia pytanie. Umilkły ptaki, koń stąpa niemal bezszelestnie, żaby już nie rechoczą i po łąkach niesie się tylko przeciągły, nie kończący się jęk. – Nie… Panie Boże, nie… Ono, to było dawno temu i już się nie powtórzy, na pewno się nie powtórzy, Ono, nie słuchaj… Ono… – Gadasz do siebie, czy co? – pyta chłop i jego trzeźwy głos ucisza w jednej chwili wszystkie echa, gasi płomienie i tylko słońce krwawą kulą zanurza się coraz głębiej w jeziorze. – Już nic, nic – mówi Ewa, oddychając głęboko. „A zatem ziemia pamięta wszystkie głosy, wszystkie dźwięki, przyjmuje je w siebie, chowa, a niekiedy na nowo je nam oddaje”, myśli. „Zapomnieć, szybko zapomnieć”, nakazuje sobie. Z gromady oddalonych domostw coś ku nim błyska, raz, drugi, piąty. – Co to? – pyta Ewa. – Tam? – chłop wskazuje batem kierunek. – Dom. Największy dom w tej wsi. Piękny dom. Każdy chciałby mieć taki. W ściany włożyli lusterka, to i błyskają. – Czyj to dom? – Był taki jeden, na Żydach się wzbogacił – mówi obojętnie chłop. – Jak to wzbogacił się na Żydach? – pyta nieufnie Ewa. – Albo ich przechowywał, albo wydawał Niemcom, czy ja wiem? Niewielu pamięta, jak naprawdę było, a jeszcze mniej o tym gada. „Zapomnieć, wyrzucić z pamięci”, myśli gorączkowo Ewa. „A może nie tak? Może właśnie pamiętać? Nie wiem, nic nie wiem… Kiedy będę wiedziała?” Wieś przybliża się do nich, wyskakuje nagle zza piaszczystego zakrętu nad szarym jeziorem, zaczerwienionym jedynie na zachodzie od kładących się po wodzie słonecznych promieni. Do drogi szybko zbliżają się domy, niskie, długie, splątane w jedno obejście ze stodołami, stajniami, z nieregularnych kształtów podwórkami, na których miotają się psy na łańcuchach. – Cicho, Misiek – powtarzają kobiety, podchodząc do płotów, zza których usiłują wychylić się blade kwiaty malw. „Same Miśki w tej wsi”, myśli Ewa. Rozgląda się, trochę zdenerwowana, niepewna, czy rozpozna ten dom. – Zapłacę. Dalej pójdę pieszo – mówi do woźnicy i pospiesznie ściąga swój plecak. – Jak tam chceta – wzrusza chłop ramionami. Wszystkie domy są tu do siebie podobne, ale już po paruset metrach Ewa potrafi odróżnić dom miejscowych od letniska wczasowiczów; letniska są już puste, a nawet najmniejszy domek próbuje udawać to, czym nie jest – willę, rezydencję, bungalow. W ogródkach zamiast malw kwitną róże, a zamiast świerków ciemnieją cyprysy. Ewa wie, czego szuka, ale zdaje sobie sprawę, ile lat minęło i że tamten wiejski dom z werandą ocienioną dzikim winem dawno mógł zostać przebudowany lub zburzony. Zamiast malw w ogródku rosną teraz gipsowe krasnoludki, nowi właściciele mogli dobudować wieżyczki, wykuć łuki w oknach. Miśki na łańcuchach szczekają w ślad za nią, ciekawskie kobiety mają powód, by podejść ku drodze i przyjrzeć się nieznajomej, a ona idzie wciąż dalej i szuka, pamiętając, że dom stał na skraju wsi, że za nim był już tylko las („Mogli wyciąć las i postawić wille”). Las. I dom na skraju wsi. I weranda cała w dzikim winie. Malwy. Łąka schodząca w dół, ku jezioru. Monotonny chór żab i ostry głos pierwszego puszczyka, który obwieszcza noc. „To tu, wiem, że to tu”, upewnia się Ewa. Tak jak myślała, dom jest pusty, niewielu letników pozostaje na wrzesień, a ten na pewno jest pusty, jeśli nadal należy do rodziny Frau Schnittke z odległej Kolonii. Ewa powoli, ostrożnie wchodzi na werandę, słysząc ciche skrzypienie zmurszałego drewna. „Okno”, myśli. „Mogę wybić okno”. – Czego tu szukasz? – słyszy niespodziewanie. Stara kobieta pojawia się nagle za jej plecami. Podeszła tak cicho, że Ewa nie usłyszała jej kroków. – Ja… – szuka w głowie wiarygodnego kłamstwa. – Jestem ich kuzynką. – Oni wszyscy z Niemiec. Tu się porodzili, ale tam żyją. Mówią inaczej niż ty, charkoczą, a nie śpiewają – stwierdza nieufnie kobieta. – Oni kupili ten dom od moich dziadków – mówi nagle Ewa. – Przyjeżdżałam tu jako dziecko. – Ha, więc to ty. Ty jesteś tą małą dziewczynką, co biegała tu po łące? Ile to będzie lat? – pyta kobieta. – Piętnaście? – podpowiada Ewa z wahaniem. – Chciałam mu pokazać ten dom. Wzrok kobiety ześlizguje się na jej brzuch. – To może być na dniach – mówi bez zdziwienia. – Ono mogłoby tu się urodzić. Chciałabym, żeby tu się urodziło. – Tu jest przychodnia i lekarz, dwa kilometry stąd, ale lepiej by ci było w mieście – stwierdza rzeczowo stara. – Jeżeli dziecko zobaczy coś pięknego zaraz po urodzeniu, jezioro, las, łąkę, to samo też może być piękniejsze i lepsze. Kobieta uśmiecha się pobłażliwie, odwraca głowę i patrzy w mroczniejący las. – Nie wiem, nie wiem, czy to tak. No cóż… Możesz tu posiedzieć, skoro bardzo chcesz. Mam klucze. Ale wiszę na kreskę w sklepie, jak wszyscy tutaj. Daj sto złotych, to pozwolę ci tu zostać przez dwa tygodnie. Dłużej nie, bo napiszą do Niemców, że źle pilnuję ich domu. – Kto napisze? – Sąsiedzi. Z zawiści. Nie właź też ludziom we wsi w oczy. Oni nie kochają letników tak, jak letnicy sobie myślą. „Kto właściwie kogo kocha?”, zastanawia się Ewa, zaścielając kocem niski tapczan. „Nie kochają się nawzajem pasażerowie pociągów, przechodnie na ulicach, kupujący i sprzedający, sąsiedzi i Żydzi, mieszkańcy domu Wielkiego Brata, normalne rodziny, ludzie ze wsi i letnicy. Gdzie są ci, którzy się kochają?” Ewa otwiera drewniane okiennice. Za oknem mrocznieje jezioro i szarzeje łąka. „W dzień będą pewnie zielono-niebieskie”, myśli. Okolica gada ściszonym śpiewem wody, leniwym poszumem drzew, symfonią wygrywaną przez chór żab i świerszczy. – Ono, to jest cisza – szepcze Ewa. – Tak przemawia cisza. Jeszcze nigdy tego nie słyszałoś. Szszszszy… szszszszuuuu… szszszszyyyyy… szszszuuuu… Przykrywa się kocem i powoli zasypia. Duża, biała sowa przysiada na dachu domu i bezszelestnie wchodzi do jej snu. Teresa przewraca się w pościeli, która zwilgotniała od jej dużego, rozpalonego ciała. Każdy centymetr poduszki jest mokry, gorący i parzy w policzki. Każde zagłębienie w materacu stwarza niewygodę. Nogi nie potrafią znaleźć właściwego miejsca, ręce bolą tak, jakby cały dzień dźwigała ciężary. Gdzieś niedaleko krzyczą pijacy, szczekają psy, potem rozpaczliwie miauczą koty. Spoza zasłon sączy się światło ulicznych latarni i bladego księżyca. Jej pokój – dawna małżeńska sypialnia – jest w tym świetle obcy i wrogi. A łóżko – podwójne małżeńskie łoże kupione niegdyś na talony („wyposażenie dla młodych par” – meble można było kupić tylko po okazaniu zaświadczenia z urzędu stanu cywilnego) – jest po prostu za duże. Teresa przewraca się z boku na bok, czuje się obolała, samotna i nieszczęśliwa. Dopada ją zapach własnego potu i robi się jej niedobrze. – Pływam… Pływam we własnym pocie – myśli. – Czy to już klimakterium? Niemożliwe. Tak wcześnie? Nagle zrywa się i boso, w zmiętej koszuli, która przykleja się do jej wilgotnego ciała, pędzi przez salon, wspina się ciężko na zimne, betonowe schody i bez pukania wpada do pokoju Jana. Jan śpi skryty pod kołdrą. Nie widać nawet czubka jego głowy i Teresa w pierwszej chwili sądzi, że w łóżku nikogo nie ma, a tylko spiętrzona kołdra i ona sama w pustym pokoju, nagle zmarznięta – i wydaje z siebie cichy, płaczliwy skowyt. Ten dźwięk nie budzi Jana, ale sprawia, że porusza się on przez sen i powoli, powolutku, z namysłem, jak zwykle, przewraca się na drugi bok. „Więc on tu jest, jest cały czas, to ja po prostu nigdy tu nie wchodzę, nawet nie wiem, jak on sypia, wyprostowany czy skulony, a może właśnie tak, zwinięty jak płód i wtedy wydaje się, że wcale go nie ma”. – Jan… – mówi półgłosem. – Jan! – powtarza głośniej, natarczywie. On nagle wychyla się spod kołdry, siada i przytomnieje, patrzy na nią z niepokojem. Jej widok tutaj, o tej porze, jest tak niepojęty, że pierwsze, co mu przychodzi do głowy, to że stało się jakieś nieszczęście. – Ewa…? – pyta przerażony. – Jaka Ewa, to przecież ja – skarży się Teresa cienkim, dziecinnym głosem. – Co się stało? – pyta Jan, trochę uspokojony. Nagły przypływ lęku już go opuścił, teraz górę bierze zdziwienie. Teresa siada obok niego na wąskim tapczanie, który niemal zapada się pod jej ciężarem i wybucha płaczem. Deski donośnie skrzypią i Jan myśli, że lekka konstrukcja mebla zaraz się pod nimi zawali. – Jestem stara i samotna – mówi nagle Teresa, gwałtownie szlochając. Jest mokra nie tylko od potu, ale i od łez, które płyną po jej twarzy i szyi wąskimi strużkami. – Masz raptem czterdzieści jeden lat – zauważa trzeźwo Jan. – Co z tego? – przerywa mu, wciąż szlochając. – Wiem, jak wyglądam, jestem jak beczka, wielka, tłusta beka, wiem, że już nic mnie nie czeka od życia, żadna wielka miłość czy inna niespodzianka, wszystkie dni będą zawsze do siebie podobne i nawet w totka nie wygram, tak jak ty nie wygrasz w „Milionerach”. Ewa odeszła nie wiadomo gdzie, Złotko dorośnie i też odejdzie, ty jesteś tu, na górze, a ja sama na dole, wszystkie noce sama i wciąż mi się śni ta nasza beznadzieja, a potem rano nie chce mi się otworzyć oczu, bo wiem, że nikt mnie nie kocha i ja nikogo nie kochałam tak mocno, by to przetrwało i teraz jestem sama, sama, sama, nikt mnie nie chce, nikogo nie mam, o Boże, co ja zrobiłam ze swoim życiem i co ono zrobiło ze mną, taka jestem głupia, stara, głupia krowa, wszystko psuję, marnuję to, co mam, dlaczego tak jest… – Teresa, Teresa – mówi uspokajająco Jan, obejmując jej szerokie, wilgotne plecy, a ona instynktownie przytula się do niego. Po raz pierwszy ta duża, zbyt duża kobieta, tonie w jego objęciach, zatapia się w nich i słucha tego, co on jej szepcze: – Cśśśśśśśś… Masz dużo, bardzo dużo, musisz tylko polubić to, co masz, choćby trochę, troszeczkę, bo z tym jest tak jak z kotem. Nigdy nie chciałaś mieć w domu żadnego zwierzaka, a gdybyś miała kota, tobyś wiedziała, że on niby jest sam, sam łazi sobie po domu, niby ma cię w nosie, nie patrzy na ciebie, niby rządzi się tylko swoimi prawami, a jednak gdy go pogłaskasz, choćby czasem, to on nadstawia grzbiet, ociera o ciebie głowę, mruczy i pokazuje, jak bardzo cię kocha, jaka jesteś dla niego ważna. I tak naprawdę to on nie istnieje bez ciebie. Teresa, to takie proste… Wyciągnij tylko czasem dłoń, to przecież łatwe… Teresa, wtulona w niego, już nie czuje, jak bardzo jest chudy, drobny, niepozorny, przeciwnie, Jan wydaje się jej teraz duży, wielki, ogromny, jej poczucie bezpieczeństwa rośnie, a poczucie winy maleje i już tylko pyta niepewnym, choć nienawykłym do niepewności głosem: – Ale wrócisz do mnie, do naszej sypialni? Wtedy już nie będę się bać. – Wrócę, wrócę – mówi on. – Ale spróbuj budzić się rano, myśląc, że masz przed sobą jeszcze jeden darowany dzień, że nie wiadomo, ile ich będzie, przecież codziennie może nas dopaść coś złego, więc naucz się cieszyć, gdy nic nas nie dopada, pokaż życiu, że je lubisz, pokaż, że umiesz je kochać. Nie musisz kochać mnie, ale pokochaj ten dom, jego ściany, podłogę, a dom od razu wypięknieje, taki, jaki jest. Spróbuj polubić ludzi, którzy przejdą po tej podłodze, uśmiechnij się do nich czasem, odejdź od tego cholernego telewizora i z nimi porozmawiaj… – Tak, tak… Tak. Jutro – mówi Teresa, bierze jego poduszkę, kołdrę i oboje schodzą na dół, do niegdysiejszej małżeńskiej sypialni, chłodnej, obcej, pozbawionej uczucia, wchodzą do niej, aby ją ogrzać swoim lękiem i swoją nadzieją. A gdy ona już śpi, cicho pochrapując, on myśli o poranku, o jej donośnym głosie, który przemknie przez dom jak gradowa burza: „Złotko, wstawaj, spóźnisz się do szkoły! No co jest, do cholery! Jan, przestań się wylegiwać, co sobie wyobrażasz, że wszystko będzie tylko na mojej głowie? Patrz, wóz meblowy… Te skurwysyny z naprzeciwka kupili sobie komplet z kanapą i nowy telewizor! a w naszym kolory szarzeją, codziennie szarzeją i pewnego dnia znikną. Co wtedy zrobimy?” Po kilku godzinach wypełnionych trzaskaniem garnkami w kuchni ona hałaśliwie postawi obiad na zagraconym stole, nieapetyczny, zawsze trochę przypalony i będzie siorbać zupę, nie odrywając oczu od telewizora. A wieczorem zastygnie przed Big Brotherem, przed telenowelą, „Milionerami”, przed biesiadą w „Dwójce”, mając koło siebie Złotko, przebiegającą nerwowo oczami od szkolnych zeszytów do ekranu. „Złotko, podyktuj mi sześć liczb”, powie, „może choć raz wybierzesz te szczęśliwe”. …więc Teresa śpi, a Jan patrzy na nią z rosnącym współczuciem. „Teresa, Teresa, jakie to straszne mieć telewizor za jedynego przyjaciela. Jaki to zawodny i cyniczny przyjaciel. Jak żałosny jest chocholi taniec, który codziennie z nim odprawiasz. Teresa, jak mi cię żal”. Ewę z głębokiego snu wyrywają niecierpliwe, wcześnie rozbudzone ptaki i gwałtowne ruchy dziecka. Ono już nie śpi, świadome nowego, innego miejsca, obraca się, porusza, zapewne szeroko otwiera oczy, marszczy brwi, zaciska dłonie. „…a może ty widzisz wszystko, wszyściutko, ale tak jak marynarze w łodzi podwodnej? Może moje oczy są twoim peryskopem?”, zastanawia się Ewa. „A może patrzysz nawet z kontynentu na kontynent i z planety na gwiazdę? Może oglądasz to, co dopiero będzie i co nam nie jest dane widzieć?” Gromady ptaków za oknem coraz głośniej śpiewają rywalizującymi ze sobą chórami, a ich dyrygenci pragną zagłuszyć konkurentów. – Ono, pierwszy raz budzą nas ptaki, a nie mama, nie trzaskanie drzwi lub agresywny głos radia czy telewizora. Ono, posłuchaj… Tirli… tiiit… piiiiit… piuuuu… piuuit! Już wiem, dlaczego nigdy nie słyszałyśmy ich koło naszego domu. Tam nie ma drzew. Ani jednego. Mama twierdziła, że zasłaniają widok i zabierają światło. Kazała je wyciąć. Teraz jest światło, ale nie ma ptaków. I co to za światło… Ono, spójrz: światło jest tutaj całkiem inne. Jakie…? świetliste. Nabiera koloru od wszystkiego, co je otacza, a otacza je zieleń, woda i niebo, więc jest soczyste jak trawa, przejrzyste jak woda i lekkie jak chmury. Złote od słońca. W deszczowe dni pewnie nabiera koloru od chmur. Ono przeciąga się z zaciśniętymi piąstkami i marszczy czoło. – Nie, nie będzie deszczu, te chmury są białe – uspokaja Ewa. Wstaje, szpera w plecaku i zjada wczorajszą bułkę z konserwą, czując się trochę winna, bo Ono już rozróżnia smaki. Na szczęście bułka nie jest gorsza od dwudniowego makaronu z sosem pomidorowym. – Pójdziemy do lasu. Nigdy nie byłoś w lesie, ja wprawdzie byłam, ale piętnaście lat temu. Jak to się stało, że potem już nigdy? Wiem, las mnie nie interesował, myślałam, że to tylko drzewa. Wyszła na otuloną dzikim winem werandę z poczerniałych od starości belek – i zatrzymała się, usiłując przywołać echa dziecinnego głosu i śmiechu mężczyzny. Po chwili wzięła z sieni krzesło, ustawiła je na werandzie mniej więcej w tym miejscu, w którym stało na starej fotografii – i usiadła. Najpierw poczuła ciepłe promienie słońca na twarzy i ramionach. Potem usłyszała ciche, ledwo słyszalne skrzypienie starych belek i szept dzikiego wina. „Kochamy cię”, mówiło wino do werandy. „Obejmujemy cię i chronimy przed deszczem, wiatrem, chłodem. A ty dajesz nam wsparcie i pozwalasz piąć się ku słońcu”. „Taaaak… taaaaku… taaak”, zaskrzypiała weranda. „Kocham cię”, powiedział tata młodym, jasnym głosem, a ona roześmiała się szczęśliwie i beztrosko. Weranda oddała i z powrotem wchłonęła w siebie te dźwięki sprzed lat. Dopiero wówczas Ewa usłyszała odgłosy wsi. Natarczywe gdakanie kur, przeciągłe muczenie krów, rżenie koni, wesołe lub gniewne pokrzykiwania, śmiechy dzieci, warczenie traktora. Ktoś nieopodal klął zirytowany, lecz nie przeszkadzało jej to, miała uczucie, że to część tego krajobrazu, tak jak pokrzywy rosnące pod płotem obok kępy malw. Po niebie przepłynęły kolejne białe chmurki, powierzchnia jeziora na krótko wzburzyła się od uderzenia wiatru, aby zaraz znów się wygładzić i wtedy dobiegło do niej brzęczenie pszczół, buczenie trzmieli, a zaraz potem dziwny szum, wygrywany na nieznanym instrumencie. Melodia dobiegała od strony jeziora, więc odwróciła głowę i ujrzała gromadę lecących łabędzi. To ich wielkie, mocne skrzydła w zderzeniu z powietrzem, grały ten niezwykły muzyczny motyw. „Tata musiał tu być szczęśliwy. Tyle muzyki wokół”, pomyślała. I wtedy ponownie usłyszała szczęśliwy śmiech mężczyzny i cienki dziecinny głosik: – Ale gdzie są te fauny, tatusiu? – Ależ tu, kochanie, na łące, musisz tylko dobrze się przyjrzeć. Nie wystarczy patrzeć z zewnątrz, musisz jeszcze zajrzeć w głąb… w głąb łąki i siebie. Przyjrzała się uważnie łące, zobaczyła polne kwiaty rozsiane różowymi i żółtymi kępami na rozsłonecznionej murawie, ciemny, ostry kontur dużych drzew, grube fałdy ziemi pokryte trawą, widziała nawet kręte korytarze kretów poprzecinane korzeniami. – Fauny, Ono… Musimy zobaczyć fauny. Gdy je zobaczymy, wszystko się ułoży. Wiem o tym. Czuję to – powiedziała. Ale faunów wciąż nie było. – Gdzie jest Ewa, mamo? – spytała Złotko drżącym głosem. – Załatwia swoje sprawy – burknęła Teresa. – Jakie sprawy? – Swoje sprawy. Kobiece sprawy – oznajmiła poirytowana Teresa. – Jesteś za mała, by o tym rozmawiać. – Co to są kobiece sprawy? – nalegała Złotko. – A, takie tam – oznajmiła Teresa i nagle parsknęła śmiechem. w mieszkaniu jest zimno. Mróz ciągnie od nieszczelnych okien, wciska się szparami starej podłogi, wślizguje się przez wypaczone drzwi. Gdy nocą na dworze temperatura spada poniżej dwudziestu stopni, to nawet gdy Maria porządnie napali w piecu, nad ranem w miednicy osadza się cieniutka warstewka szronu (w tej starej czynszówce nigdy nie było łazienek, a w suterenach tym bardziej, sutereny zbudowano niegdyś dla tych, którzy łazienek nie potrzebowali, bo ledwie starczało im na czynsz. Ale Maria z Teresą już mają przydział na spółdzielcze mieszkanie i wiedzą, że będzie tam prawdziwa łazienka, dwa metry na dwa i pół. „Jaka duża”, mówi Maria ze zdumieniem. „Tyle miejsca tylko po to, żeby się człowiek mógł ochlapać?”). Maria już rozpaliła w piecu, ale mieszkanie jeszcze się nie ogrzało. Teresa, ziewając, wychodzi spod pierzyny (Maria nie uznaje kołder, nic się nie równa dobrej przedwojennej pierzynie) i wciąga na siebie cienkie figi. – Co to jest? Jak można nosić w zimie takie coś zamiast majtek? – zrzędzi Maria, dmuchając na żarzące się drewienka. – Wszyscy takie noszą. Dlaczego nie kupisz gazety, żeby rozpalić w piecu, tylko męczysz się z tymi szczapkami? – pyta Teresa. – Gazety… Po co mi gazety, przecież we wszystkich piszą to samo? Drewno to drewno, jest prawdziwe i pewne, a gazeta to kłamliwy kawałek papieru, nawet ogień jej nie lubi. Pytam, co ty na siebie wkładasz? Jest zima! Za moich czasów szanujące się dziewczyny już w jesieni nosiły ciepłe majtki, porządne, długie, przed kolano, bawełniane, wełniane, flanelowe, a wy cały rok latacie w czymś takim! Zachorujesz na kobiece sprawy! – Jakie kobiece sprawy? – parska Teresa. – Nazwijże to po ludzku. – Nie będziesz mogła mieć dzieci, bo przeziębisz sobie kobiece sprawy – powtarza dobitnie matka. – Jajniki! Przeziębię jajniki, tak? o to ci chodzi? – Nie mówię o takich świństwach. Nie jesteś lekarką, żeby używać takich paskudnych słów. Ale wiesz co? Już rozumiem, dlaczego dziewczyny źle się teraz prowadzą: z powodu majtek. To, co nosisz, jest tak pomyślane, żeby odsłaniać, a tamte nosiło się dla zdrowia i przyzwoitości. Dla kobiecych spraw. I dlatego kobiety nie miały problemów z rodzeniem dzieci, a dziś je mają. I puszczają się, żeby pokazać te majtki, bo tamte nie były do pokazywania, o, nie, wręcz przeciwnie. Barchanowe majtki to była wstydliwa, ale zdrowa kobieca sprawa. – z czego się śmiejesz, mamo? – pyta kapryśnie Złotko. – Tak sobie, z niczego – mówi Teresa i nagle przypomina sobie, jak zobaczyła kiedyś Ewę w stringach. Dwa czarne paski, które niczego nie zakrywały. „Tak, tak”, myśli teraz z zimną furią. „Mama miała rację. Te majtki wymyślono dla pokazywania, nie dla przyzwoitości. To przez nie Ewa zaszła w ciążę nie wiadomo z kim”. Złotko pyka pilotem i na ekranie telewizora w szybkim tempie zmieniają się obrazy. Jak zwykle gdzieś jest wojna, a gdzieś płoną lasy. Lawiny błota spadły na małą alpejską miejscowość. Powódź w Chinach. Seryjny morderca schwytany w Anglii. Zorganizowana grupa pedofilów odkryta dzięki Internetowi. Piętnastolatek zabił ojca w Nowej Hucie. – Daj Polsat. Zaraz będą Kiepscy. Przynajmniej się człowiek pośmieje, bo w życiu nie ma nic do śmiechu – wzdycha Teresa, sadowi się wygodnie w fotelu z miską czipsów w zasięgu ręki i wzdycha z zadowoleniem. Ferdek Kiepski wypowiada kolejną kwestię, niewidzialna widownia wybucha śmiechem, a Teresa razem z nią. Teresa zawsze ulega niewidzialnej widowni i czasem się zastanawia, dlaczego jeszcze nikt nie wymyślił sitcomu, w którym zamiast śmiechu słychać będzie plącz. Miło byłoby popłakać sobie wspólnie z tyloma nieznanymi ludźmi i wiedzieć, że im też jest w życiu ciężko. Kolejne zdanie Kiepskiego zagłusza hałas z ulicy i Złotko biegnie do okna, by je zamknąć. – Tir. Zajechał wielki żółty tir i stanął przed naszym domem. – Pewnie do sąsiadów. Jak znam życie, to znowu kupili nowe meble. Wszyscy kupują nowe meble, tylko nie my – oznajmia Teresa. Jest wściekła, bo niewidzialna widownia kona ze śmiechu, a ona nie wie, o co chodzi. Tir wszystko zagłuszył. – Do nas, bo wysiadł jakiś chłopak i tu idzie – mówi Złotko. – Zawsze jak oglądam coś ciekawego, to albo dzwoni listonosz, albo telefon, albo puka sąsiadka, żeby pożyczyć soli. Co za świństwo. Teresa ciężko wstaje z fotela. Fotel przed telewizorem ma dwadzieścia parę lat i siedzisko okręcone sznurkiem, gdyż elastyczne pasy dawno popękały. W głównej poduszce Teresa wysiedziała potężne wgłębienie. „Czego chce od nas jakiś tirowiec?”, myśli bez ciekawości. Nagle, gdy jest już blisko drzwi, czuje w okolicy serca wilgotny chłód: „Ewa? a jeśli stało się coś złego i ten chłopak idzie nas zawiadomić? Ewa…” – Kto tam? – pyta przez zamknięte drzwi. To nie są czasy, aby otwierać drzwi bez pytania. Mądrzy ludzie barykadują się dziś w mieszkaniach i nie wychodzą bez potrzeby. – Kto tam? – powtarza z biciem serca. – Ja do Ewy – mówi obcy, młody głos. – Po co? – pyta Teresa z nagłą ulgą. Zatem to nie jest posłaniec złych wieści. – Nie wiem. Nie wiem, po co – mówi gniewnie obcy głos. – Chcę ją zobaczyć. Teresa uchyla drzwi i patrzy uważnie na młodego mężczyznę. „Całkiem dorzeczny”, myśli. „A jeśli to on? Ojciec dziecka?” Na wszelki wypadek na jej usta wpełza niepewny, zachęcający uśmiech. – Nie wiemy, gdzie jest, ale przecież wróci. Musi wrócić. Nie ma gdzie iść. Nie ma takiego miejsca, do którego mogłaby pojechać na zawsze. – Urodziła? – pyta równie niepewnie chłopak. – Nie wiem – odpowiada Teresa i nagle czuje, jak na jej twarz i dekolt występuje rumieniec. „Nawet nie wiem, czy już urodziła. Panie Boże, wybacz… Znowu się pocę. Bo mi wstyd. A może to klimakterium? Tak wcześnie? Nie mam nawet czterdziestu pięciu lat i już przestaję być prawdziwą kobietą? Kurwa… Kurwa… Kurwa! To wszystko z nerwów!” – A co pana obchodzi, czy urodziła? – warczy i już chce zamknąć drzwi, lecz nieznajomy wsuwa stopę i blokuje je. – Nie odejdę. Muszę wiedzieć. Gryzie mnie to. „To koniec”, myśli Teresa. „Koniec Kiepskich. Zawsze mam pecha”. – Gryzą to pchły – mówi pojednawczo, choć z irytacją. – a może to właśnie ty? – dorzuca nagle poufale i z nadzieją. „Niech będzie tirowiec, niech będzie byle kto, byle był”, myśli, patrząc na niego z podejrzliwą czujnością. – Tak, to ja – odpowiada on chmurnie. Jest. Jest światło i cień. W lesie. – Ono, las nie jest mnóstwem pojedynczych drzew – stwierdza Ewa ze zdumieniem. – Te drzewa tworzą coś całkiem nowego, jakąś inną, nową całość. Po raz pierwszy dostrzega, że korony drzew łączą się w górze i obejmują z czułością, tworząc szczelny baldachim, pod którym rozkłada się cień. Inne splatają się nawzajem korzeniami, a odchylają ku górze i słońce poprzez ich gałęzie penetruje uważnie każdy kawałek ziemi. Pająki rozsnuwają cienkie lub grubsze sieci, a bluszcze i powoje zszywają drzewa w jedną materię. Ewa wchodzi głębiej i las ją zewsząd otacza, otula bezpiecznym płaszczem. Las mówi do niej szumem poruszających się swobodnie liści, skrzypieniem gałęzi, posapywaniem kretów ryjących pod ziemią nowe korytarze, cichym skradaniem się niewidocznych stworzeń, których ruch wprawia w drżenie krzewy, krzaczki i suche igły. Las na nią patrzy, niemal dotyka ją swoim spojrzeniem. Jest bliskie i zarazem obce. Bliskie, bo Ewa czuje się bezpiecznie, a razem z nią bezpieczne jest Ono. Obce – gdyż Ewa nic nie wie o lesie. Nie umie nazwać drzew, które w nim rosną – poza białopienną brzozą. Szpilkowe czy liściaste – nie zna ich imion. „Imię zbliża, bez imienia pozostajemy obcymi”, myśli ze smutkiem. Nie rozróżnia rosnących tu krzewów, leśne runo jest zielone i miękkie, ale też nieznane, a śpiew gałęzi i konarów, który rozlega się dookoła, jest piękne, lecz niezrozumiały. – Ono, gdy już dorośniesz, musisz zrozumieć i nazwać las. Nie wystarczy po nim chodzić, trzeba go wołać po imieniu, wtedy być może odpowie – mówi Ewa, a jej głos odbija się od szorstkich pni. Niektóre drzewa rzucają cień, inne przepuszczają przez gałęzie słońce, a niekiedy rozstępują się, robiąc miejsce jasnej polanie. Światło i cień. – Mój dom tkwi w wiecznym cieniu – uświadamia sobie Ewa. – Nawet słońce mu nie pomaga. Nagle Ewa wyczuwa jakiś ruch. Jeszcze nie widzi, kto jest jego sprawcą, ale odwraca się z niepokojem. To nie jest wiatr ani zwierzę przemykające wśród krzewów, nie jest to też człowiek wędrujący lasem. Ruch czai się w głębokim cieniu, w gęstej kępie splątanych drzew i krzewów. Jest w nim coś boleśnie bezsensownego, jakby ktoś albo coś szarpało się w pełnym przerażenia milczeniu. Ewa wchodzi w cień i rozchyla gałęzie. Na jednym z drzew, wysoko, w metalowej pętli wisi sarna, z nienaturalnie skręconą głową i bezradnie zwisającymi nogami. Wypukłe oczy patrzą na Ewę w panicznym strachu i widać, że ból przyćmiewa je białawą mgłą, która z wolna nasuwa się na szeroko rozwarte jasnobrązowe źrenice. – Aaaaaaa… – z ust Ewy wyrywa się jęk. Nie jest w stanie dosięgnąć sarny i poluźnić pętli. Może tylko zawrócić w stronę wsi i tam prosić o pomoc. Milcząc, aby Ono nie wyczuło, co ujrzała, Ewa próbuje ciężko biec, podtrzymując wielki brzuch obydwiema rękami. Kobieta, która dała jej klucze do domku, siedzi na swoim podwórku z rękami złożonymi na podołku i patrzy na drogę. Widok Ewy rozjaśnia jej spojrzenie, ale dziewczyna czuje, że nie ma w tym sympatii, lecz zadowolenie, że w monotonii piaszczystej drogi coś zaczęło się dziać. Kobieta uśmiecha się zachęcająco. – Sarna w lesie… Zdycha w pętli. Wisi na drzewie. Kobieta kiwa głową, a jej oczy pochmurnieją. – Ktoś musi pomóc. Trzeba ją zdjąć, uratować… – ciągnie zdyszana Ewa. Kobieta marszczy brwi. – Zostaw. Nie twoja sprawa – mówi po chwili milczenia. – Ale… – Chcesz tu jeszcze zostać? – pyta kobieta. Ewa kiwa głową, łapiąc z trudem oddech. Czuje, że Ono podeszło jej niemal do gardła i drapie po nim małymi paluszkami. – Jak chcesz tu pomieszkać, to odczep się od spraw lasu. Posiedź sobie nad jeziorem, popatrz na wodę, to uspokaja. Ale nie w nocy. W nocy nie patrz na jezioro. Nocą łapią ryby, a czasem łabędzie i nie jest dobrze widzieć za dużo. – Łabędzie? – powtarza Ewa. – Po co? – Młody łabędź ma dobre mięso – mówi kobieta obojętnie, a Ewa się wzdryga. „Nie, tylko nie łabędzie, nie one, takie piękne, wolne…” – A ta sarna… – zaczyna z bezradną rozpaczą. Kobieta patrzy na nią długo i nieprzychylnie. – Eeech, wy, miastowi… Sarny wam żal, nad łabędziem płaczecie, a cielaka i kurę jecie bez wstrętu. A co ma jeść ten, kto ma szóstkę dzieci i długu w sklepie więcej niż zasiłku? Tu niektórzy nawet psy jedzą z głodu. Słońce chowa się za stromym czerwonym dachem i podwórko nagle mrocznieje. – Wracaj do domu, a jak będziesz nocą palić światło, to przymknij okiennice. Nie wszyscy muszą wiedzieć, że tu siedzisz. I nie powinni – mówi ostro kobieta, wstaje i wchodzi do domu. Gdy Ewa jest już na drodze, stara dogania ją i podaje białe zawiniątko. – Ciasto drożdżowe. Dobre. Z kruszonką. Dziecko powinno jeść. Ewa żuje słodkie, jeszcze ciepłe ciasto i patrzy, jak czerwone dachy kolejnych domów pogrążają się w wieczornym mroku. – Ono, to prawdziwe domowe ciasto – mówi głośno – takie piekła tylko babcia Maria. Ciasto więźnie jej w gardle razem z krótkim, urwanym szlochem. Na łące między domem a jeziorem wciąż nie ma faunów. „Może wszystkie schwytali i zawiesili w metalowych pętlach?”, myśli Ewa. Schodzi ku jezioru i siada na drewnianym pomoście, wśród cichego, spokojnego śpiewu wody. Żaby kumkają natarczywie, choć monotonnie, a świerszcze stroją niewidoczne instrumenty. Jezioro jest niewielkie i widać drugi brzeg – porośnięty lasem, z ciemniejącymi zatoczkami, do których już nie docierają ciemnoczerwone promienie zachodzącego słońca. Widać je za to na jeziorze – ruchome, żywe, niemal fotograficzne odbicie. – Ono, pamiętaj, że nie ma i nie może być światła bez cienia, a życie w pełnym blasku przedwcześnie by nas wypaliło. Więc musimy czasem zapaść w cień, bylebyśmy zawsze wiedzieli, że gdzieś jest światło i wędrowali wciąż ku niemu, niestrudzenie, nawet wtedy, gdy jest daleko. A teraz posłuchamy, co mówią ryby. Ryby milczą, jakby słuchały razem z nimi, choć równocześnie ospale, z leniwym wdziękiem tańczą na wodzie. Mniejsze wyskakują ponad powierzchnię, aby dać nura w głębinę, większe przetaczają się z chlupotem, wraz z falami, zaznaczając swoją obecność kołem, precyzyjnie narysowanym na wodzie. Powoli zapada noc, a moment, kiedy zmierzch przechodzi w mrok, jest jak zwykle nieuchwytny. Ewa wraca do domu. Nie zapala światła, tylko siada na werandzie i nasłuchuje. Słucha tego, czego nie słychać i o czym nie chce opowiadać dziecku: gdzieś w pobliżu, w lesie, w panicznym lęku, a zarazem cicho i z pokorą umiera sarna. – Cień, Ono – mówi Ewa. – Nie wszystkie cienie są złe. Uciekać musimy tylko przed cieniem, który światła nie potrzebuje, żywi się sam sobą. „Niech ta sarna umrze szybko, jak najszybciej. Powinnam ją zabić, ale nie umiem”, myśli Ewa, kryjąc tę myśl przed dzieckiem. „Czy można skryć myśli? Czy też Ono we mnie wszystko wie, wszystko słyszy, wszystkiego się domyśla, nawet tego, czego ja sama jeszcze nie wiem?” Potem Ewa idzie spać. Nigdy nie zasypiają oboje w tym samym czasie. Ono co jakiś czas wierci się, obraca, kopie, a Ewa budzi się wtedy na chwilę i gniewnie mamrocze: „Uspokój się, Ono”. Ale tej nocy Ono nie drgnęło. – Dałoś mi się wreszcie wyspać – mówi Ewa o poranku, otwierając szeroko okno i patrząc na oblaną słońcem łąkę. Jest pusta. Wciąż nie ma faunów. „Może chowają się pod kamieniami? a może przycupnęły wśród trzcin?” – Ono, obudź się, już dzień. Pójdziemy do lasu… albo nie, nie pójdziemy do lasu – stwierdza po chwili przypominając sobie o sarnie. Czyje spojrzenie jest gorsze – sarny czy tamtych dzieci, chudych jak kreski w miejscowym sklepie? – Ono, tu jest pięknie. Jest bardzo pięknie – mówi głośno i z przekonaniem, patrząc na wodę. Czy w tej wodzie konają dla odmiany ryby schwytane w kłusowniczą sieć? – Ono, patrz na powierzchnię. Tylko na powierzchnię. Woda jest niemal zielona, bo odbijają się w niej drzewa. I jest niebieska, bo przegląda się w niej niebo. I jest biała od chmur. Ono wciąż milczy, choć jeszcze wczoraj słuchało każdego słowa Ewy. Wyobrażała sobie, jak zaciska piąstki, kopie krótkimi nóżkami, marszczy czoło, zamyka i otwiera oczy. – Masz oczy jak ET – mówi Ewa. – Jesteś małym kosmitą, a ja jestem twoim kosmosem. Ale niedługo zobaczysz wszechświat. Gdy się bardzo postarasz, znajdziesz w nim dużo dobra. Samo dobro. Bez niego przecież wszechświat chybaby zginął? a więc gdzieś ono jest, wystarczy tylko je znaleźć. Znajdziemy je, Ono. Ono milczy, gdy stara kobieta przynosi jej kartoflankę zabielaną śmietaną; milczy, gdy karetka pogotowia donośnym sygnałem oznajmia, że ktoś we wsi zachorował; milczy, gdy przez łąkę przebiega oszalały ze strachu pies z przyczepionymi do ogona metalowymi puszkami na długim sznurku; gdy w pobliskiej zagrodzie rozpaczliwie płacze jakiś kot; gdy słońce wspina się na sam środek nieba i mimo września praży tak, że trzeba schować się w cieniu werandy. Milczy – gdy traktory, powarkując gniewnie, powracają z pól, gdy zapada kolejny zmierzch, zasypiają domy we wsi i budzą się puszczyki. – Nietoperze, Ono. To są nietoperze – mówi Ewa, patrząc na niewielkie, ciemne kształty, śmigające w pobliżu werandy. babcia Maria niewprawną, wykrzywioną artretyzmem ręką wypisuje nad drzwiami ich domu dziwne znaki: „K + M + B”. – Co to? – pyta mała Ewa. – Kacper, Melchior, Baltazar. Trzej królowie – mówi babcia z naganą w głosie. – Powinnaś już wiedzieć. – Po co to tutaj piszesz? – Jak to po co? Żeby trzej królowie chronili nas od złego – oświadcza babcia, wycierając w fartuch ręce ubabrane kredą. – w moim domu, gdy byłam taka malutka jak ty, dom chroniły też nietoperze. – Jak? – pyta zaciekawiona Ewa. Wyobraża sobie ciemnoskrzydłe, miękkie nietoperze, które zataczają kręgi wokół ich domu, nie dopuszczając Złego. – Łapało się skurczybyka i przybijało nad drzwiami. Za skrzydła. Jak się go porządnie rozciągnęło, to był taki szeroki jak jastrząb! – mówi z ożywieniem babcia. – Szamotał się dzień albo dwa, im dłużej, tym lepiej, tym większe szczęście było dla domu, a potem chronił dom. Wisiał od lata do Bożego Narodzenia i ustępował miejsca trzem królom. – Bolało go to – mówi niepewnie mała Ewa. – Nietoperze to małe diabły. Jakby cię taki dopadł, to wkręciłby ci się we włosy. Mój tata łapał go przez grube rękawice, inaczej by ugryzł, taki jest diabelsko zły i zawzięty. Nie ma co żałować nietoperzy – obwieszcza nieodwołalnie babcia. Nietoperze nad łąką i koło werandy są szybkie i bezszelestne, a Ewa czuje, że ich ciała są miękkie, delikatne i nie noszą w sobie zła. „Czy nietoperze, umierając nad drzwiami mojej babci, patrzyły tak samo jak sarna? z panicznym lękiem, bólem i bezradnością?” – Ono, lubimy nietoperze – mówi Ewa, ale Ono wciąż milczy, jakby nietoperze w ogóle go nie interesowały. „To niemożliwe”, myśli Ewa. Jej ręce, opasujące brzuch, próbują wymacać kształt dziecka. „Jest we mnie do góry nogami, więc jego stopy powinny być blisko moich żeber… Nie wiem, niczego nie wyczuwam. A może wcale go nie ma i nigdy nie było? Może rozpuściło się w moich wodach? Może moje wody są zatrute?” – Ono, od wczoraj nie zmieniasz w ogóle pozycji, zesztywniejesz we mnie i nawet moje wody ci nie pomogą – mówi głośno i wyraźnie. Jej głos odbija się od jeziora i powraca z cichym jękiem: „ą… ąą… ąąąą”. – Ono… Daj jakiś znak, że mnie słuchasz. Ono znów nie porusza się przez całą noc. Ewa śpi czujnie, budząc się co chwilę, lecz Ono ani drgnie. – Nie możesz mi tego robić – mówi Ewa wczesnym świtem, patrząc z oszołomieniem na wstające z jeziora słońce. – Nigdy nie widziałam czegoś podobnego, Ono, obudź się, bo nie opowiem ci, jak to wygląda. Słońce kąpie się w jeziorze i powoli się wynurza. Zaraz wytrze się niebieskim niebem i włoży biały szlafrok z chmur. Gdy spojrzy na naszą łąkę, wtedy nareszcie pojawią się fauny. Może one tańczą tylko wtedy, gdy nikt nie patrzy? Faunów nie ma, a Ono milczy. Nie porusza się nawet wówczas, gdy traktory wyjeżdżają w pola z natarczywym warczeniem. Milczy, gdy kobieta z sąsiedztwa przynosi kluski ze skwarkami i pokazując na jezioro, opowiada ze śpiewną obojętnością: – Wczoraj zabił się tam Józek od Staszków, tłukł ryby prądem i wypadł z łódki. Zapił, to się i stało, jak miało się stać. Pijakowi śmierć jest pisana od picia. Mój był drwalem, to pisana mu była śmierć od siekiery lub drzewa i drzewo się na niego obaliło. A ja umrę od kur. Pewnego dnia usiądę na tym podwórku i już nie wstanę. Kury przyjdą po ziarno, nie dostaną go i mnie zadziobią. „Las i wieś kryją swoje tajemnice, a jezioro je pochłania i niechętnie oddaje. Mniej chętnie niż ziemia”, myśli Ewa i obejmując brzuch, mówi do kobiety: – Ono się nie rusza. Już dwa dni. – Pięcioro mam – odpowiada kobieta. – Jedno też się nie ruszało. – I co? – pyta Ewa. – Musieli je wyjąć kleszczami i w trumienkę wsadzić. Mój trumienkę sam zbił, bo na takie małe szkoda pieniędzy. Muszą zostać dla żywych. – Ono musi żyć – szepcze Ewa. – Nie będzie tego, będzie inne. Tak bywa. Może ono nie chce wyjść na ten świat? Jedne chcą, inne nie. Bóg dał, Bóg wziął, jego sprawa – mówi spokojnie kobieta, a potem jej oczy zerkają ku Ewie z chytrym zaciekawieniem: – a może ono nie chce tak, na dziko? Bez ojca, bez białego welonu, bez własnego dachu nad głową? Ono wciąż milczy. Zapada następna noc i znowu ćmy tłuką się o małą lampkę na werandzie. Nie, to nieprawda. Jesteś tam, słyszysz, tylko nie chcesz dać mi znaku. Wiem o tym. Tkwisz we mnie głową na dół i stopami do góry. Przygotowujesz się do wyjścia, choć jeszcze wciąż się zastanawiasz, czy to zrobić. Wszystkie próbujecie wyjść najpierw głową, aby w razie czego wycofać się, uciec, ale tam nie ma powrotu. Więc zrób to. Zrób. Obudź się i wyjdź. Nie dlatego, żebym się chciała ciebie pozbyć, ale ponieważ świat jest jednak tego wart, aby pobyć na nim choć przez chwilę. |
||
|